kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 998
  • Obserwuję1 348
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 651 173

Clifford Francis - Księżyc w dżungli

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :659.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clifford Francis - Księżyc w dżungli .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLIFFORD FRANCIS Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Francis Clifford Księżyc w dżungli Honour the Shrine Przełożyła Zofia Kierszys

Gdy bez czci zdadzą mi się wszyscy inni święci, Nie daj świętości twojej zbrukać w mej pamięci. (Fulke Greville, lord Brooke, 1554–1628)

Od autora Jest w tej powieści wzmianka o nieżyjącym już generale majorze Orde Wingate, odznaczonym medalem „Za Wybitne Osiągnięcia Wojskowe”, i o Czinditach. Całość jednak pod każdym innym względem to twór fantazji autora i przedstawione tu postacie są fikcyjne. Niemniej podaję dla orientacji Czytelnika fakty następujące: Japończycy wkroczyli do Birmy w grudniu 1941 roku i do maja 1942 zajęli ten kraj całkowicie. Pierwsza ekspedycja generała Wingate do Birmy północnej trwała od lutego do kwietnia roku 1943 Wyzwalanie Birmy przez aliantów zakończyło się zajęciem Rangunu w maju roku 1945.

Początek zakończenia Z miejsca, w którym stoję, widać, jak dach dżungli falisty, pożłobiony, cały w karby sinawozielone, ciągnie się bez miary i zanika w fioletowej mgiełce pomiędzy ziemią i niebem. Daleko, tam gdzie wzgórza opadają ku równinom, jaśnieją szerokie pręgi szklistego blasku tak rozedrgane upałem, że dżungla zdaje się przetaczać niczym potężne, wielkie ociężałe fale. Na prawo poniżej mnie strome zbocze tworzy prawie pionową ścianę z wybrzuszeniem sterczącym z cienia jak omszały występ muru. Tu i ówdzie szlak prześwieca nierównymi skrętami, jak gdyby ktoś cisnął przetarty powróz, przy czym te cienkie zygzaki są jedynym urozmaiceniem zielonej jednostajności rozlanej wokoło. I na niebie tylko samotny obłok, pożyłkowany, w kształcie pięści z długim sękatym palcem uniesionym pod słońce urozmaica monotonię błękitu. Wobec piękna tego krajobrazu zapominam na chwilę, dlaczego odwróciłem się, żeby popatrzeć. Potem jednak widzę kompanię i znów kipi we mnie niecierpliwość. Wrzeszczę na żołnierzy, że mają iść razem, chociaż równie dobrze mógłbym wydać rozkazy głuchoniemym. Gonią przecież resztkami sił. — Dołączać! Nie rozciągać się! Powtarzam to, dopóki nie dołączają. Ale wyglądają tak samo jak przedtem: ogorzali, zmordowani, oczami jak z ołowiu zapatrzeni tępo w wąski szlak przed sobą, idą chwiejnie, uginając się nieomal pod ciężarem broni i ekwipunku, i mundury im czernieją od potu. Siłą rzeczy ja również powinienem być w takim stanie, a przecież jakoś nie czuję zmęczenia. Od samego rana trwa ten marsz przeważnie pod górę, w skwarze bez najlżejszego bodaj powiewu wiatru. Przeszliśmy prawie dwadzieścia mil i możliwość dogonienia Japończyków jeszcze za dnia jest znikoma. Coś jednak gna mnie naprzód, toteż fakt, że moi ludzie nie mogą przyspieszyć kroku, zaczyna mi działać na nerwy. Od tygodnia tropimy ten oddział Japończyków. Jakkolwiek mieli mnóstwo miejsc dogodnych, gdzie mogliby z nami walczyć, nie zatrzymali się dotąd ani razu, a myśmy ich ścigali przez cały czas prawie nieprzerwanie. Teraz wyprzedzają nas może o dwie godziny drogi — nacętkowane kleszczami zwłoki ich zmarłych, na które dzisiaj się natknęliśmy, nie leżały dość długo, żeby przyciągnąć sępy — i zawsze istnieje ewentualność, że oni gdzieś na wzgórzu powyżej nas czekają gotowi otworzyć ogień. Ale uznałem, że to raczej nieprawdopodobne. Są przecież wykończeni tak, jak wykończona jest cała armia japońska w Birmie, chociaż jeszcze usiłuje trzymać się w ryzach na równinach wysuniętych dalej

na południe. Otrzymałem rozkaz nękania ich uporczywie, odkąd więc natrafiliśmy na ich ślady, popędzałem kompanię, jak tylko mogłem. Chyba ani jednej godziny światła dziennego nie pozwoliłem zmarnować. Z początku doganialiśmy ich maszerując szybko po spieczonych równinnych polach ryżowych. Ale u podnóża wzgórz, gdzie szlaków biegło wiele, przepadli jak kamień w wodę i minęła cała doba, zanim odnaleźliśmy trop znowu. Oni tymczasem skręcili w kierunku południowo–wschodnim i właśnie wtedy, gdy to stwierdziłem, zorientowałem się, że zapewne idą do Sampralam. Od tamtej chwili wiem tylko jedno: muszę dotrzeć tam możliwie jak najprędzej. Japończyczy służą mi za pretekst. W głębi duszy mam nadzieję, że nadal zdołają nas nieco wyprzedzać, będzie więc konkretny powód do utrzymywania tego morderczego tempa. Parę razy chyba pomyślałem z lękiem, co mogliby zrobić, jeśli dojdą do Sampralam przed nami, ale przypomniałem sobie, jak ich przyjmowano w innych wsiach, i natychmiast się uspokajałem. Grunt, że nas tam prowadzą, dając mi sposobność, o jakiej nawet nie marzyłem. Zapuszczenie się tak daleko w te górzyste okolice bez zapewnionych dostaw żywności jest ryzykiem. Z początku wszystko, co było nam potrzebne, otrzymywaliśmy z łatwością w większych osadach. Już od trzech dni jednak nie przechodziliśmy przez żadną wieś — dużą czy małą — ani nie spotkaliśmy nikogo, kto by nam udzielił informacji, i w rezultacie od trzydziestu sześciu godzin musimy się zadowalać tylko połową racji żywnościowych. Oczywiście liczę na to, że w Sampralam uzupełnimy zapasy, a przecież coś znacznie dla mnie ważniejszego nakazuje mi przyspieszać tę popołudniową wędrówkę, żeby dojść tam przed nocą. Zwykłe postoje dziesięciominutowe skróciłem do minut pięciu, ostatniego postoju nie zarządziłem wcale. A teraz stoję przy szlaku, zirytowany opieszałością wyczerpanych żołnierzy i wrzeszcząc gniewnie próbuję ich pobudzić do zebrania w sobie resztek sił na tym końcowym, jak mi wiadomo, odcinku naszej drogi. Maszeruje drugi pluton: trzech żołnierzy depczących sobie po piętach, potem luka długości około dwudziestu stóp, czwarty żołnierz i znowu luka. W odległości ponad stu jardów, tam gdzie szlak zakręca na wybrzuszeniu zbocza, kulejąc wlecze się kilku maruderów. Przykładam stulone dłonie do ust i ryczę do nich, po czym znowu dopinguję tych, którzy z trudem człapią obok mnie: — Dołączyć! Dowódca krajowców, subadar Ba Tin, idzie pod górę na czele ostatniego plutonu. To mój zastępca, mały człowieczek o zasobach energii, można by myśleć, nieograniczonych. A przecież nawet on potyka się, zatacza i poci jak cała kompania. Wlepia we mnie wzrok bez wyrazu, jak gdyby mnie nie poznawał; na jego zwykle uśmiechniętej twarzy tym razem nie ma uśmiechu. Ta twarz pod szerokim rondem kapelusza wygląda jak brunatna maska woskowa, zaczynająca już się roztapiać. Widząc, w jakiej jest kiepskiej formie, nagle zdaję sobie sprawę, że wymagam za dużo… trzeba dać im odsapnąć.

— Subadar Ba Tin. A ten przysadzisty Kar en dopiero po przejściu paru kroków odwraca głowę powoli, jak gdyby nie dowierzał, że mówię do niego. — Thakin? Przyzywam go skinieniem. — Dziesięć minut postoju. Niech pan idzie na czoło i powie, żeby się zatrzymali. Ja tu poczekam, aż ściągną wszyscy maruderzy. Ba Tin milczy, chociaż spękane wargi mu zadrgały. — I niech pan wystawi straże… dobrze wysunięte. Żeby nikt nas nie zaskoczył w czasie drzemki. Przytaknąwszy niemo subadar odchodzi i mozolnie przepycha się wśród żołnierzy na szlaku. Ja siadam na małym występie skarpy i w cieniu czekam na tych zamykających tyły. Nadchodzą niemrawo, pojedynczo, z długimi przerwami. Każdemu z nich zadaję to samo pytanie. W końcu któryś odpowiada, że jest ostatni, i gdy kulejąc rusza dalej, zostaję sam. Zapalam papierosa, staram się pogodzić z tą dziesięciominutową zwłoką w marszu na szczyt wzniesienia. Przecież dojdziemy tam o zachodzie słońca, a może przed zachodem, i wtedy tak czy inaczej rozwieją się wątpliwości i obawy dręczące mnie od dwóch prawie lat. Czy to naprawdę już dwa lata? Patrząc w krzywe zwierciadło wspomnień, miewam chwilami uczucie, że poprzednio wędrowałem tym szlakiem zaledwie przed kilkoma godzinami. Każdy szczegół tego, co zaszło pomiędzy moim przybyciem do Sampralam i odlotem, wyrył się raz na zawsze w mojej pamięci. Dziwne koszmarne wydarzenia nadal stanowią jakąś cząstkę mojej istoty, tak jak ja kiedyś stanowiłem cząstkę owych wydarzeń. Nic nie uległo zapomnieniu. I co się dzieje z tymi dwojgiem, którzy przeżywali ze mną tamte dni? Czy nie spodziewam się zbyt wiele, przekonany że oni tam jeszcze będą? Dwa lata temu powiedziałem im przed startem, że wrócę, ale to była pochopna obietnica mająca uspokoić zarówno mnie samego, jak ich oboje. Bywają chwile, gdy wszystko wydaje się możliwe, toteż nie trapiło mnie wtedy pytanie, czy nie będzie mi trudno tej obietnicy dotrzymać. Wiedziałem tylko, że chcę, by ten krótki okres był dopiero początkiem naszej szczególnej przyjaźni, a nie jej początkiem i końcem od razu. W ciągu lat, które nastąpiły, stopniowo zacząłem rozumieć, że niezależnie od tego, czy wrócę czy nie wrócę, nigdy nie skończy się to, co się wówczas zaczęło. Ale żegnając ich, jeszcze o tym nie wiedziałem i ta obietnica powrotu była czymś więcej niż gest ku wspólnemu pokrzepieniu, ta obietnica powrotu płynęła prosto z serca. I oto teraz ma się dokonać cud: już jestem w drodze powrotnej. Niczego nie żądam od losu — tylko żeby oni dwoje mnie powitali w Sampralam. Wstaję i idę szlakiem na poszukiwanie Ba Tina. Żołnierze leżą przy skraju zarośli, gdzie popadło, jak trupy. Subadar siedzi pod drzewem w samym środku punktu

dowodzenia kompanii. Podnosi się sztywno na mój widok. — Ruszamy za minutę — mówię. — Jak pan się czuje? — Bardzo dobrze, thakin. — Język angielski subadar zna słabo, ale gdy tylko może, odpiera mój birmański tą swoją lichą angielszczyzną. Słowa „bardzo dobrze” należą do jego żelaznego repertuaru. Sądząc jednak z jego wyglądu, nie miała to być odpowiedź na moje pytanie. — W porządku — mówię. — Więc idziemy. Jeszcze trochę marszu i będziemy na miejscu. Żadnych Japończyków chyba dziś nie spotkamy. Sporo czasu zabiera ustawianie kompanii w kolumnie marszowej. Ba Tin chodzi jak nieprzytomny to na czoło, to na tyły, wrzeszcząc rozkazy pomieszane z obelgami, aż wreszcie kompania wyrusza — tak opieszale, że już znowu wszystko gotuje się we mnie ze zniecierpliwienia. A przecież im bardziej zbliżamy się do Sampralam, tym głębiej świadom jestem możliwości, że zastaniemy tę wieś wyludnioną, i nieomal trwoga mnie ogarnia na myśl o momencie naszego przybycia. Szlak wije się łagodnie pod górę w nieskończoność, wytapetowany z jednej strony ciemną zielenią dżungli. Przez pierwsze pół godziny kompania maszeruje jako tako zwartym szykiem, potem zaczyna się trochę rozłazić. Pozostawiam Ba Tinowi troskę o maruderów i idę z pierwszym plutonem. Jeżeli ci Japończycy nie zrezygnują z walki, to właśnie tu możemy się jej spodziewać — powtarzam żołnierzom i ewentualność zasadzki pomaga tym na przedzie pokonać zmęczenie. Zdejmują karabiny i automaty z ramion i chociaż posuwają się ostrożnie, tempo jest lepsze, niż było przez większą część dzisiejszego dnia. Niebezpieczeństwo, podobnie jak pragnienie, może cudownie odmładzać. Jesteśmy już niedaleko szczytu wzniesienia, gdy czołówka nagle się zatrzymuje na sygnał jednego z naszych zwiadowców. Biegnę tam i widzę, jak zwiadowca zawraca. Kroczy dosyć niedbale, więc uznaję, że nie ma powodu do niepokoju, ale wychodzę mu na spotkanie przed oddział zajmujący szybko stanowiska ogniowe. — Co jest? — Szlak się rozwidla, thakin. Nie wiemy, którędy iść dalej. — Pokażcie mi — mówię. Daję się poprowadzić może z pięćdziesiąt jardów, a przecież to z mojej strony czysta formalność. Nawet nie widząc tego rozstaju, wiem, jaki wybrać kierunek; wiem, że jeszcze ze trzy minuty marszu’ w prawo i będę u celu. Pomimo to idę ze zwiadowcą i tylko czuję, jak serce mi podchodzi do gardła, jak każdy krok mnie przybliża do tak dobrze znanej polany. — Poszukajcie subadara Ba Tina i powiedzcie, żeby zaraz się tu zameldował. Żołnierz odbiega kulawo, a ja zostaję spacerując na małym odcinku tam i z powrotem. Muszę zmobilizować całą siłę woli, żeby oprzeć się pokusie i nie ruszyć dalej sam bez czekania na kompanię. Tyle już czasu się zmarnowało, a to, co mnie czeka tak

wyzywająco blisko, jest przecież sprawą osobistą. Moja niecierpliwość urasta do gorączki. Gdy w końcu galopując z tyłów zjawia się mokry od potu Ba Tin, zaczynam wydawać mu rozkazy na odległość jeszcze co najmniej dwunastu jardów. — Wieś już niedaleko tam w lewo — wskazuję ręką. — Ta ścieżka tutaj prowadzi do domu księdza. Japończycy równie dobrze mogą być i tam. Więc ja zabieram pierwszy pluton w prawo, a pan ze swoim pójdzie do wsi. Drugi pluton zostanie tu na rozstaju z punktem dowodzenia kompanii. Wszystko jasne? — Tak jest, thakin. — Jeżeli któryś z nas będzie miał kłopoty, pluton rezerwowy niech natychmiast rusza na pomoc, ale jeśli nie ma we wsi żadnych Japończyków, przyjdzie pan do mnie z resztą kompanii do domu księdza. — Tak jest, thakin. Bardzo dobrze. — W porządku. Chcę tam iść od razu, proszę więc wracając przysłać tu pierwszy pluton. Pan rozumie? I wreszcie z dwoma zwiadowcami stąpającymi ostrożnie na przedzie skręcamy z rozstaju w prawo i po łagodnym wzniesieniu idziemy w kierunku misji. Już w połowie drogi przeczuwam, co zastanę, i serce mi zamiera. Ścieżka jest na pół zarośnięta wysoką trawą, która z suchym chrzęstem ociera się o nasze przepocone mundury. Japończycy ostatnio tędy nie szli, to nie ulega wątpliwości; w ogóle nikt tą ścieżką nie chodził od dawna. Gdy tak brniemy potykając się, bo pod trawą sterczą korzenie i gdzieniegdzie leży niewidoczny kamień, nadzieja, uzbrajająca mnie przeciwko trudom tej wędrówki, niknie i nie pozostaje mi nic do odparcia coraz bardziej gorzkiego uczucia zawodu i rozpaczy. Powinienem był wiedzieć, że spodziewam się rzeczy niemożliwej, cóż, kiedy ci alchemicy: Czas i Rozłąka zamienili moje ufne przypuszczenie w niezbitą pewność. Ściany drzew z obu stron ścieżki raptem się rozsuwają, żeby koliście otoczyć łysy jak tonsura wierzchołek pagórka, i wypadamy z wąskiego szarozielonego korytarza prosto w oślepiający, jaskrawy, słoneczny blask. Nie dalej niż o dwadzieścia jardów teren wznosi się wyraźnie, gładko i krągło niczym pierś kobieca. Zatrzymuję zwiadowców, mijam ich i sam wchodzę na zbocze. To jest ta chwila, którą często sobie wyobrażałem: chcę ją przeżyć samotnie, cokolwiek ona mi przyniesie. I dopiero gdy staję na pagórku i całą tę płaską polanę ogarniam wzrokiem, ostatnie mgliste strzępki mojego optymizmu rozwiewają się całkowicie. Dom misji w ruinie: z jednej strony zupełnie został zniszczony przez pożar; resztki wśród zarośli, wybujałych chwastów i trawy czernieją jak połamana zwęglona skrzynia. Gapię się osłupiały. Nie sposób wywnioskować, jak i kiedy nastąpiła ta tragedia. Wiem jedynie, że stało się to dawno. Bo miesiące musiały minąć, wiele miesięcy, żeby roślinność zarosła i przysłoniła wypaloną ziemię tak gęsto i żeby wiatr i deszcze nadały kształt kopcom skawalonego popiołu, które teraz całe w kwiatach pęcznieją wściekle jak krosty na

zgangrenowanym ciele. Podchodząc bliżej widzę jeszcze inny dowód, że czas zrobił tu swoje. Fasada się spaliła, ale przy drugim końcu pogorzeliska, tam gdzie podłoga ocalała, wypaczone deski powleka gruba zielona pleśń. W kącie tego, co kiedyś było kaplicą, ciężkie od kurzu pajęczyny wiszą jak żałobne girlandy z krepy, a na wylizanych płomieniami filarkach kiełkują guzy mleczne białego grzyba. Dochodzę do końca werandy i uważnie rozglądam się wokoło. Mrówki maszerują długą kolumną po zapleśniałej podłodze; spłoszona jaszczurka ucieka bezszelestnie w cień nad strzaskanymi krokwiami. Teraz to miejsce jest tylko pustą skorupą odartą ze wszystkiego, co tu kiedyś znałem, witającą mnie słabym kwaśnym zapachem zgnilizny. Z uczuciem mdłości wracam przez polanę do żołnierzy. Leżą u stóp pagórka, i nagle zaczynam współczuć tym wyczerpanym ludziom. I nie wcześniej niż w owej chwili, gdy chaotycznie zastanawiam się nad losem Sampralam i koniecznością uzupełnienia zapasów żywnościowych, uderza mnie myśl, że przecież mieszkańcy wsi wiedzą, co się tutaj działo. Otępiały, beznadziejnie przygnębiony, zapomniałem na kilka minut o tym, że oni są w pobliżu, i mogą potwierdzić albo rozproszyć przypuszczenia, jakie mi podsuwa wyobraźnia. Odzyskując niejako zdrowe zmysły, pojmuję, że powinienem pójść do nich od razu. Zbiegam po zboczu w stronę wsi, ale w tunelu zarośniętej ścieżki widzę tylko Ba Tina zbliżającego się na czele swojej części kompanii. Ba Tin przyspiesza kroku najwidoczniej zdumiony, że idę sam. — Nie ma żadnych Japończyków, thakin — melduje, chwiejnie zatrzymując się przede mną. — Co mówili miejscowi? — Nie ma żadnych miejscowych. W ogóle nikogo nie ma. Robi mi się dziwnie czczo. — Jest pan tego pewny? — Absolutnie. Był tylko jeden Japończyk nieżywy. I w ogóle nikogo. Zdjęty jakąś straszliwą żałością zawracam i prowadzę Ba Tina i jego żołnierzy na polanę. Potem kładę się w trawie, przymykam oczy. Trudno mi rozumować logicznie. Ze skłębionego chaosu najróżniejszych domysłów próbuję wyplątać taki, którego mógłbym się uczepić — że ów pożar wybuchł przypadkiem, a mieszańcy wsi po prostu przenieśli się gdzie indziej. Ale na próżno: domysły nie mogą być dla mnie pociechą. Wypatroszona skorupa misyjnego budynku to jedna sprawa; los ludzi, mieszkających w tym budynku kiedyś, to sprawa zupełnie inna… Wstaję i podchodzę do Ba Tina, który stoi przy skraju polany, z wyraźną odrazą patrząc na swych wyczerpanych rodaków. — Ile mamy jeszcze żywności? — Wystarczy na dzisiejszy wieczór, thakin. I trochę będzie na jutro rano. Ale potem koniec.

Nie widać, żeby się tym trapił, nigdy jednak wyraz jego twarzy nie świadczy o stanie jego ducha i wiem, że sytuacja jest poważna. Od trzech dni liczyłem na żywność z Sampralam. Teraz chyba powinniśmy zaniechać pościgu i wrócić, pozostawiając Japończykom drogę wolną. Za bardzo byśmy ryzykowali idąc dalej za nimi, ale czy odwrót nawet natychmiastowy to dla nas gwarancja, że unikniemy głodu? Usiłuję rozważyć nasze możliwości — daremnie, bo coś innego przecież gnębi mnie w tej chwili. Trzeba decyzję odłożyć do rana. — Wie pan — mówię z nadzieją, że w moim głosie nie brzmi zbyt wielkie zniechęcenie — tutaj jest woda… źródło o jakieś pięćdziesiąt jardów w dół na tamtym zboczu. Niech któryś zbada tę wodę, a potem będzie można zabrać się do mycia i gotowania. Wkrótce zmrok, więc czasu niedużo, ale nie chcę, żeby więcej niż jeden pluton naraz oddalał się od polany. I niech kilku pilnuje odcinka nad źródłem, dopóki wszyscy tam nie skończą. Dobrze? Ba Tin odchodzi, a ja wałęsam się, wypełniając machinalnie swoje obowiązki, wyznaczając pozycje plutonów i miejsce dla punktu dowodzenia kompanii. Na polanie, w miarę jak żołnierze wracają znad źródła, jest coraz gwarniej i pod osłoną drzew rosnących wokoło jaśnieją w szarości zmierzchu małe ogniska. Potem robię sobie z plecaka poduszkę i kładę się nie opodal rozbitej werandy. Spłaszczona moim ciężarem wysoka trawa łagodzi ciepłą twardość ziemi. Czuję zmęczenie wręcz rozpaczliwe i ćmiący ból roztętnia mi się po całym ciele. Pragnę zasnąć szybko, bez zwłoki. Nie ma jednak we mnie spokoju, myśli kłębią się i obijają po ślepych zaułkach alternatyw — dlaczego i jak budynek misji uległ zagładzie. Wstrząs wywołany tym odkryciem był dostatecznie straszny, ale nieznajomość przyczyny — bez względu na to, jak okrutna mogłaby się okazać prawda jest udręką wprost nie do zniesienia. Oto wróciłem tutaj, gdzie przed dwoma laty to wszystko się zaczęło. Czy też tak mi się tylko zdaje — bo i skąd wiadomo dokładnie, kiedy coś w naszym życiu się zaczyna? Gdzież możemy przeciągnąć linię oddzielającą dni i godziny, i minuty, które nieskończenie wtapiają się jedna w drugą, i co właściwie nam pozwala powiedzieć: to czy tamto zaczęło się właśnie wtedy? Całe życie wciąż i wciąż jest jakimś początkiem: każda sekunda przelatując niesie coś nowego, nieznanego. Myślę jednak, że bieg tamtych wydarzeń rozpoczął się bardzo wyraźnie. Jeśli nie tutaj, na tej małej polanie, gdy trafiłem tu po raz pierwszy — to o kilka godzin wcześniej, gdy samolot jeszcze krążył nad wodospadem i siedmiu nas przygotowywało się do skoku. Leżę w pachnącej kwaśno trawie i wspominam. Chyba najlepiej skok uznać za początek…

Część pierwsza

I W dole dżungla zalana blaskiem księżyca wyglądała jak zgnieciona poduszka z aksamitu. Nic nie mąciło widmowej zielonosrebrzystej monotonii przesuwającej się przez prostokątny otwór w podłodze samolotu. Odkąd sierżant podniósł klapę, minęło prawie dziesięć minut. Patrzyłem w dół na tę jednostajność i niecierpliwie czekałem, żeby ukazał się zakręt rzeki. Bez rzeki trudno było nawet udawać, że się poznaje, co tam jest w dole. Z wysokości półtora tysiąca stóp cały krajobraz miał w sobie ciągle jednakową bezkształtną wrogość. Aż raptem, zgoła niespodziewanie, zabielała szrama wodospadu i poczułem, jak serce mi wali. — Już tutaj? — wrzasnął sierżant. Chociaż wrzasnął mi to prosto w ucho, osłaniając je ręką przed warkotem silników, jego głos dotarł do mnie cichy jak szept. Spojrzałem na niego i przytaknąłem. Poruszałem językiem, ale z ust nagle zaschniętych żadne słowo się nie dobyło. Dławiło mnie zdenerwowanie, trzepotało w dołku, pozbawiało sił. Mięśnie ramion pod uprzężą spadochronu drgały mi, gdy odchyliłem się od otworu. Samolot skręcając położył się na bok, rzeka na chwilę stanęła prostopadle, po czym ledwie wyrównał, gwałtownie opadła. Za mną tamci czekali już gotowi do zsunięcia się: pięciu Karenów i jak olbrzym wśród nich chudy kapral Dyson. W mroku prawie nie widziałem ich twarzy, siedzieli zgarbieni i ich postacie były mi teraz prawie obce. Jeden z Karenów chyba uśmiechnął się do mnie, ale odpowiedziałem tylko jakimś krzywym grymasem, jak gdyby wargi przylgnęły mi do zębów. Krótkofalówka i długie walcowate zasobniki stały na podłodze przy ześlizgu i machinalnie znów je policzyłem — chyba po raz dwudziesty od chwili wystartowania — jak gdybym wciąż jeszcze nie miał pewności, czy wszystkie zostały zabrane. Istotnie od nich zależał pomyślny wynik operacji, a więc były ważniejsze niż którykolwiek z nas. Wbijałem to już temu sierżantowi do głowy, żeby pojął konieczność wyrzucenia ich, gdy tylko wyskoczy ostatni z naszych ludzi. I naprawdę one miały większe znaczenie niż my, ale żałowałem bardzo, że przypomniałem sobie o tym właśnie teraz. Za wszelką cenę chciałem trzymać fantazję na wodzy. Gdy jednak spróbowałem myśleć o czymś innym, wyłoniły się skojarzenia uporczywie prowadząc z powrotem na te same tory, aż mnie kark swędział od potu. Nagle zrobiło się zimno. * * *

Nigdy nie zachwycał mnie ten sposób wysiadania, ale w lutym roku 1943 nie można było wybrzydzać. Już w połowie przeszkolenia dowiedzieliśmy się, że jedynym osiągalnym dla nas samolotem będzie hudson, przestaliśmy więc ćwiczyć skoki z drzwi i zaczęliśmy ćwiczyć zjeżdżanie z ześlizgu, który uważano wówczas za najlepszy system wyprawienia wszystkich od razu z samolotu tego typu. Żeby opaść na jakąś małą polankę w dżungli, trzeba przecież wyskoczyć bezpośrednio nad nią, i nawet chwila zwłoki oznacza lądowanie gdzieś dalej, ale chociaż zasada to słuszna, w praktyce żaden z nas się nią nie przejmował. Sęk w tym, że z ześlizgu człowiek przecież nie skacze, tylko zjeżdża, zawsze więc może ulec pokusie i przytrzymać się czegoś w panice tej ostatniej sekundy. Skoro to skok, za późno już na wahanie, ześlizg natomiast to zupełnie co innego, i my, spadochroniarze jeszcze nie dość zblazowani, odczuwaliśmy w całej pełni tę różnicę. Otwór był przy ogonie samolotu. Z prawej strony ześlizg pochyłością pod kątem dwudziestu pięciu stopni biegł do krawędzi otworu od kabiny pilota. Przypominał owe urządzenia w ogródkach jordanowskich — siedziało się na tym okrakiem, i gdy ten na samym przodzie wyleciał, szybko zsuwało się nogi razem, odchylało się plecy do tyłu i jazda. Reszty dokonywało prawo ciążenia. Rzecz więc łatwa. Ale ja — tak jak oni wszyscy — wolałbym zawsze drzwi. Skok z drzwi miał w sobie jakąś ostateczność, która w porównaniu z takim zjeżdżaniem dawała człowiekowi dziwną satysfakcję. * * * Patrzyłem, jak dżungla w ramie otworu sunie ukosem, gdy samolot jeszcze raz zakręcał, i jak powietrze odrzucane przez śmigło do tyłu rozdziera księżycową poświatę na strzępy. Wiedziałem, że to już niedługo. Pilot zmniejszał szybkość i nuta silników zmieniała się — czy może tylko w uszach mi huczało przy zmianie wysokości. Powodu nie roztrząsałem. Już niedługo. Już prawie jesteśmy na miejscu: jeszcze minuta, dwie minuty i samolot zakręci pod wiatr, zacznie się obniżać. Wkrótce światła zabłysną: najpierw czerwone, potem zielone i ten sierżant wrzaśnie na nas czekających w ciemności, jakbyśmy byli skazańcami, a on katem. Teraz, nad Birmą, z trwogą wyczekiwałem jego rozkazu. Stał przy otworze, oburącz trzymając się pręta u stropu. Już nie patrzył w dół: głowę odwrócił w stronę tablicy świetlnej nad drzwiami prowadzącymi do kabiny pilota. Ja też utkwiłem wzrok w tej szybce — myślę, że wszyscy tam patrzyli — i przez cały czas czułem, jak ręce mi drżą, jak Pot mi spływa po szyi, i naprężony odchylam się od otworu. Minęło trzydzieści sekund, a może tylko dziesięć. Każda rozwlekała udrękę niepewności. Światło nie zajaśniało. Podłoga samolotu drgała coraz bardziej, aż mi pięty drętwiały od tych drgań. Ciemność zakrzepła w jakąś ścianę; gdy mrugałem, ta ściana

rozpadała się przede mną, ale zaraz tworzyła się ponownie. Nadal światła nie było. Mózg także mi zdrętwiał: żadnych odruchów nerwowych już nie rejestrował. Nic nie czułem teraz. Jak gdyby ciało moje w ogóle przestało istnieć. Tylko oczy patrzyły w zmienny mrok, w którym powinien zabłysnąć sygnał. Czerwony sygnał alarmowy… czerwony sygnał alarmowy. W mózgu coś mi nagle stopniało i zaraz znów zamarzło w bryłkę lodu. Światła nie było nadal. Jeszcze pięć sekund minęło. Wytężałem wzrok, mrugając, żeby ciemność nie była ścianą, nie pamiętając o niczym poza tym światłem… światło… czerwone światło… I nagle się zapaliło: raptowny, gniewny blask, i moje ołowiane kończyny bezwolnie zapulsowaly powracającym życiem, myśli zaczęły się kłębić. — Gotowi do skoku! Przerzuciłem nogi w koryto ześlizgu, zwarłem kolana mocno, mocno i odchyliłem się do tyłu tak, że głowę oparłem o brzuch Karena, który siedział za mną. Światło migotało. Sierżant odwrócił głowę. Wziąłem oddech, wsysając powietrze przez zaciśnięte zęby. Pot spłynął mi w oczy, więc zamrugałem szybko, żeby je oczyścić. I już zaraz światło się zmieniło i usłyszałem bezlitosny wrzask kata: — Numer pierwszy… Skacz! Puściłem się krawędzi. Gwałtownie wpiłem palce w fałdy spodni i rękami tak unieruchomionymi zdałem się całkowicie na przyciąganie świata w dole. Chwila zawieszenia wydawała się miłosiernie krótka. W jednej sekundzie byłem jeszcze w samolocie, miałem jeszcze oparcie, ześlizg pod sobą. W następnej byłem już w powietrzu, wyprostowany sztywno jak tylko mogłem pod naporem tego wichru od śmigła, i wichru o szybkości stu mil na godzinę. Spadałem chłostany nim, ogłuszony rykiem silników, nieomal pozbawiającym mnie przytomności swoją dziką furią. Nie myślałem o niczym poza tym, że muszę mieć nogi zwarte, ręce trzymać prosto, przyciśnięte do boków. Na pół przymkniętymi oczami widziałem, jak ogon samolotu przelatuje mi nad głową. Potem księżyc wskoczył w zasięg mojego wzroku i zniknął. Wichura raptem osłabła, ustała i powietrze było już tylko pustką i bezruchem. Straszliwy hałas silników cichnął coraz bardziej, aż zacząłem słyszeć znikome w przestworzach odgłosy, z jakimi spadałem: wściekły trzepot luźnego kombinezonu, coraz głośniejsze świszczące skomlenie rozdzieranego powietrza. Utrzymać pozycję, utrzymać pozycję. Oczy zamknąłem. W uszach mi huczało. Spadam… spadam poprzez szarą nicość bez granic. Na litość boską, spadochron! Niech się otworzy! Jeszcze jedna sekunda, jeszcze jedna wieczność. Uczucie, że nie mam czym oddychać. I nagle spadochron otworzył się z trzaskiem, szarpnął mną jak marionetką, porwał do tyłu z taką mocą, że aż mi się odbiło. Pozwoliłem sobie na moment bezwładu i zaczerpnąłem tchu. Pot zalewał mi twarz i ręce. Wszystkimi rozdygotanymi nerwami czułem ulgę. I minęło chyba parę sekund, zanim przypomniałem sobie o tamtych. W odległości może dwudziestu jardów ode mnie i o jakieś dziesięć jardów powyżej kołysał się jak wahadło pierwszy z Karenów. Dalej był drugi, jeszcze dalej trzeci… każdy, im dalszy, tym mniej wyraźny. Gdzieś poza ostatnim z tych czarnych grzybów, zagubionych w srebrnej powodzi księżyca, z posępnym cichym

dudnieniem odlatywał nasz samolot. W dole — widoczny z wysokości chyba czterech tysięcy stóp — długi płaski szlak wyschniętego koryta rzeki przecinający dżunglę wydawał się niewiarygodnie wąski. Usiłowałem stwierdzić, w jakim lecę kierunku, ale było na to za wcześnie. Wiedziałem tylko, że pilot spisał się dobrze. Jesteśmy nad samym środkiem wyznaczonego obszaru. Spadochrony, jak krągłe krzewy na niewidocznym stoku wzgórza, szeregiem suną prosto wzdłuż rzeki. Wystarczyłoby jednak lekkie odchylenie w lewo bądź w prawo, żeby zwiększyć niebezpieczeństwo lądowania wśród drzew i zarośli. Lądowanie w wodzie nie budziło żadnych obaw. Ta woda płynęła tylko strumykiem przy zachodnim zduszonym dżunglą brzegu rzecznego koryta. Drzew zresztą bałem się bynajmniej nie ze względu na siebie i moich ludzi. Chodziło o krótkofalówkę i o zasobniki. Nie mogliśmy przecież stracić drogocennego czasu na poszukiwanie ich w gąszczach. Opadłem teraz bez trudu. Warunki miałem bardzo dogodne. Na wysokości dziewięćdziesięciu może stóp już wiedziałem, że wyląduję z dala od jakichkolwiek przeszkód. Puste koryto rzeki, białe w poświacie jak kość słoniowa, coraz bardziej rozszerzało się pode mną. Szybko popatrzyłem jeszcze raz na moich ludzi, po czym całą uwagę poświęciłem własnemu lądowaniu: stopy zwarte, kolana zwarte, łokcie mocno przyciśnięte do boków. Ziemia podnosiła się ku mnie błyskawicznie. Podmuch w lewo… z lekka mną zakołysało. A przecież ten podmuch porwał mnie dalej, niż myślałem. Już! Znikąd wyskoczył mój cień, szybko gęstniejący na ziemi i musiałem być gotów zderzyć się z nim należycie. Gdy tylko dotknąłem ziemi stopami, poturlałem się w lewo, miękko opadając na kolana, przyjmując wstrząs zderzenia biodrem i barkami. Nieraz przedtem lądowałem lepiej, ale nigdy jeszcze przy lądowaniu nie czułem takiej satysfakcji jak teraz. Odsunąłem fałdy spadochronu od twarzy. Pod tym baldachimem owionęło mnie powietrze. A że nie było obawy, by spadochron pociągnął mnie dalej, leżałem przez moment, oddychałem głęboko i napawałem się smakiem własnej śliny, która wreszcie znowu napłynęła mi do ust. Uczucie ulgi jednak słabło, bo uprzytomniłem sobie, że odtąd jesteśmy zdani wyłącznie na samych siebie. Twarda ciepła ziemia pod moimi rękami to przecież Birma okupowana przez nieprzyjaciela, gdzie przez najbliższych siedem dni każde nasze posunięcie będzie sprawą życia i śmierci. * * * O dwieście może jardów ode mnie jeden ze spadochronów w swojej drodze na ziemię właśnie dotknął sylwety drzew. Poza tym niebo było pustką. W równych odstępach na pasie zaschłego mułu przy skurczonej rzece mgliste postacie wyzwalały się już ze spadochronowych uprzęży. Karen najbliżej mnie zdążył zwinąć spadochron w wielką nieporęczną kulę.

— W porządku, Mya Lwin? — zawołałem do niego. On jeden mówił trochę po angielsku. Wyprostował się z wesołym uśmiechem: — W porządku, thakin. — Kiedy skończycie ze swoim, możecie tu przyjść i zwinąć mój. Pójdę teraz zobaczyć, czy wszystko w porządku. — Odpowiedział skinieniem głowy, więc pozostawiłem go przy tej robocie. — I na razie rzucicie je pod tym wielkim drzewem, które widać nad skarpą… A potem idźcie za mną, to mi pomożecie z zasobnikami. Koryto rzeki biegło jak pasaż między wysokimi ścianami dżungli. Tutaj poniżej wodospadu miało linię prostą na przestrzeni może trzech czwartych mili. W okresie monsunów fala powodzi zalewała niewątpliwie całą stujardową szerokość tego koryta, ale teraz szarawy wyprażony słońcem mul przysłaniały tu i ówdzie łaty bujnego zielska i roiło się od mustyków. Kłuły mnie te muszki w twarz i gołe ręce, gdy szedłem. Powietrze było nieruchome. Głuchy szum wodospadu stał się już cząstką ciszy. Żaden listek nie zaszeleścił. Księżyc wciąż świecił na dżunglę żłobiąc w jej bryłowatych ścianach wielkie jaskinie sinoczarnego cienia. Panował jakiś nastrój niesamowitości, dziwnie deprymujący. To przejście nastąpiło zbyt raptownie. Szedłem wzdłuż szeregu sflaczałych spadochronów coraz szybciej w kierunku wysokiej postaci kaprala Dysona, chcąc od razu się upewnić, że zasobniki i krótkofalówka wylądowały bezpiecznie i są nie uszkodzone. Kapral pochylał się nad czymś, co uznałem za jeden z zasobników. Dzieliło nas od siebie jeszcze ze trzydzieści kroków i dopiero gdy podniósł głowę, żeby mnie przywołać, zacząłem podejrzewać, że może nie wszystko jest tak, jak trzeba. — Co się stało? — To Maung Daw, panie kapitanie. — Ranny? — Nie żyje. — W głosie kaprala zabrzmiał wyrzut. — Nie żyje? — powtórzyłem i podszedłem niemal chwiejnie. — Spadł jak kamień. Ten cholerny spadochron mu się nie otworzył. Niech pan kapitan zobaczy. Wskazał zielonobrązowy baldachim, który leżał na ziemi jak zwinięta flaga. Ukląkłem szybko przy zwłokach tego Karena i popatrzyłem czując skurcz niedowierzania pełnego grozy. Leżał na prawym boku, z nogami rozrzuconymi przedziwnie. Strużki krwi, gęstej, oleistej, sączyły się z jego ust i nozdrzy. Nie zdołałem wsunąć ręki pod uprząż spadochronu, żeby zobaczyć, czy serce mu jeszcze bije, zresztą wysiłek ten był i tak stratą czasu. Nie wątpiłem, że on nie żyje. Zderzenie z ziemią pogruchotało mu chyba wszystkie kości. Gdy zacząłem odwracać go na wznak, górna połowa jego ciała wykręciła mi się w rękach jak ciasto. Mdliło mnie, więc wstałem.

Kapral Dyson miał twarz zieloną w księżycowej poświacie. — Jezu miłosierny! — powiedział. — Co za sposób zarobkowania na życie. Powiodłem wzrokiem po pajęczynie pęknięć w twardym mule wokół zgruchotanych zwłok Maunga Daw, usiłując nie wyobrażać sobie zbyt dużo. Nie byłem przygotowany na rzecz tego rodzaju tak wcześnie. — Jak to się mogło stać, panie kapitanie? Wzruszyłem ramionami. — Może pęd powietrza szarpnął mu rękę i w momencie otwierania się spadochronu linki się poplątały. Myślę, że to jest najbardziej prawdopodobne. Ale w istocie czyż nie wszystko jedno? Tak czy inaczej biedaczysko nie żyje. Dyson splunął. — To ten ześlizg cholerny. Nigdy mi się taki sposób nie podobał. — Widzieliście, jak on spadał? — Nie. Nic nie zauważyłem, dopóki nie wylądowałem. Chyba dlatego, że najbardziej chodziło mi o krótkofalówkę. Jeden po drugim dołączali Karenowie. Przedtem sprawiali wrażenie podnieconych dzieci, teraz podchodzili poważni, prawie nic nie mówiąc. Co myśleli, ci niscy i krępi żołnierze, nie wiadomo: ich płaskie twarze bez wyrazu wyglądały jak maski. Może, podobnie jak ja, usiłowali pogodzić się z tym faktem śmierci. Rok przedtem, w czasie odwrotu śmierć była wydarzeniem zwyczajnym, codziennym, więc do uczucia grozy, jakie początkowo wywoływała, bardzo szybko nawykliśmy. Ale teraz! Jeszcze przecież nie zdążyli opancerzyć się na nowo, żeby odzyskać tamtą odporność psychiczną. Spojrzałem na zegarek: za dziesięć minut druga. A więc niecałe cztery i pół godziny do świtu, a roboty czeka nas mnóstwo. Otarłem pot z czoła i odwróciłem się od tej małej niemej gromadki, przypominając sobie rozkaz operacyjny, który zawczasu przygotowałem: odszukać zasobniki i krótkofalówkę, zakopać spadochrony, spenetrować koryto rzeki, trafić na szlak prowadzący do Sampralam… Zakopać trzeba też i Maunga Daw, po czym w sześciu będziemy musieli nieść to wszystko — chociaż diabli wiedzą, skąd weźmiemy na to siły. Nawet gdyby Maung Daw żył i mógł wypełniać swoje zadania, byłaby to trudna sprawa. — Słuchajcie — odwróciłem się z powrotem do nich — nie możemy tak stać. Zbierzcie zasobniki i krótkofalówkę i przynieście pod to drzewo, gdzie leżą spadochrony. Dyson nie rozumiał ani słowa po birmańsku, ale dobrze wiedział, o czym mowa. Odszedł zaraz, gdy inni zaczęli rozchodzić się bardzo niemrawo. — Na miłość boską — warknąłem, bo rozgniewała mnie nagle ta zmiana, jaka zaszła w nich wszystkich. — Trochę więcej życia! Ton mego głosu wystarczył, żeby ruszyli truchtem. Po ich odejściu nasunąłem nie otwarty spadochron na zwłoki Maunga Daw, zanim przykląkłem, żeby je podnieść. Nie

chciałem dotknąć ich znowu — było coś prawie obleśnego w ich miękkości, coś, co napawało mnie obrzydzeniem — ale ktoś musiał to zrobić, a żołnierze już poszli do swojej roboty. Maung Daw leżał mi na rękach jak rozpruta szmaciana lalka z głową nieomal dyndającą pomiędzy strzaskanymi łopatkami, gdy ciężko, krok za krokiem, niosłem go pod drzewo. Zanim go położyłem w prążkowanym srebrzyście cieniu gałęzi, zsunął mi się z rąk i odbił od ziemi, przy czym krew trysnęła z jego ust fontanną. Odskoczyłem czując znowu mdłości i z pośpiechem zawróciłem do tamtych, spragniony towarzystwa ludzi. — W porządeczku, panie kapitanie. — Zgrzytliwy londyński akcent kaprala Dysona brzmiał teraz dziwnie niedorzecznie. — Wszystko odnalezione bez żadnych braków. Prawie już zapomniałem, że mogłoby być inaczej, chociaż jeszcze dziesięć minut przedtem to właśnie było moją największą troską. — Wszystko? — Tak jest, panie kapitanie. Szamotał się z prostokątną paką, w której była krótkofalówka. Karenowie dość daleko w tyle taszczyli zasobniki, ciągnąc je po ziemi za spadochrony. — Dajcie — zaproponowałem Dysonowi, pełen ulgi wobec stwierdzenia, że coś przecież poszło jak należy. — Poniosę z jednej strony. Sami w żadnym razie sobie z tym nie poradzicie. Do połowy drogi bez słowa nieśliśmy ten ciężar, będący dla nas jeszcze jedną zapowiedzią tego, co nas czeka. W połowie drogi powiedziałem: — Kiedy tylko doniesiemy to do drzewa, pójdę zbadać koryto rzeki. Wygląda dobrze, ale wolę się upewnić. Przez ten czas dopilnujecie, żeby oni porządnie zakopali spadochrony w zaroślach… i powinni wykopać grób dla Maunga Daw. Potem zajmiecie się bagażem i nie zapominajcie, że musimy podzielić się tym dodatkowym. Potrzebna nam będzie każda uncja środków wybuchowych i jego racje żywnościowe chyba też nam się przydadzą. — Czy jeszcze coś, panie kapitanie? — Owszem. Gdzieś tutaj biegnie szlak. Może go wypatrzę, ale wyślijcie któregoś z Karenów… Mya Lwin niech pójdzie i tego szlaku poszuka. Przedwczoraj z samolotu widziałem, że jest, tylko że teraz trudno mi się zorientować. Wszystko jasne? — Tak jest, panie kapitanie — odpowiedział Dyson. Lśniące paciorki potu kropkowały mu twarz. Znowu splunął. — Ta krótkofalówka cholerna będzie przy wspinaczce wściekle zawadzała. Nigdy, kiedyśmy trenowali, nie wydawała się aż taka ciężka. — Macie słuszność. Niemniej dźwigać ją trzeba… — Sam cierpnę, kiedy pomyślę, jak będę klął piekielnie, jeżeli po przybyciu na miejsce okaże się, że ona nawaliła. I jeżeli tam jest jakiś ksiądz, tak jak pan kapitan powiedział, no to będzie dla niego straszne zgorszenie, mogę panu kapitanowi zaręczyć.

Po kilku tygodniach spędzonych razem z kapralem Dysonem już wiedziałem, że on się rozkoszuje przewidywaniem rzeczy najgorszych. To mi czasem działało na nerwy, ale — jak pojąłem dość szybko — było raczej pozą niż wrodzonym pesymizmem. W sumie lubiłem kaprala Dysona. Pierwszorzędny radiotelegrafista, wspaniale pracował nie uchylając się od żadnej innej roboty. — Wie pan, panie kapitanie, o kim ja myślę teraz? — zapytał zdyszany. — Nie. — O tym cholernym sierżancie z samolotu. Wraca sobie do Kalkuty i uważa się za Bóg wie jakiego bohatera, że przyleciał aż tutaj. Jak pragnę zdrowia, jutro o tej porze jakaś lalunia da się nabrać na to. — Przegubem ręki otarł podbródek i dodał z niesmakiem: — Żadnej sprawiedliwości nie ma. Nasi czterej Karenowie wlekli się ku nam z cichym pobrzękiwaniem zasobników, przerywającym łagodne dudnienie wodospadu. — Myślcie lepiej o tym, co wam powiedziałem — doradziłem Dysonowi. — Wtedy nie będą wam tak leżały na sercu podboje tego sierżanta. * * * Minąłem powykręcane zwłoki Maunga Daw i ruszyłem w dół rzeki idąc środkiem koryta. Ledwie znalazłem się znowu sam, ów nastrój niesamowitości powrócił. Wprost nie mogłem uwierzyć, że naprawdę jestem już w północnej Birmie, przystępuję do operacji, którą planowaliśmy i ćwiczyliśmy tak długo. Za tydzień przyleci samolot, żeby nas stąd zabrać, ale w ciągu tego tygodnia musimy trafić do wyznaczonego mostu, wysadzić go w powietrze i przyjść tutaj z powrotem. Na papierze zadanie dosyć proste i aż do chwili skoku na pozór nieskomplikowane — ryzykowne, to fakt, ale nie odbiegające od szablonu. Teraz, pomimo wstrząsu spowodowanego śmiercią Maunga Daw, prawie niepojęte było dla mnie, że ta operacja właściwie już się zaczęła, że ten mój zwiad nie jest zwykłym sobie spacerem w poświacie księżyca, zanim z ćwiczeń wrócimy do obozu. Przeszedłem tak może ćwierć mili i koryto rzeki zwęziło się do szerokości jakichś dwudziestu pięciu jardów pomiędzy linią drzew i brzegiem wody. Nad wodą sterczał wielki głaz, kształtem przypominający korzenie źle wyrwanego zęba. Uznałem go za punkt orientacyjny i zawróciłem, już licząc długie równe kroki. Dno koryta było gładkie nieprzerwanie, tyle że gdzieniegdzie rosły kępki niskiego sztywnego zielska, które wyglądały jak wysepki. Po przejściu pięciuset dziesięciu kroków minąłem drzewo, gdzie zostawiłem moich ludzi. Dolatywały do mnie chrupnięcia łopat skądś w zaroślach, ale nie zobaczyłem nikogo

— jedynie majaczyło w cieniu coś ciemnego, co musiało być ciałem Maunga Daw. Szedłem dalej w kierunku odgłosów wodospadu, wciąż sprawdzając, czy nie zbaczam z linii prostej. Raz kolorowa jaszczurka przebiegła mi drogę i serce wtedy podeszło do gardła. Ale wszystko wokoło znów trwało w bezruchu i wydawało się, że oprócz mnie tylko mustyki żyją w tej parnej martwocie wyschniętej rzeki. Naliczyłem kroków tysiąc sto pięćdziesiąt do pierwszych nierówności terenu. Korytarz pomiędzy drzewami i wodą miał jeszcze dostateczną szerokość, żeby zmieścił się w nim samolot, ale teren, jak okiem sięgnąć, był teraz falisty i usiany kamieniami. Nie potrzebowałem iść dalej — w RAF–ie polecono mi znaleźć dogodny odcinek długości tysiąca jardów, a taki mogłem już wskazać. Jedyną trudność stanowiła niska ściana skalna, którą widziałem w górze rzeki w pobliżu wodospadu. Przeszkoda dla pilota przy nadlatywaniu z tamtej strony, a jednak ze względu na zbocze doliny prawdopodobnie właśnie tamta strona będzie dla niego dogodniejsza. Tak czy owak — myślałem — to już jego problem. Ja mam dla nich informację, jakiej chcieli, a o wodospadzie przecież wiedzą. Ani przez chwilę nie martwiłem się, czy w ogóle zdołają nas stąd zabrać. Pamiętałem tylko, że moje obowiązki zaczynają się i kończą w korycie rzeki i że tych obowiązków ciąży na mnie aż za wiele bez przydawania sobie dodatkowych. Karenowie w czasie mej nieobecności spisali się dobrze. Puste zasobniki i spadochrony zostały zakopane i Mya Lwin odnalazł ów szlak nie dalej niż o paręset jardów od wielkiego drzewa. Maung Daw został zakopany z całym swoim ekwipunkiem i pistoletem maszynowym. Ale rozmiary naszych bagaży przeraziły mnie. Na każdego przypadało chyba dobrych sześćdziesiąt funtów, a mieliśmy jeszcze do niesienia broń, amunicję i rzeczy osobiste, jak również wszystkich nas kolejno po dwóch na zmianę czekał transport krótkofalówki. Z trwogą myślałem o najbliższych kilku godzinach i niemal rozpacz mnie ogarnęła, gdy poczułem ciężar wielkiego napęczniałego plecaka, który miałem dźwignąć na ramiona. Minął kwadrans po drugiej, zanim Dy son skończył owiązywać krótkofalówkę liną tak, żeby poręcznej było ją nieść. Chcąc w miarę możności uniknąć spotkania kogokolwiek w drodze, musieliśmy koniecznie dotrzeć do Sampralam przed świtaniem. Każda minuta zmitrężona w korycie rzeki mogła się obrócić na naszą niekorzyść, więc zdenerwowany nagliłem do jak najszybszego wymarszu. Ale akurat gdy miałem już wydać rozkaz, podszedł do mnie Mya Lwin. Zupełnie, jakbyśmy się znajdowali na placu koszar, zasalutował: — Chodzi o Maunga Daw, thakin. — Głos miał pełen spokojnej godności. — Tak? — Chcielibyśmy, żeby thakin zmówił modlitwę. Boże — pomyślałem — przecież oni są chrześcijanami. Że też wtedy, gdy Mya Lwin pokazywał mi grób, tylko wsunąłem czerwoną plakietkę tożsamości zmarłego do kieszeni i wcale nie przyszło mi na myśl, że wypada coś zrobić. Teraz, chociaż to oznacza dalsze odwlekanie wymarszu, zgodzić się muszę. — Dobrze — odparłem z taką gotowością, na jaką było mnie stać w tym pośpiechu.

— Każcie wszystkim przyjść zaraz. Szybko! Zgromadziliśmy się w pachnących wilgocią cieniach bambusowej gęstwiny, trzymając nasze wyłożone gąbką hełmy spadochronowe w rękach. Karenowie wiedzieli dokładnie, gdzie jest ten grób, i uwierzyłem im na słowo; jednakże miejsce pokryte liśćmi, nad którymi stanęliśmy kręgiem, wyglądało dla mnie tak jak każde inne. Drugi raz z pewnością bym do niego trafił. Kapral Dyson rzucił i zdeptał niedopałek swego papierosa. Któryś z Karenów cicho odkaszlnął. Poza tym, że moskit brzęczał mi uparcie przy uchu, panowała całkowita cisza. Patrzyłem tępo na ziemię ani rusz nie mogąc sobie przypomnieć właściwych słów. Chyba przez pół minuty biedziłem się, co powiedzieć. I nagle przypomniałem sobie Ojcze Nasz. Z wdzięcznym sercem zająkliwie zacząłem tę modlitwę odmawiać. W połowie jednak utknąłem i nie wiedziałbym, jak to idzie dalej, gdybym nie usłyszał zdumiony podpowiedzi kaprala Dysona. Gdy skończyłem i wymamrotałem jeszcze „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie”, aż gorąco mi było z zakłopotania, więc po krótkiej chwili, którą taktownie odczekałem nad grobem, odszedłem, żeby znaleźć ukojenie w poświacie księżyca. W pięć minut później wymaszerowaliśmy — Mya Lwin na przedzie, potem Dyson i ja, inni Karenowie za nami. Waga plecaka była potworna. Ogromną różnicę sprawiało dodanie tych nie przewidzianych planem ciężarów do tego, co już nauczono nas dźwigać. Gdy wciągnąłem plecak na barki, kolana ugięły się pode mną i omal nie upadłem tracąc równowagę jak pijany. Na początek Dyson i ja nieśliśmy krótkofalówkę i zanim wyszliśmy z koryta rzeki w bok i przedarliśmy się przez zarośla do ścieżki, obaj ociekaliśmy strugami potu. Między własnymi sapnięciami usłyszałem, jak Dyson za mną klnie pod nosem: — Jeżeli to ma być ta Birma — sapał — to miejcie ją sobie do jasnej cholery. Mnie tam wystarczy Edgawere Road.

2 Na mapie wioska Sampralam i większa część jej okolic figurowały zaznaczone ostrożnie „na wysokości około 4000 stóp”. Nikt nigdy nie dokonał tam wizji lokalnej, więc mogło to być nawet o jakieś pięćset stóp zarówno wyżej, jak i niżej. Mapa była bezużyteczna, była tylko pozorem — w najlepszym razie służąc niezbyt skutecznie do podtrzymania wędrowców na duchu. Większe rzeki, szlaki od osady do osady, sama ludność tych osad i — nocą — gwiazdy znacznie pewniej wskazywały drogę. Gdy ochotniczo zgłosiliśmy się do wykonania tej operacji, żaden z nas nie miał pojęcia, jak wygląda ów północno–zachodni róg Birmy. Już po kilku pierwszych dniach przeszkolenia uświadomiliśmy sobie, że trzymają nas w rezerwie; że jeśli uda się zbombardować ten most z powietrza, nasza akcja będzie zbyteczna. Ale ten most był celem piekielnym, przerzucony nad wąwozem głębokim i wąskim, między wzgórzami, które uniemożliwiały samolotom obniżenie się na tyle, by zrzucić bomby akurat tam, gdzie trzeba. Kilka myśliwców z pociskami rakietowymi dokonałoby tego niewątpliwie, ale nie było ich do dyspozycji, toteż most uparcie pozostawał nietknięty. Ostatnio znów nalot RAF–u okazał się daremny i wtedy nas zawiadomiono, że mamy tam skoczyć ze spadochronami może już za dwie doby… gdy tylko księżyc będzie świecił dostatecznie jasno. Brygada Wingate’a posuwa się przez Czindwin i wysadzenie tego mostu to sprawa dla niej zasadnicza — przede wszystkim dlatego, że odetnie Japończykom posiłki i dostawy kolejowe z południa, ale też i dlatego, że taka dywersja odwróci ich uwagę od depczących im po piętach kolumn Czinditów. Po długich dziesięciu dniach niepewności dowiedzieliśmy się z ulgą, że jednak czeka nas to zadanie. Teraz, w czasie mozolnej wędrówki, wręcz niewiarygodna wydawała się nasza radość na wiadomość o tym. Każdy krok był przebywaną w pocie czoła próbą ogniową wytrzymałości. Nieruchome, zastałe powietrze ożywiały stęknięcia, słabo tłumione przekleństwa i powolne szuranie obolałych nóg. Zatrzymywaliśmy się co dziesięć minut, żeby zmienić dwójki niosące krótkofalówkę, bo dłużej nikt by nieść jej nie zdołał. I za każdym razem, gdy kończyła się moja zmiana, doznawałem wrażenia, że ręce mi wyskoczą ze stawów. Chwilowa ulga, gdy ten ciężar mogłem przekazać komuś innemu, była tak wielka, że prawie nie czułem przygniatającego ciężaru swego plecaka na barkach. Poza tymi krótkimi postojami nie zatrzymywaliśmy się przez całą godzinę. Przeszliśmy w tym czasie ze dwie mile, ale uważałem, że to nie jest odpowiednie tempo. Świt już za trzy godziny! Cóż, kiedy niemożliwością było posuwać się bodaj trochę szybciej. Same bagaże przeszkadzały dostatecznie, a tu jeszcze nasza ścieżka bynajmniej

nam nie sprzyjała, w jednej chwili prosta na łagodnym wzniesieniu, w następnej wśród gęstwiny bardzo stroma i kręta, chwilami, jakkolwiek niebezpieczna, widoczna wyraźnie w księżycowej poświacie, chwilami jednak wtopiona w szaroczarne cienie dżungli, gdzie mrok rozjaśniały tylko świetliki. Na szczyt wzgórza nie mogliśmy wejść na przełaj; pozostawało jedynie znosić tę mozolną wspinaczkę, to natężenie mięśni i oporność dźwiganych ciężarów, sprawiające, że każde dziesięć minut ciągnęło się w nieskończoność. Po godzinie zarządziłem krótki odpoczynek i posiedzieliśmy w zupełnym milczeniu. I znowu mnie z Dysonem przypadło w udziale taszczenie krótkofalówki. Szukając czegoś, co by mi przyniosło ulgę, świadomie powróciłem myślą do zwiadu, jakiego dokonałem z hudsona dwa dni wcześniej. Gdy pilot, żeby nie wzbudzać podejrzeń, udawał nad wzgórzami, że ma kłopoty z silnikiem, rozejrzałem się po znacznych obszarach. Moim zadaniem było skonfrontować teren, gdzie mieliśmy skoczyć, ze szczegółową mapą, według której w kwaterze głównej planowaliśmy tę operację. Dość długo trudziłem się na próżno. Nie mogłem wypatrzyć żadnych punktów orientacyjnych. Tu i ówdzie jakiś strumień płynął bardzo głęboko pomiędzy wzniesieniami, bezimienne wioski na maleńkich polanach warowały u wierzchołków wzgórz; albo pozornie donikąd wiódł cienki szlak znaczący się, jakby był żyłką tej ziemi. Poza tym była tylko bezimienna, zawrotna, płynna fala zieleni, która miała w sobie jednostajność niczym jakiś ogromny rozwinięty rulon tapety w deseń drobny i gęsty. Dopóki pilot nie wskazywał mi wodospadu, nie mógłbym uczciwie powiedzieć, że teren rozpoznaję. Na moją prośbę, zanim skierowaliśmy się w stronę Sampralam, przelecieliśmy parę razy dosyć nisko nad korytem rzeki. Wtedy właśnie wypatrzyłem ten szlak, chyłkiem jak gdyby wybiegający z doliny. Od czasu do czasu znikał, przysłaniany przez dżunglę, ale na ogół widziałem, jak wije się wymyślnie po wzniesieniu najwyższych w tym paśmie wzgórz. Na grzbiecie wzniesienia rozgałęział się w lewo i w prawo pomiędzy dwoma okrągłymi pagórkami odległymi od siebie o jakieś ćwierć mili. Wioska Sampralam mieściła się ciasno stłoczona na jednym pagórku, budynek misji stał na drugim. Z rykiem przelecieliśmy nad misją i z wysokości nie większej niż sto stóp dostrzegłem w dole skarlałą postać w czarnej sutannie wybiegającą na otwartą przestrzeń, żeby pomachać nam ręką. Po raz pierwszy wtedy zobaczyłem księdza Bassetta, który, jak potwierdzały to meldunki wywiadu, mieszkał tam nadal, nie napastowany najwidocznej przez Japończyków i już sam ten fakt działał uspokajająco, gdy leciałem z powrotem do bazy. * * * — Długo jeszcze, panie kapitanie? — wysapał za mną Dyson. Fosforyzująca tarcza mojego zegarka słabiutko zaświeciła w mroku. — Dwie minuty.

— Jezu miłosierny! Mozolnie przeczłapaliśmy następnych sto jardów z tym martwym ciężarem między nami; liny wżerały się nam w dłonie, mięśnie rąk i ramion zbuntowane drgały z wytężenia, nogi były jak z waty. Pot zalewał nas i oślepiał, przetłuszczał odzież. Raz gdzieś daleko w dżungli coś zaszlochało obłędnie, aż podnieśliśmy głowy i zagapiliśmy się na majaczące cienie. Świetliki mrugały. Długie pnącza ocierały nam się o twarze; liście o ostrych krawędziach jak kosy chlastały nas po gołych przedramionach. Jeszcze tylko dziesięć jardów — zdecydowałem — do tamtego drzewa. — Dobrze — powiedziałem głośno — zmiana! Wielka była pokusa, żeby tę pakę po prostu rzucić, ale opuściliśmy ją pieczołowicie na ziemię i dopiero wtedy odsunęliśmy się od niej. Wręcz mnie zamroczyło, poczułem prawie błogość, gdy krew napływała z powrotem do palców, ledwie jednak zacząłem prostować grzbiet, dało znać o sobie pozostałe sześćdziesiąt funtów zapasów i materiałów wybuchowych w plecaku nadal na moich barkach. Tymczasem krótkofalówkę ociężale przejęli Karenowie — po czym znów ruszyliśmy w drogę. Wolni od tego brzemienia pomaszerowaliśmy nieco raźniej, wiedzieliśmy jednak, że za niecałe pół godziny znów przyjdzie kolej na nas — a wędrówka przed nami chyba trzygodzinna, długa trzygodzinna męka, którą tak czy inaczej przecież trzeba wytrzymać… Niech wszyscy diabli porwą tego cacanego oficera w kwaterze głównej! — myślałem gniewnie, pełen nagle litości nad sobą. — Jak gdyby nigdy nic wskazał tę rzekę na mapie i powiedział: „Wyskoczycie tutaj i ruszycie natychmiast do swojej bazy w Sampralam. To powinno być zupełnie łatwe”. Co on o tym wiedział? Niechby tak tu szedł teraz z nami i zobaczył, jakie to łatwe rzeczywiście. Cholerny upudrowany żółtodziób, dźgający mapę tym swoim chudym paluszkiem! Jeszcze dziś rano będzie meldował pułkownikowi czystym wyraźnym głosem, bardzo z siebie dumny: „Wszystko w porządku, panie pułkowniku. Właśnie dostałem wiadomość. Już są w Sampralam… bez żadnych kłopotów”. Niech go piekło pochłonie! Po pół do szóstej nabrałem przekonania, że jesteśmy już dosyć blisko. Przedtem dwukrotnie wydawało mi się, że prawie dochodzimy, za każdym jednak razem stwierdzałem, że to jeszcze nie ten grzbiet wzniesienia. Teraz moja pewność była bardziej uzasadniona: oceniłem, że przeszliśmy ponad sześć mil, a całą tę odległość wyliczyłem z grubsza na mil osiem. Od godziny nie widzieliśmy księżyca, który osunął się za linię wzgórz i zostawił nas potykających się niepewnie w atramentowych ciemnościach. Niemal u kresu sił szliśmy chwiejnie, w blasku dwóch latarek elektrycznych. Dawno zobojętniałem na całe otocznie. Gdy zmienialiśmy się przy krótkofalówce i w ciągu tych kilku minut postoju pod koniec każdej godziny, tylko mgliście zdawałem sobie sprawę, że jest chłodniej i że dżungla z obu stron szlaku chyba trochę rzednie. Ale poza tym było wciąż tak samo. Nadal pot lał się lepkimi strugami i krew gwałtownie tętniła mi w uszach zagłuszając wszelkie inne odgłosy. Szlak opadał i wznosił się bez końca, kręty, niewidoczny z żółtymi błyskami latarek. Płuca mnie paliły, jak gdyby buchał w nich ogień, w ustach znowu zaschniętych czułem tylko gorzki smak dziwnie włochatego nalotu. I wszystkie mięśnie przenikał tępy pulsujący ból, który przeorywał mnie od stóp do głowy.

Myśli błądziły niespokojnie, kłębiły się w rozdudnionej pustce czaszki, daremnie szukały sobie pożywki. Przez ostatnie dziesięć minut, gdy niosłem z Dysonem krótkofalówkę, usiłowałem rozmyślać o misjonarzu w Sampralam — jaki to jest człowiek i jak zareaguje na nasze przybycie. Wtedy ksiądz Bassett był dla mnie tylko nazwiskiem, jakimś tam rzymskokatolickim księdzem, który mieszka w Birmie pod okupacją japońską i którego dom ma stanowić dla nas bazę wypadową do wysadzenia mostu. Nic więcej o nim nie wiedziałem i nawet nie potrafiłem go sobie wyobrazić. Pomimo wysiłków fantazji pozostawał dla mnie postacią bezosobową, mgławicą, i nagle zacząłem żałować, że nie zadałem sobie trudu, by zebrać o nim bliższe informacje. Znów zmieniliśmy się przy krótkofalówce. Gwiazdy niepostrzeżenie zanikały na niebie, mrok jak gdyby blednął. Tu i ówdzie nad falistymi zarysami wzgórz wstawały rozczochrane drzewa. Nikła muzyczka niewidocznego samotnego ptaka przebiła się przez dudnienie młotów w moich uszach i usłyszeliśmy raptem gdzieś z cienia poniżej niesamowitą, coraz głośniejszą paplaninę małp, zupełnie jak dalekie parsknięcie śmiechu. Rozmazane kontury zaostrzały się; w zmierzwioną gęstwinę dżungli sączyły się powoli kolory i widzieliśmy już wyraźnie wąski parapet — szlak przed nami biegnący serpentyną wokół wzgórza. Każda minuta teraz byłą drogocenna, o czym wszyscy tak dobrze wiedzieli, że nie potrzebowałem im tego mówić. Szlak stromym ukosem piął się pod górę, potem już równy biegł zupełnie poziomo. Kuśtykając, powłócząc nogami, chwytając powietrze w usta, żeby ochłodzić rozpalone płuca, dotarliśmy z trudem na szczyt tego wzniesienia. Chyba już niedaleko? Zmąconymi oczami patrzyliśmy tam, gdzie szlak znikał wśród zarośli. Czy to jest ten rozstaj? Jasność była zwodnicza, półmroczna, prawie nie pozwalała się upewnić, ale wyglądało to dosyć obiecująco. W każdym razie — myślałem — wkrótce będzie wiadomo, bo długo nie potrwa wędrówka do tego miejsca. Paręset kroków… Boże, cóż to za mordęga! Doszliśmy do rozstaju, niemal zanim go zobaczyliśmy. Mya Lwin na przedzie przystanął tak raptownie, że wpadłem na niego. — Tutaj, thakin. Z ulgą bezgraniczną odwróciłem się i zaczekałem, aż dołączą tamci. — Już jesteśmy prawie u celu — szepnąłem. — Ta wieś jest bardzo blisko, więc odtąd musicie zachować ciszę. Zmieniać się przy sprzęcie radiowym i trzymać tuż za mną. Pierwszy ruszyłem w prawo wchodząc w prosty, wyraźny szpaler drzew. W ciągu tych kilku minut naszej drogi na polanę zrobiło się znacznie jaśniej. Do ostatka nie miałem pewności, czy nie spotkamy kogoś na szlaku, ponieważ mieszkańcy wzgórz wcześnie wstają, i zakładałem, że zwykle panuje spory ruch pomiędzy misją a wsią. Ale szczęście nas nie opuszczało: wszędzie panował spokój. A potem nagle teren zaczął się wznosić i ujrzałem przed sobą polanę. Zatrzymałem się w półmroku, gestem nakazując wszystkim stanąć również. — Kryć się! — Wskazałem ruchem głowy kierunek.