kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Clifford Francis - Czas to zasadzka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :956.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clifford Francis - Czas to zasadzka.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLIFFORD FRANCIS Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

Francis Clifford Czas to zasadzka Time Is An Ambush Przełożyła Zofia Kierszys

Piotrowi Probyn — poświęcam „Bierz, co chcesz — powiedział Bóg. — Bierz i zapłać za to.” (Hiszpańskie przysłowie)

I Znowu, jak gdyby z przyzwyczajenia, deszcz padał przez całą noc, ale poranek był dosyć pogodny. Powietrze i woda stopiły się ze sobą zamglone na horyzoncie; niebo i morze — dwa odcienie jednego pastelowego błękitu. Parę razy w ciągu ubiegłych dziesięciu dni doznawałem wrażenia, że sama aura ma już dość tych swoich kaprysów. Bywały inne takie poranki, które łudziły obietnicą i bywały chwile słonecznego żaru po południu. A potem znowu deszcz padał pionowo z posępnych, ołowianych chmur długimi godzinami bez przerwy. Jeszcze teraz kilka dalekich smug ciemniało na tle mglistości, w której morze dotykało nieba, a przecież poszarpane szczyty sierras za miasteczkiem widziałem ostro, wyraźnie, więc chociaż nie znam się na pogodzie, uznałem, że najgorsze minęło. Długa plaża o kształcie półksiężyca, zakręcająca ku Bandaques, utraciła na razie swój srebrzyście biały połysk. Zbrązowiała jak przemoczony chodnik kokosowy, a morze w odległości stu chyba jardów od brzegu, poza linią, gdzie większe fale rozpoczynały ostatni bieg, nabierało barwy rdzawej. Wiedziałem, że po godzinie słońca piasek wyschnie i zbieleje, ale, że upłyną dni, tygodnie nawet, zanim oczyści się ta woda. To zresztą był dopiero początek. Ogromne zwały brudów i gruzu, naniesione przez wczorajszą powódź z rozbitej tamy Lareo, gruchnęły w morze o pięć mil dalej na południe, i teraz pod wpływem silnych prądów ta sinobrunatna plama sunąc zza cypla, na którym stał ze swą wysoką wieżą, jak latarnia morska, kościół Wcielenia Bożego, rozszerzała się wzdłuż skraju plaży, hen poza willą Miramar. Trochę szczątków niczym śnięte ryby już dryfowało na grzbietach spiętrzonych fal przybrzeżnych i siłą rzeczy ten widok kazał mi się zastanawiać, gdzie są zwłoki Scheelego. Czy Ilsa podeszła dziś do swego okna w hotelu i zobaczyła co się dzieje? Nie dawniej niż wczoraj po południu mówiła: „Ledwie wstanę, wyglądam przez okno, Stephen. Bo twój dom widać stamtąd”. Pomimo całej swojej próżności i nadziei nie przypuszczałem, żeby ona tym właśnie kierowała się teraz. Ciepło było na tarasie. Przez pięć miesięcy pracowałem pod tą pasiastą markizą sterczącą ukosem ze ściany naprzeciwko morza: tysiąc słów dziennie przez pięć dni w tygodniu. Wyłączając soboty i niedziele. Zachowywałem ten tryb życia bez przerwy aż do tamtego poranka, w którym Ilsa zawołała z plaży „Señor!” — odtąd nie napisałem ani jednego słowa. Maszyna do pisania stała wciąż bezczynnie i teraz, gdy zdjąłem pokrywę i przeczytałem tych kilka linijek na wkręconej stronicy, wydały mi się one pompatyczne, dotyczące ludzi usuniętych w niepamięć. Ostatnie wydarzenia oddaliły ich ode mnie, odebrały im realność, i stwierdzając to, przypomniałem sobie, jak Scheele powiedział, gdy Ilsa go poinformowała, czym ja się zajmuję: „Nie przypuszczałem, panie Tyler. Sądziłbym, że jest pan człowiekiem, którego interesują fakty. Nie fikcja. Prawdziwe ciało i krew; prawdziwe życie i śmierć… Mnie właśnie to interesuje, proszę pana. Żadnej namiastki nie ma”. Było jeszcze wcześnie, dopiero pół do dziewiątej. Stara Catalina, moja kucharka, pokojówka i praczka w jednej osobie, nigdy nie przychodziła przed godziną jedenastą. Wszedłem do kuchni, nastawiłem maszynkę do kawy na mały gaz i ruszyłem do łazienki, żeby przygotować sobie kąpiel. Krany, chociaż zuchwale opatrzone znakiem firmowym „Katarakta”, syczały i pluły nieobliczalnie i woda z nich jak zwykle leciała powoli, ale dawno już udoskonaliłem rozkład swoich czynności porannych, więc przed kąpielą zdążyłem się ogolić; ubrałem się w czasie zaparzania kawy. Po dwudziestu pięciu minutach, które mi to wszystko razem zabrało, wyszedłem znowu na taras i czekając, żeby kawa ostygła, zapaliłem pierwszego papierosa. Miasteczko Bandaques wibrowało pod cieniusieńkim woalem powracającego upału, białe,

szafranowe i brunatne. Większa jego część była położona nieco wyżej niż moja willa. Na cyplu zabudowania zdawały się piętrzyć jedne na drugich, ale w głębi lądu i wzdłuż wybrzeża, coraz rzadsze, stały wszystkie mniej więcej równo. Na plaży nagiej poniżej wydm, mierzącej ćwierć mili pomiędzy willą i nędznym przedmieściem Bandaques, nie widziałem jeszcze nikogo z wyjątkiem samotnej postaci strażnika z Guardia Civil* . Co dzień rano człapał on tak do punktu kontrolnego oddalonego o trzy mile na północ, i później nieomal po śladach swoich stóp w piasku z powrotem do miasteczka. Inny strażnik wędrował tamtędy niezmordowanie w jedną i drugą stronę po południu: jeszcze inny w nocy. Jako patrol w walce z przemytnictwem chyba żadnych sukcesów nie odnosili, skoro mogłem nastawiać zegarek według czasu ich apatycznych wymarszów i powrotów. I teraz sprawdziłem godzinę: punkt dziewiąta. Strażnik, już w odległości paruset jardów od willi, szedł bez pośpiechu, patrząc ciekawie na ciężkie od soli bałwany. Daleko w hotelu España ktoś otworzył okno i błysk szyby w słońcu przyciągnął moje spojrzenie, Ilsa mieszkała w tym hotelu, nowoczesnym budynku, który swą symetrią i bielą przypominał blok soli. Stał w połowie cypla na samej krawędzi niskiej kamiennej skarpy i gdy powietrze było nie tylko prześwietlone słońcem, ale i cudownie czyste po ulewie, taki wydawał się bliski, że prawie odczytywałem z mojego tarasu wielki złocony szyld zdobiący jego fasadę. Ilsa miała pokój na trzecim piętrze, trzy okna: jedno nad samą literą „S” i dwa po bokach; wytężyłem wzrok, żeby dobrze je zobaczyć, znów się zastanawiając, czy ona przez któreś wygląda i widzi te następstwa wczorajszej katastrofy. Obiecałem, że będę u niej o pół do jedenastej. Powiedziałem jej na pożegnanie: „Mogę przyjechać wcześniej, jeżeli sobie życzysz. O każdej porze. Jestem tutaj, żeby ci pomóc, Ilsa. Powiedz mi tylko, co chcesz”. A ona odpowiedziała: „Chcę spać, Stephen. Po prostu spać…” Wysoko w górze bladobłękitną ciszę nieba delikatnie rozpruwał niewidoczny samolot. Dopiłem kawę i wstałem z uczuciem pustki na myśl o lisie, z tęsknotą promieniującą z jakiegoś zakamarka mojej świadomości coraz szerzej i szerzej. Zapaliłem jeszcze jednego papierosa i ruszyłem po schodkach w dół do ogrodu na brukowaną alejkę między klombami fioletowych i karmazynowych kwiatów. Zupełnie od niechcenia podniosłem głowę i powiodłem wzrokiem po plaży. Ten ze Straży Obywatelskiej był mniej więcej tam, gdzie go przedtem widziałem, tylko że teraz, nachylony jak żniwiarz, stał po kolana w wodzie nad czymś, co usiłował pochwycić. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć, pewny, że fale uraczyły go jakimś wyrzuconym drewnem bądź innym takim trofeum. Nagle jednak uderzyła nowa mulista fala nieomal go przewracając, i to coś, do czegokolwiek tam po omacku sięgał, najwidoczniej odpłynęło porwane wirem, gdy się cofała. Przebrodził za tym czymś parę kroków, a potem zawrócił, chwiejnie wyszedł na brzeg i spojrzał w moją stronę. Wciąż jeszcze nie pojmowałem znaczenia tego. Dopiero gdy zobaczyłem, jak zaczyna biec ku willi, poczułem lekki dreszcz i odgadłem, co musiał znaleźć. Wtedy już i ja biegłem. Potykając się, brnąc w zasychającej skorupie piasku biegliśmy sobie na spotkanie. Zawołałem: — To Scheele? Ale strażnik w swoich ciężkich butach i z karabinem przewieszonym przez ramię mozolnie zbliżał się bez odpowiedzi. Z odległości może dwudziestu jardów wrzasnąłem do niego znowu: — To Scheele? Ten Niemiec? — I nawet mi na myśl nie przyszło, że on pewnie nie wie, kto to był Scheele. — Ciało… w wodzie, señor. — Strażnik ledwie zipał. — Człowiek. Głupio zapytałem: * Guardia Civil — dosł. Straż Obywatelska, policja reżimu gen. Franco. (Przyp. red.)

— Nie żyje? — Tak, señor. — Stanął przede mną i wciągnął powietrze ustami. — Nie żyje. Trup. Zaczął mi wyjaśniać, że fala, że wiry, ale przerwałem mu wpół zdania: — Idziemy. Za osadami brudnej piany, pozostawionej przez języki słabnących fal, piasek był ciemny i rozmokły; grunt łagodnie opadał. Pstrokata woda chlupała o nasze kostki. — Gdzie? Strażnik zawahał się, zastanowił, po chwili jednak wskazał to miejsce i zobaczyłem na rozplenionej mieliźnie coś przypominającego worek. Bez słowa ruszyliśmy tam, brodząc coraz niezgrabniej, w miarę jak fale napierały mocniej i za nogi wciągało nas morze. Dwukrotnie zwłoki znalazły się w naszym zasięgu, ale od razu znów odpływały. Tkanina chyba marynarki okręciła się wokół głowy, czerwonawa woda kipiała wściekle nad zanurzonym tułowiem i kończynami bezwładnymi, jak gdyby to była lalka szmaciana. Gruchnęła jeszcze jedna fala. Zwłoki zrównały się ze mną i zdołałem tę rękę przytrzymać, chociaż wiele wysiłku mnie kosztowało odepchnięcie myśli, jaka jest oślizła, jaka wydaje się żywa. Kropelki pyłu wodnego kłuły mnie w twarz. Na pół klęcząc wrzasnąłem do strażnika, żeby chwycił za drugą rękę, zanim fala zacznie się cofać od brzegu. Gdyby on miał bodaj odrobinę rozsądku, zostawiłby karabin na plaży. Teraz rzemień zsunął mu się z ramienia i lufa karabinu strąciła mu z głowy czarny lakierowany kapelusz. — Zostaw go pan! — ryknąłem. Doskoczył do zwłok, omalże upadł, ale się wyprostował. Woda z pluskiem posuwiście napływała od skraju plaży, i to, co zawisło pomiędzy nami, podrygiwało jak marionetka. Byliśmy zaledwie o kilkanaście kroków od suchego piasku, przeprawa tam jednak zabrała nam dobrych parę minut, a ja przez cały ten czas myślałem: „Zaraz będę musiał spojrzeć na Scheelego”. Wyciągnęliśmy zwłoki poza linię resztek brudnej piany. Teraz, gdy już ich nie unosiła woda, nabrały swego ciężaru i sflaczały. Przewróciłem je na wznak i ściągnąłem marynarkę z głowy. Tak, to był Scheele, chociaż doznałem wstrząsu nie dlatego, że go poznałem. Od początku przecież nie spodziewałem się, że to jest ktoś inny. Ale konieczność obejrzenia go z bliska sprawiła, że w czaszce mi się coś zacisnęło, i poczułem przelotne mdłości. Mięśnie jego twarzy zastygły w grymasie lęku. Pulchne wargi odsłaniały zęby, niebieskie oczy były szeroko otwarte, większe niż za życia. Jasnozielone wodorosty wplątały się w zaczesywane na łysinę włosy i jedno z tych zielonych włókien zwisało z zatkanego nosa. Od lat nie widziałem niczyjej śmierci, po raz pierwszy miałem do czynienia z topielcem, więc ta lodowatosina bladość jego skóry tak na mnie swym widokiem podziałała, że byłem bliski wymiotów. Nawet piegi na jego wysoko sklepionym jajowatym ciemieniu zniknęły, jak gdyby woda je zmyła. Usłyszałem chrząknięcie strażnika. — Krew — powiedział. Marszcząc brwi w blasku słońca, z ulgą, że mogę odwrócić wzrok, spojrzałem na niego pytająco. — Na brzuchu, señor. Krew przesączała się słabo przez koszulę; już do niej trafiła mucha. Więcej krwi płynęło z obu kolan nagich pod rozdartymi nogawkami spodni. Nie wiem dlaczego, ale dotąd nie przypuszczałem, że rany trupów krwawią. — Kamienie prawdopodobnie — usłyszałem własny głos. — Kamienie… i musiał jeszcze bardzo się obijać, zanim go porwało w morze. Skroń też skaleczona. — Wyprostowałem się, przy czym zauważyłem, że na jednej nodze Scheelego brak buta. — Pójdę po koc do domu. A potem chyba mi pan pomoże go przenieść.

Strażnik skinął głową. Odwróciłem się, a on zapytał: — Kto to był, señor? — I szybko dorzucił: — To był ten, co pojechał do Gondra? Odrzekłem: — Tak. To był on. Ledwie wszedłem do domu, napiłem się koniaku. Gdy wróciłem na plażę, strażnik stał w wodzie i na próżno szukał kapelusza. Rozkładając koc, doznałem wrażenia, że kamiennorybie oczy Scheelego wpatrują się we mnie. Zawołałem strażnika. Razem dźwignęliśmy zwłoki i przykryliśmy je. — Pan niech go weźmie za nogi — powiedziałem. Dosyć trudno nam było przedostać się ze zwłokami przez furtkę z plaży do ogrodu; poza tym nie mieliśmy szczególnych trudności. Ale szliśmy długo, bo Scheele był ciężki, i ani na sekundę nie przestawałem myśleć o lisie, głowić się, jak ją zawiadomię. Gdyśmy tak doszli do drzwi salonu, nie wiedziałem, gdzie położyć zwłoki. Strażnik zaproponował kanapkę pod oknem, ale koc przemókł, więc ostatecznie wybrałem podłogę. Dziwne gulgotanie dobyło się z ust Scheelego w momencie układania go na podłodze. To mogło przerazić; strażnik szybko odskoczył. Właściwie nie zdążyłem jeszcze przyjrzeć się temu strażnikowi. Zobaczyłem teraz, że jest młody, krępy, o chłopskiej twarzy. Poczęstowałem go koniakiem i sam wypiłem znowu. Ręce mi dygotały. Strażnik wychylił swoją szklankę dwoma łykami i oznajmił: — Muszę zatelefonować do kapitana Romero. Skłamałem mu: — Mój telefon jest uszkodzony. — Ayee. — Ponuro plasnął językiem. — To muszę do niego pójść… Pan zna nazwisko zmarłego? — Scheele. Erich Scheele. Skinął głową. — Kapitan będzie się pytał. — Trapiła go chyba utrata kapelusza; czy może po prostu nie miał doświadczenia. — Z drugiej strony — zastanowił się głośno — to powinienem zostać przy zwłokach. — Ja ich nie ruszę. Nie bardzo go uspokoiłem. — A pan się nazywa…? — Stephen Tyler. Powtórzył moje imię i nazwisko, tylko trochę je przekręcając. — Dziękuję, señor. Wyszedł na taras i zaraz wrócił tknięty nagłą myślą. — Pan go znał? — Tak — odpowiedziałem. — To panu przykro. — Rozejrzał się po pokoju, jak gdyby uznał, że musi sobie zapamiętać parę szczegółów. — Adios, señor. Tym razem wyszedł już na dobre i ruszył truchtem po plaży. Człowiek praktyczny wolałby pójść szosą, ale ani mi się śniło krzyknąć za nim, żeby mu to doradzić. Ilsa przecież powinna otrzymać tę wiadomość pierwsza, a nie jakiś tam policjant. Chciałem powiedzieć jej sam. Spojrzałem na zegarek: dwadzieścia sześć po dziewiątej. Podszedłem do telefonu i poprosiłem telefonistkę o połączenie z hotelem España. Wkrótce potem ktoś mnie przełączył do pokoju Ilsy. — Ilsa? Głos miała zmartwiały, bardzo daleki, z lekkim akcentem niemieckim wyraźniejszym niż zwykle.

— Czy mogę przyjechać do ciebie teraz? — zapytałem. — Wiem, powiedziałaś, że o pół do jedenastej, ale chciałbym przyjechać natychmiast. Wstałaś już? — Właśnie się ubieram. — Byłbym tam za pięć minut. Coś chyba wyczuła. — O co chodzi, Stephen? — Czy mogę przyjechać? — nalegałem. Po krótkiej chwili milczenia odrzekła: — Dobrze więc. — Gdzie będziesz? Na dole? — Nie, tutaj… Numer czterdzieści dwa. Kałuża wody rozszerzała się na kafelkach podłogi i wokół przykrytych kocem zwłok Scheelego. Gdy zamykałem wielkie okna wychodzące na taras, widziałem jeszcze, jak ten strażnik człapie do Bandaques po piaskach plaży. Szybko przeszedłem przez dom i od drugiej strony wsiadłem do samochodu, rad, że oddycham świeżym powietrzem. * * * Woda przerwała tamę Lareo poprzedniego dnia około godziny czwartej po południu. Ten i ów w Bandaques mówił, że słyszał, jak tama się wali. To było, przypuszczam, możliwe, ale wtedy wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne: tamę oddzielało od miasteczka pełnych dziesięć mil i ostroga guzowatych wzgórz. Inni, mądrzy po fakcie, twierdzili, że od dawna taką katastrofę przewidywali. Mówiono już o skandalu w związku ze zleceniami na konserwację tamy i właściwie mogło w tym być trochę prawdy. Tama została zbudowana z betonu: nieduża — mająca trzysta mniej więcej stóp długości — a przecież szeroka dostatecznie, żeby zmieściła się wąska szosa na szczycie jej wysokiej półkolistej ściany. Jeździłem tamtędy kilka razy, raczej z konieczności, bo nigdy nie uważałem jej za miejsce bezpieczne. Po jednej stronie, gdzie woda z przepustu bluzgała na jej pękatą fasadę, były w betonie załatane dziury, a po drugiej, gdy poziom wody w zbiorniku się obniżał, występowały na odsłoniętej zaskorupiałej w słońcu połaci liczne szczeliny. Pokazałem je jakiemuś miejscowemu dostojnikowi, którego kiedyś tam spotkałem, ale zapewnił mnie, wzruszając ramionami, że to są tylko pęknięcia powierzchowne. — A gdyby pan miał już ponad czterdzieści lat, señor, i trzymał tak długo twarz w wodzie, czy troszeczkę by się to na panu nie odbiło? Uśmiechem wówczas skwitowałem wytknięcie mi mojej ignorancji, teraz jednak słowa tamtego człowieka wstrząsająco skojarzyły mi się z Scheelem. A przecież nie tyle to, co z nim uczyniła ta śmierć w odmętach, ile wyraz absolutnej grozy na jego twarzy wciąż miałem przed oczami; wyobrażałem sobie, że tak właśnie twarz mu zastygła w chwili, gdy zobaczył olbrzymią, wysokości domu ścianę wody zwalającą się w opuszczoną dolinę, płynącą wprost na niego. I śmierć musiała nastąpić szybko, bardzo szybko, w taki . sposób go dosięgając, że pierwsza hucząca fala tej wody cisnęła go w morze pod Bandaques już dawno martwego. Tak się złożyło, że przez jakiś czas po tej katastrofie ani Ilsa, ani ja nie wiedzieliśmy o runięciu tamy. Odwiozłem Ilsę do hotelu, gdzie w hallu gwarno było jak nigdy, i dopiero tam usłyszeliśmy pierwsze niepełne relacje. Dochodziło wtedy pół do szóstej i minęła jeszcze godzina, zanim fakt, że Scheele jest nadal nieobecny, zaczął nas trochę denerwować. Siedzieliśmy w barze Amerykańskim i czekaliśmy spodziewając się, że lada chwila on wejdzie szklanymi drzwiami; ja osobiście bardzo chciałem, żeby wszedł. Mówił, że dokąd jedzie? Nie pamiętałem, to Ilsa mi przypomniała: — Do Gondra.

Do Gondra. Właśnie. Do Gondra. Nieco później, wobec wzrastającego niepokoju Ilsy zapytałem barmana, gdzie jest ta miejscowość. Barman zajęty tłuczeniem lodu nawet nie podniósł oczu: — Gondra to w dolinie, ze dwa kilometry będzie do tamy, señor. Ilsa, prawie nie znając języka hiszpańskiego, przecież zrozumiała, w czym pomógł jej, być może, wyraz mojej twarzy. — Gdzie, Stephen? On powiedział, że blisko tej tamy? A ja w oszołomieniu nie potrafiłem złagodzić ciosu: — Poniżej tamy. Ale jeszcze mieliśmy nadzieję. Scheele mógł tam nie być w decydującej chwili; może teraz wraca do Bandaques długą drogą okrężną. Ilsa czepiała się wszystkiego. A potem punkt o godzinie ósmej wywołał ją z baru chłopiec hotelowy. Razem z nią poszedłem do telefonu, wiedząc, że zdana na siebie miałaby pewnie ze swoją hiszpańszczyzną trudności. Zaraz też oddała mi słuchawkę i to właśnie mnie przedstawił się telefonicznie kapitan Romero. Wyjaśnił, że prowadzi śledztwo w sprawie właściciela kremowego Mercedesa. Znaleziono ten samochód w pobliżu Gondra, przewrócony, zaryty w czerwonym mule — i pusty… Znacznie później, gdy już w końcu zostawiłem Ilsę w hotelu i wstąpiłem po drodze do komisariatu, Romero nakreślił mi dokładniejszy obraz. Poza tym, że kilka łodzi rybackich ugrzęzło na zalanej plaży południowej i zginęło stado kóz, chyba żadnych innych strat ani ofiar w ludziach nie ma. Miliony stóp sześciennych wody przedarły się i zniszczyły dolinę już i tak jałową; zmiażdżyły wioskę już i tak w gruzach, gdzie nikt nie mieszkał, dokąd nikt nie chodził. Ludzie mówią, że to cud boski — cud, niezależnie od tego, że sprawa tamy Lareo jest hańbą. Ale byłem, zanadto zmęczony i wstrząśnięty, i zanadto mi się spieszyło w tę deszczową noc do domu, żeby mnie takie rzeczy obchodziły; i nawet nie próbowałem szukać odpowiedzi na pytania, które zaczynały mnie dręczyć. * * * Szybko zareagowała na mój dzwonek. Drzwi otworzyły się natychmiast i zanim zdążyłem dobrać słowa, poznałem, że ona wie, dlaczego przyjechałem. Ledwie wszedłem do pokoju, zapytała: — Znaleźli Ericha, prawda? — Tak. — Gdzie? — Na plaży północnej. Powiodła wzrokiem po mnie, po moich nogach i nagle sobie uprzytomniłem, że spodnie od kolan w dół mam mokre, oblepione piaskiem. — Tyś go znalazł — rzekła nieomal z wyrzutem. — Właśnie ty. Nie był to moment, żeby rozdzielać włos na czworo, — Tak, Ilsa. Opowiedziałem jej wszystko najoględniej, jak potrafiłem. Po chwili rozpłakała się cicho, nie powstrzymując, nie ukrywając swoich łez. Dałem jej chustkę do nosa wilgotną od morskiej wody. Siedziała na skraju łóżka i jej żałość przejmowała mnie dziwną rozpaczą. Nie wiedziałem, co zrobić ze sobą, ostatecznie podszedłem do okna. Musiałem mówić dalej. — Ten strażnik chciał zadzwonić do Romera, ale mu powiedziałem, że telefon u mnie nie działa. Po—szedł więc pieszo. Chyba już się tam zameldował, bo nigdzie go nie widać. Długa plaża wysychając mieniła się wszelakimi odcieniami brązu i złota. Doznawałem

wrażenia, że moją willa stoi bliżej, niż stała rzeczywiście, i jej różowe ściany z blankami wyglądały jakby zostały zrobione z lukru: trzeba było świadomego wysiłku, by uprzytomnić sobie fakt, że leży tam Scheele. Chociaż pamiętałem, jak on wyglądał i jaki był pod dotknięciem, i chociaż z wysoka widziałem przypominającą mi to, nienormalną barwę morza, myślałem o tym jeszcze z jakimś niedowierzaniem. Odwróciłem się od okna. Ilsa miała oczy podkrążone, wielkie w drobnej i bladej owalnej twarzy. — Zdołałaś zasnąć? Tylko wzruszyła ramionami. Poczułem się wyłączony i tej ciszy już nie mogłem znieść. — Sam powinienem podjechać do Romera. On będzie chciał wiedzieć… Przerwała mi: — Daleko od twojego domu był Erich? — O sto jardów chyba. Po raz pierwszy od długich minut spojrzała na mnie. .— Jak… jak on wygląda, Stephen? Należało przewidzieć, że ona zapyta. Należało mieć gotowy frazes na końcu języka. A ja potrafiłem jedynie mruknąć: — Dobrze. Nie odrywała ode mnie oczu. — Dobrze — powtórzyła powoli. — Dobrze… Och, Stephen… Głos jej się załamał; znowu płakała. Tym razem podszedłem i objąłem ją ramieniem, mówiąc: — Przepraszam, Ilsa. Boże, tak mi przykro. I chociaż przywarła do mnie, czułem w głębi serca, że teraz, jeśli o nią chodzi, każdy mógłby tu być zamiast mnie: każdy jak ja, tak samo byłby dla niej kimś obcym. Zadzwonił telefon, aż drgnęła. Puściłem ją i przeszła do stolika po drugiej stronie łóżka. Ze swojego miejsca mogłem dosłyszeć męski głos w słuchawce — jak się domyśliłem, głos Romera. Po krótkiej chwili zaczęła potrząsać głową: — Momento, por favor. Serior Tyler, señor Tyler. Si… momento — podsunęła mi słuchawkę zdesperowana.— Proszę cię. Wziąłem słuchawkę. — Pan kapitan Romero? Mówi Stephen Tyler. To, że jestem u Ilsy, najwidoczniej go zaskoczyło. Rozpoczął: — Jeden z moich ludzi wrócił przed chwilą z plaży północnej… — Wiem. Właśnie miałem się z panem skontaktować. — Powiedział mi, że te zwłoki to señor Scheele. — Zgadza się. — Gdzie one są teraz? Uznałem jego pytanie za głupie i tonem dałem mu to do zrozumienia: — U mnie w domu, oczywiście. — Same? Przymknąłem oczy. — Tak. — Nie należało ich zostawiać, señor. Bez nikogo, kto by dopilnował. Usłyszałem czyjś głos na drugim planie — głos tego strażnika zapewne próbującego się usprawiedliwić. — Niech pan posłucha — powiedziałem. — Przyjadę do pana. Oboje przyjedziemy. Czy nie można z tym wszystkim zaczekać do naszego przybycia?

— Prędko państwo tu będą? — Za dziesięć, piętnaście minut. — Wolałbym prędzej — rzekł nieoczekiwanie ostro — To bardzo pilna sprawa. Gdy położyłem słuchawkę, Ilsa zapytała: — Czego on chce? — Zobaczyć się z nami. — Kiedy? — Zaraz. Westchnęła z czymś więcej niż znużenie. — Tego się nie da uniknąć, Ilsa — wyjaśniłem jej łagodnie. — On spełnia swój obowiązek. — Ale równie dobrze mógłbym to wyjaśniać posągowi. Znowu ogarnęło mnie przygnębiające uczucie jałowości. — Jesteś gotowa? Wzięła z toaletki ciemne okulary i przede mną ruszyła do windy. Ani słowo nie padło podczas jękliwego zjeżdżania na dół. W hallu pulchny dyrektor hotelu nienagannym ukłonem wyraził lisie współczucie, a ja przypomniałem sobie, co powiedział żegnając się ze mną o godzinie jedenastej, czy może przed jedenastą poprzedniego wieczora: „Straszna tragedia, señor. Odczuwam ją nieomal osobiście. To był najbardziej lubiany gość tutaj. Niech mi pan wierzy, wszyscy są głęboko wstrząśnięci”. Przymrużyłem oczy przed blaskiem słońca na hotelowym podjeździe. Upał zaczynał się odbijać od asfaltu i nasze cienie sunęły po nim czarne jak na—mazane tuszem. Zerknąłem na Ilsę, gdy siadałem obok niej w samochodzie. Dolna warga jej drżała, ale nie przychodziło mi na myśl nic, czym mógłbym ją uspokoić. Gwałtownym skrętem wyminąłem dwie jadące obok siebie rozklekotane furmanki z nawozem i już bez przeszkód pomknąłem jezdnią przez cypel. Przy kioskach, gdzie sprzedawano gazety poranne, panował ożywiony ruch i dziesiątki ludzi na chodniku przy balustradzie oglądały morze. Potem z lewej strony mieliśmy targ rybny, z prawej dosyć zrujnowany amfiteatr i wkrótce wjechaliśmy w labirynt uliczek coraz węższych, im bliżej Rynku, coraz bardziej zatłoczonych i gwarnych. Komenda Straży Obywatelskiej w Bandaques to smętna dwupiętrowa budowla z szarego betonu z kratami w oknach. Już zatrzymywałem samochód, gdy Ilsa odezwała się wreszcie: — Dlaczego on tam pojechał? — zapytała nagle dając upust swojemu oszołomieniu. — Dlaczego on musiał pojechać do Gondra? Zabrzmiało to raczej jak wyrzut, a nie jak pytanie. Odpowiedzi na to żadnej nie było i zapewne nie miało być. Odczekałem parę sekund, a potem dotknąłem jej ręki. — Załatwmy to już, Ilsa. Strażnik przy drzwiach popatrzył na Ilsę z głupkowatym zachwytem. Wewnątrz ściany się łuszczyły i pachniały pleśnią. Doszliśmy do drewnianej bariery o kilka jardów od wejścia i dyżurny sierżant długo dumał, czy nas za nią wpuścić. Ostatecznie jednak zdecydował się, po czym dalej przez korytarz, dudniący echem naszych kroków, poprowadził nas umundurowany urzędnik, który wyglądał tak, jakby sypiał w tym swoim mundurze co noc od chwili jego otrzymania. Gabinet kapitana Romero był przy końcu korytarza. Duży pokój, większy w świetle dziennym, niż mi się wydawał poprzedniego dnia wieczorem. Nad głównym biurkiem wirował bezużytecznie wentylator z jednym ocalałym skrzydełkiem, za biurkiem zieloną ścianę zdobiła oprawiona w ramki czterobarwna fotografia Generalissimo. Umeblowania dopełniały szafki pełne akt, tablica pełna kluczy, mniejsze biurko z maszyną do pisania i drewniana ławka pod oknami. Na ławce siedział ten strażnik z plaży jeszcze spocony po swej mozolnej ‘wędrówce. Romero wstał, gdyśmy weszli. Wysoki, barczysty, miał biodra wąskie jak torreador, i

wypielęgnowane ręce o długich palcach. W przeciwieństwie do strażnika olśniewał niewiarygodną wprost elegancją — szarozielony mundur świeżo odprasowany leżał na nim jak ulał, buty lśniły niczym antracyt. — Pani pozwoli, señora, że złożę jej kondolencje— zaczął z powagą. — Może jest odrobina pociechy w fakcie, że ciało małżonka znaleziono. Ilsa machinalnie przytaknęła ruchem głowy a ja nie zadałem sobie fatygi, żeby jej to przetłumaczyć. Ale pozazdrościłem kapitanowi Romero tej formułki. Powiedziałem: — Przypuszczam, że będzie pan chciał udać się tam… do willi Miramar. — Za parę minut. Przedtem wolałbym usłyszeć pańską wersję tego, co zaszło dzisiaj na plaży północnej. Był zbyt apodyktyczny jak na mój gust. Nie inaczej zresztą niż poprzedniego wieczora, tylko że wtedy mnie to nie drażniło. Teraz swoim sposobem bycia grał mi już i tak na nadszarpniętych nerwach. Gestem wskazałem strażnika. — Moja wersja jest przecież taka sama jak jego. Siłą rzeczy. — Naturalnie. Ale wolałbym ją usłyszeć. Warknąłem po angielsku: — Co za idiotyzm cholerny! Nie sprzeciwiałem mu się jednak. Opowiedziałem wszystko w kilku zdaniach, które, jak spostrzegłem, on skrzętnie notował. Zakończyłem: — Fakty chyba bezsporne? I dosyć proste. Romero wzruszył ramionami. — To potrzebne nam do naszych akt. — Czy mam dodać, co jadłem na śniadanie? Którą ręką się golę? Jego ziemista twarz poczerwieniała. — Lepszego zdania byłem o panu, señor Tyler. — Wziął z biurka swój trójgraniasty kapelusz. — Pozostaje nam teraz prosić señorę, żeby zidentyfikowała zmarłego. — Czy to konieczne? — Bezwzględnie konieczne. — Pomimo że ja to już zrobiłem? — Pomyślałem o wyszczerzonych zębach Scheelego i jego wytrzeszczonych ze zgrozą oczach; i o tym zielonym wodoroście wijącym się z zatkanych piaskiem nozdrzy. — Nie może pan oszczędzić jej tego? On niezbyt ładnie wygląda. — Nie ja ustaliłem taką procedurę, señor. Moim obowiązkiem jest pilnować, żeby zarządzeń przestrzegano. — Potrafił, gdy uważał to za stosowne, być szorstki. — Więc jedziemy? Wyszliśmy z nim na ulicę. Sierżant przy barierze przepuszczając nas stuknął obcasami. Służbowy samochód Romera stał przy krawężniku. Niechętnie powiedziałem: — Jest miejsce w moim wozie, jeżeli to panu odpowiada. Przyjął propozycję i wcisnął się na tylne siedzenie, z trudem mieszcząc swe długie nogi. Towarzyszył mu kapral z sinym po goleniu podbródkiem. Gdy wyjechaliśmy z największego ruchu, powiedziałem lisie: — Jemu chodzi o formalne rozpoznanie. Jak nie chcesz, z pewnością mogę mu to wyperswadować. Patrzyła przed siebie i milczała. Nadal byłem intruzem. — No co, Ilsa?… Wolno ci odmówić. Spojrzałem na nią z ukosa. Przygryzała usta, usiłowała panować nad sobą. Po chwili mruknęła coś czego nie dosłyszałem. Pochyliłem się ku niej i widocznie ją tym uraziłem, bo odwróciła głowę tak gwałtownie, że poczułem wstyd. — Ja chcę go zobaczyć… chcę go zobaczyć w każdym razie.

Minęliśmy ostatnie domy miasteczka pośród spłachetków roślinności i jak trąd wyglądającego gruzu. Szosa orała prostą czarną bruzdę wzdłuż grzbietu wydm. Z prawej strony widzieliśmy morze i fale stawały się coraz bardziej niemrawe, w miarę jak ich barwa ciemniała. Od czasu do czasu migała mi w lusterku nad kierownicą twarz Romera — jego piwne oczy zmrużone od pędu powietrza, jego palce, gdy przygładzał cienki wąsik. Krótka była ta jazda do willi. Zakręciłem na wysypany żwirem podjazd i ze zgrzytem zatrzymałem samochód przed werandą. Wszedłem do domu pierwszy, ale zaraz przepuściłem przed siebie Romera. — Prosto dalej. Wkroczył do salonu. Stukot jego butów o kafelki podłogi ucichł po paru krokach. Usłyszałem, jak on się pochyla, bo mu przy tym strzyknęło w kolanie, Ilsa stojąc ze mną w białym kwadratowym hallu zadygotała i poczułem, że na przedramieniu ma gęsią skórkę. — Proszę, niech państwo wejdą — niegłośno powiedział Romero. Czekał przykucnięty nad zwłokami. Woda rozlała się po całym pokoju. W dwóch palcach trzymał róg koca. — Trochę bliżej, jeżeli państwo łaskawi. Nadal mocno trzymałem Ilsę za rękę. To było tak, jakbyśmy szli na miejsce stracenia. Romero podniósł koc. — Pani go poznaje, señora? Ilsa wydała krótki, stłumiony okrzyk. Czas chyba stanął. Strach na twarzy Scheelego zahipnotyzował mnie po prostu; mogłem tylko myśleć: Już wystarczy. Już wystarczy… — Tak? — zapytał Romero wyczekująco. Żyła na czole nabrzmiała mu od tego patrzenia w górę. — Pani go zna? Wtedy powiedziała: — To jest mój mąż.

II 1 Duma i pożądanie usychają w obliczu śmierci. Ale nawet w tej swojej pozornej martwocie zdane są na łaskę przypadkowego słowa, ukradkowego spojrzenia, bezwiednych gestów. Ukrywać się przed samym sobą nie można długo. Gdy Ilsa powiedziała: „To jest mój mąż”, coś we mnie natychmiast zaprotestowało: Był. Był… Strażnik na plaży użył właściwego czasu: „To był ten, co pojechał do Gondra?” I ja również. „Tak. To był on.” Był. Był moim mężem. Romero opuścił koc, wstał. Popatrzył na mnie znacząco, wobec czego wymamrotałem: — Przejdziemy na taras… Ilsa? Stała zupełnie spokojnie. Z twarzą jak maska, gdy Romero otworzył drzwi, nieomal skwapliwie dała się wyprowadzić. Usadowiłem ją pod markizą na wyściełanej trzcinowej sofce, na której kładłem się czasami, jeśli pisanie mi nie szło, i która oczywiście była wygodniejsza niż twarde krzesło przy stoliku z maszyną. Przyniosłem z pokoju koniak, a ona jeszcze siedziała na sofce nienaturalnie prosto i sztywno, jakby pozowała do fotografii. — Z pewnością to wszystko skończyło się dla niego w ciągu sekundy, Ilsa. Staraj się o tym pamiętać. Powieki jej za ciemnymi szkłami okularów opadły. Przytaknęła niemo. — Wypij ten koniak — powiedziałem stojąc nad nią z kieliszkiem. — Mogę prosić o papierosa? Musiała papierosa przytrzymać, tak drżały jej usta, gdy podawałem ogień. — Dziękuję, Stephen — rzekła ochryple. — Możesz tu chwilę posiedzieć sama? Chcę porozmawiać z kapitanem. Znów przytaknęła niemo, nic poza tym. Wróciłem z Romerem do pokoju i obaj zniżyliśmy głosy. — I co dalej? Zabierzecie stąd zwłoki? — Tak. — Będzie jakieś śledztwo? — Formalność tylko. — Ona musi się stawić? — Nie. — Kiedy to będzie? — Jutro. — Lekkim uniesieniem ramion Romero zaznaczył, że to nie jest takie pewne. Potem zauważył: — Dzielnie to przyjęła. — Myślałby kto, że tylko Hiszpanie potrafią znosić cierpienie z godnością. — Bardzo dzielnie, naprawdę. Odblask słońca migotał na suficie. Powietrze w pokoju przesycał mocny zapach kwiatów i wysychającej ziemi. — Moja gospodyni przyjdzie tu za jakieś czterdzieści minut — poinformowałem. — Wolałbym, żeby nie trafiła na ten stan rzeczy. Czy prędko…? — Karetka kostnicy stoi w mieście. Gdyby był pan taki uprzejmy i zawiózł mnie z powrotem do komendy, sam bym kazał ją przysłać. Inaczej, muszę wysłać tam kaprala piechotą. — Romero uśmiechnął się chłodno. — Na razie jestem w pańskich rękach. — Może by pan zatelefonował?

— Przecież telefon u pana jest uszkodzony? — Tak tylko powiedziałem strażnikowi. — Rozumiem. — Spojrzał na mnie przeciągle, drwiąco. — No, to mamy rozwiązanie. Zostawiłem go przy telefonie i wróciłem na taras, Ilsa chyba przez cały ten czas siedziała nieruchomo; papieros w jej palcach już się dopalał. Zabrałem go jej i wyrzuciłem. — Wrócimy do hotelu, jeżeli jesteś gotowa — powiedziałem. I dodałem ostrożnie: — Tutaj już nic nie możesz zrobić. — Dziękuję. — Ale czy chcesz… wrócić tam? — Chyba tak. — Napijesz się jeszcze? Potrząsnęła głową. — Romero teraz telefonuje. Pojedziemy, kiedy skończy. Ledwie zdążyłem domówić tych słów, kapitan stanął w drzwiach tarasu. — Za pięć minut — rzekł tajemniczo. — To panu odpowiada? — Owszem. — Kaprala tu zostawiam. Przed domem, naturalnie. — Bardzo proszę. Wracając do samochodu trzeba było przejść przez salon. Romero nie był jednak do cna pozbawiony uczuć. Zauważyłem, że przestawił jedno z krzeseł, żeby częściowo zasłoniło Scheelego. Ale nie potrzebował zadawać sobie tej fatygi; Ilsa nawet nie spojrzała w stronę wybrzuszonego koca. Ze swej udręki na tarasie już się chyba otrząsnęła. Pomimo widocznego napięcia i zdenerwowania z pewnością lepiej panowała nad sobą niż w jakiejkolwiek innej chwili tego poranka, i gdy to stwierdziłem, znów wzięła we mnie górę owa cząstka mojej istoty tak silnie przedtem reagująca na to, że ona używała czasu teraźniejszego. Zamykałem za nami drzwi salonu już zdolny do sformułowania myśli: Ona w końcu pogodzi się z losem. Jeszcze trochę i groza śmierci Scheelego zacznie blednąc… Kapral z sinym wygolonym podbródkiem przyjmował polecenia od kapitana, gdy sprowadzałem Ilsę z werandy. Romero w obecności podwładnych przejawiał znacznie mniej galanterii; może w ten sposób chciał podkreślić swoją władzę. Ale zbyt słabo go znałem, żeby to osądzić. Jechałem powoli, pełen sprzecznych uczuć. Nikt nic nie mówił. Pęd powietrza chłostał nam twarze ciepłym kurzem, bawił się prostymi jasnymi włosami Ilsy. Wysokie sierras już zmieniały barwę po raz pierwszy w tym dniu. Przed dwiema godzinami były niebieskie, teraz nabierały różnych odcieni różowawego fioletu i brązu. Stanowiły ostre a przecież smutne w kolorycie tło dla miasteczka — jak płócienna dekoracja w teatrze. W połowie drogi minęła nas karetka kostnicy — zamknięta, brunatna, bez żadnych znaków szczególnych. Gdyby Romero nie położył mi znacząco ręki na ramieniu, nie wiedziałbym, co to za samochód. Romero wysiadł przed komendą. Fakt, że Ilsa nie zna hiszpańskiego, był chwilami błogosławieństwem. Mogłem zapytać: — Czy ona będzie panu jeszcze potrzebna? — Myślę, że nie. — Gdyby jednak, chciałbym być przy tym. Dzisiaj, jutro… kiedykolwiek to nastąpi. Zobaczyłem w jego oczach drwinę, jak przedtem. — Postaram się o tym nie zapomnieć, señor. — Stukając obcasami zasalutował lisie. — Dziękuję za współpracę, senora. Była pani bardzo pomocna… i bardzo dzielna. Adios.

Zakręciłem na rynku i pojechaliśmy do hotelu. Wydawało mi się, że od bardzo dawna nie byłem z Ilsą sam. Wchodząc po schodkach, zapytałem: — Co będziesz teraz robiła? — Spojrzałem na zegarek: dopiero za dwadzieścia jedenasta. Dzień jakoś zatracił swój wymiar w czasie. — Powinnaś coś zjeść. Nic jeszcze nie jadłaś. — Nie mogłabym. — Więc może napijesz się kawy? Weszliśmy do baru Amerykańskiego i zamówiłem kawę. Było tam prawie pusto. Usiedliśmy przy stoliku w samym rogu pod łbem byka, który zabił czterech ludzi na arenie Bandaques w pewne wrześniowe popołudnie. Poniżej wisiała chromowana plakietka z nazwiskami tych czterech i datą. Od faktów i od nieustannej obecności śmierci nie było ucieczki. Kelner przyniósł kawę, poważny i pełen szacunku: nawet jego pomięty czarny krawat stał się jakimś piętnem żałoby. Po odejściu kelnera zapaliłem papierosa dla Ilsy i papierosa dla siebie. Jeszcze raz musiałem skapitulować wobec daremności słów, toteż rozmawialiśmy ze sobą zdawkowo, krótko, a chwile milczenia trwały w nieskończoność. Właśnie w tym barze niecały tydzień przedtem poznałem Scheelego: w tym też barze poprzedniego wieczora czekaliśmy oboje na jego powrót z Gondra. A teraz, chociaż brunatna furgonetka podskakując na wybojach wiozła go do kostnicy, on był nadal obecny. Nieomal słyszałem jego basowy niewesoły śmiech; przypominałem sobie miażdżący uścisk jego dłoni, zmysłowe wargi, szkliste spojrzenie, gdy wypił za dużo… To śmieszne odczuwać zazdrość o zmarłego, a przecież widok głębokiej rozpaczy Ilsy taką zazdrość we mnie wzbudzał; i chociaż sobie powtarzałem, że czas goi wszelkie rany, miałem już do niej pretensję o to, że muszę czekać. Zaledwie wczoraj powiedziałem: „Kocham cię, Ilso”. Długo żyłem w ślepym zapamiętaniu i ni stąd, ni zowąd gwałtownie rozwarły się przede mną drzwi wiodące w świat nowy, w świat miłości i szczęścia; nie potrafiłem tych drzwi zatrzasnąć tak, jak zrobiła to Ilsa. Na nowo zebrałem w sobie siły i próbując przedrzeć się przez jej milczenie,, powtórzyłem, co Romero mówił mi o śledztwie. Chciałem, żeby ona potrzebowała mojej pomocy; chciałem być nieodzowny dla niej w obliczu przeróżnych formalności, które ją nieuniknienie czekały. Bandaques to małe miasteczko, gdzie raczej nie można liczyć na usługi konsulatu. — Myślałaś już o przyszłości? Potrząsnęła głową powoli od lewej strony do prawej. — Musisz być praktyczna, Ilsa. — Ty bądź praktyczny. Bądź praktyczny za mnie. — Zgasiła papierosa w popielniczce. — Tylko nie mówmy o tym teraz. Proszę cię, nie teraz. Układnie powiedziałem: — Przepraszam. Uczyniła lekki niezdecydowany gest pojednawczy. Ale pomimo to pozostała jakaś daleka i nie patrzyła na mnie. — Ja też przepraszam, Stephen. Jesteś bardzo dobry. Nie myśl, że tego nie oceniam… Ale to wszystko stało się tak szybko, że właściwie jeszcze tego w pełni nie ogarniam. Wciąż sobie mówię, że to jakiś koszmarny sen. — Rozumiem. Rozumiem. — W samochodzie przed chwilą myślałam. „Wkrótce się obudzę. To nie może być naprawdę…” Rzeczywiście tak myślałam. Tak samo tam u ciebie w domu, kiedy zobaczyłam Ericha. — Westchnęła jak dziecko po wielkim płaczu. — I teraz znowu, kiedy zacząłeś mówić o przyszłości. — Powinienem stuknąć się w głowę. — Przyszłość może poczekać.

Zapytałem ostrożnie: — Ale co z teraźniejszością? Mnóstwo jeszcze tej teraźniejszości zostało. W czym mogę ci pomóc, Ilsa? Odpowiedzi nie było. Ona znów oddaliła się ode mnie: odeszła w ten swój koszmar, — Jeżeli mogę w czymś… — Pójdę już na górę do siebie. — Mam zajrzeć tam później? Po południu, powiedzmy? — Dziś wieczorem, jeżeli chcesz. — Złagodziła to zastrzeżenie; może wyczuła, że mnie zraniła. — Postaraj się dziś wieczorem, Stephen. — Tymczasem nic nie mógłbym zrobić? — Nic — odrzekła głosem znużonym. — Nic, dziękuję. W kilka minut później jechałem z powrotem do willi Miramar. Dochodziło pół do dwunastej i tym razem wyjątkowo Catalina zaczęła sprzątanie od salonu. Wodę z podłogi starła, krzesła ustawiła na miejsca, kieliszki, z których piliśmy, wyniosła do kuchni. Wszystko wyglądało normalnie — przez chwilę podobnie jak Ilsa doznawałem uczucia, że coś mi się uroiło. — Był tu kto, kiedy przyszłaś, Catalina? — Nie, nikogo nie było, señor. — Twarz miała ciemną, pomarszczoną jak pyszczek nietoperza. Jeżeli się zastanawiała, skąd w salonie tyle wody, to w każdym razie ani słowa o tym nie powiedziała. — A pan się tu kogoś spodziewał? — Nie — odrzekłem. — Właściwie nie. Wyszedłem na taras i wlepiłem wzrok w biały sześcian hotelu España. Smugi deszczu nad linią horyzontu już zniknęły i słońce pełnym jaskrawym blaskiem rozpłomieniało rdzawoczerwone fale sunące ku plaży. Właśnie tutaj na plaży to się zaczęło… niecały tydzień temu. Więc pomyślałem: Boże nie dopuść, żeby tutaj się skończyło. 2 Przed godziną jedenastą w tamten niezwykły czwartek miałem już napisanych dwieście słów — coś koło tego, więcej na pewno nie. Pisanie nigdy nie przychodzi mi z łatwością. Ulewne przez dwa dni deszcze sprawiły, że musiałem chwilowo zrezygnować z pracy na tarasie, ale w tamten czwartkowy poranek blaski kapryśnego słońca zachęciły mnie do wyniesienia maszyny z powrotem. Wolałem pracować na świeżym powietrzu przy leniwym akompaniamencie morza. Ludzie, którzy istnieją w wyobraźni pisarza, stają się dla niego nie mniej realni niż ci, których spotyka on w prawdziwym życiu. Pochłonięty pisaniem o ich losach, widzi ich i nieraz usiłując tę swoją wizję zobaczyć jeszcze wyraźniej, po prostu zapomina o istnieniu kogokolwiek innego. Jak przez mgłę usłyszałem czyjeś wołanie: — Señor! Señor! Dopiero za trzecim czy czwartym razem ów głos rzeczywiście dotarł do mojej świadomości. Ilsa powiedziała mi później, że gdy wpatrzony w nią wcale nie reagowałem, sprawiałem wrażenie niewidomego. — Señor! Stanęła na plaży przy mojej furtce tak, że widziałem za ogrodowym murem jej głowę i nagie ramiona. Podniosłem się nieco zaskoczony. Wyciągnęła rękę nad mur wskazując drzwi mojego domu. — Por favor?

Pozwalając jej trwać w błędzie, odpowiedziałem po hiszpańsku: — Bardzo proszę. Niech pani wejdzie. Stwierdziłem, że nie zrozumiała. Znów zaczęła gestykulować. — Si? — apelowała. — Si? — Si. — Z uśmiechem rozgrywałem to już niehonorowo. — Przecież mówię, si, si. Pamiętam zarówno swoje zdumienie, jak dreszcz pożądania na jej widok, gdy weszła do ogrodu. Miała na sobie maleńki kostium bikini i te białe trójkąciki podkreślały jej ciemną opaleniznę. Starannie zamknęła furtkę i ruszyła pod górę po schodkach między rabatami. Małe piersi, smukła jak baletnica, włosy oblepiające głowę, mokre od morskiej wody. W jednej ręce trzymała maskę do nurkowania, w drugiej płetwy. — Buenos dias — powiedziałem, nadal ją oszukując. — O co chodzi? Większość ładnych kobiet ma jakieś zwierzęce wyczucie swych powabów; ona takiego wyczucia nie miała. Zakłopotana była tylko tym, że nie potrafi się ze mną porozumieć. Raz po raz wzdychając bezradnie znów spróbowała pantomimy. Z wielką przyjemnością patrzyłem na to, ale rycerskość nakazywała wyprowadzić ją z błędu. — Czy przypadkiem nie mówi pani po angielsku? Oczy jej się rozszerzyły. — Owszem, mówię — odrzekła z ulgą. Potem się roześmiała: — Och, dzięki Ci, Boże. Taką z siebie robiłam idiotkę. — Ależ skąd. Tylko że niewiele by nam to dało. Paciorki wody migotały na jej opalonej skórze. Twarz miała prawie chłopięcą o rysach regularnych z wydatnymi kośćmi policzkowymi, wspaniałe w rysunku usta i sarnie, piwne oczy. Wiek jej oceniłem na lat dwadzieścia osiem, dziewięć — może trzydzieści; i domyśliłem się, że włosy, w tej chwili mokre, ma platynowoblond. Powiedziałem: — To cud, że ten strażnik na plaży nie capnął pani. — Nie capnął? — Zmarszczyła brwi i fakt, że zrozumiała to określenie dosłownie, szedł w parze z jej lekkim cudzoziemskim akcentem. Niemka? Szwajcarka? Może Dunka? — Że pani nie aresztował. Każdy Hiszpan jest w głębi duszy muzułmaninem. Wymaga, żeby jego kobiety się zasłaniały. — Wiem. Widziałam te obwieszczenia. — Nie miała nic przeciwko temu, że się jej przyglądałem; spojrzała po sobie. — Chyba to dlatego on zabrał mi rzeczy. — Strażnik? — Najwidoczniej on. To takie śmieszne. — Gdzie pani wtedy była? W wodzie? Przytaknęła, podnosząc w rękach maskę i płetwy. — Po wyjściu z wody tylko jego jedynego zobaczyłam na plaży. Wołałam do niego, ale był już daleko i nie słyszał. — Więc też i pani nie widział… to znaczy, kiedy pani pływała. Innego wytłumaczenia nie ma. — Po prostu nie rozejrzał się porządnie. — Bardziej ją to bawiło, niż gniewało. — No, bo przecież bluza i spodnie nie mogły spaść na piasek z nieba. Jej cień leżał między nami blednąc jak chmurka przysłaniająca słońce. Po deszczu czaił się jeszcze w powietrzu chłód. — Pani zmarznie — powiedziałem. — Może wejdzie pani do domu? — Nie chcę panu sprawiać kłopotu. Przyszłam tylko zapytać, czy pańska żona nie mogłaby mi czegoś pożyczyć z ubrania. Kiedy zobaczyłam ten dom… — Nie jestem żonaty.

— Och — powiedziała. — No, to pan w takim razie. Przecież nie mogę wrócić do hotelu tak, jak stoję, no nie? — Raczej nie — przytaknąłem z uśmiechem. Uznałem, że skoro jestem o jakieś dziesięć lat od niej starszy, mogę ją traktować jak dobry wujaszek; ale aż nadto zdawałem sobie sprawę z piękna jej kształtów i z tej jakiejś wyrafinowanej prostoty, którą widziałem w jej oczach przytrzymujących mój wzrok. Gdy kładła swój sprzęt pływacki na fotel, zauważyłem na wewnętrznej stronie jej uda siniaki i na palcu obrączkę ślubną — przy czym odkrycia te wywołały we mnie przelotną niedorzeczną zawiść. Zapytałem: — Może napije się pani kseresu, a ja przez ten czas czegoś poszukam? — Dziękuję. — Usiadła, zakładając nogę na nogę, odgarniając z czoła mokre pasmo włosów. Z całkowitą swobodą rozejrzała się wokoło. — Uroczy pokój. — Cały dom jest uroczy, ale ja niestety tylko go dzierżawię. — Podałem jej wino. — Jeżeli pani zajmie się sobą sama, zobaczę, co mam w szafie. Dżinsy i koszulę? W sypialni zacząłem szukać dżinsów i koszuli gorączkowo, jakoś niezwykle skwapliwie. Znalezienie ich nie trwało długo, więc po chwili wróciłem i zaprezentowałem je, jak sukiennik prezentuje swój towar. — Dobre będą? — Wspaniałe. — Nie znam się na tym. Zbudowani jesteśmy niezupełnie tak samo ale w tłoku chyba ujdą. — Położyłem te rzeczy na poręczy jej fotela. Blask słońca znów zalewał taras, promienie wpadały przez otwarte okna, ale jej mokre ramiona były sine z zimna. — W łazience są czyste ręczniki, jeżeli chciałaby się pani wytrzeć. Potem odwiozę panią samochodem. Zaprotestowała, a przecież widziałem, że jest mi wdzięczna. — I już skoro o tym mowa, odbierzemy pani garderobę od tego strażnika. — Doprawdy nie trzeba. I tak miał pan przeze mnie dosyć kłopotu. — To żaden kłopot. Dopiła kseres i wstała, machinalnie strzepując ziarenka piasku z brzucha. Jeszcze więcej piasku sypało się jej z kostek i skrzypiało, gdy szła po kaflach tarasu. W drzwiach przystanęła. — Wie pan… kiedy wołałam zza tego muru przed chwilą, byłam pewna, że będę miała okropną przeprawę. — Jak to? — Przypuszczałam, że pan będzie jakimś oburzonym Hiszpanem… same ręce, oczy i wąsy. — Uśmiechnęła się buńczucznie, przybrała wystudiowaną pozą. — Z moim zasobem słówek hiszpańskich to byłaby klęska. Oboje parsknęliśmy śmiechem. Przejawiała cechy wręcz nieoczekiwane. — Pan jest Anglikiem? — zapytała. — Właśnie. — Tak też myślałam. Po chwili zawołała z sypialni: — Jaki jest pana zawód? Trochę mi pochlebił fakt, że ona jeszcze tam o mnie myśli. — Piszę. — Pisze pan? — Tak jest. — Książki? Czy do gazet? — Powieści i scenariusze. — To chyba bardzo podniecające.

— Wprost przeciwnie. Prowadzę życie pustelnika. Podszedłem do drzwi i oparłem się o framugę. Jej głos drżał trochę, pewnie dlatego, że energicznie się wycierała. — I stale pan tu mieszka? — Och, nie. — No to gdzie pan mieszka? — Wszędzie. Tutaj jestem od pięciu miesięcy. Za miesiąc wygasa dzierżawa tego domu i wracam do kraju. — Z ukończoną książką? — Mam nadzieję. Przez chwilę panowała cisza. Odszedłem od drzwi i zacząłem spacerować po tarasie. Na niebie znowu zbierały się ołowiane chmury. Lekki wiatr niósł niemiły sercu zapach obcej ziemi, wskrzeszał dawną niewysłowioną tęsknotę. — Tyle tych pytań. Pan mnie uważa za bardzo nieokrzesaną. — Ona stała teraz za mną, przytrzymując w pasie dżinsy. — Bynajmniej. — Patrzyłem, jak rozbawiona wykonuje w tych za luźnych na nią spodniach żartobliwy piruet… — Trochę workowate tu i ówdzie, ale poza tym… — Workowate? Przypomniał mi się kalambur ze szkolnych czasów. — Toulon et Toulouse — powiedziałem zamiast powiedzieć: „To long and too loose”., Zmarszczyła brwi, nie zrozumiała. — Ale na ogół w porządku? — W porządku. — Uśmiechnąłem się. — Jeszcze kseresu? — Dziękuję, naprawdę lepiej już nie. Powinnam wracać. Mąż nie będzie wiedział, gdzie jestem. — Co on teraz robi? — Zwiedza. Krąży po miasteczku… Wkłada w to jeszcze więcej entuzjazmu niż Amerykanie. — Niewiele jest do zwiedzania w Bandaques. — Pan nie zna mojego męża. Każda cegła, każdy kamień… — Wyraziście wzruszyła ramionami, po czym zabrała z fotela maskę i płetwy. — Poważnie pan mnie odwiezie? — Naturalnie. — przepuściłem ją przed sobą do hallu. — Gdzie się państwo zatrzymali? — W España. Przyjechaliśmy przedwczoraj i przez cały czas mieliśmy deszcz. — Pogoda jest ostatnio stuknięta. — Stuknięta? — Nieobliczalna… tak jak moja gospodyni. Powinna tu być już od jedenastej. — A która teraz godzina? — Za kwadrans dwunasta. Gdy siadałem obok niej w samochodzie, zapytała: — To Hiszpanka? — Kto? — Ta kobieta, która się panem opiekuje. Przytaknąłem. — Poza tym bardzo stara i brzydka — dodałem. — Nie wierzę. — Fakt — powiedziałem. —— Smutne, ale prawdziwe. Człowiek, gdy zdarza mu się nagle wyrwać z osamotnienia, widzi przyszłość w tęczowej sieci tej radości, nieświadom, że układa sobie dróżkę z kamieni do jakiegoś tam jeszcze odległego,

nłeprzewidywanego bólu. Dawniej, gdyby ktoś mnie zapytał, gdzie i kiedy to wszystko się zaczęło, odpowiedziałbym: „Wówczas, gdy ona zawołała do mnie z plaży »Señor«.” Chronologicznie tak właśnie było. Ale każda sekunda niesie przecież jakiś nowy początek, teraz więc — znacznie już później — odpowiedziałbym, że to nastąpiło na szosie do Bandaques właśnie w owej krótkiej chwili, gdy przekomarzając się, popatrzyliśmy sobie w oczy i ona zachichotała: — Z pewnością jest pan bardzo prostolinijny. Coś we mnie wtedy się poruszyło i wyczułem, że ona wie o tym — tak nieomylnie, jak gdyby palcami ujęła mnie za przegub i zbadała mój przyspieszony puls. W Komendzie Straży Obywatelskiej szarolicy sierżant dyżurny przepraszał bardzo wylewnie; skonfiskowaną garderobę oddał natychmiast. Prawdopodobnie już podejrzewał, że strażnik na patrolu w swej gorliwości po prostu się wygłupił, więc tylko ulgę mogło mu sprawić usunięcie tego dowodu z gmachu komendy. Garderoba była luźno owiązana sznurkiem. Sierżant chciał, żeby odbiór pokwitowała sama właścicielka, ale, gdy wyjaśniłem, że ona ubrana nieodpowiednio powinna raczej zostać w samochodzie, zgodził się, żebym ja to zrobił. Triumfalnie wracając do samochodu niosłem ten tłumoczek wysoko w ręce, i rzuciłem go na tylne siedzenie. — Szybko pan to załatwił — powiedziała. — Przekazałem im pani pogląd na sprawę. Ruch w miasteczku o tej porze był spory i wciąż musiałem naciskać klakson. Gdyśmy przejeżdżali obok amfiteatru, zapytała: — Zjadłby pan z nami kolację któregoś wieczora? Byłoby śmieszne, gdybyśmy już nigdy nie mieli się zobaczyć. — Istotnie śmieszne. Zresztą chciałbym dostać moje dżinsy i koszulę z powrotem. Zrozumiała. — Więc pan przyjedzie? — Z przyjemnością. — Dziś wieczorem może? — Dziś wieczorem. Doskonale. — Pozna pan mojego męża. On będzie chciał panu podziękować. — Dziękować nie ma za co. Doprawdy, nie ma. Cieszyła mnie każda chwila dzisiejszego poranka. — Godzina siódma panu odpowiada? — Jak najbardziej. — Już zatrzymywałem samochód przed hotelem. — Tutaj? — Tak. W barze Amerykańskim. Wyciągnęła ze swego tobołka płócienne sandałki i włożyła je, zanim wysiadła z samochodu. Przytrzymałem drzwiczki. — Ale ja nawet nie wiem, jak się pani nazywa. — Ilsa Scheele — powiedziała tuląc tobołek do dżinsów, żeby jej się nie obsunęły. — A ja Stephen Tyler. Roześmiała się zaraźliwie. — Nie mogę dłużej stać, panie Tyler. I gdybym spróbowała podać panu rękę, te pana spodnie na pewno by ze mnie spadły… Więc do siódmej? — Do siódmej. Do widzenia. Patrzyłem, jak ona wbiega niezdarnie po schodkach i znika w westybulu. Nie obejrzała się, ale odjeżdżając, pogwizdywałem.

* * * Zanim nadeszła godzina siódma, dosyć miałem czasu na wyobrażenie sobie, jaki jest ów Scheele. Okazał się jednak zupełnie inny, niż myślałem. Przede wszystkim nie przypuszczałem, że to mężczyzna tak duży i silny. Ważył pełne sto pięć kilogramów, a przecież nie był pulchny. Uścisk dłoni miał wręcz miażdżący. Brwi krzaczaste, bladoniebieskie oczy, przeguby owłosione, brunatne piegi na rękach, łysinę — wszystko to zauważyłem w ciągu krótkiej chwili, gdy Ilsa dokonywała prezentacji. Ale najbardziej zdumiał mnie jego wiek: lat co najmniej pięćdziesiąt. Kilka tygodni przedtem podsłuchałem rozmowę dwóch kelnerów komentujących wyraźną różnicę wieku pomiędzy jakimś mężem i żoną. Młodszy kelner powiedział: „Nie lubię myśleć o nich dwojgu razem w łóżku ze sobą. To mnie przygnębia”. Kolega zapytał go, czemu więc on się zadręcza takimi myślami. „Nie mogę się powstrzymać — padła odpowiedź. — Myśli mam takie zabagnione, że już niejeden ksiądz łamał nad nimi ręce.” Wówczas uśmiechnąłem się półgębkiem bardzo tym wyznaniem rozbawiony, ale teraz siadając obok Ilsy, sam poczułem w sercu ukłucie podobnej odrazy. Scheele mówił właśnie: — Oddał pan dziś mojej żonie wielką przysługę. Mogłaby się znaleźć w sytuacji bardzo kłopotliwej, gdyby pan jej nie poratował. Mówił po angielsku równie dobrze jak ona, ale z akcentem gorszym, wyraźnie niemieckim. — Cała przyjemność po mojej stronie. Już myślałem, że ratowanie pięknych pań w opałach skończyło się wraz z filmami niemymi. Wdzięczny jestem pańskiej żonie za to, że zdementowała ten mój pogląd. Uśmiechnąłem się do Ilsy. Była naprawdę ponętna. Miała sukienkę ciemnozieloną, włosy krótkie, grzywkę, twarz bez makijażu, tyle że usta umalowane; wyglądała przy nim na bardzo drobną, wprost niepokojąco wątłą. — Proszę pana… — zaczęła. — Przyjaciele mówią do mnie Stephen — powiedziałem szybko, zbyt szybko, być może. — Stephen? — Po prostu. — Stephen jest pisarzem, Erich. Mówiłam ci już, prawda? Scheele skinął głową ściskając w ręce zapoconą szklankę szkockiej whisky. Wypowiedział swój pogląd na plusy rzeczywistości w porównaniu z fikcją, po czym dodał: — Pan chyba zna dobrze hiszpański? — Nieszczególnie. — Przyjeżdżał pan do Hiszpanii już przedtem? — Raz tylko, ale wtedy nie byłem w Bandaques. Byłem przez jakiś czas niedaleko Malagi, kilka lat temu. — Przyjąłem od niego papierosa z podsuniętej mi paczki Chesterfieldów. — A państwo w Hiszpanii pierwszy raz? — Tak — odrzekł Scheele. — Przyjechaliśmy samochodem. — Dlaczego właśnie Bandaques państwo wybrali? Wzruszył ramionami. — Miałem interes do załatwienia w Barcelonie i uznałem, że dobrze będzie parę dni tutaj odpocząć. Ilsa wyjaśniła: — Erich jest dyrektorem handlowym pewnej firmy. Scheele oparł mocniej łokcie na stoliku. — Maszyny do pisania. — Wymienił nazwę firmy. — Mieszkamy w Hamburgu, panie Tyler.

Człowiek ma już dosyć wielkich miast. Chcieliśmy gdzieś znaleźć spokój i ciszę… z dala od utartych szlaków. — Bandaques z pewnością jest takie, Ilsa powiedziała: — W biurze turystycznym nas poinformowali, że w niedzielę będzie fiesta. — I owszem. Święto Virgen de la Tarde. Legenda głosi, że w początkach dwunastego wieku wypędzono stąd Maurów dzięki cudownej interwencji Maryi Panny. Teraz, jak słyszałem, na Jej cześć wieczorem w to święto przeciągają przez miasteczko procesje… a potem są fajerwerki i tak dalej. — To brzmi fantastycznie — zapaliła się Ilsa. — Będą tu państwo jeszcze? Odpowiedział Scheele: — Mamy zamiar posiedzieć tu mniej więcej tydzień. — Jeżeli nie utracimy przez ten czas wszystkich naszych rzeczy. — Ilsa uśmiechnęła się żałośnie. — Można by pomyśleć, że pech nas prześladuje, panie Tyler… — Stephen. — Przepraszam… Stephen — pochyliła się ku mnie i zobaczyłem płytkie wgłębienie pomiędzy jej białymi jędrnymi piersiami. — Dzisiaj rano policjant zabrał mi kostium plażowy. Dzisiaj po południu Erichowi ktoś ukradł parę drobiazgów z naszej sypialni. — Niemożliwe! — Niestety tak. — Rzeczywiście pech — przyznałem. — Czy to było coś cennego? — Zegarek — powiedział Scheele — zapalniczka i pierścionek. — Państwa wtedy nie było? — Byliśmy. I to właśnie tak bardzo mnie — poszukał odpowiedniego słowa — niepokoi. Ilsa spała, ja brałem prysznic. Po drugim śniadaniu… czas sjesty. Zostawiłem to wszystko na stoliku pomiędzy oknami. Kiedy wróciłem z łazienki, ani śladu. — Zgłosił pan to? — Naturalnie… Dyrektorowi hotelu i Straży Obywatelskiej. — W głosie jego nagle zabrzmiała pogarda. — Ale czego można od nich wymagać? Są niepoważni, nie potrafią nic, więc też nic z tego nie wyjdzie. — Sądzi pan ich zbyt surowo — zaprotestowałem. — Chyba nie. Ilsa stanęła po mojej stronie: — Daj im przynajmniej szansę, Erich. — Na ogół to bardzo uczciwi ludzie — powiedziałem. — Może zaszła tu jakaś pomyłka? Może pan zawieruszył gdzieś te rzeczy? — Pomyłka? Nie. — Scheele nie miał wątpliwości. — Na pewno je ukradziono. — Ale jak? Drzwi były uchylone? — Uchylone? — Otwarte. — Nie były otwarte. I nasz balkon jest oddzielony od innych… wie pan, osobny. I to pokój na trzecim piętrze. — Wychylił do dna swoją whisky. Skinął na kelnera, żeby mu przyniósł następną. — Ktoś sobie otworzył kluczem. Innego wytłumaczenia nie ma. Ale dyrektor broni personelu, a ci ze Straży Obywatelskiej tylko potrząsają swoimi zawszonymi głowami. Przez jakiś czas głównym tematem rozmowy była owa kradzież. Ilsa usiłowała ją zbagatelizować, Scheele jednak, im dłużej omawialiśmy tę sprawę, okazywał coraz większą

zawziętość. Podobał mi się też coraz mniej. Pił szybko i dużo, i zanim przeszliśmy do sali restauracyjnej, już tylko utyskiwał z pogardą na wszystko, co hiszpańskie. Ilsa w końcu powiedziała mu coś po niemiecku i chociaż tego nie zrozumiałem, wiedziałem, że go skarciła. Zamilkł wtedy, ale wytworzyła się między nimi atmosfera narastającego napięcia, co jakoś spowodowało, że Ilsa zaczęła być wobec mnie sztuczna. Doznałem wrażenia, że ona się mną posługuje: że jej śmiech jest troszeczkę za ochoczy, jej zainteresowanie dla wszystkiego, cokolwiek mówię, odrobinkę za gorące. W swojej próżności cierpiałem. Przez chwilę rozmyślałem z goryczą: Po co się oszukiwać? Jesteś harcerzem, którego się klepie po plecach, bo spełnił swój codzienny dobry uczynek… i na tym koniec. Tylko dlatego’ cię zaprosiła. Po dzisiejszym wieczorze ona zniknie z twojego życia razem z cholernym Herr Scheele, grubianinem o wielkich łapczywych rękach… A przecież niedługo potem w barze Sindbad, gdy z nią tańczyłem, a Scheele, prawie niewidoczny za dymem papierosów, był już na tyle zamroczony, że ona nie musiała niczego udawać, ni stąd, ni zowąd coś mi kazało zapytać: — Czy zobaczymy się znowu? — Mam nadzieję, że tak — szepnęła. Tańczyliśmy w ciasnocie na zatłoczonym parkiecie i usta jej dzieliła odległość tylko paru cali od moich ust. — Mam nadzieję, Stephen. I to wystarczyło, żebym poczuł ulgę i podniecenie. Wróciliśmy do Scheelego. Przez godzinę czy dłużej słuchaliśmy jazzowych flamenco: patrzyliśmy na pełne orgiastycznej ekspresji popisy tancerek. I przez cały ten czas, przy tej misternie zestrojonej muzyce, w rytmach wyklaskiwanych bądź wybijanych na gitarach, rozpłomieniało mnie oczekiwanie, którego zarzewiem był nastrój naszego porannego sam na sam w willi Miramar. Scheele chwilami bełkotał; oczy miał trochę szkliste. Sprawa kradzieży już go nie trapiła i stawał się coraz uprzejmiejszy, coraz bardziej ckliwy. W pewnej chwili powiedział niedorzecznie: — Oni pamiętają o świętych i objawieniach, bo to nie rani ich pychy. O wszystkim innym zapominają. Potem znów pochylając się ku mnie szepnął coś poufnie w swoim ojczystym języku. Nie zwracałem na niego uwagi. Mógł sobie mówić, co chciał — nie robiło mi to żadnej różnicy, dopóki whisky rozcieńczała jego siłę i butę. Zadowolony z siebie, znosiłem ciężar jego ręki na moim ramieniu i słuchałem chaotycznych anegdot całkowicie wypranych z poczucia humoru. Lał deszcz, gdy odwoziłem ich z powrotem do hotelu Espafia. Pożegnaliśmy się i już miałem odjechać, gdy z jarzeniowej jasności hallu wynurzyła się na podjazd Ilsa. Przez sekundę czekałem na pytanie: „Gdzie? Kiedy?” Ale ona tylko wetknęła mi w ręce pożyczone dżinsy i koszulę. — Pamiątka — rzekła wesoło. Nic więcej, a przecież dosyć. Bo to oznaczało, że mamy wspólny sekret. 3 W zeszły czwartek, niecały tydzień temu… Wlokło się długie popołudnie. Prawie nie jadłem obiadu przygotowanego przez Catalinę; za to wypiłem ponad pół butelki kseresu. Staruszka wyszła po drugiej. Gdybym nie miał spędzić tego wieczoru poza domem, wróciłaby koło piątej; ponieważ zapowiedziałem, że mnie nie będzie, swoją pracę w tym dniu już skończyła.

Samotność w tym cichym domu stała się dla mnie nie do zniesienia, głuchy szum morza był jakimś nieustannym memento. Przez pewien czas albo chodziłem z kąta w kąt jak zwierzę w klatce, albo leżałem niespokojnie na łóżku. Wypite wino chyba trochę przytępiło mi nerwy, ale też wtrąciło mnie w otchłań najczarniejszej melancholii. Około czwartej wpadłem raptem na pomysł, żeby zatelefonować do mojego agenta w Londynie i powiedzieć mu, że powieść idzie mi fatalnie i nieprędko zostanie ukończona. Ale dowiedziałem się, że na połączenie trzeba czekać trzy godziny, więc odwołałem tę rozmowę. Później spacerowałem po ogrodzie skubiąc pierzaste wąsy drzew pieprzowych, łażąc bez przyjemności, bez zachwytu pomiędzy szkarłatnymi kwiatami rącznika i fioletowymi kaskadami bougainvilli. Później zabrałem swój cień na wydmy ponad plażą, usiadłem tam, podciągnąłem kolana pod brodę i patrzyłem, jak lśniące żuki bez końca wydeptują dróżki w gorącym piasku wśród rozsianych kęp ostrej trawy marram. Jedynym celem wszystkiego, co robiłem, było zabicie czasu. Chyba kwadrans po piątej wróciłem do domu zamierzając wziąć kąpiel. Ledwie puściłem wodę, gdy poprzez syki i czkawkę kranów usłyszałem chrzęst opon samochodowych na żwirze podjazdu. Ruszyłem do drzwi natychmiast tylko po to, by rozwiała się moja raptowna, nierozsądna nadzieja, jeszcze zanim wyszedłem na środek werandy. To był Romero. Rozczarowanie z pewnością wyraźnie zabrzmiało w moim głosie. — O co chodzi, na Boga? — O rozmowę z panem, señor. — Towarzyską czy urzędową? — Urzędową. — Mam wyjść za pół godziny. — Pół godziny może wystarczy. — Musi. Przyjął moją niegrzeczność bardzo chłodno. — Pozwoli pan, że wejdę? — Jeżeli pan koniecznie chce. Zostawił kapelusz w hallu, na czole miał odciśniętą od niego czerwoną pręgę. Poszedłem zakręcić krany i wróciłem do salonu. — Co pana interesuje właściwie? — Señor Scheele. — Tyle się domyśliłem. — Domyślił się pan? Czego się pan domyślił, señor. — Że przecież nie przyjechał pan po to, by rozmawiać ze mną o pogodzie. Chodził po pokoju jak po sklepie — dotknął stolika, obejrzał abażur — aż zapragnąłem, żeby usiadł wreszcie i siedział. — Poniekąd można by powiedzieć, że jednak o pogodzie. Nie zrozumiałem. — O tych deszczach, które padały przez — ostatnich parę dni… o naporze wezbranej wody na tamę Lareo… o utonięciu señora Scheelego. — Poprawił obraz na ścianie, jak gdyby uznał, że ten obraz wisi krzywo.— Wszystko to są fazy jednej tragedii. Nadal nie rozumiałem. — Czy koniecznie musi pan właśnie teraz mówić zagadkami? Jeżeli istotnie jest coś ważnego do powiedzenia, niechże pan, na miłość boską, powie to! wyraźnie… Byle prędko, bardzo proszę. Muszę być w mieście o szóstej. Stanął w drzwiach tarasu, pozornie zainteresowany czymś daleko na morzu. — A gdybym tak panu powiedział, że señor Scheele… wbrew naszym przypuszczeniom… nie

utonął? Odchrząknąłem. — To by mnie zdumiało. — W takim razie chciałbym pańskie zdumienie zobaczyć. — Odwrócił się jak aktor na scenie. — Faktem jest, że señor Scheele został zastrzelony.