kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Child Lincoln - Zaginiona wyspa - (03. Gideon Crew)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Child Lincoln - Zaginiona wyspa - (03. Gideon Crew) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHILD LINCOLN Cykl: Gideon Crew
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52

Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Epilog Podziękowania

Tytuł oryginału: The Lost Island Copyright © 2012 by Splendide Mendax, Inc. and Lincoln Child This edition published by arrangement with Grand Central Publishing, New York, New York, USA. All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2015 Burda Publishing Polska Sp. z o.o. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Joanna Zioło-Werstler Korekta: Magdalena Szroeder-Stępowska Projekt okładki: Panna Cotta Zdjęcie na okładce: Tryfonov/Fotolia Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-7778-856-1 Skład i łamanie: Beata Rukat/Katka, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com

Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej żonie Luchie. Douglas Preston dedykuje tę książkę Joshui i Richholtowi.

1 Sala konferencyjna w siedzibie Effective Engineering Solutions – Efektywnych Rozwiązań Inżynieryjnych – opustoszała. Wszyscy wyszli, pozostawiając Gideona Crew sam na sam z Elim Glinnem i Manuelem Garzą w spartańsko urządzonym pomieszczeniu wysoko ponad ulicami Manhattanu. Glinn uschniętą ręką wskazał Gideonowi fotel przy stole konferencyjnym. – Usiądź, proszę. Gideon wykonał polecenie. Wyczuł, że to spotkanie, które zaczęło się od świętowania udanego zakończenia kolejnej misji dla EES-u, jakiej się podjął, przerodziło się w coś innego. – Sporo przeszedłeś – zaczął Glinn. – Wyczerpało cię to nie tylko fizycznie, lecz także emocjonalnie. Jesteś pewien, że chcesz wykonać następne zadanie? – Jestem pewien – odrzekł Gideon. Glinn przyglądał mu się z uwagą, długo świdrując go badawczo wzrokiem. Wreszcie pokiwał głową. – Doskonale. Miło mi usłyszeć, że nadal będziesz z nami współpracował jako nasz… – Przerwał, szukając odpowiedniego słowa. – …Nasz specjalny wysłannik. Zarezerwujemy dla ciebie apartament w hotelu za rogiem, więc będziesz miał gdzie się zatrzymać, dopóki nie znajdziemy ci mieszkania. Wiem, jak bardzo nie lubisz opuszczać ukochanego Santa Fe, ale akurat teraz w Nowym Jorku dzieje się wiele naprawdę ciekawych rzeczy. Na przykład w Bibliotece Morgana trwa specjalna wystawa z publiczną prezentacją Księgi z Kells, która została wypożyczona przez rząd Irlandii. Oczywiście słyszałeś o Księdze z Kells? – Dość mgliście. – To najwspanialszy zachowany do naszych czasów iluminowany manuskrypt, uważany za największy skarb narodowy Irlandii. Gideon nic nie powiedział. Glinn spojrzał na zegarek. – Czy zechciałbyś wybrać się ze mną, aby go obejrzeć? Jestem prawdziwym pasjonatem iluminowanych manuskryptów. Każdego dnia na wystawie prezentowana będzie inna strona księgi. To bardzo ekscytujące. Gideon zawahał się. – Iluminowane manuskrypty jakoś mnie nie pociągają. – Cóż, mam jednak nadzieję, że zechcesz dotrzymać mi towarzystwa – odparł Glinn. – Księga z Kells z pewnością cię zachwyci. Wcześniej tylko raz opuściła terytorium Irlandii, a teraz wypożyczono ją na wystawę w Bibliotece Morgana zaledwie na tydzień. Szkoda byłoby przegapić taką okazję. Jeżeli zaraz wyruszymy, zdążymy na ostatnią godzinę dzisiejszej prezentacji. – Może moglibyśmy wybrać się tam w poniedziałek? – I miałaby nas ominąć – na zawsze – możliwość zobaczenia strony, która jest dziś prezentowana? Nic z tego. Musimy niezwłocznie ruszać w drogę. Gideon parsknął śmiechem, rozbawiony zapałem i żarliwością Glinna. Zainteresowania tego człowieka były niezwykłe. – Szczerze mówiąc, ta cholerna Księga z Kells ani trochę mnie nie obchodzi. – A! I to się właśnie zmieni. Na dźwięk szczególnego tonu, jaki pojawił się w głosie Glinna, Gideon mimo woli spoważniał. – Niby czemu? – Ponieważ w ramach następnego zadania będziesz musiał ją ukraść.

2 Gideon wszedł za Elim Glinnem do Sali Wschodniej Biblioteki Morgana. Choć było tam mnóstwo zwiedzających, znalezienie się w tym rozległym pomieszczeniu i tak okazało się wspaniałym przeżyciem. Gideon nie był w Bibliotece Morgana od czasu remontu tej placówki – znajdujące się tu skarby zawsze wydawały mu się nazbyt kuszące i natychmiast znów urzekły go łukowato sklepione malowane sufity, trzypoziomowe regały pełne ksiąg, masywny marmurowy kominek, liczne gobeliny, przepiękne meble i gruby dywan w kolorze burgunda. Glinn, szponiastą dłonią operując sterownikiem elektrycznego wózka inwalidzkiego, wjechał agresywnie do sali, nie zważając na kolejkę i wykorzystując przewagę wynikającą z faktu, że ludzie mieli skłonność ustępować miejsca niepełnosprawnym. Dość szybko on i Gideon znaleźli się przed wielką przeszkloną gablotą, w której leżała Księga z Kells. – Cóż za sala – wymamrotał Gideon, rozglądając się dokoła, a jego wzrok instynktownie wychwycił wiele szczegółów związanych z zabezpieczeniami, począwszy od hiperczujnych strażników poprzez pojedyncze wejście oraz obiektywy kamer mrugające w wypustkach w sklepieniu i detektory czujników ruchu po rozmieszczenie laserów podczerwieni. To nie wszystko – wchodząc do sali, zwrócił uwagę na krawędź masywnych stalowych automatycznych drzwi, gotowych zamknąć wejście do środka w mgnieniu oka. Glinn również popatrzył na sufit. – Cudowne, prawda? – powiedział. – Te freski są dziełem artysty H. Siddonsa Mowbraya, a w pachwinach łuków przedstawione zostało dwanaście znaków zodiaku. J.P. Morgan należał do ekskluzywnego klubu zrzeszającego tylko dwunastu członków, gdzie każdy miał przypisany znak zodiaku. Mówi się, że układ tych znaków i innych dziwnych symboli odwzorowanych na sklepieniu wiąże się z kluczowymi wydarzeniami z życia osobistego Morgana. Gideon popatrzył na wielki kominek zdobiący jedną ze ścian sali. Nawet w jego misternych zdobieniach doszukał się urządzeń zabezpieczających, w tym takich, z jakimi nigdy się nie spotkał; nie miał pojęcia, jak właściwie działają. – Ten gobelin nad kominkiem – ciągnął Glinn – pochodzi z szesnastego wieku z Niderlandów. Przedstawia jeden z siedmiu grzechów głównych: chciwość. – Zachichotał. – Ciekawy wybór jak na J. Pierponta Morgana, nie uważasz? Gideon skupił uwagę na gablocie, w której znajdowała się Księga z Kells. Była z pewnością kuloodporna i wykonano ją nie z niebieskiego, lecz białego szkła, przypuszczalnie o standardzie P6B, czyli mogła wytrzymać nie tylko uderzenie kuli, ale nawet eksplozję ładunku wybuchowego czy próbę sforsowania jej młotem kowalskim lub kilofem. Gideon wpatrywał się w gablotę, nie zważając na wspaniały, bezcenny skarb, jaki skrywała; jego oczy stopniowo wyszukiwały i klasyfikowały kolejne poziomy zabezpieczeń – czujniki ruchu, czujniki ciśnienia atmosferycznego, detektory podczerwieni, czujniki ciepła, a nawet coś, co wyglądało jak wskaźnik zawartości powietrza. Z całą pewnością zmiana jakiegokolwiek parametru wewnątrz gabloty spowodowałaby natychmiastowe zamknięcie się stalowych drzwi, a tym samym uwięzienie złodzieja w sali. A co z zabezpieczeniami, których Gideon nie zdołał wypatrzyć? – Aż dech zapiera, prawda? – wymamrotał Glinn. – Mnie to przeraża. – Co takiego? – Glinn wyglądał na zaskoczonego. – No tak, miałeś na myśli księgę… – Dopiero w tym momencie Gideon spojrzał na nią. – Ciekawa rzecz. – Można to tak ująć. Jej pochodzenie jest owiane mgiełką tajemnicy. Niektórzy twierdzą, że jest dziełem świętego Kolumby z około pięćset dziewięćdziesiątego roku naszej ery. Inni uważają, że została stworzona przez nieznanych mnichów dwieście lat później dla uczczenia dwusetnej rocznicy urodzin świętego Kolumby. Prace nad nią zaczęły się jeszcze na Ionie, a następnie księgę przewieziono do opactwa Kells, gdzie dodano do niej iluminacje. Tam też ją przechowywano, głęboko ukrytą, gdy opactwo kilkakrotnie było najeżdżane i łupione przez pogańskich agresorów z Północy, wikingów. Ale nigdy nie udało się im znaleźć tej księgi.

Gideon baczniej przyjrzał się manuskryptowi. Wbrew sobie był coraz bardziej urzeczony fantastycznymi, abstrakcyjnymi zdobieniami pokrywającymi stronicę, przywodzącymi na myśl fraktale. – Dziś prezentowana jest stronica folio 34r – wyjaśnił Glinn. – Słynny monogram Chi Rho. – Chi Rho? Co to takiego? – Chi i Rho to pierwsze dwie litery słowa „Chrystus” w języku greckim. Historia życia Jezusa zaczyna się w Ewangelii według świętego Mateusza. W wersie osiemnastym pierwszego rozdziału po raz pierwszy zostaje wymienione imię Jezusa Chrystusa i ta strona była często szczególnie zdobiona we wcześniejszych iluminowanych ewangeliach. W Księdze z Kells właśnie pierwsze litery Chi i Rho zajmują całą stronę. Za nimi znów zaczął gromadzić się tłum i Gideon poczuł, że ktoś lekko szturchnął go łokciem w bok. Glinn wciąż mówił szeptem: – Popatrz na ten labirynt zasupłanych zdobień! Możesz dostrzec całe mnóstwo ukrytych tam dziwnych stworzeń – zwierząt, owadów, ptaków, aniołów, małych główek, krzyży, kwiatów. Nie wspominając o niezwykle złożonych celtyckich węzłach. Marzenie matematyka!… I te kolory! Złoto, zieleń, żółć i purpura! To najwspanialsza stronica spośród wszystkich stronic iluminowanych manuskryptów, jakie dotrwały do naszych czasów! Nic dziwnego, że ta księga uważana jest za największy skarb narodowy Irlandii. Spójrz tylko. Po raz pierwszy Gideon usłyszał w głosie Glinna nutę prawdziwego entuzjazmu. Wychylił się do przodu tak bardzo, że mgiełka jego oddechu zasnuła szkło. – Bardzo przepraszam, ale ludzie czekają – rozległ się za nim zniecierpliwiony głos. Chcąc sprawdzić, co się stanie, Gideon wyciągnął rękę i dotknął palcami gabloty. Natychmiast rozbrzmiało ciche buczenie, a strażnik zawołał: – Proszę nie dotykać! Proszę cofnąć rękę! To ożywiło czekających w kolejce. – Człowieku, dajże szansę innym! Wszyscy tu stoimy! – podniósł się kolejny głos. Kilka innych osób też zaczęło wypowiadać słowa ponaglenia. Z długim westchnieniem żalu Glinn przyłożył uschnięty palec chorej dłoni do dźwigienki sterownika i jego wózek inwalidzki ruszył naprzód, cicho powarkując. Gideon podążył za Glinnem. Po chwili znowu znaleźli się na Madison Avenue; ulicą sunęły sznury aut, słychać było klaksony taksówek. Ostre światło oślepiło Gideona. – Wyjaśnijmy coś sobie. Chcesz, żebym ukradł tę księgę? – zapytał. Poczuł, że dłoń Glinna uspokajającym gestem dotknęła jego ramienia. – Nie, nie całą księgę. Tylko tę jedną stronicę folio, którą właśnie mieliśmy okazję zobaczyć. – Dlaczego? Cisza. – Czy kiedykolwiek odpowiedziałem wprost na jakiekolwiek z twoich pytań? – rzucił z tajemniczym uśmiechem Glinn, gdy przed budynek Biblioteki Morgana zajechała limuzyna, aby zawieźć ich z powrotem na Dwunastą Ulicę Little West.

3 Trzy dni później Gideon Crew tuż po wyjściu z basenu na dachu ultraszpanerskiego hotelu Gansevoort, stojąc nago w apartamencie znajdującym się wysoko nad nowojorską dzielnicą Meatpaking, wpatrywał się w wielkie łóżko, na którym rozłożone były plany i schematy wszystkich systemów zabezpieczeń Sali Wschodniej Biblioteki Morgana. Rozmowy z rządem Irlandii dotyczące wypożyczenia Księgi z Kells Bibliotece Morgana trwały osiem lat. Wszelkie uzgodnienia w tej sprawie były najeżone trudnościami. Głównym powodem obaw było to, że w 2000 roku jedno z folio księgi wysłano do Canberry w Australii, aby wystawić je tam na widok publiczny na specjalnej ekspozycji. Niektóre strony uległy uszkodzeniu wskutek otarć i utraciły pigment – winą za to obarczono wibrację silników samolotowych – i od tej pory rząd Irlandii nie chciał ryzykować, by skarb narodowy ponownie ucierpiał. Jednakże James Watermain, miliarder amerykański pochodzenia irlandzkiego i założyciel Watermain Group, postawił sobie za cel sprowadzenie słynnej księgi do Stanów Zjednoczonych. Znany z charyzmy i uroku osobistego, zdołał przekonać premiera Irlandii, a w końcu także rząd, do wydania zgody na jej wypożyczenie – przy zachowaniu zaostrzonych warunków dotyczących bezpieczeństwa. Jednym z nich był remont kapitalny systemu zabezpieczeń Sali Wschodniej Biblioteki Morgana, który opłacił osobiście Watermain. Miliarder początkowo próbował urządzić wystawę manuskryptów w Instytucie Smithsona. Jednak ochrona muzeum nie była skłonna do przeprowadzenia zaawansowanej technologicznie rozbudowy systemów zabezpieczeń i pomysł upadł. Gideona ucieszyła ta informacja. Choć jego wspomnienia z dzieciństwa związane z Waszyngtonem były straszne – właśnie tam zginął jego ojciec – to gdy w późniejszych latach bywał w tym mieście, za każdym razem wydawało mu się nudne, wręcz senne ze swoją kolekcją miłych dla oka pomników i ponadczasowych dokumentów. Zaledwie parę tygodni temu został wezwany do Waszyngtonu, aby odebrać medal za swoje ostatnie dokonania w Fort Detrick, i wówczas z pewną konsternacją stwierdził, że może z powodu tragedii z jedenastego września, a może wskutek zaostrzonych przepisów i wszechobecnego przerostu biurokracji stolica, niegdyś miła i wyciszona, zaczęła przypominać obóz wojskowy. Jak się okazało, funkcjonowało tu obecnie ponad dwadzieścia różnych formacji policyjnych – Policja Miejska, Policja Kapitolu, Policja Parkowa, Policja Stanowa, Policja Mennicy Państwowej, Tajna Policja, „Specjalna” Policja – uzbrojonych i mogących zatrzymać, a następnie aresztować każdego niefortunnego kierowcę lub gościa. (Tak uważał jeden z taksówkarzy, który woził Gideona, a który wcześniej sam pracował w resorcie). Patrząc na tych wszystkich niepotrzebnych gliniarzy, których strefy działania nakładały się na siebie, Gideon niemal czuł woń pieniędzy podatników, które praktycznie wyrzucano w błoto. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy, był mandat z automatycznego punktu kontroli prędkości – najwyraźniej zamontowana na słupie skrzynka z radarem wypatrzyła go, gdy jechał New York Avenue z prędkością o kilka kilometrów większą, niż zezwalały na to tutejsze ograniczenia, i po sfotografowaniu tablicy rejestracyjnej jego auta przysłano mu na adres domowy nakaz zapłacenia kary w wysokości stu dwudziestu pięciu dolarów. Nie miał możliwości, by się odwołać, mógł jedynie udać się do Waszyngtonu i spróbować się bronić. Oczywiście samo zdarzenie tak bardzo rozmyło się w jego pamięci, że nie potrafił go odtworzyć: czy gdzieś w pobliżu był znak ograniczenia prędkości? Czy rzeczywiście jechał za szybko? Gdzie, do cholery, była ta New York Avenue? Minęło wiele dni – jak uczciwy obywatel miał przypomnieć sobie coś takiego? Gideon zrobił dwie rzeczy: po pierwsze zapłacił mandat, a po drugie poprzysiągł sobie, że jego noga długo nie postanie w Waszyngtonie. To, co jego zdaniem było niegdyś pięknym i trwałym symbolem świetności tego kraju, zmieniło się w obsesyjny twór o charakterze policyjnym, opresyjnie wykorzystującym przyznany mu zbyt duży budżet. A może po powrocie znad jego strumienia pstrągów trudno mu było odnaleźć się w wielkomiejskim gąszczu? Tak czy inaczej, na pewno nie wybrałby się do żadnego muzeum Instytutu Smithsona. Zaczął krążyć po pokoju i zastanawiał się, skąd Glinn zdobył wykaz planów i schematów systemów bezpieczeństwa zastosowanych w muzeum. Każdy obwód, każdy czujnik był na nich zaznaczony w najdrobniejszych

szczegółach. Jednakże niewiele mu to dawało. Nigdy nie widział tak złożonego systemu zabezpieczeń, nawet nie wyobrażał sobie, że coś takiego może istnieć. Były tu zwykle używane układy wielowarstwowe, systemy rezerwowe i wzmocnione, zapasowe źródła energii i wszystko, czego mógł się spodziewać włamywacz. Ale to dopiero początek. Sala Wschodnia była teraz sama w sobie skarbcem. Pierwotnie jej ściany zbudowano z dwóch warstw wapienia z Vermontu; miały niemal metr grubości. Jedyne wejście do sali wyposażono w specjalne, podwójne, stalowe drzwi, opuszczane z sufitu i wysuwające się z podłogi, które w momencie ogłoszenia alarmu błyskawicznie zamykały pomieszczenie. Nie było okien, gdyż światło nie służyło przechowywanym tu księgom. Sklepiony sufit wykonano z wyjątkowo grubego, wzmocnionego betonu. Posadzkę tworzyła równie gruba płyta wzmocnionego betonu, pokryta dodatkowo marmurem. Do tych wszystkich oryginalnych zabezpieczeń, które odnowiono i zmodernizowano na prośbę rządu Irlandii, dodano zewnętrzną warstwę płyt stalowych i czujników. Na noc sala była szczelnie zamykana. Jej wnętrze zabezpieczono siatką przecinających się promieni laserowych, czujnikami ruchu i czujnikami podczerwieni działającymi na kilku różnych długościach fal, w tym jednym, który natychmiast wychwyciłby temperaturę ciała ludzkiego. Mówiąc najogólniej, nawet mysz (a może i karaluch) nie wślizgnęłaby się do tej sali niewykryta. Kamery pracowały dzień i noc, przy monitorach czuwali świetnie wyszkoleni strażnicy, wybrani specjalnie do tego zadania. Za dnia, gdy wystawa była otwarta, zwiedzający musieli zostawić wszystkie torby i aparaty fotograficzne i przejść przez bramkę do wykrywania metalu. Wszędzie stali strażnicy, a kamer zamontowano tu więcej niż w najlepiej prosperującym kasynie w Las Vegas. Gablotę, w której umieszczono Księgę z Kells, wypełniono czystym argonem; znajdujące się wewnątrz niej czujniki natychmiast włączyłyby się, gdyby tylko wychwyciły obecność jakiegokolwiek innego gazu atmosferycznego, i to w ilości zaledwie jednej cząsteczki na milion. Jeśli ktoś próbowałby dobrać się do manuskryptu, stalowe drzwi odcięłyby Salę Wschodnią tak szybko, że nawet olimpijski sprinter nie zdążyłby dobiec z łupem do wyjścia, bo już zostałoby ono zablokowane. Od kilku dni Gideon doszukiwał się słabych punktów w tym systemie. Każdy system miał jakiś defekt i niemal zawsze wynikało to z błędów ludzkich, usterek w oprogramowaniu albo ze zbytniej złożoności systemu, uniemożliwiającej zrozumienie w pełni jego działania. Jednak projektanci tego zabezpieczenia wzięli pod uwagę wszelkie możliwe potknięcia. I choć system był faktycznie złożony, jego modułowa struktura sprawiała, że każdy jego komponent okazywał się w miarę prosty i niezależny od pozostałych. Programy były proste, a niektóre warstwy układu bezpieczeństwa całkowicie mechaniczne, bez skomputeryzowanych urządzeń kontrolnych. Ich redundancja sprawiała, że te zwielokrotnione systemy nawet w wypadku zakłóceń lub usterek nie wpływałyby na ostateczne bezpieczeństwo księgi. Oczywiście istniały sposoby na włączenie i wyłączenie systemu, ponieważ każdego dnia stronice księgi były przewracane. Jednak nawet to zostało nadzwyczaj starannie zaplanowane. Do wyłączenia systemu zabezpieczeń potrzeba było trzech osób, a każda z nich znała na pamięć osobny, prosty kod. Nie było żadnego materialnego klucza ani zapisanych kodów, nic, co można by ukraść. A te trzy osoby były nietykalne. Jedną z nich był sam John Watermain, drugą prezes Biblioteki Morgana, a trzecią wiceburmistrz Nowego Jorku. O ile jednego człowieka można łatwo przekupić, to w wypadku dwóch ludzi korupcja stawała się o wiele trudniejsza, a przy trzech okazywała się wręcz niemożliwa do przeprowadzenia. A gdyby jedna z tych osób zmarła? Wówczas jej miejsce zająłby czwarty człowiek – premier Irlandii. A gdyby wybuchł pożar? Z pewnością w takiej sytuacji księgę trzeba byłoby przewieźć jak najszybciej w bezpieczne miejsce, podejrzewał Gideon. Jednak zalecenia na taką okoliczność okazały się dalekie od procedur, jakie zazwyczaj podejmowano. Otóż podczas pożaru księga miała pozostać w gablocie. Twierdzono, że w niej będzie absolutnie bezpieczna. Gablota miała więc być pierwszą linią obrony i wytrzymać nawet silną pożogę. Drugą linią obrony była ognioodporna skrzynia, która wysuwała się z wnętrza gabloty i chroniła cenny obiekt przed najdłużej trwającym pożarem. Co więcej, Sala Wschodnia miała kilka różnych wzajemnie uzupełniających się, najnowocześniejszych systemów do walki z ogniem, które mogły zdusić zarzewie pożaru, zanim zdołałby się rozprzestrzenić. Podobne systemy strzegły księgi przed trzęsieniem ziemi, powodzią i atakiem terrorystycznym. Cenny eksponat nie był chroniony chyba tylko przed bezpośrednim trafieniem w niego przez pocisk wyposażony w głowicę nuklearną. Z długim westchnieniem Gideon podszedł do szafy i zaczął przeglądać ubrania. Pora przebrać się do kolacji. Wybrał strój w stylu młodego hipstera, który dorobił się milionów na biznesie internetowym. Gideon wcielał się już wcześniej w tę rolę z powodzeniem. Zdecydował się na czarną koszulkę St. Croix z golfem, znoszone lewisy i mokasyny Bass Weejuns – musiał choć trochę to wszystko dopasować – po czym szybko włożył to na siebie. Cały dzień nic nie jadł. Wolał jedną wykwintną i zapadającą w pamięć kolację niż trzydaniową tanią wyżerkę dla zapełnienia żołądka. Jedzenie było dla niego bardziej rytuałem niż sposobem na zabicie głodu.

Znów spojrzał na zegarek. Jeszcze za wcześnie na kolację, ale czuł się niespokojny po trzech dniach siedzenia w pokoju i gapienia się na schematy. Musiał znaleźć jakąś lukę w systemie zabezpieczeń, choćby cienką jak włos szczelinę. Odkąd jako nastolatek rozpoczął karierę złodzieja specjalizującego się w okradaniu muzeów, galerii sztuki i towarzystw historycznych, wiedział, że nie istnieje coś takiego jak doskonały system bezpieczeństwa. Każdy miał jakieś wady, technologiczne lub wynikające z ułomności człowieka. Zawsze był o tym święcie przekonany. Aż do teraz. Chryste, potrzebował przerwy. Wszedł do łazienki, przeczesał mokre włosy, a potem nałożył odrobinę balsamu po goleniu Truefitt & Hill, aby zabić nieprzyjemną woń chloru, pamiątkę po kąpieli w basenie. Opuścił apartament, pozostawiając na klamce od zewnątrz kartonową zawieszkę z napisem „Proszę nie przeszkadzać”. W Meatpacking, dawnej dzielnicy przetwórstwa mięsnego, panował spory ruch. Był gorący sierpniowy wieczór. Brukowane uliczki wypełniły się młodymi, nieco zblazowanymi turystami; ta dzielnica stała się w ostatnich latach jedną z najszykowniejszych okolic na Manhattanie. Zajrzał do Spice Market przy sąsiedniej przecznicy, usiadł przy barze i zamówił martini. Sącząc drinka, oddawał się jednej z ulubionych czynności – obserwowaniu otaczających go ludzi – i przy okazji wyobrażał sobie najdrobniejsze szczegóły dotyczące ich życia, czym się zajmują zawodowo, jak wyglądają ich psy itp. Ale choć bardzo się starał, dziś go to nie pochłaniało. Po raz pierwszy w życiu zetknął się z systemem bezpieczeństwa opracowanym przez naprawdę inteligentnych ludzi – bystrzejszych od niego. Tę cholerną Księgę z Kells trudniej będzie ukraść niż Monę Lizę. Gdy się nad tym zastanawiał, jego nastrój, i tak już nie najlepszy, stał się jeszcze bardziej posępny. Ludzie wokół, wymuskani i elokwentni, rozmawiający, pijący i jedzący, zaczęli go drażnić. Zaczął sobie wyobrażać, że to nie ludzie, lecz skrzeczące małpy odbywające skomplikowane rytuały godowe, i dzięki temu trochę się uspokoił. Jego szklanka była już pusta. Dawno temu zrozumiał, że zamówienie następnego drinka jest kiepskim pomysłem – nie miał problemu z alkoholem, ale po dwóch kolejkach łatwo było przekroczyć granicę i wypić trzeciego drinka, a nawet czwartego, co nieuchronnie skłoniłoby go do bliższego zainteresowania się jedną z tych szczupłych, jasnowłosych, skrzeczących małpek kapucynek… Zamówił drugiego drinka. Kiedy go sączył, mając dzięki alkoholowi nieznacznie lepszą opinię o stanie świata, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Jeżeli kradzież Księgi z Kells rzeczywiście była niemożliwa – a zaczynał być coraz bardziej przekonany o tym – będzie musiał namówić kogoś do wyniesienia tego cennego skarbu z biblioteki… przy pełnej współpracy tamtych trzech osób. To zadanie wymaga manipulacji psychologicznej w dużo bardziej zaawansowanym stopniu niż ta, jaką miał okazję stosować do tej pory. W jego przytępionym alkoholem umyśle zaczął właśnie rysować się pewien plan. Gdy przyniesiono mu trzeciego drinka, rozejrzał się uważnie po wnętrzu eleganckiego baru. Na drugim końcu sali siedziała kobieta, niegrzesząca zbytnio urodą, dość pulchna i w okularach. Jednak w kobietach najbardziej ujmował go hipnotyczny błysk w oku, niezwykła bystrość spojrzenia świadcząca o inteligencji. Kobieta ruszyła się, a Gideon stwierdził, że wydaje się rozbawiona tym wszystkim tak jak on. Podniósł ze stolika niemal całkiem opróżnioną szklankę i podszedł do kobiety. Popatrzył na puste krzesło. – Mogę? Otaksowała go wzrokiem. – Czemu nie. Robisz w biznesie komputerowym? Zaśmiał się i z udawaną pokorą w głosie odparł: – Nie, ale zajmuję się WYSIWYG[1]. Czemu pytasz? – Bo ubierasz się jak Steve Jobs. No wiesz, czarna koszulka z golfem i dżinsy. – Nie lubię myśleć rano, co na siebie włożę. Odwróciła się do barmana. – Dwa Beefeater Martini, dwie oliwki i trochę lodu. – Stawiasz mi drinka? – Masz coś przeciwko temu? Wychylił się do przodu. – Ani trochę, ale skąd wiesz, co piję? – Obserwowałam cię, odkąd tu wszedłeś. – Naprawdę? Dlaczego akurat mnie? – Wyglądasz jak zagubiony chłopiec. Gideon prawie się zaczerwienił. Ta kobieta miała trochę za dobry zmysł obserwacji i poczuł się zdemaskowany.

– Czy wszyscy nie jesteśmy odrobinę zagubieni? Uśmiechnęła się i odparła: – Myślę, że nadajemy na tych samych falach. Kiedy przyniesiono im drinki, stuknęli się szklankami. – Za zagubienie – wzniósł toast Gideon. 1 WYSIWYG – skrót od ang. what you see is what you get – „widzisz to, co otrzymasz”. Tryb pracy przygotowania tekstów, przy którym postać tekstu na ekranie monitora jest maksymalnie zbliżona do tego, co otrzymuje się po jego wydrukowaniu (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

4 Antykwariat Griggsa i Wellingtona, specjalizujący się w rzadkich księgach i manuskryptach, mieścił się niedaleko Portobello Road, tuż za rogiem. Był to jeden z tych antykwariatów, który przeniósł się w nowe miejsce z Portobello, bo choć jego właściciele bardzo, ale to bardzo się starali, nie udało im się odnieść sukcesu. Kiedy Gideon wszedł do sklepiku, zwrócił uwagę na typowo brytyjską, snobistyczną aurę, która nie do końca była w stanie zamaskować naleciałości tandetnego East Endu. Właściciel antykwariatu, młody Brytyjczyk w szpanerskim garniturze z Savile Row, potwierdził te podejrzenia, bo gdy się odezwał, w jego angielskim akcencie pojawiła się charakterystyczna cockneyowska nuta. – W czym mogę panu pomóc? Gideon, sam ubrany w drogi garnitur od Ralpha Laurena, posłał mu uśmieszek tępego Amerykanina. – Cóż, zastanawiałem się, czy mógłbym rzucić okiem na stronicę starego manuskryptu, który zauważyłem na wystawie. Jego teksaski akcent dał o sobie znać, chociaż Gideon starał się nad nim zapanować. – Oczywiście – odparł właściciel. – Ma pan na myśli iluminowaną księgę godzinek? – Taa. Mężczyzna podszedł do gabloty i wyjął z niej niewielką stronicę zafoliowaną w sztywny plastik. Niemal z nabożną czcią położył ją na wyłożonej czarnym aksamitem tacy, którą wyjął spod lady, a następnie umieścił w kręgu światła punktowej lampy zamontowanej w suficie. To była scena z ewangelii, z iluzjonistycznymi motywami kwiatowymi na obrzeżach, a w centrum ukazująca Matkę Boską siedzącą pod łukowatym przejściem i anioła zstępującego z błękitnego nieba. Maria cofała się przed nim w trwodze. Całe zdarzenie zostało przedstawione z niezwykłą dbałością o szczegóły. – Wspaniałe – wymamrotał antykwariusz. – Ma pan dobre oko. – Proszę mi o tym opowiedzieć coś więcej – poprosił Gideon. – Strona ta pochodzi z flamandzkiej księgi godzinek, datowanej na mniej więcej tysiąc czterysta czterdziesty rok, i jest naprawdę w doskonałym stanie. Wręcz idealnym. – Mężczyzna mówił głosem pełnym uniesienia. – Mówi się, że pochodzi ona z pracowni Mistrza Przywilejów Gandawskich. – Rozumiem – rzekł Gideon. – To miło. – Oczywiście ukazuje Zwiastowanie – dodał antykwariusz. – Ile kosztuje? – Tę rzadką stronicę wyceniliśmy na cztery tysiące sześćset funtów. – Głos mężczyzny stał się ściśnięty, pełen rezerwy, jakby mierziła go rozmowa o pieniądzach. – Czyli ile to będzie na nasze, osiem patyków? – rzucił Gideon, przyglądając się baczniej stronicy. – Chciałby pan obejrzeć ją przez lupę? – Co? Ach tak, dziękuję. Gdy Gideon przypatrywał się szczegółom, antykwariusz mówił dalej, złączywszy dłonie, a jego charakterystyczny akcent wypełnił niewielki antykwariat. – Jak zapewne pan wie – kontynuował, a ton jego głosu sugerował, że Gideon nie może tego wiedzieć – godzinki wywodzą się ze średniowiecznego cyklu modlitw klasztornych i zostały ujęte w formie książeczki na potrzeby poszczególnych użytkowników. Prezentują jedne z najwspanialszych dzieł sztuki średniowiecznej, które przetrwały do naszych czasów. Były wyjątkowo drogie – w piętnastym wieku koszt godzinek był równy cenie sporego gospodarstwa wraz z całym obejściem. Jedynie członkowie rodów królewskich, szlachty oraz ludzie bardzo zamożni mogli pozwolić sobie na zakup jednej z tych książeczek. Proszę spojrzeć na te szczegóły! I na barwy. Chciałbym zwrócić pańską uwagę zwłaszcza na błękit nieba – pigment został wykonany z kruszonego lapis-lazuli, który w średniowieczu był

cenniejszy niż złoto. W owym czasie jedynym źródłem tego minerału był Afganistan. – Rozumiem. – Jest pan kolekcjonerem? – O, nie. Szukam tylko prezentu rocznicowego dla mojej żony. Jest bardzo religijna. – Gideon zaśmiał się pod nosem, dając w ten sposób do zrozumienia, że on taki nie jest. – Mogę się przedstawić? – zapytał antykwariusz. – Jestem sir Colin Griggs. Gideon spojrzał na mężczyznę wyciągającego ku niemu drobną białą dłoń; gość miał podbródek lekko wysunięty do przodu, plecy wyprostowane, tytuł „sir” przysługiwał mu tak jak Gideonowi miano lorda. Ujął podaną rękę i energicznie nią potrząsnął. – Jestem Gideon Crew. Z Teksasu. Przepraszam, ale nie mogę poprzedzić mojego nazwiska żadnym tytułem. Nawet „pan” też nie do końca do mnie pasuje. – Wybuchnął śmiechem. – Ach, Teksas. Stan Samotnej Gwiazdy. Ma pan wyborny gust, panie Crew. Czy mogę odpowiedzieć jeszcze na jakieś pytania dotyczące tego przedmiotu? – Skąd mam wiedzieć, że to autentyk? – Mogę pana zapewnić, że tak. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Odpowiadamy za wszystko, co mamy w naszej ofercie. Może pan po dokonaniu zakupu oddać tę stronicę do zbadania przez wybranego eksperta i gdyby pojawiły się jakiekolwiek wątpliwości, zwrócimy panu pieniądze. – Dobrze. Ale cóż… muszę przyznać, że cztery tysiące sześćset funtów to sporo… A może byśmy trochę ją obniżyli do okrągłej kwoty, dajmy na to, do czterech tysięcy? Sir Colin wyprężył się jak struna w wyrazie dezaprobaty. – Przykro mi, panie Crew, ale Griggs i Wellington nie negocjują cen. Gideon posłał brytyjskiemu snobowi promienny teksaski uśmiech. – Daj pan spokój. Wszystko można negocjować. – Wyjął kartę kredytową. – Cztery tysiące albo już mnie tu nie ma. Sir Colin słabiej już manifestował dezaprobatę. – Cóż, podejrzewam, że dla kogoś, kto docenia to dzieło sztuki, tak jak pan, moglibyśmy uczynić wyjątek i obniżyć cenę do czterech tysięcy czterystu. – Czterech tysięcy dwustu. Wyraz twarzy sir Colina dawał jasno do zrozumienia, że dla antykwariusza ta dyskusja jest wyjątkowo bolesna i nieprzyjemna. – Czterech tysięcy trzystu. – Sprzedane.

5 Po krótkiej wizycie w hotelowym pokoju, aby się przebrać, Gideon wyruszył z cenną stronicą do londyńskiego Sotheby’s, gdzie miało dojść do ostatniej i najważniejszej próby w opracowanym przez niego planie. Prawie pięciokilometrowa przechadzka pozwoliła mu zapoznać się z kilkoma fascynującymi miejscami, jak choćby Hyde Park. W ten piękny letni dzień, wśród starych drzew gęsto pokrytych liśćmi, pod niebem, po którym jak statki przepływały kłębiaste obłoki, cała murawa parku tętniła życiem – było mnóstwo ludzi. Londyn był niezwykłym miejscem i Gideon stwierdził, że powinien spędzić w tym mieście więcej czasu, a może nawet zamieszkać tu na stałe. Nagle jednak przypomniał sobie o swojej nieuleczalnej przypadłości i tego rodzaju myśli błyskawicznie wyparowały mu z głowy. Gmach Sotheby’s był bezpretensjonalną, świeżo otynkowaną, dziewiętnastowieczną, trzypiętrową budowlą. Pracownicy okazali wielką uprzejmość, gdy Gideon zaprezentował im niewielką iluminowaną stronicę manuskryptu, którą chciał wystawić u nich na aukcji. Zaprowadzono go do niewielkiego, przytulnego gabinetu na drugim piętrze, w którym urzędował czarujący korpulentny mężczyzna w okularach ze złotymi oprawkami i gęstą czupryną, zmierzwioną jak u Einsteina. Grubasek miał na sobie staroświecki tweedowy garnitur z kamizelką i zegarkiem z dewizką, co sprawiało, że wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Dickensa. Cieszył się renomą – czego Gideon nie omieszkał sprawdzić – jednego z najlepszych na świecie ekspertów w dziedzinie iluminowanych manuskryptów. – Proszę, proszę! – powitał go mężczyzna, cuchnący tytoniem i być może także whisky. – Co my tu mamy, hę? – Wyciągnął tłustą rękę. – Brian MacKilda, do usług! – Mówił, jakby miał stale zadyszkę; przerywał zdania posapywaniem „huu, huu”, jakby musiał złapać oddech. – Mam iluminowany manuskrypt, który chciałbym wystawić na aukcji. Gideon wyciągnął niewielkie skórzane portfolio. – Doskonale. Rzućmy na nie okiem. MacKilda obszedł biurko, wysunął szufladę, wyjął lupę i przyłożył ją do oka, które wprawnie przymrużył. Zmieniając ustawienie specjalnej lampy, która rzucała światło na gładką czarną tacę, wziął do ręki zafoliowaną stronicę zakupioną niedawno przez Gideona, wyłuskał ją z plastiku i przyjrzał się jej uważnie, kiwając głową i postękując z aprobatą, a jego gęste włosy lekko przy tym zafalowały. Następnie umieścił stronicę pod lampą. Przez kilka minut oglądał ją przez lupę, wydając kolejne pomruki, przypominające zwierzęce, lecz brzmiące całkiem pozytywnie. Wreszcie MacKilda zgasił silną lampę, sięgnął do szuflady biurka i wyjął niedużą, dziwnie wyglądającą kanciastą, prostokątną latarkę. Zbliżył ją do stronicy i włączył. Rzucała mocne ultrafioletowe światło. MacKilda poświecił latarką to tu, to tam, zatrzymując się na niektórych miejscach nieco dłużej, po czym ją zgasił. Wydawane przez niego odgłosy zmieniły się w negatywne parsknięcia. – Ojej – rzekł w końcu. – Ojejej. – Potem przez dłuższą chwilę tylko głośno posapywał. – Jakiś problem? – zapytał Gideon. MacKilda ze smutkiem potrząsnął głową. – Podróbka. – Co? Jak to możliwe? Zapłaciłem za nią cztery tysiące funtów! Mężczyzna spojrzał ze smutkiem. – Z przykrością muszę stwierdzić, proszę pana, że w naszym biznesie aż roi się od podróbek. Aż się od nich roi! – wypowiedział głoskę „r” z wyjątkową emfazą. – Ale jak pan może mieć absolutną pewność zaledwie po paru sekundach przyglądania się temu przy świetle latarki? Nie przeprowadza pan innych analiz? Długie westchnienie. – Mamy wiele, bardzo wiele możliwości. Spektroskopia, fluorescencja rentgenowska, badanie izotopem węgla C-

14. Ale w tym wypadku inne testy są absolutnie zbędne. – Nie rozumiem. Wystarczyło jedno pięciosekundowe badanie? – Pan pozwoli, że to wyjaśnię. – MacKilda wziął głęboki oddech, posapał przez chwilę i głośno odchrząknął. – Dawni iluminatorzy używali zazwyczaj mineralnych pigmentów. Błękity pochodzą z kruszonego lapis-lazuli, cynober z siarki i cynobru właśnie. Zieleń z kruszonego malachitu albo zieleni miedzianej. Biel najczęściej uzyskiwali z ołowiu, zwykle w połączeniu z gipsem lub kalcytem. Przerwał, by przez parę sekund głośno posapać. – Chodzi o to, że niektóre z tych minerałów silnie fosforyzują w świetle ultrafioletowym, podczas gdy inne zmieniają kolor w ściśle określony sposób. – Przerwał, ciężko oddychając. – Ale proszę spojrzeć na to. Znów rozjaśnił światłem ultrafioletowym stronicę manuskryptu. Powierzchnia pozostała ciemna, matowa, niezmieniona. – No proszę, widzi pan? Nic! Zgasił latarkę. – Wynika z tego, że pigmenty są tanimi barwnikami anilinowymi, z których żaden nie reaguje na światło ultrafioletowe. – Ale to wygląda tak prawdziwie! – rzucił niemal błagalnie Gideon. – Proszę, niech pan jeszcze raz się temu przyjrzy! Błagam! To nie może być podróbka! Z kolejnym przeciągłym westchnieniem MacKilda znowu włączył latarkę i tym razem oglądał iluminowaną stronicę dłużej niż pięć sekund. – Przyznaję, że ktoś odwalił kawał dobrej roboty. W pierwszej chwili nawet ja dałem się oszukać. No i welin wygląda na oryginalny. Czemu fałszerz obdarzony niewątpliwym talentem zadał sobie tyle trudu, by stworzyć taką artystyczną podróbkę, używając do jej wykonania czegoś tak nieprofesjonalnego jak barwniki anilinowe? To dla mnie niepojęte. Podejrzewam, że to robota Chińczyków. Kiedyś większość podróbek pochodziła z Rosji, ale teraz coraz więcej napływa ich z Dalekiego Wschodu. Chińczycy są dość naiwni, stąd te barwniki anilinowe, ale z czasem nauczą się nie popełniać tak rażących błędów, niestety. MacKilda pokręcił głową, a jego włosy zafalowały. Oddał stronicę Gideonowi. – To z całą pewnością falsyfikat. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Słowom specjalisty od manuskryptów towarzyszyło jeszcze jedno gwałtowne potrząśnięcie głową, które wprawiło w ruch jego gęste rozwichrzone włosy, i kilka głośnych posapywań.

6 Julia Thrum Murphy, trzydziestodwulatka, przyjechała aż z Bryn Mawr w Pensylwanii, gdzie była asystentką profesora języków romańskich, aby zobaczyć Księgę z Kells podczas jej ostatniego weekendu w Stanach. Było cudowne niedzielne popołudnie, może trochę zbyt upalne, zwłaszcza w mieście, i jej obawy niestety się potwierdziły: wystawa ściągnęła tłumy zwiedzających. W kasie dowiedziała się, że na wejście do Sali Wschodniej będzie musiała czekać około czterdziestu pięciu minut. Potem będzie musiała stać w długiej, przesuwającej się wolno kolejce wewnątrz sali, co pozwalało przypuszczać, że dotarcie do głównej atrakcji ekspozycji zajmie jeszcze pół godziny, a może nawet więcej czasu. Godzinę i piętnaście minut. Gdy to sobie uświadomiła, przez chwilę była gotowa odpuścić i udać się do Cloisters, aby zamiast Księgi z Kells obejrzeć gobeliny z jednorożcami. Postanowiła jednak zaczekać. Wiedziała, że to dla niej jedyna i niepowtarzalna okazja, aby zobaczyć słynny manuskrypt poza Irlandią. Kupiła więc bilet za dwadzieścia pięć dolarów, zdała do kontroli torebkę i aparat fotograficzny, przeszła przez bramkę do wykrywania metali i ustawiła się w kolejce. W miarę jak zwiedzający opuszczali Salę Wschodnią, wpuszczano do niej następne osoby; kolejka przesuwała się w ślimaczym tempie. W końcu po czterdziestu minutach Julia znalazła się na czele kolejki i skinieniem głowy zezwolono jej na wejście do Sali Wschodniej. Tam sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Tłum przesuwał się jak długi wąż wzdłuż słupków połączonych aksamitnymi sznurami, a ustawienie tych słupków mogłoby napawać dumą ochronę każdego portu lotniczego. Zwiedzającym dawano niespełna minutę na obejrzenie księgi w gablocie, po czym strażnicy uprzejmie, lecz stanowczo prosili, by przechodzić dalej i zrobić miejsce następnym zainteresowanym. Godzina i piętnaście minut stania w kolejce dla minuty przyjemności. To było prawie jak seks, pomyślała z konsternacją Julia, przechodząc w żółwim tempie między słupkami. W tej samej chwili mężczyzna, mniej więcej w jej wieku, oddalony o kilkanaście kroków i przesuwający się w kolejce w przeciwną stronę, uśmiechnął się do niej nieco dłużej i promienniej, niż nakazywałaby to zwykła ludzka życzliwość. Zaskoczyły ją jego szelmowski, przystojny wygląd oraz połączenie kruczoczarnych włosów i niebieskich oczu; jej matka określała takich facetów mianem „czarnego Irlandczyka”. Mężczyzna wciąż się uśmiechał, więc Julia odwróciła wzrok. Przywykła do tego: taki już jej los, że urodziła się nie tylko z błyskotliwym umysłem, lecz również z atrakcyjnym ciałem, które utrzymywała w formie dzięki regularnym sesjom jogi, pilatesu i joggingowi. Choć była asystentką na uczelni wyższej, nie pociągali jej zaniedbani, pyszałkowaci i zazwyczaj pretensjonalni mężczyźni, z jakimi pracowała w Bryn Mawr. Nie dlatego, że coś z nimi było nie tak, po prostu jej nie interesowali. Niestety poza uczelnią trudno było znaleźć faceta, który dorównywałby jej intelektualnie. Potrafiła wyobrazić sobie, że wyszłaby za mężczyznę, który nie ma grosza przy duszy, a nawet za szpetnego jak noc, ale nigdy, przenigdy nie związałaby się z kimś, kto jest od niej mniej inteligentny. Kiedy Julia o tym myślała, kolejka zwiedzających przesunęła się o kilka kroków i mężczyzna, który uśmiechnął się do niej, znów się zbliżył. Gdy się zrównali, nachylił się w jej stronę ponad liną i rzekł półgłosem: – Musimy przestać spotykać się w ten sposób. Choć ta kwestia nie należała do zbyt oryginalnych, Julia się zaśmiała. Facet najwyraźniej był niegłupi. Ruszył dalej, gdy kolejka po jego stronie liny znów zaczęła się przesuwać. Julia stwierdziła, że nie może się już doczekać kolejnego spotkania z nim, serce zabiło jej żywiej. Rozejrzała się po wypełnionej ludźmi, lecz uporządkowanej Sali Wschodniej, poszukując go wzrokiem. Gdzie on się podział? To było szalone, nie do wiary, że zaczęła wypatrywać nieznajomego mężczyzny. Zbyt długo nie miała faceta. I wtedy to się stało. Nagle, niespodziewanie. Błysnęło światło i rozległ się przeraźliwy huk, tak głośny, że serce ze zgrozy na moment zamarło jej w piersi i rzuciła się na podłogę pośród chóru pisków i wrzasków. Pomyślała, że to atak terrorystyczny, i w tej samej chwili rozbrzmiał sygnał alarmu, a pomieszczenie wypełniło się gęstym,

nieprzejrzystym dymem, który zmienił otoczenie w piekielny, brązowawy zmierzch; nic nie było widać, a dokoła rozlegały się bezsensowne histeryczne wołania i krzyki ogarniętych paniką zwiedzających. Rozbrzmiał głuchy łoskot czegoś, co przywodziło na myśl stal zderzającą się ze stalą, a po nim huk jeszcze jednej stłumionej eksplozji. Julia leżała na podłodze obok wielu innych osób, przybrawszy ochronną pozycję płodową, i osłaniała głowę, podczas gdy histeryczne krzyki nie milkły. Zachowywała kompletne milczenie, co trochę ją zaskoczyło, i była całkowicie opanowana. Po kilku chwilach usłyszała parę suchych, donośnych rozkazów ochrony próbującej zapanować nad ludźmi, słychać też było jęk alarmów i gwałtowny ryk włączanych systemów wentylacyjnych. Mgła błyskawicznie zaczęła się przerzedzać i znowu zrobiło się jasno. Niemal jak za sprawą czarów dym zniknął, wyssany przez potężne systemy wentylacyjne, które dopiero teraz można było zobaczyć w suficie, gdy rozsunęły się przesłaniające je panele pokryte freskami. Krzyki zaczęły cichnąć. Julia usiadła i rozejrzała się, aby zorientować się, co się stało. Od razu zwróciła uwagę na to, że przeszklona gablota, w której znajdowała się Księga z Kells, została uszkodzona; rozłupany róg gabloty wydawał się osmolony jak wskutek silnego wybuchu. Księgi nie było w gablocie, skradziono ją. Nie… Leżała na podłodze rzucona niedbale obok gabloty. W tej samej chwili Julia uświadomiła sobie, że jest uwięziona wraz z resztą zwiedzających: jedyne wejście do Sali Wschodniej zostało zablokowane przez masywną, stalową płytę. Następna myśl przepełniła ją ulgą, gdyż Julia uświadomiła sobie, że ten incydent był jedynie nieudaną próbą kradzieży, a nie zamachem terrorystycznym.

7 Teraz słupki i liny służyły do czego innego: pozwalały strażnikom zapanować nad tłumem uwięzionym w Sali Wschodniej, podczas gdy ochrona próbowała zorientować się w sytuacji. Julia Thrum Murphy została przeprowadzona wraz ze wszystkimi na jeden koniec sali, tymczasem sześciu strażników zabezpieczyło i zbadało Księgę z Kells, rozmawiając z ożywieniem przez krótkofalówki ze swoimi kolegami znajdującymi się poza zamkniętym na głucho pomieszczeniem. Teraz Julia była już pewna, że doszło do nieudanej próby kradzieży z użyciem granatu hukowo-błyskowego i dymnego w celu odwrócenia uwagi: stłumiona eksplozja świadczyła o zniszczeniu gabloty, z której wyjęto księgę, ale złodziej nie zdążył wydostać się z nią na zewnątrz, bo stalowe drzwi odcięły wyjście z sali, i po prostu porzucił księgę, po czym wmieszał się w tłum. To znaczyło, że złodziej był zamknięty wraz z resztą zwiedzających – i strażnicy również musieli o tym wiedzieć. Julia przygotowywała się w myślach na to, że przyjdzie jej tu spędzić sporo czasu. Choć tłum nieco się uspokoił, wciąż dochodziło do sporadycznych przejawów histerii i wybuchów złości, niektóre osoby skarżyły się na nieistniejące obrażenia, by zapewne wymusić później odszkodowanie. Kilku lekarzy, którzy znajdowali się w środku, podeszło do tych osób i zaczęło je badać. Julia stwierdziła, że zaczyna jej się to podobać. Kiedy spocony strażnik rozkazał jej i kilkorgu innym zwiedzającym wystawę przejść do innej części sali, znów znalazła się w towarzystwie mężczyzny o szelmowskim wyrazie twarzy i z czarnymi włosami. Raz jeszcze się do niej uśmiechnął. – Dobrze się pani bawi? – Właściwie tak. – Ja też. Bo widzi pani – ciągnął – ten niedoszły złodziej wciąż tu jest. Niedoszły. Lubiła ludzi dysponujących bogatym słownictwem. – A więc… – Mężczyzna znów uśmiechnął się szelmowsko. – Proszę się rozejrzeć. Przekonajmy się, czy zdoła go pani wypatrzyć. To było naprawdę zabawne. Julia rozejrzała się wokół. – Nie widzę żadnych zakazanych twarzy typowych dla opryszków. – To zawsze jest ktoś, kogo nigdy by się nie podejrzewało. – To mógłby być pan – powiedziała. Zaśmiał się, nachylił do niej i wyciągnął rękę. – Gideon Crew. – Julia Murphy. – Murphy? Czyżby Irlandka? – Uniósł brew w zabawnym geście. – A Crew? Co to za nazwisko? – Szacowne nazwisko pochodzenia starowalijskiego. A przynajmniej było powszechnie szanowane, dopóki pewien Crew nie zwinął należącej do rządcy szkatułki z pieniędzmi i nie uciekł z nią do Ameryki. – Pański rodowód jest równie wykwintny jak mój. Strażnicy już ustawili ludzi w kolejce, szykując ich do przesłuchania. Dowódca, jak można było przypuszczać po kilku belkach na pagonach, wystąpił naprzód, unosząc ręce. – Proszę o uwagę! Gwar ucichł. – Niestety nikt nie może opuścić tej sali, dopóki nie przesłuchamy wszystkich – oświadczył. – Jeśli zechcą państwo współpracować, jestem pewien, że pójdzie to szybko i sprawnie. Rozległy się gniewne pomruki i odgłosy sprzeciwu.

– Chcę stąd wyjść! – zawołał ktoś histerycznie. Przytaknął mu chór innych głosów. Dowódca uniósł rękę. – Obiecuję, że wypuścimy was stąd jak najszybciej. Jednak, aby to było możliwe, potrzebuję waszej pomocy. Doszło przed chwilą do nieudanej próby kradzieży Księgi z Kells i musimy przestrzegać pewnych procedur. Proszę zatem o cierpliwość. Znów szmery, słowa skargi, gniewne głosy. – To czym się pani zajmuje? – zapytał Gideon. – Wykładam na Bryn Mawr. Języki romańskie – francuski, włoski, hiszpański i łacinę. – Bryn Mawr – powiedział. – Wykładowczyni. Pięknie. – A pan? Zawahał się. – Do niedawna pracowałem w krajowym laboratorium Los Alamos. Ale odszedłem stamtąd. Julia była zaskoczona, i to nawet bardzo. – Los Alamos. To znaczy tam, gdzie buduje się broń atomową? – Nie buduje. Projektuje. – Tym się pan zajmuje? Projektowaniem bomb? – Między innymi. Żartował? Nie, raczej nie. Nie wiedziała, czy powinna być pod wrażeniem, czy raczej unikać tego mężczyzny. Przynajmniej nie był jeszcze jednym tępym przystojniakiem. – Wiem – ciągnął, próbując się bronić – mój zawód wydaje się kontrowersyjny. Ale tak naprawdę jako Amerykanin staram się tylko wypełniać swoje obowiązki, aby mój kraj był bezpieczny i w ogóle. Julia pokręciła głową. – Już widzę, jak próbuje pan to powiedzieć na radzie wydziału w Bryn Mawr. Zostałby pan z miejsca uznany za mordercę. – A co pani o tym myśli? Popatrzyła na niego przenikliwie. – Obchodzi to pana? Spojrzał jej w oczy, a intensywność jego wzroku nieznacznie zbiła ją z tropu. – Tak. Nacisk, z jakim to powiedział, sprawił, że się zaczerwieniła. Gdy uświadomiła sobie, że ma rumieńce, jeszcze bardziej się zapłoniła. – Nie bardzo wiem, co mam myśleć – odparła. Milczeli przez kilka minut. Julia patrzyła, jak księga została ponownie umieszczona na pulpicie. Kilku strażników pochylało się nad nią, sprawdzając ją z niezwykłą pieczołowitością i przewracając strony dłońmi w białych rękawiczkach. Wyglądali na coraz bardziej zaaferowanych. Po dłuższej chwili zawołali dowódcę. Podszedł do nich szybkim krokiem. Doszło do krótkiej, pełnej emocji wymiany zdań, a potem dowódca porozmawiał z kimś przez krótkofalówkę. Tłum, dostrzegając tę zmianę, nagle ucichł. Dowódca znowu uniósł rękę. – Proszę o uwagę. Wygląda na to, że jedna ze stron Księgi z Kells została wycięta i zaginęła. Rozległ się zdumiony pomruk zebranych. – Ta strona musi wciąż znajdować się w tym pomieszczeniu. Dlatego niestety nikt nie będzie mógł stąd wyjść, dopóki nie zostanie przesłuchany – i przeszukany. Właśnie załatwiane są niezbędne nakazy. Specjalne drzwi pozostaną zamknięte do momentu, aż odnajdziemy zaginioną stronicę. Przepraszam za tę niedogodność, ale nie możemy zrobić nic innego. Nie możemy nikogo wypuścić, nie poddawszy uprzednio gruntownemu przeszukaniu. – No proszę – powiedziała Julia – akcja się zagęszcza. Gideon Crew rozglądał się po sali, wydymając usta, a jego niebieskie oczy błyszczały. – Zidentyfikowała już pani złodzieja? – Wciąż uważam, że to pan. Wywodzi się pan ze złodziejskiego rodu i ma pan coś szelmowskiego w wyglądzie. Co więcej, wydaje się pan… podenerwowany. Zaśmiał się. – A ja jestem pewien, że to pani jest złodziejką. Wykładowczyni języków romańskich z Bryn Mawr. Czyż można wymyślić lepszą przykrywkę? Kolejne osoby były podprowadzane wzdłuż rozstawionych słupków do miejsc, gdzie strażnicy rozpostarli

prowizoryczny parawan za regałem przesłoniętym grubą kotarą. Tych, których poddano przeszukaniu, przepuszczono do kolejnego punktu zatrzymań i rozdzielono na dwie grupy. Sala wciąż pozostawała odcięta wielkimi stalowymi drzwiami od reszty biblioteki. Kilka osób próbowało protestować, temperatura w sali rosła. – Spędzimy tu całe popołudnie – powiedziała Julia. Atmosfera napięcia i sensacji szybko się rozpraszała. Julię czekała długa droga powrotna do Bryn Mawr. Może powinna zostać w mieście i wrócić dopiero w poniedziałek. Straciłaby poranne wykłady, ale przynajmniej miałaby dobre wytłumaczenie. Popatrzyła na Gideona i przez chwilę zastanawiała się, czy ma w tym mieście mieszkanie. – Naprawdę nie widzę żadnych zbirów ani opryszków – rzekł do niej. – Tylko mnóstwo znudzonych, starych, białych ludzi o nazwiskach w rodzaju Murphy czy O’Toole. Nagle rozległ się okrzyk. Jeden ze strażników, który przeszukiwał salę, nawoływał kolegów, gestykulując energicznie. Klęczał przy regale, którego szklane drzwiczki były otwarte. Dowódca i pozostali strażnicy podeszli do niego i teraz pochylili się, aby czemuś się przyjrzeć. Julia odniosła wrażenie, że dostrzega kartkę papieru wciśniętą pomiędzy dwa woluminy. Znów zrobiło się zamieszanie, doszło do krótkiej wymiany zdań i w końcu dłonie w białych rękawiczkach ostrożnie wyjęły pojedynczą kartkę. Był to arkusz welinu i przypominał stronicę Księgi z Kells. Zaniesiono ją na pulpit, na którym ułożono cenny wolumin, a kolejne długie oględziny wywołały jeszcze jedną, prowadzoną szeptem, lecz nader ożywioną, dyskusję. Dowódca ponownie uciszył zebranych ruchem dłoni. – Wygląda na to – powiedział – że udało nam się odzyskać stronicę wyciętą z Księgi z Kells. Salę wypełniły pełne ulgi westchnienia. – Obawiam się jednak, że mimo wszystko będziemy musieli państwa przesłuchać i przeszukać, zanim będziemy mogli otworzyć drzwi zabezpieczające wejście. To wywołało burzliwą reakcję. – Im szybciej poddadzą się państwo niezbędnym procedurom – rzekł znużonym głosem dowódca – tym szybciej wszyscy stąd wyjdziemy. Odpowiedział mu jęk zawodu. – Boże – mruknęła Julia – nie wrócę do Bryn Mawr przed północą. Nie cierpię prowadzić po zmierzchu. – Zawsze może pani zatrzymać się u mnie. Mam apartament w hotelu Gansevoort z widokiem na High Line. Spojrzała na niego i z niepokojem stwierdziła, że jej serce gwałtownie przyspieszyło, gdy usłyszała z ust tego mężczyzny kuszącą ofertę. – Czy mam to potraktować jako niemoralną propozycję? – Prawdę mówiąc, tak. Zjemy znakomitą kolację w hotelowej restauracji, wypijemy butelkę przedniego wina, porozmawiamy o fizyce nuklearnej i literaturze francuskiej, a potem pójdziemy do mojego pokoju, żeby bez skrępowania uprawiać namiętny seks. – Jest pan nad wyraz bezpośredni. – Vita brevis – odparł krótko. I właśnie ten łaciński zwrot bardziej niż cokolwiek innego sprawił, że przyjęła propozycję.

8 Był rześki letni poranek. Gideon pokonał przecznicę dzielącą jego hotel od siedziby EES-u przy Dwunastej Ulicy Little West. Doktor Julia Thrum Murphy. Poczuł coś więcej niż ukłucie żalu. Choć bardzo odpowiadało mu jej towarzystwo, nie mógł wplątywać się w trwały związek, skoro nad jego głową wisiał wyrok śmierci. To nie byłoby uczciwe wobec niej. A ona skądinąd wydawała się zadowolona z tej przygody na jedną noc i pożegnała się z nim bez żalu w głosie. Chętnie znów by się z nią zobaczył, ale tak się nie stanie. Gniewnie przeciągnął kartę przez czytnik i nieustępliwe drzwi siedziby Efektywnych Rozwiązań Inżynieryjnych otworzyły się z cichym szelestem. Ruszył przez ogromne pomieszczenia laboratoryjne wypełnione przykrytymi modelami i makietami, mijając ubranych w białe kitle techników szepczących między sobą albo sporządzających wpisy w notesach na sztywnych podkładkach. W końcu dotarł do sali konferencyjnej na najwyższym piętrze budynku. Zastał tam tylko zgorzkniałego bezimiennego mężczyznę w uniformie, który serwował kawę. Gideon usiadł, założył ręce za głowę i odchylił się wygodnie do tyłu. – Podwójne espresso bez cukru poproszę. Mężczyzna zniknął. Po chwili pojawił się Glinn, przynosząc ze sobą aurę iście arktycznego chłodu. Bez słowa podjechał na wózku do szczytu stołu konferencyjnego, a buczący dźwięk silnika był jedynym pozdrowieniem, jakiego doczekał się Gideon. Tuż za nim zjawił się Manuel Garza, muskularny adiutant Glinna, któremu towarzyszyło kilku innych pracowników EES-u. Nikt nic nie powiedział. Mężczyzna w uniformie okrążył całą salę, zbierając od wszystkich wypowiadane półgłosem zamówienia na kawę lub herbatę. Gdy tylko wyszedł, Glinn wcisnął przycisk na niewielkiej konsoli przy stole, uruchamiając aparaturę nagrywającą, a następnie beznamiętnym głosem podał datę, godzinę oraz nazwiska obecnych. Potem zamilkł, powiódł wzrokiem po sali i zatrzymał spojrzenie na Gideonie. – Najwyraźniej dobra passa opuściła pana, doktorze Crew? – zapytał. Gideon nie odpowiedział, więc Glinn zwrócił się do pozostałych osób siedzących przy stole: – Doktor Crew przeprowadził dla nas dwie udane operacje, za co jesteśmy mu głęboko wdzięczni. Przykro mi, że Księga z Kells przerosła jego możliwości. Po wczorajszej katastrofie dziś po południu ma zostać odesłana na pokładzie wyczarterowanego odrzutowca do Irlandii, chroniona nadzwyczajnymi środkami bezpieczeństwa. Gideon Crew słuchał tego monologu z założonymi rękami. – Z przykrością muszę stwierdzić, że ta sfuszerowana amatorska robota doktora Crew przysporzyła olbrzymich kłopotów naszemu klientowi. Wywołała międzynarodowe zamieszanie w Irlandii i Stanach Zjednoczonych. Straciliśmy szansę na zdobycie stronicy Chi Rho. Glinn rozejrzał się dokoła. – Innymi słowy, ponieśliśmy porażkę. W sali rozległy się szmery. Szare oko Glinna ponownie zwróciło się w stronę Gideona. – Masz nam coś do powiedzenia? Gideon rozplótł ramiona. – Właściwie nie. Poza tym, że księga nie opuściła jeszcze kraju. Wciąż jeszcze coś może się zdarzyć. – Wciąż jeszcze coś może się zdarzyć – powtórzył z sarkazmem Garza. Zapadła lodowata cisza. – Nigdy nie wiadomo – ciągnął Gideon. – Jak mówił Miś Yogi: „Nic nie jest skończone, dopóki się nie skończy”. Glinn zaczął tracić panowanie nad sobą. – Proszę nam oszczędzić cytatów wątpliwej próby. Musimy przejść do działania, aby zminimalizować szkody wywołane przez tę katastrofę. – Nie ma mowy o katastrofie. Samolot do Dublina odlatuje o szóstej. Czyli za dziesięć godzin.

Glinn zmarszczył brwi. – Chcesz powiedzieć, że masz nowy plan, aby zdobyć stronicę, której nie udało ci się ukraść wczoraj? – Przykro mi, że nie pokładasz we mnie wiary, Eli. – Jeśli masz jakiś plan B, chcielibyśmy się z nim zapoznać. – Niestety. Nie mam planu B, ponieważ plan A jest wciąż w fazie realizacji. – Nazywasz to planem? – wtrącił Garza. – Próbowałeś ukraść stronicę i poniosłeś sromotną klęskę, w trakcie operacji zostałeś zidentyfikowany i możemy jedynie dziękować Bogu, że cię nie aresztowano. Afera trafiła na pierwsze strony gazet w Stanach i w całej Europie! To ci dopiero plan! – Wiesz, gdzie jest teraz księga? – zapytał półgłosem Glinn. – Nie. Zgromadzeni przy stole znowu powiedli wokół spojrzeniami pełnymi niedowierzania. – Kazałem naszym ludziom pogrzebać trochę tu i tam – powiedział Glinn – i wiem, gdzie obecnie znajduje się Księga z Kells. W niedostępnym skarbcu pod gmachem Citicorp. W drodze jest już premier Irlandii, aby osobiście eskortować księgę podczas jej powrotu do kraju. Będzie ona znajdować się pod jego opieką po wyjęciu jej ze skarbca Citicorp, dopóki nie trafi do skarbca w Bank of Ireland. Będzie strzeżona przez zastępy najlepszych ochroniarzy i agentów Secret Service oraz Interpolu. Jej przejazd będzie uprzywilejowany, na ulicach zostanie wstrzymany z ruch, a potem księga trafi na pokład ściśle strzeżonego wyczarterowanego odrzutowca. Uważasz, że wciąż masz szansę, aby ją ukraść? – Ukraść stronicę Chi Rho? Tak. – Gideon spojrzał na zegarek. – Skąd ta pewność? – Ponieważ jeszcze przed wieczorem okaże się – i będą o tym trąbić we wszystkich mediach – że stronica wycięta z Księgi z Kells podczas nieudanej próby kradzieży jest podróbką, a prawdziwa zaginęła i prawdopodobnie została skradziona. Zebrani wymienili między sobą niepewne, zdumione spojrzenia. – Czy to prawda? – zapytał Glinn. – Oczywiście. – Cóż – mruknął po chwili Glinn, odpowiadając na spojrzenie Gideona delikatnym, chłodnym uśmiechem. – Wybornie. Choć mogłeś nam oszczędzić zbędnego dramatyzmu. – Pomyśl o tym, co ja musiałem przez ciebie przechodzić. A poza tym nie mogłem się oprzeć, aby trochę się przy tym nie zabawić. – Wobec tego gdzie jest oryginał? Masz go? – Nie. Nie mam. Jak już wspominałem, nie wiem, gdzie on się obecnie znajduje. Ale wiem, gdzie będzie w połowie tygodnia. – I co wtedy? – Wtedy go ukradnę. Tym razem naprawdę.

9 Sierżant Adellepoise Johnson podlegał trzeci rząd skrytek na materiały dowodowe w olbrzymim podziemnym kompleksie One Police Plaza na Dolnym Manhattanie, niemal w cieniu Mostu Brooklyńskiego. Sierżant Johnson była od dziesięciu lat kierowniczką nadzoru w wydziale dowodów i mogła poszczycić się najniższym współczynnikiem naruszenia prawa. Za te osiągnięcia nagrodzono ją specjalnym dyplomem, Orderem Granatowej Gwiazdy i pochwałą na piśmie od komendanta policji miejskiej, które to odznaczenia nosiła z dumą w formie baretek na piersi swojej mundurowej bluzy. Miała pod sobą piętnastu pracowników, którzy zajmowali się materiałami dowodowymi, oraz dwunastoosobowy zespół asystentów i techników; podwładnymi kierowała z iście wojskową precyzją. Wiedziała równie dobrze jak wszyscy inni, że odpowiednie zarządzanie materiałami dowodowymi jest kwestią decydującą dla wyników postępowań sądowych w sprawach kryminalnych. I choć za swoją surowość mogła nie być szczególnie lubiana, bez wątpienia wszyscy ją szanowali. Jej personel był dumny, że może dla niej pracować. Był piątek dziewiąta rano, a sierżant Johnson zjawiła się w pracy już o siódmej, aby uporać się z robotą papierkową, czy też raczej komputerową, z całego tygodnia, przejrzeć wszystkie materiały dowodowe, które zostały zwrócone lub wydane, i precyzyjnie opisać, co działo się z każdą łuską po pocisku, z każdym włosem i wacikiem z próbkami DNA, czy były przeznaczone do celów procesowych, badań laboratoryjnych czy testów na miejscu przestępstwa. Gdy chodziło o materiały dowodowe, odpowiednie ich klasyfikowanie miało kolosalne znaczenie i w ostatnich latach cała procedura została skomputeryzowana; digitalizacji poddano dosłownie wszystko, co działo się z poszczególnymi dowodami, wszelkie informacje, kto się czym zajmował i dlaczego. Sierżant Johnson nigdy nie była zadowolona, gdy ktoś zjawiał się bez zapowiedzi, by zbadać materiał dowodowy, tym bardziej zirytowała się, że coś takiego miało miejsce w piątkowy ranek. Zjawił się jeden z jej pracowników w towarzystwie wysokiego, chudego dżentelmena w drogim, ciemnym garniturze i z fryzurą na jeża, która już na pierwszy rzut oka krzyczała: FBI. I faktycznie, okazało się, że to agent specjalny, z gatunku tych najbardziej upierdliwych, którzy uważali się za dar od Boga dla służb strzegących prawa i porządku i traktowali zwykłych mundurowych gliniarzy jak niższą formę życia. – Straciłem prawie godzinę na załatwienie niezbędnych formalności – rzekł sarkastycznie, przeciągając zgłoski. – Chylę czoło przed skutecznością policji nowojorskiej. Wyjął legitymację i teczkę z dokumentami uwierzytelniającymi. Sierżant Johnson nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków – wobec nikogo. Wstała więc zza biurka – jej rosła sylwetka zazwyczaj w zupełności wystarczyłaby, aby przyćmić każdą błyskotliwą osobowość – uśmiechnęła się do mężczyzny i wzięła jego odznakę oraz teczkę. – Agent specjalny Morrison? – zapytała. – Tak jest napisane na odznace – powiedział. Prawdziwy twardziel. Wrzód na tyłku. Johnson spojrzała na legitymację, która była nowiuteńka, i na równie nową odznakę, po czym przeniosła wzrok na agenta. On też wyglądał na nowego. Prosto z akademii. Tacy byli najgorsi. – A więc pracuje pan nad sprawą Księgi z Kells, agencie Morrison? – Wszystko jest w tej teczce. – I jak rozumiem, chce pan zbadać tę fałszywą stronicę. – Powtarzam, pani sierżant, wszystko jest wyraźnie napisane w papierach. – Rozumie pan, agencie specjalny Morrison, że jeżeli chodzi o materiały dowodowe, im mniej osób ma do nich dostęp, tym lepiej dla późniejszego postępowania. Moim obowiązkiem – podkreśliła słowo „moim” – jest dopilnować, aby jakikolwiek dostęp do materiałów dowodowych był ściśle uzasadniony i konieczny. Mówię to panu, aby mieć pewność, że rozumie pan procedury. – Na pewno przekona się pani, że moje badanie tych dowodów nie wynika ze zwykłej zachcianki, i mogę