Francis Clifford
Żegnaj Grosvenor
Square
Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka
Polski Związek Niewidomych
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Warszawa 1993
Tłoczono w nakładzie 100 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1
Całość nakładu 50 egz.
Przedruk z Instytutu Wydawniczego "Pax"
Warszawa 1982
Pisał R. Duń
Korekty dokonały:
B. Krajewska i K. Kruk
Jeśli zaczniemy od pewników,
skończymy na wątpliwościach;
jeśli jednak zaczniemy od wątpliwości
i trwać w nich będziemy cierpliwie,
skończymy na pewnikach.
(Francis Bacon)
Książkę tę poświęcam moim przyjaciołom z Warwick Lane i Lower John Street w Londynie
i z East 49 th Street w Nowym Jorku, dziękując im za pomoc okazywaną niezmiennie w ciągu
wielu lat.
Wszystkie postacie tej książki zrodziły się z imaginacji autora i żaden z opisanych
wypadków jak dotąd się nie zdarzył.
Część pierwsza
Ciemność
#/23#59
Dannahay podniósł wzrok znad raportu, kiwając przy tym głową jak człowiek intensywnie
myślący, i powiedział do
Knollenberga:
- Postaraj się go pstryknąć,
Charles.
- Dobra.
- MOże udałoby się jeszcze dziś?
- Dobra.
- Tylko bez wygłupów, mówię serio.
#/24#00
Nieraz już się kłócili, ale jeszcze nigdy tak jak dziś.
- Wynoś się!
Nieraz wściekali się, ona płakała, ale nigdy aż tak.
- Wynoś się, do jasnej cholery!
Sto razy, może tysiąc, no cóż, piętnaście lat razem. Ale nigdy dotąd tak gwałtownie, tak
bezwzględnie.
- Suka! - krzyknął i z oczyma rozpalonymi wściekłością wypadł w oczekującą noc,
trzasnąwszy drzwiami.
Dom aż zadrżał. Renata Lander nie usłyszała oddalających się kroków. Stała nieruchomo,
dłońmi
ściskając skronie jak w koszmarze, a trzaśnięcie drzwiami nadal huczało jej w głowie.
Słyszała je ciągle w strasznej ciszy, jaka nastała, przypominając te wszystkie awantury w
ciągu wielu lat, które znaczyły ich wspólną drogę aż do dziś.
Boże, o Boże!
Usłyszała jakiś dźwięk, odwróciła się. Na dole schodów stał Noel w kraciastej piżamie,
blady i przerażony.
- Co się stało?
- Twój ojciec wyszedł.
Mrugał oczami. Czternaście lat… Czasem wyglądał jak dorosły mężczyzna. Ale teraz
jeszcze dzieciak, wystraszony dzieciak o zaczerwienionych oczach, którego świat wciąż
trwał, który dopiero miał odebrać swoją lekcję życia.
- A przedtem - spytał. Głos mu się załamał, przechodził właśnie mutację. - Co się stało,
przedtem?
- Chyba słyszałeś?
- NIe słyszałem.
- Posprzeczaliśmy się - odpowiedziała, czując mdłości. PO co on zszedł na dół? Cała nasza
ulica musiała to słyszeć.
- Znowu go rozgniewałaś?
- Nawzajem się rozgniewaliśmy.
- Dlaczego? - spytał z goryczą i zdumieniem. - Dlaczego to robicie?
- Wracaj do siebie - powiedziała, jakby to mówił ktoś inny. - Nie zadawaj mi idiotycznych
pytań.
Za późno spostrzegła, jak bardzo go zraniła, nazbyt zrozpaczona, by zajmować się
przeżyciami NOela. Słuchała z budzącym się współczuciem, kiedy ruszył po schodach, ale
nie drgnęła, nie mogła. Stała w miejscu, patrząc przed siebie wzrokiem zamglonym od łez.
Idź do diabła, Harry… Idź do diabła…
NIe wiedziała, jak długo to trwało, czas stracił dla niej swój wymiar.
Trzaśnięcie drzwiami jeszcze rozsadzało jej mózg, każde raniące zdanie, jakich sobie nie
szczędzili, jeszcze pulsowało, wspomnienie każdego przekleństwa i gestu.
"Wynoś się! - czyż sama tego nie pragnęła? - Wynoś się, do jasnej cholery!"
NIe pamiętała zupełnie, czy pogasiła światła, co się z nią w ogóle działo, nim poszła na
górę. Wstrząsały nią dreszcze, nogi ciążyły. NOel zostawił swoje drzwi otwarte. Uchyliła je
nieco szerzej i powiedziała do skulonej postaci:
- Bardzo mi przykro, NOel.
NIe odpowiedział jej, choć z pewnością jeszcze nie spał. NIe potrafiła się zdobyć na nic
więcej. ZUpełnie wyczerpana odwróciła się i weszła do dużej sypialni. Ciągle wstrząsana
dreszczami, oszołomiona, rozebrała się i wsunęła pod kołdrę, kuląc się jakby w obronnym
geście.
Nieco później usłyszała
Harry'ego na dole. Niemal usypiała już, kiedy uświadomiła sobie, że wrócił. Było po wpół
do pierwszej.
Zesztywniała, znowu ogarnął ją gniew. Ale zreflektowała się:
Dalsza sprzeczka, po co? Jestem
śpiąca, nic mnie nie obchodzi, będę spać.
Czekała jednak, że lada chwila usłyszy jego kroki na schodach. Na próżno, znowu wyszedł.
Dzięki Bogu, nie tak gwałtownie jak poprzednio, a więc może trochę oprzytomniał.
Idź, gdzie chcesz, pomyślała z zawziętością, jak sobie pochodzisz, to ci złość wywietrzeje z
głowy.
Dreszcze, napięcie powoli ustępowały. Ogarniała ją fala znużenia. Wtuliła twarz w
poduszkę i rozpłakała się bezgłośnie.
Tak źle jak dziś nie było jeszcze nigdy. NIgdy… O Boże, co ona nawygadywała!
#/0#28
Eddie Raven czekał niecierpliwie na tyłach restauracji Sin NOmbre, ciekaw, co da mu
nieznajomy.
Dwadzieścia minut temu przeszukał pojemniki na stacji kolei podziemnej Bond Street,
szukając gazet i papierów, żeby się nimi przykryć na noc. O tej porze roku nie tyle było
zimno, ile raczej wilgotno i cholerna rosa.
- Byle co wystarczy - powiedział ochryple do nieznajomego i ku swej uldze spostrzegł w
jego oczach błysk litości, a to zwykle oznaczało jakąś jałmużnę.
Trzykrotnie próbował, nim znalazł się przed Sin NOmbre, i zawsze bez skutku - pierwszy
raz zwymyślano go, za drugim grożono, za trzecim wyrzucono.
Duma to było mętne pojęcie majaczące w przeszłości i wiedział dobrze, czego się może
spodziewać, robiąc swój obchód.
Najważniejsze, żeby coś zdobyć, a poza tym niech się wypchają.
- MOże być byle co.
NIe był tak stary, na jakiego wyglądał, ani tak gruby czy nieforemny. Pod zawszonymi
warstwami ubrania jego białe jak larwa ciało było kościste i chude, a szczecina brody
dodawała wiele do jego pięćdziesięciu lat. Życie dawno już go złamało, przekrwione oczy
spoglądały tępo na świat. Stał teraz koło służbowego wejścia do restauracji na tyłach North
Audley Street z paczką gazet pod pachą, gmerając przy sznurku, jakim był przewiązany
jego pozbawiony guzików płaszcz, jakby on sam był paczką. Na głowie nosił brudną
wełnianą czapkę.
- Masz - powiedział nieznajomy wracając; zmiana w jego głosie
świadczyła, że zaczynał żałować swego odruchu. - MOżesz to wziąć.
Dwie butelki, dwie butelki czerwonego marokańskiego wina!
Eddie Raven schwycił je
łapczywie. O Jezu!
- Dziękuję panu.
- Dałem pierwszy i ostatni raz, zrozumiano?
- Dziękuję panu.
Uradowany pokuśtykał przed siebie, skręcił koło hotelu
Shelley, kierując się w stronę
Grosvenor Square. Dwie butelki - i to jak łatwo zdobyte! NIe jakieś tam resztki przez
kogoś zostawione.
Za czwartym razem udało się, naprawdę udało…
Z Upper Brook Street wyjechała taksówka, przepuścił ją wołając coś wesoło do kierowcy i
ruszył prosto w kierunku pomnika
Roosevelta, z butelką w każdej ręce; radość oczekiwania
łagodziła bolesne ssanie w
żołądku.
Nad ambasadą amerykańską wznosił się rogalik księżyca.
Eddie Raven przelazł przez niskie obmurowanie fontanny po lewej stronie pomnika i
wyciągnął się na ziemi. "Wolni od nędzy" - widniał napis starannie wykuty nad jego głową.
Potem oparł się na łokciu i zręcznie zaczął operować korkociągiem, znalezionym kiedyś w
Hyde Parku, który wiernie służył mu w chwilach, gdy chciał znaleźć zapomnienie.
#/0#52
Konstabl Peter Yorke skręcił na południe od Marble Arch, opowiadając o słowiku, którego
słyszał poprzedniej nocy. Tim
Dysart, siedzący obok niego w wozie policyjnym i obsługujący radiotelefon, był
uosobieniem sceptycyzmu.
- W pierwszych dniach maja, powiadasz?
- NIc w tym dziwnego.
- Za wcześnie.
- Może ten słowik nie czytał przepisów.
- Czy to nie było przypadkiem na Berkeley Square?
- W Hampstead.
- Bajki mi opowiadasz - odparł
Dysart.
- Na własne uszy słyszałem, wcale nie żartuję.
- Uważasz się za specjalistę, co? A jakiego koloru są jajeczka kosa?
- Po prostu nie jestem głuchy.
Jego starszemu koledze odbiło się.
- Cholerna ta niestrawność.
Z przepisową szybkością jechali przez Park Lane, gdzie o tej porze panował słaby ruch,
przez chwilę nie zwracając uwagi na inne samochody. Nagle biały,
Aston Martin wyprzedził ich z szybkością przekraczającą siedemdziesiąt mil na godzinę.
Yorke wciągnął powietrze, jakby ktoś dotknął mu odkrytego nerwu.
Poderwał wóz do przodu, dodając ostro gazu i włączając niebieski migacz na dachu.
- Mógłbym się założyć - powiedział Dysart - że to znowu jakiś Arab, i to z literami Cd.
- Takiemu za Boga nie daruję.
- NO, to łap go.
MInęli Dorchester, znajdowali się pomiędzy światłami, Playboy i Hilton zostały po lewej
stronie, jeszcze nie trzeba było włączyć syreny.
- Nie wiadomo, kto to, ale zdrowo pruje.
- NIc mnie nie obchodzi żaden
Arab, Murzyn, żadne Cd - powiedział Yorke zbliżając się do uciekiniera. - Chcę mieć
zwyczajnego wariata z angielską matką i ojcem, który za dużo wypił, bez żadnych
komplikacji.
- Racja - przytaknął mu
Dysart, obserwując przesuwającą się strzałkę szybkościomierza. -
Jestem tego samego zdania.
- Jak to miło znaleźć zrozumienie.
#/1#13
- Papierosa?
Gabriela Wilding przecząco poruszyła głową, Richard Ireland uśmiechnął się.
- NIgdy nie palisz po?
- NIe uwierzysz, ale już to kiedyś słyszałam. - Dziewczyna ziewnęła i zsunęła pasmo
jasnych włosów z twarzy. - Zresztą powinieneś wiedzieć, co robię, a czego nie robię.
- O jednym wiem na pewno - powiedział - a to jest fantastyczne.
Leżeli nago w łóżku w pokoju
501 w hotelu Shelley: tym razem spędzili tu prawie godzinę.
Ireland zapalił papierosa i wydmuchnął kłąb dymu w kierunku sufitu. Na ścianach wisiały
trzy litografie przedstawiające Ledę z łabędziem. W przyćmionym
świetle majaczyło drobne, o małych piersiach ciało dziewczyny koloru kości słoniowej;
była rozluźniona, oczy miała leniwe i zadowolone.
Spytała ochryple:
- A co z jutrem?
- Dzisiaj jutro czy jutro jutro?
- Wiesz dobrze, o co mi chodzi?
- NIe ma pośpiechu. W studio będę potrzebny dopiero wczesnym popołudniem.
- A potem?
- Coś wymyślimy.
- Zdawało mi się, że masz nagrać tylko postsynchrony.
- Racja - kiwnął głową. -
Studio to nie problem.
Przez chwilę leżała w milczeniu, obserwując pasma dymu w różowawym półmroku. Cichy
pisk opon na zakręcie jakby wzmagał otaczającą ich ciszę. Wreszcie się odezwała:
- Co teraz robisz oficjalnie?
- Mam dwudziestoczterogodzinny plener.
- I nikt o nic nie pytał.
- Tym razem nie.
POpiół z jego papierosa spadł na nich oboje, mruknęła i poruszyła się strząsając go
odruchowo obiema rękami. A kiedy się otarła o niego, pożądanie znów ożyło. Śmiejąc się,
przygarnął ją jedną ręką, drugą zgasił papierosa w popielniczce stojącej na tacy przy łóżku.
Zdumiona, szeroko otworzyła oczy.
- Ty chyba żartujesz.
- Ani mi to w głowie.
- Ale przecież…
- Przestań, za dużo mówisz.
- Lepiej odpocznij - zaśmiała się i przywarła językiem do jego prawego ucha.
#/1#20
Charles Knollenberg siedział w tyle wynajętego błękitnego Volvo
144, trzymając aparat fotograficzny na kolanach.
Boczna szyba była opuszczona a samochód stał tuż przy krawężniku Mount Street, w
odległości około trzydziestu jardów od wejścia do klubu
Wagabunda.
Był sam. Kiedy godzinę temu zaparkował, celowo tak ustawił samochód, żeby tylne
siedzenie było możliwie w cieniu. NIe palił, prawie się nie poruszał.
Zasłona przeciwodblaskowa była spuszczona na tylną szybę, tak
że ludzie przechodzący od czasu do czasu tuż obok chodnikiem nie podejrzewali jego
obecności.
- Muszę ci przyznać - powiedział mu kiedyś Dannahay -
że kiedy ci na tym zależy, potrafisz zamienić się w posąg.
Knollenberg trzymał na kolanach aparat Hassebald z jasnym teleobiektywem i superczułym
filmem. Jego wzrok utkwiony w niepozornych dębowych drzwiach Wagabundy stawał się
czujny, ilekroć się otwierały i ktoś wychodził. Było tak cztery razy, od kiedy zajął swoje
stanowisko obserwacyjne, ale ten, na którego czekał, jeszcze się nie pojawił. Dopiero za
piątym się udało.
- Dobranoc panu - usłyszał głos portiera. Drzwi znów się otworzyły i zaraz potem ukazała
się jego zwierzyna. Teraz - przemknęło Knollenbergowi przez myśl. Uniósł aparat, uliczne
lampy dobrze oświetlały twarz mążczyzny, kiedy się na ułamek sekundy zatrzymał, nim
skręcił w kierunku Park Lane. Była to jedyna, ulotna jak mgnienie oka szansa, lecz
Knollenberg z całą przytomnością umysłu ją wykorzystał.
Gdy jednak obserwował oddalającego się mężczyznę, a potem czekał dobrą chwilę, nim
ruszył - wiedział, że Dannahay wcale nie będzie zadowolony z tego, co mu się udało zdobyć.
#/1#29
Widząc pasemko światła pod drzwiami żony, Ralph Mulholland wystukał cichy werbel.
- Mary Kay?
- Witaj - spojrzała sponad okularów. - Jak było?
- Dobrze - całkiem dobrze.
Skończyliśmy u Maxwella. Byłem pewien, że już śpisz.
- Czytam całkiem niezłą książkę.
Mulholland ziewnął, rozplątując supeł krawata. Miał pięćdziesiąt siedem lat i posturę
piłkarza grającego na obronie. Przeszło pół życia był mężem tej kobiety i nigdy tego nie
żałował.
- Jakie były przemówienia? - spytała go żona.
- Dzięki Bogu krótkie, z wyjątkiem jednego, wiesz, czyjego. I wszystkie łącznie z moim z
pewnością zostały natychmiast zapomniane. - Wydął policzki. - Dwukrotnie w tym tygodniu
słyszałem Petersona recytującego swoje banały, a jesteśmy skazani na słuchanie go znowu w
piątek w Towarzystwie
Przyjaciół Ameryki.
- Co też ty mówisz!
- Maria Tudor miała powiedzieć, że kiedy umrze, na sercu jej znajdą napis "Calais".
Ja będę miał napisane "Sir Henry
Peterson".
- Biedaku. Myślałam, że może choć dziś zmieni swój styl, przecież to było zebranie czysto
męskie.
- Ani na jotę. Zresztą nic go nie obchodziło, tylko gadał i gadał. ZUpełnie nie potrafię
zrozumieć, jak premier może z nim wytrzymać. Ale ~a propos, premiera nie było, zapalenie
krtani.
- Tyś też czasem powinien na to zachorować. Częściej bym ciebie widywała.
- Mulholland roześmiał się.
- Na przykład w piątek?
- Na przykład w piątek.
Zmarszczył z powagą czoło i przyłożył rękę do gardła.
- Wiesz, zdaje mi się…
- Zawsze lepiej być ostrożnym niż potem… żałować.
Pochylił się nad nią i pocałował ją.
- NIe sądziłem nigdy, że nadejdzie dzień, kiedy będziesz się starała ingerować w obowiązki
ambasadora amerykańskiego.
- NIech licho weźmie
Petersona. Dobranoc, Ralph.
- To obraza państwa. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
- Phi!
- Dobranoc, kochanie.
#/1#47
NOel Lander śnił, że tak jak ojciec naśladuje Peter LOrre'a; był to jego popisowy numer.
- Widzisz, przyjacielu, jestem tutaj, żeby doprowadzić do odzyskania - powiedzmy -
pewnego przedmiotu, który zniknął w tajemniczy sposób. Jest to przedmiot powszechnie
lubiany i do tego wartościowy… Jak by to ująć… Bardziej związany z reputacją właściciela
niż z jego kieszenią…
NOel uświadomił sobie, że to tylko sen. Dla jakiegoś niezbyt istotnego powodu stali przed
Lyc~ee Fran~caise na Brompton
Road naprzeciw Muzeum
Przyrodniczego i byli zupełnie sami.
Jego ojciec klasnął w dłonie z uznaniem i powiedział:
- NIeźle, całkiem nieźle.
- Naprawdę?
- Spróbuj jednak naśladować kogoś współczesnego. To bardziej dla ciebie odpowiednie.
MNie za to lepiej wychodzą ci dawniejsi, tacy jak Bogart, Sanders,
Cagney.
- KIedy oni mi się też podobają.
- Po prostu oglądasz w telewizji za dużo starych filmów.
Znowu uświadomił sobie, że to wszystko mu się śni.
- Słuchaj, ty - NOel słyszał własny głos. - Jesteś facetem, który załatwia interesy i decyduje
o tym, co najważniejsze…
- Edward G.?
- Zgadłeś od razu.
- Z nim musisz zaczekać, aż skończysz mutację.
Sen się rozwiał, a on drgnął jak śpiący psiak.
#/1#50
- Co z tobą? - spytała Helena
Olivares.
Jej mąż, Roberto, kierownik hotelu Shelley, siedział na krawędzi łóżka w ich mieszkaniu
służbowym. Zgarbiony trzymał się za policzek.
- Co ci jest? - ponowiła pytanie, nagle wyrwana ze snu, przerażona.
- Ząb mnie boli - mruknął.
- Bardzo?
- Myślisz, że obudziłem się z nadmiaru wesołości?
Zignorowała tę uwagę.
- Wziąłeś coś?
- NIe.
- Anadin? Panadol?
- NIe.
- Dlaczego nie? - zapaliła
światło. - Jak dawno cię boli?
Tylko Hiszpanie potrafią tak wymownie wzruszać ramionami.
- MOże dziesięć minut.
- NIc na to nie robisz?
- Już ci mówiłem.
- Dobry Boże - zawołała Helena
Olivares - i ten człowiek prowadzi hotel!
Energicznie wstała z łóżka, aż jej podskoczyły na głowie lokówki, i poszła do łazienki.
PO chwili wróciła i współczująco powiedziała do męża:
- Weź tę pastylkę.
Uniósł głowę, na twarzy jego malował się taki wyraz, jak gdyby lada chwila miał się
poddać amputacji.
- Gdzie cię boli?
Zrobił nieokreślony ruch.
- Góra czy dół?
- Dół.
- MUsisz wytrzymać do rana.
Dentyści nie odwiedzają pacjentów w środku nocy, a jeżeli nawet, to stary Gilbert z
pewnością znalazłby wymówkę,
żeby jego to nie dotyczyło.
Roberto Olivares zaczął się miarowo kołysać. JEgo żona wsunęła się pod barwną puchową
kołdrę i spojrzała na zegarek.
- Za pół godziny przestanie cię boleć.
- Chyba tak. - Taka jest rzeczowa, pomyślał wrogo, taka okropnie rzeczowa. Czasem
zupełnie nie pojmował tej
Szkotki. Jedno było pewne: gdyby to ją bolał ząb, zachowałaby się tak samo. - Chyba tak -
powtórzył i dodał: - Cóż to jest pół godziny? Drobiazg.
Za plecami usłyszał szelest gazety.
- NIc tu nie ma - odezwała się.
- Gdzie? - spytał z roztargnieniem.
- "Ludzi urodzonych pod znakiem Strzelca czeka jutro spokojny dzień - czytała głośno.
- NIe sprzyja on w grze w karty ani podejmowaniu żadnego ryzyka.
Pod wieczór można oczekiwać niespodzianki w życiu towarzyskim, ale aż do przyszłego
tygodnia, kiedy to
JOwisz…"
Jej mąż jęknął w duchu, zamykając mocno oczy.
NIe do wiary.
#/2#02
Renata Lander poruszyła się niespokojnie, mimo głębokiego uśpienia zdając sobie sprawę,
że nadal jest sama w łóżku. Nagle odzyskała pełną świadomość.
Wpatrywała się w poduszkę leżącą obok. Cienki półksiężyc dawał słabą poświatę. Usiadła
odrzucając ciemne, sięgające ramion włosy i zapaliła światło mrugając oczami.
Dziwne… Rękami objęła podkulone kolana, opierając na nich brodę. Trwała tak
nieruchomo, tylko jej myśli zaczęły gorączkowo pracować. Tak późno?
Odrzuciła kołdrę i nałożyła szlafrok. NIm zeszła po schodach, zajrzała do NOela.
Spał mocno, odcięty od świata, jakby padł w biegu i tak zastygł.
"Dlaczego to robicie?" - z mimowolnym wzruszeniem przypomniała sobie jego słowa i
zdumiony ton głosu, teraz jakby bliższa jego rozżaleniu i niepewności. Była prawie pewna,
że zastanie Harry'ego w saloniku, śpiącego na otomanie krytej barwnym kretonem.
Zdarzało się to już wiele razy i wcale nie było dobre dla nich obojga. Tym razem nie.
Światło się paliło, ale otomana i fotele były puste. Serce jej się
ścisnęło i nie było to tylko rozczarowanie. Weszła do kuchni,
żeby zrobić kawę, na próżno starając się uspokoić rozbiegane myśli.
Są pewne pytania, których młodzi nigdy nie powinni zadawać rodzicom i oczekiwać
wiarygodnej odpowiedzi. Czekała cierpliwie, aż woda się zagotowała i filiżankę "szatana"
zaniosła sobie do saloniku, gdzie - co jej się rzadko zdarzało - zapaliła papierosa, nerwowo,
niezręcznie, tak że dym zaczął ją piec w oczy.
Harry, pomyślała już bez cienia gniewu, na miłość boską… Naprawdę dość tego.
#/2#10
To fakt, że Dannahay zdobył sobie dobrą opinię dzięki pracy w
Fbi. Reszta nie była już taka bezsporna. Choćby to, czy naprawdę tak bardzo przypominał
Mcqueena; krążyła też plotka, że
śpi zawsze z ręką na słuchawce telefonu. Czy to była prawda, czy nie, w każdym razie,
kiedy
KNollenberg zadzwonił do niego, słuchawka została podniesiona, nim rozległ się drugi
sygnał.
- Tu Dannahay. - Rześki, jakby właśnie czekał.
- Mam go, JOhn.
- Świetnie.
- NIestety samego.
- Cholera jasna.
- Tamten wyszedł wcześniej.
- Ile czasu upłynęło między jednym a drugim?
- Osiem minut.
- Do diabła.
- NIe mam wpływu na to, co ktoś robi.
- NIe domyślił się, że go
śledzisz?
- NIe.
- Śliski jak węgorz. Ale trudno to po nim poznać.
- Nawet nie spojrzał w moją stronę. Ale wziąwszy pod uwagę czas i przesłonę, jakiej
użyłem, odbitki będziesz miał pierwsza klasa.
- Okay - powiedział Dannahay.
- Dobre i to, przywieziesz mi zaraz?
- Jeśli trzeba.
- A jeśli nie?
- Pójdę spać - powiedział znużony Knollenberg - nim sen mnie złapie.
- Dobra. NIe ma pośpiechu.
Wystarczy, jak mi przywieziesz rano. A więc o dziewiątej.
- Będę z pewnością.
#/2#44
JIm Usher, nocny portier hotelu Shelley, siedząc w swojej szklanej klatce tuż za recepcją
zdusił dziesiąty niedopałek z filtrem i rzucił leniwym wzrokiem na wczesne wydanie któregoś
z najbardziej popularnych dzienników. Jego brat pracował jako linotypista na Fleet Street i
wracając nad ranem do domu na Bayswater zawsze podrzucał mu plik gazet.
Im dłużej JIm Usher czytał dzienniki, tym bardziej był przekonany o przepaści istniejącej
pomiędzy rzeczywistym światem, jaki znał, i tym, jaki ukazywano drukiem.
O, na przykład tutaj: idiotyzm.
Przecież niedawno sam na własne uszy słyszał przez radio tego człowieka i śmiał się do
rozpuku, ale to, co tu napisał, wcale wesołe nie było.
Potrząsnął z niesmakiem głową i odwrócił stronę.
Tylko chwilami nie miał powodu do oburzenia. Każdy głupiec wiedział, że wiosna w całej
pełni, jak to widać było na fotografii tulipanowych klombów w
St. James's Park i kasztanów aż ciężkich od kwiatów. To była rzetelna informacja. Ale
twierdzić, że Lenny Carmody jest agresywnym mańkutem, kiedy nigdy w życiu nie potrafił
on atakować, to łgarstwo. A jeszcze gorsza ta wzmianka o Ryszardzie
Ireland, że podpisał kontrakt z telewizją na nowy serial, i jego zdjęcie z żoną Ruth: "Oto
widzimy szczęśliwe połączenie miłości i sukcesu", co już było wierutną bzdurą, oczywistą dla
wielu osób, no i dla samego
Ushera, gdyż właśnie Ireland w numerze na piątym piętrze miał schadzkę z jakąś
dziewczyną. NIe pierwszy raz. Na domiar wszystkiego wcale się z tym nie krył, jak gdyby
anonimowość uważał za kiepską reklamę.
Usłyszał przytłumiony hałas, wyjrzał przez okienko na opustoszały, jasno oświetlony hall.
Z ociąganiem odłożył gazetę, wstał sztywno.
Panowała cisza, a on już nie był w stanie przypomnieć sobie, jaki to właściwie dźwięk go
zaniepokoił. Rozejrzał się podejrzliwie; od półokrągłego stoiska z pismami, kiosku z
pamiątkami, stoiska z kosmetykami i agendy biura podróży dzieliła go duża płaszczyzna
wyłożonej dywanem podłogi. Odwrócił się, minął drzwi wind z różanego drzewa i szerokie
schody. U podnóża kwadratowej szklanej ściany wychodzącej na North Audley
Street stały podłużne misy z kwiatami. W ścianie tej znajdowały się podwójne drzwi
wejściowe z ciężkimi jak mosiężne dyski uchwytami. Usher zatrzymał się przed nimi
skrzyżowawszy ręce, wpatrzony w rozjarzoną sodowym światłem ulicę.
Na zewnątrz było tak samo spokojnie jak tu, w hotelu. NIc.
Nikogo… Zacisnął usta i spojrzał na zegarek. Dopiero za trzy godziny pojawią się
sprzątaczki. Coś mu się przywidziało, ot co.
#/2#53
Cholerna wilgoć…
Eddie Raven poruszył się gniewnie pod przykryciem z gazet, z pijackiego snu zbudzony
szmerem wody. Przez jakieś dwadzieścia sekund ani drgnął.
Wreszcie odkrył wynędzniałą twarz i rozejrzał się bojaźliwie. W ustach miał gorycz, w
głowie walił mu kafar, wzrok przysłaniała mgła. NIe wiedział, gdzie jest, nie mógł sobie
przypomnieć. Usiłował rozpoznać zamazany wysoki kształt, chwiejący się przed nim w
słabym blasku księżyca jak fala przypływu.
Krzyknął i w panice zaczął się dźwigać, a kiedy omal nie przewróciwszy się spojrzał za
siebie, nagle odzyskał pełną
świadomość.
Fontanna, o Jezu, to ta drańska fontanna.
Stał niepewnie, musiał chwycić się kamiennego obmurowania, żeby odzyskać równowagę;
wtedy poczucie koszmaru pierzchło, a jakaś cząstka jego dawnego ja zaczęła zdawać sobie
sprawę z komizmu sytuacji.
Roześmiał się, a właściwie zakrakał. Że też musiał właśnie tu… I nagle znowu wszystko
się zamazało, gniew pierzchnął.
POchylił się nisko i zanurzył twarz w wodzie. Coś mrucząc pod nosem wrócił do
porozrzucanych gazet i zaczął je niezręcznie zbierać. Dwie butelki po winie odwróciły nagle
jego uwagę od wykonywanej czynności, uniósł je i zmrużywszy jedno oko sprawdził kolejno,
czy naprawdę są puste, potem rzucił je przed siebie w stronę pomnika.
Znów się wyciągnął, owinięty starannie gazetami. Ale za drugim razem sen nie przychodzi
łatwo, wiedział o tym dobrze.
Oszołomienie winem minęło, zaczynał się przygnębiający kac.
#/3#06
- Za dwanaście godzin - powiedział konstabl Yorke jadąc powoli labiryntem uliczek koło
Shepherd Market - najgorsze będzie chyba za mną.
- A ile będzie druhen?
- Trzy.
- NIgdy jeszcze nie byłeś drużbą?
- NIgdy.
- To nic wielkiego, bądź spokojny.
- Każdy tak mówi.
- Wstań, powiedz kilka słów i kończ szybko - taką radę mi kiedyś dano.
- A kiedy ty przeszedłeś próbę ogniową?
- Zaraz po ślubie - odparł
Dysart z grymasem przypominającym uśmiech, co mu się zdarzyło pierwszy raz tej nocy. -
Trzeba było wielu lat,
żebym odzyskał reputację. -
Urwał, jakby dla osiągnięcia lepszego efektu. - Fatalnie mi poszło, zapomniałem imienia
własnej żony. Wstałem, otworzyłem usta i… ani be, ani me! Byłem jak sparaliżowany,
straciłem mowę.
- PO coś mi to opowiedział?
- Tobie się taka kompromitacja nie przydarzy, takiej katastrofy nie przeżył nikt, od kiedy
wynaleziono zwyczaje weselne. -
Jakiś kot wypadł z cienia. -
Tobie z pewnością dobrze pójdzie.
- MUsisz tu sprawdzić.
Yorke zatrzymał wóz przed niewielkim narożnym sklepem.
Stalowe siatki chroniły drzwi i szyby wystawowe przed kradzieżą.
Na ciemnozielonym szyldzie widniał złoty napis: Russel
- Rusznikarz. Dysart wysiadł, sprawdził zamki; lornetki, pasy z nabojami, wabiki ukazały
się w błysku jego latarki.
- Którejś pięknej nocy - powiedział, ociężale wracając na swoje miejsce obok kierowcy -
ktoś obrobi ten sklepik. - Z braku ruchu był otyły. - Na przykład Ira.
- Masz przeczucie?
- Coś w tym rodzaju.
Przejechali powoli koło kina
Curzon i skręcili w lewo.
- Russel bardzo dba o bezpieczeństwo.
- Być może - zgodził się
Dysart. - Jednak wiesz, jak to bywa. Czasem się odzywa ten szósty zmysł.
- Teraz ci się odezwał?
- Teraz i nie teraz.
- MIejmy nadzieję, że się mylisz - powiedział Yorke przechodząc na wyższy bieg. -
MIejmy nadzieję, że w czasie naszej służby nic się nie zdarzy. MOje starannie zapakowane
jutro czeka na mnie.
Punkt siódma chcę mieć służbę z głowy.
Rozmowę przerwał trzeci głos z radia.
- Orzeł Jeden, Orzeł Jeden, czy mnie słyszycie?
- Szczekaj sobie, szczekaj, psia twoja twarz - mruknął do siebie Dysart. Sięgnął po
słuchawkę i nacisnął guzik.
- Halo, kontrola, tu Orzeł
Jeden.
#/3#30
Ryszard Ireland patrzył ze zdumieniem, jak gałka w drzwiach bardzo powoli obraca się to
w jedną stronę, to w drugą. Leżał na boku i obserwował to jak zahipnotyzowany. Choć
światło u sufitu było mocno przyćmione, nie mógł się mylić, leżał zresztą na wprost drzwi.
Z początku myślał, że mu się zdaje, że może nawet śni. Ale nie. Przypadkiem akurat się
obudził. Ktoś obracał białą metalową gałką z denerwującą ostrożnością. Ireland słyszał nawet
jakby cichy chrobot.
Lodowaty pot wystąpił mu na czoło. Zatrzask był otwarty, widział to, a klucz tkwił w
zamku.
MIjały sekundy. Wreszcie przestało chrobotać, gałka znieruchomiała. Napięty do granic
ostateczności Ireland wstrzymał oddech, chaotycznie rozważał, co robić - czy zawołać, czy
chwycić za telefon, czy też podbiec do drzwi i sprawdzić, kto się za nimi znajduje. W
rezultacie nic nie zrobił - w każdym razie jeszcze nie wtedy. Jakiekolwiek działanie
przekraczało jego możliwości. NIe mógł się zmusić do najmniejszego ruchu. Leżał
nasłuchując, wpatrzony w drzwi, sparaliżowany strachem.
Nieskończenie powoli minęło parę minut, ciszę przerywał tylko spokojny oddech Gabrieli.
Sięgnął do wyłącznika, pokój pogrążył się w ciemności. Z trudem pozbył się uczucia, że
ktoś go obserwuje.
Gabriela poruszyła się i spytała niewyraźnNie:
- Co się stało?
- NIe, nic… nic.
Pewno nawet nie słyszała jego odpowiedzi. Ireland chwilę odczekał, potem wstał ostrożnie
i na palcach podszedł do drzwi; mdliło go. Wstrzymawszy oddech nasłuchiwał, lecz słyszał
tylko walenie własnego serca. Kto o tej porze nocy mógł myszkować pod drzwiami
hotelowymi? Jedno wiedział na pewno: nie otworzy drzwi, żeby sprawdzić. I nie wezwie
nocnego portiera. Zresztą z pewnością to był portier na obchodzie. W takim razie zrobiłby z
igły widły.
Przyłożył prawe ucho do drzwi.
POszedł sobie, pomyślał.
Ktokolwiek to był, poszedł już sobie. Przyzwyczaiwszy się do ciemności widział wyraźnie
klamkę - była nieruchoma.
Jeszcze chwilę odczekał na miękkich nogach, wreszcie się wyprostował i bezszelestnie
wrócił do łóżka. Kiedy położył się koło rozgrzanej snem dziewczyny, zaczął drżeć jak w
febrze. Trwało to przez dłuższą chwilę i dziękował Bogu, że ona
śpi i nie widzi, w jakim stanie się znajduje.
NIe był to widok wart oglądania.
#/3#41
Shirley Bassey śpiewała swoim charakterystycznym stłumionym głosem gdzieś w Europie:
…nie można z tobą żyć,@ lecz wiem, że bez ciebie żyć nie mogę@ i cokolwiek byś
uczynił,@ ja nigdy, przenigdy…@
REnata Lander gwałtownie wyłączyła radio, nagle uświadamiając sobie słowa, zupełnie
jakby ktoś dotknął otwartej rany. PIła trzecią filiżankę kawy, a sześć niedopałków
zgniecionych nieporządnie leżało w popielniczce obok. Była
śmiertelnie zmęczona, a jednak nadal nie mogła odzyskać spokoju, to wracając myślą do
tego, co się zdarzyło, to wybiegając w przyszłość, szarpana dziesiątkiem wątpliwości, pytań
bez odpowiedzi.
Jego fotografia na bibliotece wyglądała, jakby ją dopiero co wstawiono w ramki. Ale on się
zmienił. ONa też. Oczywiście, każdy człowiek się zmienia, wszyscy i wszystko, wewnątrz i
na zewnątrz. PIętnaście lat to szmat czasu, a zmienność jest jedynym pewnikiem w życiu. Pił
teraz więcej, zwłaszcza od
Ankary. Stał się małomówny, przynajmniej do niej mniej się odzywał. I potrafił wpaść w
taką wściekłość, że umierała ze strachu. Jak dziś w nocy… i jak wczoraj. Wszystko się teraz
zmieniło. Zawsze łatwo oboje wybuchali gniewem, nawet na początku, ale zaraz potem
śmiali się z tego.
Zapaliła następnego papierosa, pogrążona we wspomnieniach, nasłuchując jednak czujnie
odgłosu jego klucza w zamku.
Pragnąc tego z całego serca.
Miłość fizyczna przestała odgrywać rolę. Dawno się o tej smutnej prawdzie przekonała -
jeszcze przed Ankarą, jeszcze nim Catherine Vanson wszystko zepsuła. Nadal umiał
okazywać czułość i troskliwość, ale zbyt często w ciągu ostatnich kilku miesięcy rozdzielała
ich jakaś bariera, za którą on krył się i albo pił, albo się wściekał.
Dlaczego? Pracę miał ciekawą, tak przynajmniej mówił. W
LOndynie czuł się dobrze, lubił
LOndyn. I nie miał nikogo na boku.
NIe musiał jej nawet o tym mówić, i tak wiedziała. Więc dlaczego? W domu panowało
napięcie jak nigdy dotąd. Tylko w towarzystwie NOela był spokojny, rozluźniony. Z radością
słuchała ich rozmów i
żartów, obserwowała niemądre zabawy. W tej więzi widziała ratunek dla nich wszystkich.
Gdzież on jest, na miłość boską, o tej porze nocy?
Kręciła się nie mogąc znieść napięcia nerwowego. Za żadne skarby nie będzie dzwonić po
ludziach, wtedy dopiero zaczęłyby się plotki, tak jak wtedy z powodu Catherine Vanson.
Raz zupełnie wystarczy.
Sprawdziła drzwi wejściowe i zajrzała do garażu - bez powodu, bo nie wziął wozu, ale na
wszelki wypadek.
"Wynoś się, wynoś, do jasnej cholery!" - słowa te ciągle jeszcze dudniły jej w głowie.
Samochód stał w garażu, ale jego w nim nie było - była to możliwość, która przemknęła jej
przez myśl w chwili zapalenia
światła. Przez sekundę łudziła się nadzieją, że po powrocie do domu, zamiast iść na górę,
zasnął w samochodzie.
Omyliła się; co za głupota przypuszczać coś takiego! W każdym razie zabrał z krzesła w
saloniku marynarkę i dziesięć funtów z kuchni, trzymali je tam zawsze na wszelki wypadek.
Zauważyła to jakąś godzinę temu i starała się nie myśleć, jak złowróżbne ma to znaczenie.
Renata Lander zmarszczyła czoło, starając się przepłoszyć ogarniającą ją panikę. Idąc po
schodach powiedziała głośno jak modlitwę:
- Kocham ciebie, Harry, czy słyszysz?
#/4#07
Dyżurny inspektor kajał się:
- Bardzo pana za to przepraszam, szefie.
- NO cóż, trudno, fałszywy alarm.
- Prześpi się pan trochę?
Nadintendent Mcconnell poprawił czarny krawat i odparł, że jeszcze nie wie.
- Wystarczy, żebym się ubrał, a wtedy mogę pracować jak maszyna przez następne
dwanaście godzin.
- To dobra metoda, szefie.
Wyszedł z działu kontroli w
NOwym Scotland Yardzie i wrócił do swego pokoju, gdzie znajdowało się schludne biurko
i opuszczone w pośpiechu polowe
łóżko. Był wysokim, atletycznie zbudowanym mężczyzną o kwadratowych ramionach i
lekkim chodzie. Czarny krawat nosił jako żałobę po znajomym sierżancie, który trzy dni temu
został zastrzelony, gdy ścigał bandytów, uczestników napadu na bank. Z pudełka na biurku
wziął miętówkę, rozgryzł ją i zaczął pisać na brudno list kondolencyjny do wdowy po
sierżancie. Gwałtowną śmierć, wszystko jedno czyją, zawsze uważał za coś strasznego.
Trzydzieści lat służby nie stępiło jego wrażliwości.
Wierzył święcie, że pewnego dnia znajdzie się jakiś oręż przeciw gwałtowi, choć Bogu
jednemu wiadomo, kiedy to nastąpi i co to będzie. Jak bardzo świat potrzebował miłosierdzia!
"Droga pani Stockwell" - zaczął pisać i urwał wpatrując się w okno. NIe do wiary, jak
wcześnie o tej porze zaczyna
świtać. Ledwie kwadrans po czwartej, a już szarzeje na wschodzie.
#/4#20
- POwtarzam panu - powiedział krupier - jak było.
- Fantastyczne - mruknął
Dannahay gładząc się po rudej szczecinie na brodzie.
- W rezultacie wygrał.
- Ile?
- Sześćset, może siedemset.
- Fantastyczne - powtórzył
Dannahay. - Złapał dwie sroki za ogon.
Krupier miał twarz zupełnie w stylu El Greca, nie z naszej epoki - długą, wąską, żółtawą i
jakąś bez wyrazu. Dannahay nigdy w życiu nie widział takich długich palców u rąk, zupełnie
jak pajęcze macki i do tego z pierścionkami.
- Jak długo był u was?
- Czterdzieści minut.
- Przez cały czas z tym
Libijczykiem?
- Dopiero pod koniec LIbijczyk wyszedł pierwszy, jak poprzednio.
Dannahay skinął głową. Miał przed sobą zapis czyjejś gry - stawki i obstawione numery.
Spojrzał na dwie kolumny, które tworzyły zakodowaną informację, i cicho gwizdnął. Na
dodatek sześćset czy siedemset funtów zysku! NIe ma na świecie sprawiedliwości.
- W ostatniej fazie zaczął grać bardziej ryzykownie, prawda?
- Tak.
- Czy wtedy, kiedy zaczęło mu dobrze iść i zamierzał odejść?
Krupier potrząsnął głową.
- Wygrał wcześniej. POd koniec zawsze gra tak samo, cheval i carr~e.
- Zawsze?
- Tak.
- Krupier w lekkim płaszczu deszczowym narzuconym na smoking stał niezdecydowany w
mieszkaniu
Dannahaya. Patrząc na niego
Dannahay pomyślał, że nigdy nie widział, żeby ten człowiek mrugnął powiekami.
- NO, to dziękuję panu - powiedział wreszcie z naciskiem
Dannahay. Czuł się bardzo zmęczony. - Pewno już czwarta.
- Ile razy mam jeszcze prowadzić tego rodzaju zapiski dla pana?
- O, już niewiele, może raz.
Krupier ruszył w stronę drzwi.
Koperta leżała na półce w hallu, zabrał ją przechodząc.
- Dobranoc - zawołał za nim
Dannahay. - Ciao.
#/4#48
Eddie Raven miał rację, że nie uda mu się zasnąć ponownie, ale tym razem przyczyną był
świergot ptaków. Z ich powodu i w ogóle z powodu hałasu było to fatalne miejsce, cholernie
źle wybrał.
NIgdy więcej nie będzie tu nocować. Tylko w metro można się było schronić przed ptasią
wrzawą, zwłaszcza latem nie do zniesienia, a już nigdy z pewnością nie ułoży się przy tej
sikającej głośno fontannie.
Usiadł na stopniach pomnika
Roosevelta i ołowianym wzrokiem wpatrywał się w Grosvenor
Square. Ciemność prawie już zniknęła. Naprzeciwko, w ambasadzie indonezyjskiej,
zapomnieli zdjąć flagę; zwisała martwo w nieruchomym powietrzu.
Setki świtów oglądał przepity
Eddie Raven czując wewnątrz palący ból i zadając sobie przykre pytania, gdzie iść, na co
liczyć. POdniósł obolałą głowę i stwierdził, że nie podoba mu się wygląd nieba. Do diabła,
lada chwila może się rozpadać. Dźwignął się więc i ruszył człapiąc zniszczonymi buciskami,
w strzępach rękawiczek. Przy najbliższym drzewie wsunął rękę w warstwy ubrań i oddał
mocz.
Czuł gorycz żółci w ustach, kiedy skierował się w stronę
Marble Arch. Znał w pobliżu kilka miejsc, gdzie nieco później mógł liczyć na litość
przechodniów. Do tego czasu będzie musiał znaleźć jakieś suche miejsce z dala od tych
pzeklętych ptaków.
Samochody na Grosvenor Square potrafiły być utrapieniem, ale nie o tej porze. Eddie
Raven przeszedł po pasach, chwiejnie kierując się w stronę wschodniego narożnika North
Audley Street. NIebo z wolna jaśniało. Na górnym piętrze zewnętrznych schodów
pożarowych hotelu Shelley ujrzał ostry błysk światła i to było ostatnie, co widział.
KUla, która go dosięgła, zakończyła wszystko ostatecznie.
Świt
#/4#52
Wyrwana ze snu Helena Olivares usiadła gwałtownie na łóżku.
- Co to było?
- Jak to, co to było? - wybąkał Roberto.
- NIc nie słyszałeś?
- Jakby strzał, to masz na myśli?
Wstała z łóżka i podeszła do najbliższego okna. Mieszkanie służbowe kierownika hotelu
Shelley znajduje się na czwartym piętrze i widok stąd jest nie najlepszy. Wychylając się
mogła dostrzec zaplecze służbowe i jeszcze bardziej na ukos plątaninę wąskich uliczek,
biegnących na zachód.
- Co jeszcze słyszałaś? - dopytywał się Roberto?
- Trudno mi określić.
Uliczne lampy wycinały jasne otwory w szarości nadchodzącego
świtu, ale w jej polu widzenia nic się nie ruszało, ani samochód, ani człowiek.
- Jakby trzask - pomyślała głośno, a oddech jej zaparował szybę.
- Może wystrzał z rury wydechowej?
- A więc też słyszałeś?
- Mówiłem ci, że słyszałem - powiedział Roberto płaczliwym głosem. - Przecież nie śpię
od
Bóg wie kiedy.
Odwróciła się i zmarszczywszy brwi w półmroku pokoju spostrzegła, że siedzi oparty o
kilka poduszek. ZUpełnie zapomniała o jego bolącym zębie.
- NIc ci nie lepiej?
- I tak, i nie.
Lekko rozdęła nozdrza. Z narastającym zdumieniem w głosie zapytała:
- Co piłeś?
- Bacardi.
Zapaliła nocną lampkę i popatrzyła na niego z rozbawieniem, choć senność nadal czaiła się
w jej oczach. Obok niego stała szklanka i butelka.
- Wyglądasz na pijanego.
Wzruszył ramionami.
- Ból czyha jak drapieżne zwierzę.
- A ty mówisz jak facet z reklamy telewizyjnej. - Ziewnęła i podeszła do niego. - A więc
twoim zdaniem to był wystrzał z rury wydechowej?
- Oczywiście.
- Miałam wrażenie, że to w tym pokoju, w każdym razie gdzieś bardzo blisko.
- MNie się nic nie wydawało - mruknął Roberto.
- W tym stanie nie byłbyś wiarogodnym świadkiem.
- Ale też i nie panikarzem, jak pewne znajome osoby.
- Tylko patrzeć jak znajdziesz się w "Księdze rekordów"
Guinnessa.
- Z jakiego powodu?
- Z powodu krótkiej pamięci.
#/4#54
Ben Halifax nigdy się nie dowiedział, do kogo należał ten pies, ani skąd się wziął, ani gdzie
potem sobie poszedł. Był to spory brązowy mieszaniec o wyrazistych oczach, który przez
blisko dwa lata nie odstępował go, od kiedy zaczął rozwozić mleko wózkiem elektrycznym z
Duke Street. Halifax nazwał go
Chunky, a pies towarzyszył mu z niezachwianą wiernością aż do
Park Street i potem znów do
Carlos Place.
I to za co? Za trzy lub cztery bułki. Halifax nie miał specjalnych złudzeń, a jednak te kilka
razy, kiedy Chunky nie pojawił się, brakowało mu go.
Śmieszne.
- Chunky!
Pies skakał koło niego, a on mu rzucił drugą poranną bułkę.
Bez zatrzymania skierował się na
Grosvenor Square i ruszył powoli zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a za plecami
dzwonił mu wesoło w plastikowych pojemnikach ładunek butelkowanego mleka. Dawniej
Halifax musiał stale zaglądać do książki zamówień; teraz, czy ktoś przybył, czy ubył, nie
sprawiało mu różnicy, gdyż na pamięć znał swoich odbiorców: sklepy, domy prywatne,
hotele, ambasady; tych ostatnich nie brakowało tu, w dzielnicy
Mayfair. Podśpiewując sobie skierował się w stronę Upper
Grosvenor Street. Najbardziej lubił tę porę dnia; dziś nawet pogoda była niezła. Ruch
prawie
żaden, a wszystko wokół zaczynało właśnie odzyskiwać kolory. Wielu jego znajomych
uważało, że to głupota podjąć się takiej pracy, ale całkiem nie mieli racji.
Chunky pobiegł w prawo, przed ambasadę amerykańską. Głupi pies. Halifax spojrzał, żeby
się przekonać, co robi, kiedy zobaczył, że obwąchuje jakiś duży przedmiot leżący na ziemi.
Normalnie Halifax wcale by się tym nie przejął, zresztą z powodu odległości i kiepskiego
światła niewiele mógł dostrzec.
Ale wtedy Chunky zrobił to, czego nigdy jeszcze nie zrobił.
Zaszczekał, i to niejeden raz.
I dziwna rzecz - z łbem uniesionym do góry, z łapami opartymi o ów przedmiot.
- Chunky!
Ale pies nadal szczekał i jakby nawet wył. Halifax zatrzymał wózek, ale nadal nie widział
wyraźnie. MOże z dziesięć sekund stał niezdecydowany, wtedy pies znowu zawył, unosząc
pysk do góry, krótko, urywanie, prawie falsetem. To go zmusiło do działania. Cymbał ze
mnie, pomyślał, skręcając wózkiem prawie pod kątem prostym. Teraz będę musiał objechać
prawie cały skwer, ale mniejsza o to.
Z początku nie miał pojęcia, dlaczego Chunky tak się zachował. Nawet z odległości
dwudziestu jardów nie był pewien, co było tego powodem, ale ten przedmiot był większy, niż
początkowo przypuszczał. I nagle przerażenie spłynęło mu mrowiem po kręgosłupie i już się
domyślał.
Dobry Jezu…
A w chwilę później był pewien.
- Dobry Jezu - tym razem powiedział głośno.
POdjechał wózkiem do ciała.
Pies przestał szczekać, lecz ciągle stał wyprężony, ze stulonymi uszami, zdenerwowany.
Cisza była przeraźliwa. Halifax wysiadł z wózka i przyklęknął na jedno kolano, lękliwie
dotykając trupa.
- Odejdź, Chunky… Słyszysz?
Odejdź!
Ciało leżało twarzą do ziemi, więc je odwrócił. Chuda zarośnięta twarz, jaką ujrzał, miała
na sobie stygmat spokoju i ponadczasowości, jaki przynosi
śmierć, ale ku jego zdumieniu doleciał go odrażający zapach, a już widok krwi przeraził go
zupełnie. Chunky niuchając podszedł bliżej; gwałtownie go odpędził. Miał kompletny chaos
w głowie. Czując mdłości wstał, rozejrzał się, nie wiedząc właściwie, czego szuka, wiedząc
jednak, że potrzebna mu jest pomoc.
Wózek stał między nim a hotelem Shelley i to zapewne uratowało mu życie. Z suchym
trzaskiem fontanna mleka nagle wystrzeliła ze środka pojemników. Cofnął się instynktownie,
i usłyszał odgłos strzału. Całkiem niemądrze odwrócił się spoglądając na hotel i w tej samej
sekundzie druga kula trafiła w obudowę wózka tuż koło jego głowy.
Wtedy ogarnęła go panika.
Zaczął biec przed siebie, byle gdzie, aby uciec; Chunky razem z nim, ciesząc się
nieoczekiwaną zabawą.
#/4#58
NIe wiedzieć czemu Jim Usher nie słyszał strzału, który zakończył ziemską wędrówkę
Eddie
Ravena. Ale usłyszał dwa następne właśnie wtedy, gdy nalewał sobie herbatę. W
zamkniętym sześcianie jego dyżurki były stłumione, ale bliskie, bardzo bliskie.
Natychmiast podszedł do frontowego wejścia, pchnął szklane drzwi, owiał go chłód
poranka.
NOrmalnie na NOrth Audley
Street nie ma nic ciekawego, ale kiedy rozglądał się, ktoś otworzył okno na trzecim piętrze
po przeciwnej stronie ulicy i wytknął głowę. Było to w gmachu
Marynarki Wojennej na rogu, i w tej samej chwili w kilku oknach na różnych piętrach
zapaliło się
światło.
A więc nie przesłyszał się.
- Orzeł Jeden, Orzeł Jeden…
Wzywa kontrola…
Odezwał się Dysart:
- Tu Orzeł Jeden, odbiór.
- Człowiek zabity na Grosvenor
Square tuż przy zbiegu z North
Audley Street. Z ambasady amerykańskiej dzwonił do nas dyżurny urzędnik. Przypuszcza,
że strzelano z hotelu Shelley na
North Audley Street… KOniec.
- Tu Orzeł Jeden, natychmiast jedziemy na Grosvenor Square.
KOniec.
MIjali właśnie pałac
Buckingham, ostatnie gwiazdy nikły pod naporem dnia. Yorke nacisnął gaz, czuli, jak wóz
nabiera szybkości.
- NOrth Audley jest jednokierunkowa.
- Ja też byłem jednokierunkowy chwilę temu - powiedział Yorke z goryczą.
- NIgdy nie wiesz, gdzie cię czeka szczęście. - Dysart z trudem opanował czkawkę. - A
może ktoś się wygłupia.
- Założymy się?
Usherowi zdawało się, że gdzieś daleko słyszy tupot szybkich kroków. POza tym panowała
absolutna cisza. Z prawej strony, o jakieś piętnaście, dwadzieścia jardów od znaków jednego
kierunku przy wjeździe na skwer, zobaczył wózek do rozwożenia mleka.
Zdziwiło go, że stoi w dziwnym miejscu, ale gdyby nie wzburzenie, doszedłby zapewne do
wniosku, że się zepsuł. Ruszył w jego kierunku. Gdy przechodził koło gmachu Marynarki,
jakiś mężczyzna wychyliwszy się z okna zawołał:
- Co to było pańskim zdaniem?
Usher wzruszył ramionami i rozłożył ręce, przyspieszając kroku. Głos Amerykanina
zabrzmiał bardzo wyraźnie w ciszy i jakoś dodał mu otuchy. W gmachu Marynarki zawsze
byli
Amerykanie: Eisenhover miał tu swoje biura w drugiej połowie
1942 roku, upamiętniała ten fakt mosiężna tablica, a teraz mieściła się tu siedziba
amerykańskich morskich sił zbrojnych w Europie.
Usher znajdował się jeszcze spory kawałek od wózka, kiedy spostrzegł kałużę mleka. Ale
ciało Eddiego Ravena zauważył, kiedy był całkiem blisko.
Ogarnęło go uczucie niedowierzania i podniecenia zarazem. W kałuży mleka widział
strużki krwi, a z tyłu wózka dobiegało równomierne kapanie.
Bardzo wiele lat dzieliło
Ushera od udziału w przemocy.
Przez chwilę zdawało mu się, że zatracił zdolność praktycznego rozumowania, ale następne
spojrzenie powiedziało mu wszystko. Patrzył na człowieka martwego, który zginął niedawno,
oczy miał otwarte, a strumień płynącej ciągle krwi był jaskrawoczerwony.
- Hej, uważaj, człowieku! ON jest tam, w hotelu Shelley!
Ostrzeżenie dobiegło go od pomnika Roosevelta i do reszty przeraziło Ushera. Nagle
poczuł się zupełnie bezbronny.
Instynktownie skulił się za wózkiem i spoza butelek zaczął uważnie badać wzrokiem tak
dobrze sobie znaną fasadę hotelu.
- Jakiś wariat siedzi tam i strzela.
KOlejno zapaliły się światła w narożnym budynku, a na frontowych stopniach ambasady
amerykańskiej pojawiło się kilka osób, ale wszystko to nie wiedzieć czemu wzmogło
osamotnienie Ushera. Świt zaczął przywracać kształty, a mleko w rynsztoku nabrało
różowego odcienia. Zaczął się powoli wycofywać, nie na darmo ten sześćdziesięciotrzyletni
mężczyzna był kiedyś żołnierzem i dawne doświadczenie podszepnęło mu, co robić.
Później, gdy wspominał te kilka minut, zawsze zdumiewał się własną zwinnością. Od
żywopłotu, który okalał zieleń skweru, dzieliło go pół jezdni.
Do zbawczych krzewów dotarł w sześciu skokach, przesadził je i dysząc ciężko przypadł
za nimi do ziemi. Serce mu jeszcze waliło, kiedy już dobrze zasłonięty szedł po trawie, z
każdym krokiem oddalając się od niebezpieczeństwa, ale nadal mając uczucie, że wszystko, w
czym bierze udział, jest snem.
- Gdzie pan jest?! - zawołał do tego, który go przestrzegł. -
Gdzież, u diabła, pan jest?
#/5#07
- Ktoś puka - powiedziała
Gabriela Wilding.
- Hm?
- Ktoś puka.
Ryszard Ireland z trudem otworzył oczy.
- Która godzina?
- Chyba kwadrans po piątej.
- O Boże - jęknął. W tym momencie sam usłyszał pukanie i zmarszczył gniewnie brwi.
Głośniej, niż zamierzał powiedział:
- Cóż się, u licha, dzieje?
- Jakieś zamieszanie na dole.
- Gdzie?
- NIe bardzo wiem. NIe mam pojęcia, co mnie właściwie obudziło, a potem ktoś coś
krzyczał na ulicy. Ale nic nie widziałam.
PUkanie znowu się rozległo - niezbyt głośne, ale natarczywe, naglące. Gabriela o lnianych
farbowanych włosach i lśniącej bielą skórze stała naga przy oknie. W jej skąpym polu
widzenia znajdował się wózek mleczarza, mały jak dziecinna zabawka.
- Idź - powiedziała.
Mimo zaspania udało mu się uśmiechnąć.
- Dlaczego nie ty?
- Tak jak jestem?
- Ktoś miałby przyjemność.
- Ty pójdziesz - ucięła dyskusję, wracając do łóżka.
Ireland naciągnął spodnie piżamy.
- Dobrze już, dobrze - powiedział dość głośno, żeby uspokoić intruza. Był teraz
opanowany, spokojny, ani śladu nocnego kryzysu. Pomocny był mu
świt, no i Gabriela. KIedy szedł przez pokój, wróciło niemiłe wspomnienie tamtych chwil.
Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Gabriela przykryła się.
- Dlaczego nie telefonują?
- MOże hotel się pali.
- POmysł bardzo zabawny.
Stłumił ziewanie, otworzył zatrzask i ostrożnie uchylił drzwi na kilka cali. Wyraźnie
usłyszał westchnienie Gabrieli.
W tym samym momencie drzwi zostały mocno pchnięte łokciem i do pokoju wpadł rosły,
barczysty mężczyzna.
- Cóż, u diabła…
Pchnięty kolanem w podbrzusze
Ireland zatoczył się na fotel i w tym momencie poczuł przenikliwą woń potu napastnika.
Przez półprzymknięte z bólu powieki spostrzegł, że mężczyzna kopnięciem zamknął drzwi
i oparł się o nie.
- Siadaj!
Mężczyzna w prawej ręce trzymał sztucer, a w lewej wąski czarny futerał.
- Siadaj, słyszysz?
Ireland posłuchał. ZUpełnie obcym, załamującym się głosem wyjąkał:
- Czy to ma być żart? Głupi dowcip?
- Stul pysk.
Ireland skulił się, ciągle jeszcze czuł pulsujący ból w kroczu. Mężczyzna postawił
walizeczkę na podłodze, wszedł szybko do łazienki, rozejrzał się i wrócił. Ciemne włosy,
głęboko osadzone oczy, kraciasta marynarka, która go poszerzała, mocno zbudowany. KIedy
na nich patrzył, mieli wrażenie, że stara się zapamiętać każdy szczegół ich twarzy. Potem
spojrzał na Gabrielę.
- Na jak długo wzięliście ten pokój?
- Na dzisiejszą noc - odparła drżącym głosem. - Tylko na jedną noc.
- Do południa?
Skinęła głową.
- Ubrana?
- NIe.
- To się ubierz. - Ton jego głosu był zimny, groźny. - Ty i on. Oboje.
Gabriela zaryzykowała pytanie:
- Czego pan od nas chce?
- Dowiecie się.
Ireland rzucił jej przerażone spojrzenie. Prawy kącik ust mu drgał.
- A jeśli będziecie próbować jakichś sztuczek, zastrzelę was.
Zrozumiano?
#/5#16
Z pewnością nałogowy pijak.
Bezdomny wykolejeniec.
To powiedział Dysart. Wóz nadintendenta Mcconnella zatrzymał się koło Orła Jeden na
Upper Brook Street przy bocznym wejściu do ambasady amerykańskiej, oba niebieskie
światła ostrzegawcze mrugały w milczącym porozumieniu. Obok nich stał dyżurny
urzędnik ambasady i wartownik z piechoty morskiej, który pierwszy wszczął alarm. Na ulicy
obok wózka mleczarza leżało nieruchome ciało Eddiego Ravena.
- Dziękuję, panowie - skinął głową Mcconnell, nie zwracając się do nikogo specjalnie. -
Gdzie jest ten drugi, do którego strzelano?
- Tutaj, panie nadintendencie
- powiedział Dysart. - Nazywa się Halifax.
Było już zupełnie jasno, niebo znaczyły pręgi cynowoszarych chmur. Halifax ubrany był w
białą kurtkę i sprane dżinsy, na plecach jego widniała wypisana wielkimi literami nazwa
firmy mleczarskiej. Palił nerwowo papierosa, odrywając go tylko od ust, żeby przełknąć
głośno.
- Czy pan wie dokładnie, skąd padły strzały? - spytał
Mcconnell.
- Drugi z Shelleya.
- A pierwszy?
- NIe jestem pewien. Ale drugi z Shelleya. Ktoś był na schodach pożarowych.
- Co za ktoś?
- Spostrzegłem jakiś ruch. -
HOtel był ukryty przed ich wzrokiem, ale wskazał nieokreślonym gestem w jego kierunku.
- To było po pierwszym strzale. Ja tylko dostrzegłem ruch, ale ktoś tam był z całą pewnością.
- Na którym piętrze?
- Czwartym albo piątym.
Usłyszeli przeraźliwy sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia - wysoki, niski, wysoki,
niski. Mcconnell nie znosił tego dźwięku, pełnego dramatycznego napięcia. Odwrócił się do
Dysarta i wskazał palcem wózek.
- Nikomu nie wolno tam się zbliżyć, cały ten odcinek ulicy jest w zasięgu ostrzału.
Pierwsza rzecz to zabezpieczyć okoliczny teren, w tym celu ruch samochodowy trzeba
skierować innymi ulicami.
- POrozumiem się z wydziałem drogowym.
- Ale to natychmiast. Zaraz zacznie się wzmożony ruch, a wtedy sobie nie poradzimy.
Mcconnell wyjechał ze Scotland
Yardu z sierżantem dochodzeniowym i konstablem, najbardziej zarośniętym kierowcą,
jakiego znał.
Wskazując głową Ushera spytał sierżanta:
- Czy to nocny portier?
- Tak jest, panie nadintendencie.
- Spytaj go, czy może nas wprowadzić do hotelu tak,
żebyśmy byli osłonięci.
- Zaraz to zrobię.
Mcconnell wrócił do swego wozu, musiał jak najszybciej porozumieć się z komendą.
Potrzebował pomocy, i to szybko.
Trzeba było przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności.
#/5#20
Renata Lander słyszała karetkę przejeżdżającą niedaleko, ale nie zwróciła na to specjalnej
uwagi. Była pochłonięta czymś zupełnie innym.
ZNiknął futerał ze sztucerem
Harry'ego.
NIe tylko marynarka, nie tylko pieniądze. Również futerał.
Spostrzegła to pięć minut temu.
PIęć minut temu jakiś impuls skłonił ją, żeby zajrzeć do szafy w hallu i sprawdzić, czy
Harry zabrał również płaszcz od deszczu. Odetchnęła z ulgą, kiedy się przekonała, że nie,
ale jej radość krótko trwała, gdyż zaraz spostrzegła brak futerału.
Zawsze go tu trzymał, zawsze, nie miało więc sensu przeszukiwanie domu. A zabierał go
tylko wtedy, gdy w czwartki wieczorem szedł do KLubu
Strzeleckiego przy Lancaster
Gate.
Oka nie zmrużyła do drugiej w nocy. Zbyt wiele kawy, papierosów, zbyt wiele bolesnych
rozmyślań. Machinalnie weszła do gabinetu i rozsunąwszy zasłony wyjrzała na brukowaną
uliczkę.
KIlka godzin temu przysięgła sobie, że nie będzie nigdzie telefonować, ale to było przed jej
odkryciem.
Sekretarzem Klubu
Strzeleckiego był Jackman, Frank
Jackman. Znalazła jego numer w książce telefonicznej i wykręciła, usiłując sklecić
argumenty, dlaczego budzi go o tak wczesnej godzinie.
Brrp, brrp…
NIe mogła zrezygnować z tego telefonu, choć nie znała
Jackmana.
- Halo?
- Czy to pan Jackman?
- Tak.
- Proszę mi wybaczyć, że dzwonię o tak niezwykłej godzinie, ale…
- Kto mówi? - głos miał zaspany, ochrypły.
- Tu Renata Lander… Żona
Harry Landera.
- Harry Landera?
- Tak, raz jeszcze proszę mi wybaczyć, ale właśnie przekonałam się, że z naszego domu
zniknął futerał z bronią
Harry'ego. - Jakże nieprzekonujące były jej własne słowa. - A ponieważ Harry nie nocował
w domu…
- Chodzi pani o jego
Rauenthalera?
- Ma tylko jeden sztucer, proszę pana.
- I został on ukradziony? Czy dobrze zrozumiałem…
- Ja… ja sama nie wiem.
Zastanawiałam się, czy nie zostawił go w klubie.
- W klubie z pewnością nie. -
Odchrząknął głośno. Na drugim planie usłyszała głos kobiecy mówiący: - O Boże, co za
wariatka. Wiesz, która godzina?
- Głos ten urwał się, najwidoczniej Jackman zasłonił mikrofon dłonią, ale po chwili znowu
się odezwał: - Na pani miejscu, pani Lander, zadzwoniłbym do policji.
- Tak… no tak.
- Zapewne nie może się pani porozumieć z mężem?
- Tak, teraz nie, może później.
- I przed chwilą zobaczyła pani, że nie ma sztucera?
- Tak. - O Boże, pomyślała, o
Boże miłosierny. I naprędce wymyśliła jakiś powód, dlaczego tak wcześnie musiała wstać.
-
Jest mi ogromnie przykro - powiedziała na zakończenie - że pana niepokoiłam.
#/5#22
Zewnętrzna elewacja hotelu
Shelley jest biało_czerwona, czerwona cegła i okna obramowane białym kamieniem.
Usher prowadził Mcconnella i sierżanta w kierunku zaplecza służbowego; szli szybko,
kryjąc się pod ścianami sąsiednich domów. Jedyną odkrytą przestrzeń, małą uliczkę -
Fairfield Walk - przebiegli pojedynczo, Mcconnell na końcu.
Teraz na schodach pożarowych nikogo nie było - sprawdził to przebiegając.
Weszli do hotelu przez jeden z podjazdów dla dostawców, minęli potem pralnię i dział
chłodniczy. Wędrowali jak przez jaskinię, betonowymi, słabo oświetlonymi korytarzami, a
ich szybkie kroki odbijały się donośnym echem. Gdzieś w głębi słychać było dzwoniący
uporczywie telefon.
- Kiedy się tutaj zacznie ruch?
- Już wkrótce - odparł Usher.
KUchnia była tak samo pusta jak inne pomieszczenia, zimna jak kostnica. Usher
wprowadził ich do restauracji, zwalniając tu kroku, gdyż był prawie bez tchu. Mcconnel
zrównał się z nim.
- Ile wind macie?
- Trzy.
- I oczywiście schody.
- Tak.
- Ile wyjść i wejść?
- Frontowe i tylne, plus schody pożarowe.
- A więc mógł się przez nie dostać do hotelu?
- Tak.
- Może wykorzystał schody pożarowe jako miejsce zasadzki?
- MOże - zgodził się Usher. -
Ale wydaje mi się, że był tu przedtem.
- Skąd pan wie?
- NIe jestem pewien, ale zdawało mi się, że go słyszałem… Jakieś dwie godziny temu. W
każdym razie coś albo kogoś słyszałem.
Mcconnell nie nalegał. To, co było dwie godziny temu, nie miało znaczenia. LIczyło się
tylko teraz. Weszli do hallu, kroki ich stłumił gruby dywan, obejrzeli tu wszystko dokładnie:
stoisko z prasą, półkoliste lady, spiralne schody koło wind, recepcję, szklaną ścianę
wychodzącą na ulicę, misy z kwiatami i świeczniki.
- Proszę sprawdzić, co się dzieje na pierwszym piętrze.
Sierżant przeskakując po trzy stopnie zniknął i po chwili wrócił kręcąc przecząco głową.
- Zostańcie tam - polecił mu
Mcconnell.
Myśli kłębiły mu się w głowie.
Trzeba będzie przeszukać hotel dokładnie od strychu po piwnice, ale był to istny labirynt i
musiał czekać, aż przyjedzie specjalna grupa operacyjna, najwcześniej za piętnaście minut.
- Ile osób mieszka teraz w waszym hotelu?
- Pewnie ze sto dwadzieścia - odparł Usher. - MOże sto trzydzieści.
W szklanej klatce zadzwonił telefon. Odebrał go Usher.
- Tu nocny portier.
- NO, nareszcie - usłyszał rozgniewany głos kobiecy. -
Dzwonię i dzwonię bez skutku.
- Bardzo mi przykro, proszę pani - Mcconnell dał mu znak,
żeby jak najprędzej kończył - ale zostałem odwołany.
- To mnie nic nie obchodzi.
Słychać tu jakieś okropne hałasy. Najpierw walenie, potem widziałam kogoś na schodach
pożarowych koło naszego okna i wreszcie ktoś krzyczał. To straszne, żeby gość hotelowy był
narażony na takie traktowanie. I to nie ja jedna, muszę zwrócić uwagę. MOi sąsiedzi również
byli niepokojeni.
- Jaki jest numer pani pokoju?
- 237.
- Zajmę się tą sprawą, łaskawa pani, ktoś z dziennej zmiany zgłosi się do pani celem
wyjaśnienia. A na razie bardzo przepraszam.
Ushera zdumiewał własny spokój i opanowanie; przecież szok, jaki przeżył natykając się
na ofiarę nagłej śmierci, jeszcze nie minął.
- Kto jest kierownikiem? - spytał Mcconnell.
Francis Clifford Żegnaj Grosvenor Square Przełożyła Irena Doleżal-Nowicka Polski Związek Niewidomych Zakład Nagrań i Wydawnictw Warszawa 1993
Tłoczono w nakładzie 100 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN Warszawa, ul. Konwiktorska 9. Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1 Całość nakładu 50 egz. Przedruk z Instytutu Wydawniczego "Pax" Warszawa 1982 Pisał R. Duń Korekty dokonały: B. Krajewska i K. Kruk
Jeśli zaczniemy od pewników, skończymy na wątpliwościach; jeśli jednak zaczniemy od wątpliwości i trwać w nich będziemy cierpliwie, skończymy na pewnikach. (Francis Bacon) Książkę tę poświęcam moim przyjaciołom z Warwick Lane i Lower John Street w Londynie i z East 49 th Street w Nowym Jorku, dziękując im za pomoc okazywaną niezmiennie w ciągu wielu lat. Wszystkie postacie tej książki zrodziły się z imaginacji autora i żaden z opisanych wypadków jak dotąd się nie zdarzył.
Część pierwsza Ciemność #/23#59 Dannahay podniósł wzrok znad raportu, kiwając przy tym głową jak człowiek intensywnie myślący, i powiedział do Knollenberga: - Postaraj się go pstryknąć, Charles. - Dobra. - MOże udałoby się jeszcze dziś? - Dobra. - Tylko bez wygłupów, mówię serio. #/24#00 Nieraz już się kłócili, ale jeszcze nigdy tak jak dziś. - Wynoś się! Nieraz wściekali się, ona płakała, ale nigdy aż tak. - Wynoś się, do jasnej cholery! Sto razy, może tysiąc, no cóż, piętnaście lat razem. Ale nigdy dotąd tak gwałtownie, tak bezwzględnie. - Suka! - krzyknął i z oczyma rozpalonymi wściekłością wypadł w oczekującą noc, trzasnąwszy drzwiami. Dom aż zadrżał. Renata Lander nie usłyszała oddalających się kroków. Stała nieruchomo, dłońmi ściskając skronie jak w koszmarze, a trzaśnięcie drzwiami nadal huczało jej w głowie. Słyszała je ciągle w strasznej ciszy, jaka nastała, przypominając te wszystkie awantury w ciągu wielu lat, które znaczyły ich wspólną drogę aż do dziś. Boże, o Boże! Usłyszała jakiś dźwięk, odwróciła się. Na dole schodów stał Noel w kraciastej piżamie, blady i przerażony. - Co się stało? - Twój ojciec wyszedł. Mrugał oczami. Czternaście lat… Czasem wyglądał jak dorosły mężczyzna. Ale teraz jeszcze dzieciak, wystraszony dzieciak o zaczerwienionych oczach, którego świat wciąż trwał, który dopiero miał odebrać swoją lekcję życia. - A przedtem - spytał. Głos mu się załamał, przechodził właśnie mutację. - Co się stało, przedtem? - Chyba słyszałeś? - NIe słyszałem. - Posprzeczaliśmy się - odpowiedziała, czując mdłości. PO co on zszedł na dół? Cała nasza ulica musiała to słyszeć. - Znowu go rozgniewałaś? - Nawzajem się rozgniewaliśmy. - Dlaczego? - spytał z goryczą i zdumieniem. - Dlaczego to robicie? - Wracaj do siebie - powiedziała, jakby to mówił ktoś inny. - Nie zadawaj mi idiotycznych pytań. Za późno spostrzegła, jak bardzo go zraniła, nazbyt zrozpaczona, by zajmować się przeżyciami NOela. Słuchała z budzącym się współczuciem, kiedy ruszył po schodach, ale nie drgnęła, nie mogła. Stała w miejscu, patrząc przed siebie wzrokiem zamglonym od łez.
Idź do diabła, Harry… Idź do diabła… NIe wiedziała, jak długo to trwało, czas stracił dla niej swój wymiar. Trzaśnięcie drzwiami jeszcze rozsadzało jej mózg, każde raniące zdanie, jakich sobie nie szczędzili, jeszcze pulsowało, wspomnienie każdego przekleństwa i gestu. "Wynoś się! - czyż sama tego nie pragnęła? - Wynoś się, do jasnej cholery!" NIe pamiętała zupełnie, czy pogasiła światła, co się z nią w ogóle działo, nim poszła na górę. Wstrząsały nią dreszcze, nogi ciążyły. NOel zostawił swoje drzwi otwarte. Uchyliła je nieco szerzej i powiedziała do skulonej postaci: - Bardzo mi przykro, NOel. NIe odpowiedział jej, choć z pewnością jeszcze nie spał. NIe potrafiła się zdobyć na nic więcej. ZUpełnie wyczerpana odwróciła się i weszła do dużej sypialni. Ciągle wstrząsana dreszczami, oszołomiona, rozebrała się i wsunęła pod kołdrę, kuląc się jakby w obronnym geście. Nieco później usłyszała Harry'ego na dole. Niemal usypiała już, kiedy uświadomiła sobie, że wrócił. Było po wpół do pierwszej. Zesztywniała, znowu ogarnął ją gniew. Ale zreflektowała się: Dalsza sprzeczka, po co? Jestem śpiąca, nic mnie nie obchodzi, będę spać. Czekała jednak, że lada chwila usłyszy jego kroki na schodach. Na próżno, znowu wyszedł. Dzięki Bogu, nie tak gwałtownie jak poprzednio, a więc może trochę oprzytomniał. Idź, gdzie chcesz, pomyślała z zawziętością, jak sobie pochodzisz, to ci złość wywietrzeje z głowy. Dreszcze, napięcie powoli ustępowały. Ogarniała ją fala znużenia. Wtuliła twarz w poduszkę i rozpłakała się bezgłośnie. Tak źle jak dziś nie było jeszcze nigdy. NIgdy… O Boże, co ona nawygadywała! #/0#28 Eddie Raven czekał niecierpliwie na tyłach restauracji Sin NOmbre, ciekaw, co da mu nieznajomy. Dwadzieścia minut temu przeszukał pojemniki na stacji kolei podziemnej Bond Street, szukając gazet i papierów, żeby się nimi przykryć na noc. O tej porze roku nie tyle było zimno, ile raczej wilgotno i cholerna rosa. - Byle co wystarczy - powiedział ochryple do nieznajomego i ku swej uldze spostrzegł w jego oczach błysk litości, a to zwykle oznaczało jakąś jałmużnę. Trzykrotnie próbował, nim znalazł się przed Sin NOmbre, i zawsze bez skutku - pierwszy raz zwymyślano go, za drugim grożono, za trzecim wyrzucono. Duma to było mętne pojęcie majaczące w przeszłości i wiedział dobrze, czego się może spodziewać, robiąc swój obchód. Najważniejsze, żeby coś zdobyć, a poza tym niech się wypchają. - MOże być byle co. NIe był tak stary, na jakiego wyglądał, ani tak gruby czy nieforemny. Pod zawszonymi warstwami ubrania jego białe jak larwa ciało było kościste i chude, a szczecina brody dodawała wiele do jego pięćdziesięciu lat. Życie dawno już go złamało, przekrwione oczy spoglądały tępo na świat. Stał teraz koło służbowego wejścia do restauracji na tyłach North Audley Street z paczką gazet pod pachą, gmerając przy sznurku, jakim był przewiązany jego pozbawiony guzików płaszcz, jakby on sam był paczką. Na głowie nosił brudną wełnianą czapkę. - Masz - powiedział nieznajomy wracając; zmiana w jego głosie świadczyła, że zaczynał żałować swego odruchu. - MOżesz to wziąć. Dwie butelki, dwie butelki czerwonego marokańskiego wina!
Eddie Raven schwycił je łapczywie. O Jezu! - Dziękuję panu. - Dałem pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? - Dziękuję panu. Uradowany pokuśtykał przed siebie, skręcił koło hotelu Shelley, kierując się w stronę Grosvenor Square. Dwie butelki - i to jak łatwo zdobyte! NIe jakieś tam resztki przez kogoś zostawione. Za czwartym razem udało się, naprawdę udało… Z Upper Brook Street wyjechała taksówka, przepuścił ją wołając coś wesoło do kierowcy i ruszył prosto w kierunku pomnika Roosevelta, z butelką w każdej ręce; radość oczekiwania łagodziła bolesne ssanie w żołądku. Nad ambasadą amerykańską wznosił się rogalik księżyca. Eddie Raven przelazł przez niskie obmurowanie fontanny po lewej stronie pomnika i wyciągnął się na ziemi. "Wolni od nędzy" - widniał napis starannie wykuty nad jego głową. Potem oparł się na łokciu i zręcznie zaczął operować korkociągiem, znalezionym kiedyś w Hyde Parku, który wiernie służył mu w chwilach, gdy chciał znaleźć zapomnienie. #/0#52 Konstabl Peter Yorke skręcił na południe od Marble Arch, opowiadając o słowiku, którego słyszał poprzedniej nocy. Tim Dysart, siedzący obok niego w wozie policyjnym i obsługujący radiotelefon, był uosobieniem sceptycyzmu. - W pierwszych dniach maja, powiadasz? - NIc w tym dziwnego. - Za wcześnie. - Może ten słowik nie czytał przepisów. - Czy to nie było przypadkiem na Berkeley Square? - W Hampstead. - Bajki mi opowiadasz - odparł Dysart. - Na własne uszy słyszałem, wcale nie żartuję. - Uważasz się za specjalistę, co? A jakiego koloru są jajeczka kosa? - Po prostu nie jestem głuchy. Jego starszemu koledze odbiło się. - Cholerna ta niestrawność. Z przepisową szybkością jechali przez Park Lane, gdzie o tej porze panował słaby ruch, przez chwilę nie zwracając uwagi na inne samochody. Nagle biały, Aston Martin wyprzedził ich z szybkością przekraczającą siedemdziesiąt mil na godzinę. Yorke wciągnął powietrze, jakby ktoś dotknął mu odkrytego nerwu. Poderwał wóz do przodu, dodając ostro gazu i włączając niebieski migacz na dachu. - Mógłbym się założyć - powiedział Dysart - że to znowu jakiś Arab, i to z literami Cd. - Takiemu za Boga nie daruję. - NO, to łap go. MInęli Dorchester, znajdowali się pomiędzy światłami, Playboy i Hilton zostały po lewej stronie, jeszcze nie trzeba było włączyć syreny. - Nie wiadomo, kto to, ale zdrowo pruje. - NIc mnie nie obchodzi żaden
Arab, Murzyn, żadne Cd - powiedział Yorke zbliżając się do uciekiniera. - Chcę mieć zwyczajnego wariata z angielską matką i ojcem, który za dużo wypił, bez żadnych komplikacji. - Racja - przytaknął mu Dysart, obserwując przesuwającą się strzałkę szybkościomierza. - Jestem tego samego zdania. - Jak to miło znaleźć zrozumienie. #/1#13 - Papierosa? Gabriela Wilding przecząco poruszyła głową, Richard Ireland uśmiechnął się. - NIgdy nie palisz po? - NIe uwierzysz, ale już to kiedyś słyszałam. - Dziewczyna ziewnęła i zsunęła pasmo jasnych włosów z twarzy. - Zresztą powinieneś wiedzieć, co robię, a czego nie robię. - O jednym wiem na pewno - powiedział - a to jest fantastyczne. Leżeli nago w łóżku w pokoju 501 w hotelu Shelley: tym razem spędzili tu prawie godzinę. Ireland zapalił papierosa i wydmuchnął kłąb dymu w kierunku sufitu. Na ścianach wisiały trzy litografie przedstawiające Ledę z łabędziem. W przyćmionym świetle majaczyło drobne, o małych piersiach ciało dziewczyny koloru kości słoniowej; była rozluźniona, oczy miała leniwe i zadowolone. Spytała ochryple: - A co z jutrem? - Dzisiaj jutro czy jutro jutro? - Wiesz dobrze, o co mi chodzi? - NIe ma pośpiechu. W studio będę potrzebny dopiero wczesnym popołudniem. - A potem? - Coś wymyślimy. - Zdawało mi się, że masz nagrać tylko postsynchrony. - Racja - kiwnął głową. - Studio to nie problem. Przez chwilę leżała w milczeniu, obserwując pasma dymu w różowawym półmroku. Cichy pisk opon na zakręcie jakby wzmagał otaczającą ich ciszę. Wreszcie się odezwała: - Co teraz robisz oficjalnie? - Mam dwudziestoczterogodzinny plener. - I nikt o nic nie pytał. - Tym razem nie. POpiół z jego papierosa spadł na nich oboje, mruknęła i poruszyła się strząsając go odruchowo obiema rękami. A kiedy się otarła o niego, pożądanie znów ożyło. Śmiejąc się, przygarnął ją jedną ręką, drugą zgasił papierosa w popielniczce stojącej na tacy przy łóżku. Zdumiona, szeroko otworzyła oczy. - Ty chyba żartujesz. - Ani mi to w głowie. - Ale przecież… - Przestań, za dużo mówisz. - Lepiej odpocznij - zaśmiała się i przywarła językiem do jego prawego ucha. #/1#20 Charles Knollenberg siedział w tyle wynajętego błękitnego Volvo 144, trzymając aparat fotograficzny na kolanach.
Boczna szyba była opuszczona a samochód stał tuż przy krawężniku Mount Street, w odległości około trzydziestu jardów od wejścia do klubu Wagabunda. Był sam. Kiedy godzinę temu zaparkował, celowo tak ustawił samochód, żeby tylne siedzenie było możliwie w cieniu. NIe palił, prawie się nie poruszał. Zasłona przeciwodblaskowa była spuszczona na tylną szybę, tak że ludzie przechodzący od czasu do czasu tuż obok chodnikiem nie podejrzewali jego obecności. - Muszę ci przyznać - powiedział mu kiedyś Dannahay - że kiedy ci na tym zależy, potrafisz zamienić się w posąg. Knollenberg trzymał na kolanach aparat Hassebald z jasnym teleobiektywem i superczułym filmem. Jego wzrok utkwiony w niepozornych dębowych drzwiach Wagabundy stawał się czujny, ilekroć się otwierały i ktoś wychodził. Było tak cztery razy, od kiedy zajął swoje stanowisko obserwacyjne, ale ten, na którego czekał, jeszcze się nie pojawił. Dopiero za piątym się udało. - Dobranoc panu - usłyszał głos portiera. Drzwi znów się otworzyły i zaraz potem ukazała się jego zwierzyna. Teraz - przemknęło Knollenbergowi przez myśl. Uniósł aparat, uliczne lampy dobrze oświetlały twarz mążczyzny, kiedy się na ułamek sekundy zatrzymał, nim skręcił w kierunku Park Lane. Była to jedyna, ulotna jak mgnienie oka szansa, lecz Knollenberg z całą przytomnością umysłu ją wykorzystał. Gdy jednak obserwował oddalającego się mężczyznę, a potem czekał dobrą chwilę, nim ruszył - wiedział, że Dannahay wcale nie będzie zadowolony z tego, co mu się udało zdobyć. #/1#29 Widząc pasemko światła pod drzwiami żony, Ralph Mulholland wystukał cichy werbel. - Mary Kay? - Witaj - spojrzała sponad okularów. - Jak było? - Dobrze - całkiem dobrze. Skończyliśmy u Maxwella. Byłem pewien, że już śpisz. - Czytam całkiem niezłą książkę. Mulholland ziewnął, rozplątując supeł krawata. Miał pięćdziesiąt siedem lat i posturę piłkarza grającego na obronie. Przeszło pół życia był mężem tej kobiety i nigdy tego nie żałował. - Jakie były przemówienia? - spytała go żona. - Dzięki Bogu krótkie, z wyjątkiem jednego, wiesz, czyjego. I wszystkie łącznie z moim z pewnością zostały natychmiast zapomniane. - Wydął policzki. - Dwukrotnie w tym tygodniu słyszałem Petersona recytującego swoje banały, a jesteśmy skazani na słuchanie go znowu w piątek w Towarzystwie Przyjaciół Ameryki. - Co też ty mówisz! - Maria Tudor miała powiedzieć, że kiedy umrze, na sercu jej znajdą napis "Calais". Ja będę miał napisane "Sir Henry Peterson". - Biedaku. Myślałam, że może choć dziś zmieni swój styl, przecież to było zebranie czysto męskie. - Ani na jotę. Zresztą nic go nie obchodziło, tylko gadał i gadał. ZUpełnie nie potrafię zrozumieć, jak premier może z nim wytrzymać. Ale ~a propos, premiera nie było, zapalenie krtani. - Tyś też czasem powinien na to zachorować. Częściej bym ciebie widywała. - Mulholland roześmiał się. - Na przykład w piątek?
- Na przykład w piątek. Zmarszczył z powagą czoło i przyłożył rękę do gardła. - Wiesz, zdaje mi się… - Zawsze lepiej być ostrożnym niż potem… żałować. Pochylił się nad nią i pocałował ją. - NIe sądziłem nigdy, że nadejdzie dzień, kiedy będziesz się starała ingerować w obowiązki ambasadora amerykańskiego. - NIech licho weźmie Petersona. Dobranoc, Ralph. - To obraza państwa. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - Phi! - Dobranoc, kochanie. #/1#47 NOel Lander śnił, że tak jak ojciec naśladuje Peter LOrre'a; był to jego popisowy numer. - Widzisz, przyjacielu, jestem tutaj, żeby doprowadzić do odzyskania - powiedzmy - pewnego przedmiotu, który zniknął w tajemniczy sposób. Jest to przedmiot powszechnie lubiany i do tego wartościowy… Jak by to ująć… Bardziej związany z reputacją właściciela niż z jego kieszenią… NOel uświadomił sobie, że to tylko sen. Dla jakiegoś niezbyt istotnego powodu stali przed Lyc~ee Fran~caise na Brompton Road naprzeciw Muzeum Przyrodniczego i byli zupełnie sami. Jego ojciec klasnął w dłonie z uznaniem i powiedział: - NIeźle, całkiem nieźle. - Naprawdę? - Spróbuj jednak naśladować kogoś współczesnego. To bardziej dla ciebie odpowiednie. MNie za to lepiej wychodzą ci dawniejsi, tacy jak Bogart, Sanders, Cagney. - KIedy oni mi się też podobają. - Po prostu oglądasz w telewizji za dużo starych filmów. Znowu uświadomił sobie, że to wszystko mu się śni. - Słuchaj, ty - NOel słyszał własny głos. - Jesteś facetem, który załatwia interesy i decyduje o tym, co najważniejsze… - Edward G.? - Zgadłeś od razu. - Z nim musisz zaczekać, aż skończysz mutację. Sen się rozwiał, a on drgnął jak śpiący psiak. #/1#50 - Co z tobą? - spytała Helena Olivares. Jej mąż, Roberto, kierownik hotelu Shelley, siedział na krawędzi łóżka w ich mieszkaniu służbowym. Zgarbiony trzymał się za policzek. - Co ci jest? - ponowiła pytanie, nagle wyrwana ze snu, przerażona. - Ząb mnie boli - mruknął. - Bardzo? - Myślisz, że obudziłem się z nadmiaru wesołości? Zignorowała tę uwagę. - Wziąłeś coś? - NIe. - Anadin? Panadol?
- NIe. - Dlaczego nie? - zapaliła światło. - Jak dawno cię boli? Tylko Hiszpanie potrafią tak wymownie wzruszać ramionami. - MOże dziesięć minut. - NIc na to nie robisz? - Już ci mówiłem. - Dobry Boże - zawołała Helena Olivares - i ten człowiek prowadzi hotel! Energicznie wstała z łóżka, aż jej podskoczyły na głowie lokówki, i poszła do łazienki. PO chwili wróciła i współczująco powiedziała do męża: - Weź tę pastylkę. Uniósł głowę, na twarzy jego malował się taki wyraz, jak gdyby lada chwila miał się poddać amputacji. - Gdzie cię boli? Zrobił nieokreślony ruch. - Góra czy dół? - Dół. - MUsisz wytrzymać do rana. Dentyści nie odwiedzają pacjentów w środku nocy, a jeżeli nawet, to stary Gilbert z pewnością znalazłby wymówkę, żeby jego to nie dotyczyło. Roberto Olivares zaczął się miarowo kołysać. JEgo żona wsunęła się pod barwną puchową kołdrę i spojrzała na zegarek. - Za pół godziny przestanie cię boleć. - Chyba tak. - Taka jest rzeczowa, pomyślał wrogo, taka okropnie rzeczowa. Czasem zupełnie nie pojmował tej Szkotki. Jedno było pewne: gdyby to ją bolał ząb, zachowałaby się tak samo. - Chyba tak - powtórzył i dodał: - Cóż to jest pół godziny? Drobiazg. Za plecami usłyszał szelest gazety. - NIc tu nie ma - odezwała się. - Gdzie? - spytał z roztargnieniem. - "Ludzi urodzonych pod znakiem Strzelca czeka jutro spokojny dzień - czytała głośno. - NIe sprzyja on w grze w karty ani podejmowaniu żadnego ryzyka. Pod wieczór można oczekiwać niespodzianki w życiu towarzyskim, ale aż do przyszłego tygodnia, kiedy to JOwisz…" Jej mąż jęknął w duchu, zamykając mocno oczy. NIe do wiary. #/2#02 Renata Lander poruszyła się niespokojnie, mimo głębokiego uśpienia zdając sobie sprawę, że nadal jest sama w łóżku. Nagle odzyskała pełną świadomość. Wpatrywała się w poduszkę leżącą obok. Cienki półksiężyc dawał słabą poświatę. Usiadła odrzucając ciemne, sięgające ramion włosy i zapaliła światło mrugając oczami. Dziwne… Rękami objęła podkulone kolana, opierając na nich brodę. Trwała tak nieruchomo, tylko jej myśli zaczęły gorączkowo pracować. Tak późno? Odrzuciła kołdrę i nałożyła szlafrok. NIm zeszła po schodach, zajrzała do NOela. Spał mocno, odcięty od świata, jakby padł w biegu i tak zastygł.
"Dlaczego to robicie?" - z mimowolnym wzruszeniem przypomniała sobie jego słowa i zdumiony ton głosu, teraz jakby bliższa jego rozżaleniu i niepewności. Była prawie pewna, że zastanie Harry'ego w saloniku, śpiącego na otomanie krytej barwnym kretonem. Zdarzało się to już wiele razy i wcale nie było dobre dla nich obojga. Tym razem nie. Światło się paliło, ale otomana i fotele były puste. Serce jej się ścisnęło i nie było to tylko rozczarowanie. Weszła do kuchni, żeby zrobić kawę, na próżno starając się uspokoić rozbiegane myśli. Są pewne pytania, których młodzi nigdy nie powinni zadawać rodzicom i oczekiwać wiarygodnej odpowiedzi. Czekała cierpliwie, aż woda się zagotowała i filiżankę "szatana" zaniosła sobie do saloniku, gdzie - co jej się rzadko zdarzało - zapaliła papierosa, nerwowo, niezręcznie, tak że dym zaczął ją piec w oczy. Harry, pomyślała już bez cienia gniewu, na miłość boską… Naprawdę dość tego. #/2#10 To fakt, że Dannahay zdobył sobie dobrą opinię dzięki pracy w Fbi. Reszta nie była już taka bezsporna. Choćby to, czy naprawdę tak bardzo przypominał Mcqueena; krążyła też plotka, że śpi zawsze z ręką na słuchawce telefonu. Czy to była prawda, czy nie, w każdym razie, kiedy KNollenberg zadzwonił do niego, słuchawka została podniesiona, nim rozległ się drugi sygnał. - Tu Dannahay. - Rześki, jakby właśnie czekał. - Mam go, JOhn. - Świetnie. - NIestety samego. - Cholera jasna. - Tamten wyszedł wcześniej. - Ile czasu upłynęło między jednym a drugim? - Osiem minut. - Do diabła. - NIe mam wpływu na to, co ktoś robi. - NIe domyślił się, że go śledzisz? - NIe. - Śliski jak węgorz. Ale trudno to po nim poznać. - Nawet nie spojrzał w moją stronę. Ale wziąwszy pod uwagę czas i przesłonę, jakiej użyłem, odbitki będziesz miał pierwsza klasa. - Okay - powiedział Dannahay. - Dobre i to, przywieziesz mi zaraz? - Jeśli trzeba. - A jeśli nie? - Pójdę spać - powiedział znużony Knollenberg - nim sen mnie złapie. - Dobra. NIe ma pośpiechu. Wystarczy, jak mi przywieziesz rano. A więc o dziewiątej. - Będę z pewnością. #/2#44 JIm Usher, nocny portier hotelu Shelley, siedząc w swojej szklanej klatce tuż za recepcją zdusił dziesiąty niedopałek z filtrem i rzucił leniwym wzrokiem na wczesne wydanie któregoś z najbardziej popularnych dzienników. Jego brat pracował jako linotypista na Fleet Street i wracając nad ranem do domu na Bayswater zawsze podrzucał mu plik gazet.
Im dłużej JIm Usher czytał dzienniki, tym bardziej był przekonany o przepaści istniejącej pomiędzy rzeczywistym światem, jaki znał, i tym, jaki ukazywano drukiem. O, na przykład tutaj: idiotyzm. Przecież niedawno sam na własne uszy słyszał przez radio tego człowieka i śmiał się do rozpuku, ale to, co tu napisał, wcale wesołe nie było. Potrząsnął z niesmakiem głową i odwrócił stronę. Tylko chwilami nie miał powodu do oburzenia. Każdy głupiec wiedział, że wiosna w całej pełni, jak to widać było na fotografii tulipanowych klombów w St. James's Park i kasztanów aż ciężkich od kwiatów. To była rzetelna informacja. Ale twierdzić, że Lenny Carmody jest agresywnym mańkutem, kiedy nigdy w życiu nie potrafił on atakować, to łgarstwo. A jeszcze gorsza ta wzmianka o Ryszardzie Ireland, że podpisał kontrakt z telewizją na nowy serial, i jego zdjęcie z żoną Ruth: "Oto widzimy szczęśliwe połączenie miłości i sukcesu", co już było wierutną bzdurą, oczywistą dla wielu osób, no i dla samego Ushera, gdyż właśnie Ireland w numerze na piątym piętrze miał schadzkę z jakąś dziewczyną. NIe pierwszy raz. Na domiar wszystkiego wcale się z tym nie krył, jak gdyby anonimowość uważał za kiepską reklamę. Usłyszał przytłumiony hałas, wyjrzał przez okienko na opustoszały, jasno oświetlony hall. Z ociąganiem odłożył gazetę, wstał sztywno. Panowała cisza, a on już nie był w stanie przypomnieć sobie, jaki to właściwie dźwięk go zaniepokoił. Rozejrzał się podejrzliwie; od półokrągłego stoiska z pismami, kiosku z pamiątkami, stoiska z kosmetykami i agendy biura podróży dzieliła go duża płaszczyzna wyłożonej dywanem podłogi. Odwrócił się, minął drzwi wind z różanego drzewa i szerokie schody. U podnóża kwadratowej szklanej ściany wychodzącej na North Audley Street stały podłużne misy z kwiatami. W ścianie tej znajdowały się podwójne drzwi wejściowe z ciężkimi jak mosiężne dyski uchwytami. Usher zatrzymał się przed nimi skrzyżowawszy ręce, wpatrzony w rozjarzoną sodowym światłem ulicę. Na zewnątrz było tak samo spokojnie jak tu, w hotelu. NIc. Nikogo… Zacisnął usta i spojrzał na zegarek. Dopiero za trzy godziny pojawią się sprzątaczki. Coś mu się przywidziało, ot co. #/2#53 Cholerna wilgoć… Eddie Raven poruszył się gniewnie pod przykryciem z gazet, z pijackiego snu zbudzony szmerem wody. Przez jakieś dwadzieścia sekund ani drgnął. Wreszcie odkrył wynędzniałą twarz i rozejrzał się bojaźliwie. W ustach miał gorycz, w głowie walił mu kafar, wzrok przysłaniała mgła. NIe wiedział, gdzie jest, nie mógł sobie przypomnieć. Usiłował rozpoznać zamazany wysoki kształt, chwiejący się przed nim w słabym blasku księżyca jak fala przypływu. Krzyknął i w panice zaczął się dźwigać, a kiedy omal nie przewróciwszy się spojrzał za siebie, nagle odzyskał pełną świadomość. Fontanna, o Jezu, to ta drańska fontanna. Stał niepewnie, musiał chwycić się kamiennego obmurowania, żeby odzyskać równowagę; wtedy poczucie koszmaru pierzchło, a jakaś cząstka jego dawnego ja zaczęła zdawać sobie sprawę z komizmu sytuacji. Roześmiał się, a właściwie zakrakał. Że też musiał właśnie tu… I nagle znowu wszystko się zamazało, gniew pierzchnął. POchylił się nisko i zanurzył twarz w wodzie. Coś mrucząc pod nosem wrócił do porozrzucanych gazet i zaczął je niezręcznie zbierać. Dwie butelki po winie odwróciły nagle
jego uwagę od wykonywanej czynności, uniósł je i zmrużywszy jedno oko sprawdził kolejno, czy naprawdę są puste, potem rzucił je przed siebie w stronę pomnika. Znów się wyciągnął, owinięty starannie gazetami. Ale za drugim razem sen nie przychodzi łatwo, wiedział o tym dobrze. Oszołomienie winem minęło, zaczynał się przygnębiający kac. #/3#06 - Za dwanaście godzin - powiedział konstabl Yorke jadąc powoli labiryntem uliczek koło Shepherd Market - najgorsze będzie chyba za mną. - A ile będzie druhen? - Trzy. - NIgdy jeszcze nie byłeś drużbą? - NIgdy. - To nic wielkiego, bądź spokojny. - Każdy tak mówi. - Wstań, powiedz kilka słów i kończ szybko - taką radę mi kiedyś dano. - A kiedy ty przeszedłeś próbę ogniową? - Zaraz po ślubie - odparł Dysart z grymasem przypominającym uśmiech, co mu się zdarzyło pierwszy raz tej nocy. - Trzeba było wielu lat, żebym odzyskał reputację. - Urwał, jakby dla osiągnięcia lepszego efektu. - Fatalnie mi poszło, zapomniałem imienia własnej żony. Wstałem, otworzyłem usta i… ani be, ani me! Byłem jak sparaliżowany, straciłem mowę. - PO coś mi to opowiedział? - Tobie się taka kompromitacja nie przydarzy, takiej katastrofy nie przeżył nikt, od kiedy wynaleziono zwyczaje weselne. - Jakiś kot wypadł z cienia. - Tobie z pewnością dobrze pójdzie. - MUsisz tu sprawdzić. Yorke zatrzymał wóz przed niewielkim narożnym sklepem. Stalowe siatki chroniły drzwi i szyby wystawowe przed kradzieżą. Na ciemnozielonym szyldzie widniał złoty napis: Russel - Rusznikarz. Dysart wysiadł, sprawdził zamki; lornetki, pasy z nabojami, wabiki ukazały się w błysku jego latarki. - Którejś pięknej nocy - powiedział, ociężale wracając na swoje miejsce obok kierowcy - ktoś obrobi ten sklepik. - Z braku ruchu był otyły. - Na przykład Ira. - Masz przeczucie? - Coś w tym rodzaju. Przejechali powoli koło kina Curzon i skręcili w lewo. - Russel bardzo dba o bezpieczeństwo. - Być może - zgodził się Dysart. - Jednak wiesz, jak to bywa. Czasem się odzywa ten szósty zmysł. - Teraz ci się odezwał? - Teraz i nie teraz. - MIejmy nadzieję, że się mylisz - powiedział Yorke przechodząc na wyższy bieg. - MIejmy nadzieję, że w czasie naszej służby nic się nie zdarzy. MOje starannie zapakowane jutro czeka na mnie. Punkt siódma chcę mieć służbę z głowy. Rozmowę przerwał trzeci głos z radia.
- Orzeł Jeden, Orzeł Jeden, czy mnie słyszycie? - Szczekaj sobie, szczekaj, psia twoja twarz - mruknął do siebie Dysart. Sięgnął po słuchawkę i nacisnął guzik. - Halo, kontrola, tu Orzeł Jeden. #/3#30 Ryszard Ireland patrzył ze zdumieniem, jak gałka w drzwiach bardzo powoli obraca się to w jedną stronę, to w drugą. Leżał na boku i obserwował to jak zahipnotyzowany. Choć światło u sufitu było mocno przyćmione, nie mógł się mylić, leżał zresztą na wprost drzwi. Z początku myślał, że mu się zdaje, że może nawet śni. Ale nie. Przypadkiem akurat się obudził. Ktoś obracał białą metalową gałką z denerwującą ostrożnością. Ireland słyszał nawet jakby cichy chrobot. Lodowaty pot wystąpił mu na czoło. Zatrzask był otwarty, widział to, a klucz tkwił w zamku. MIjały sekundy. Wreszcie przestało chrobotać, gałka znieruchomiała. Napięty do granic ostateczności Ireland wstrzymał oddech, chaotycznie rozważał, co robić - czy zawołać, czy chwycić za telefon, czy też podbiec do drzwi i sprawdzić, kto się za nimi znajduje. W rezultacie nic nie zrobił - w każdym razie jeszcze nie wtedy. Jakiekolwiek działanie przekraczało jego możliwości. NIe mógł się zmusić do najmniejszego ruchu. Leżał nasłuchując, wpatrzony w drzwi, sparaliżowany strachem. Nieskończenie powoli minęło parę minut, ciszę przerywał tylko spokojny oddech Gabrieli. Sięgnął do wyłącznika, pokój pogrążył się w ciemności. Z trudem pozbył się uczucia, że ktoś go obserwuje. Gabriela poruszyła się i spytała niewyraźnNie: - Co się stało? - NIe, nic… nic. Pewno nawet nie słyszała jego odpowiedzi. Ireland chwilę odczekał, potem wstał ostrożnie i na palcach podszedł do drzwi; mdliło go. Wstrzymawszy oddech nasłuchiwał, lecz słyszał tylko walenie własnego serca. Kto o tej porze nocy mógł myszkować pod drzwiami hotelowymi? Jedno wiedział na pewno: nie otworzy drzwi, żeby sprawdzić. I nie wezwie nocnego portiera. Zresztą z pewnością to był portier na obchodzie. W takim razie zrobiłby z igły widły. Przyłożył prawe ucho do drzwi. POszedł sobie, pomyślał. Ktokolwiek to był, poszedł już sobie. Przyzwyczaiwszy się do ciemności widział wyraźnie klamkę - była nieruchoma. Jeszcze chwilę odczekał na miękkich nogach, wreszcie się wyprostował i bezszelestnie wrócił do łóżka. Kiedy położył się koło rozgrzanej snem dziewczyny, zaczął drżeć jak w febrze. Trwało to przez dłuższą chwilę i dziękował Bogu, że ona śpi i nie widzi, w jakim stanie się znajduje. NIe był to widok wart oglądania. #/3#41 Shirley Bassey śpiewała swoim charakterystycznym stłumionym głosem gdzieś w Europie: …nie można z tobą żyć,@ lecz wiem, że bez ciebie żyć nie mogę@ i cokolwiek byś uczynił,@ ja nigdy, przenigdy…@ REnata Lander gwałtownie wyłączyła radio, nagle uświadamiając sobie słowa, zupełnie jakby ktoś dotknął otwartej rany. PIła trzecią filiżankę kawy, a sześć niedopałków zgniecionych nieporządnie leżało w popielniczce obok. Była
śmiertelnie zmęczona, a jednak nadal nie mogła odzyskać spokoju, to wracając myślą do tego, co się zdarzyło, to wybiegając w przyszłość, szarpana dziesiątkiem wątpliwości, pytań bez odpowiedzi. Jego fotografia na bibliotece wyglądała, jakby ją dopiero co wstawiono w ramki. Ale on się zmienił. ONa też. Oczywiście, każdy człowiek się zmienia, wszyscy i wszystko, wewnątrz i na zewnątrz. PIętnaście lat to szmat czasu, a zmienność jest jedynym pewnikiem w życiu. Pił teraz więcej, zwłaszcza od Ankary. Stał się małomówny, przynajmniej do niej mniej się odzywał. I potrafił wpaść w taką wściekłość, że umierała ze strachu. Jak dziś w nocy… i jak wczoraj. Wszystko się teraz zmieniło. Zawsze łatwo oboje wybuchali gniewem, nawet na początku, ale zaraz potem śmiali się z tego. Zapaliła następnego papierosa, pogrążona we wspomnieniach, nasłuchując jednak czujnie odgłosu jego klucza w zamku. Pragnąc tego z całego serca. Miłość fizyczna przestała odgrywać rolę. Dawno się o tej smutnej prawdzie przekonała - jeszcze przed Ankarą, jeszcze nim Catherine Vanson wszystko zepsuła. Nadal umiał okazywać czułość i troskliwość, ale zbyt często w ciągu ostatnich kilku miesięcy rozdzielała ich jakaś bariera, za którą on krył się i albo pił, albo się wściekał. Dlaczego? Pracę miał ciekawą, tak przynajmniej mówił. W LOndynie czuł się dobrze, lubił LOndyn. I nie miał nikogo na boku. NIe musiał jej nawet o tym mówić, i tak wiedziała. Więc dlaczego? W domu panowało napięcie jak nigdy dotąd. Tylko w towarzystwie NOela był spokojny, rozluźniony. Z radością słuchała ich rozmów i żartów, obserwowała niemądre zabawy. W tej więzi widziała ratunek dla nich wszystkich. Gdzież on jest, na miłość boską, o tej porze nocy? Kręciła się nie mogąc znieść napięcia nerwowego. Za żadne skarby nie będzie dzwonić po ludziach, wtedy dopiero zaczęłyby się plotki, tak jak wtedy z powodu Catherine Vanson. Raz zupełnie wystarczy. Sprawdziła drzwi wejściowe i zajrzała do garażu - bez powodu, bo nie wziął wozu, ale na wszelki wypadek. "Wynoś się, wynoś, do jasnej cholery!" - słowa te ciągle jeszcze dudniły jej w głowie. Samochód stał w garażu, ale jego w nim nie było - była to możliwość, która przemknęła jej przez myśl w chwili zapalenia światła. Przez sekundę łudziła się nadzieją, że po powrocie do domu, zamiast iść na górę, zasnął w samochodzie. Omyliła się; co za głupota przypuszczać coś takiego! W każdym razie zabrał z krzesła w saloniku marynarkę i dziesięć funtów z kuchni, trzymali je tam zawsze na wszelki wypadek. Zauważyła to jakąś godzinę temu i starała się nie myśleć, jak złowróżbne ma to znaczenie. Renata Lander zmarszczyła czoło, starając się przepłoszyć ogarniającą ją panikę. Idąc po schodach powiedziała głośno jak modlitwę: - Kocham ciebie, Harry, czy słyszysz? #/4#07 Dyżurny inspektor kajał się: - Bardzo pana za to przepraszam, szefie. - NO cóż, trudno, fałszywy alarm. - Prześpi się pan trochę? Nadintendent Mcconnell poprawił czarny krawat i odparł, że jeszcze nie wie.
- Wystarczy, żebym się ubrał, a wtedy mogę pracować jak maszyna przez następne dwanaście godzin. - To dobra metoda, szefie. Wyszedł z działu kontroli w NOwym Scotland Yardzie i wrócił do swego pokoju, gdzie znajdowało się schludne biurko i opuszczone w pośpiechu polowe łóżko. Był wysokim, atletycznie zbudowanym mężczyzną o kwadratowych ramionach i lekkim chodzie. Czarny krawat nosił jako żałobę po znajomym sierżancie, który trzy dni temu został zastrzelony, gdy ścigał bandytów, uczestników napadu na bank. Z pudełka na biurku wziął miętówkę, rozgryzł ją i zaczął pisać na brudno list kondolencyjny do wdowy po sierżancie. Gwałtowną śmierć, wszystko jedno czyją, zawsze uważał za coś strasznego. Trzydzieści lat służby nie stępiło jego wrażliwości. Wierzył święcie, że pewnego dnia znajdzie się jakiś oręż przeciw gwałtowi, choć Bogu jednemu wiadomo, kiedy to nastąpi i co to będzie. Jak bardzo świat potrzebował miłosierdzia! "Droga pani Stockwell" - zaczął pisać i urwał wpatrując się w okno. NIe do wiary, jak wcześnie o tej porze zaczyna świtać. Ledwie kwadrans po czwartej, a już szarzeje na wschodzie. #/4#20 - POwtarzam panu - powiedział krupier - jak było. - Fantastyczne - mruknął Dannahay gładząc się po rudej szczecinie na brodzie. - W rezultacie wygrał. - Ile? - Sześćset, może siedemset. - Fantastyczne - powtórzył Dannahay. - Złapał dwie sroki za ogon. Krupier miał twarz zupełnie w stylu El Greca, nie z naszej epoki - długą, wąską, żółtawą i jakąś bez wyrazu. Dannahay nigdy w życiu nie widział takich długich palców u rąk, zupełnie jak pajęcze macki i do tego z pierścionkami. - Jak długo był u was? - Czterdzieści minut. - Przez cały czas z tym Libijczykiem? - Dopiero pod koniec LIbijczyk wyszedł pierwszy, jak poprzednio. Dannahay skinął głową. Miał przed sobą zapis czyjejś gry - stawki i obstawione numery. Spojrzał na dwie kolumny, które tworzyły zakodowaną informację, i cicho gwizdnął. Na dodatek sześćset czy siedemset funtów zysku! NIe ma na świecie sprawiedliwości. - W ostatniej fazie zaczął grać bardziej ryzykownie, prawda? - Tak. - Czy wtedy, kiedy zaczęło mu dobrze iść i zamierzał odejść? Krupier potrząsnął głową. - Wygrał wcześniej. POd koniec zawsze gra tak samo, cheval i carr~e. - Zawsze? - Tak. - Krupier w lekkim płaszczu deszczowym narzuconym na smoking stał niezdecydowany w mieszkaniu Dannahaya. Patrząc na niego Dannahay pomyślał, że nigdy nie widział, żeby ten człowiek mrugnął powiekami. - NO, to dziękuję panu - powiedział wreszcie z naciskiem Dannahay. Czuł się bardzo zmęczony. - Pewno już czwarta.
- Ile razy mam jeszcze prowadzić tego rodzaju zapiski dla pana? - O, już niewiele, może raz. Krupier ruszył w stronę drzwi. Koperta leżała na półce w hallu, zabrał ją przechodząc. - Dobranoc - zawołał za nim Dannahay. - Ciao. #/4#48 Eddie Raven miał rację, że nie uda mu się zasnąć ponownie, ale tym razem przyczyną był świergot ptaków. Z ich powodu i w ogóle z powodu hałasu było to fatalne miejsce, cholernie źle wybrał. NIgdy więcej nie będzie tu nocować. Tylko w metro można się było schronić przed ptasią wrzawą, zwłaszcza latem nie do zniesienia, a już nigdy z pewnością nie ułoży się przy tej sikającej głośno fontannie. Usiadł na stopniach pomnika Roosevelta i ołowianym wzrokiem wpatrywał się w Grosvenor Square. Ciemność prawie już zniknęła. Naprzeciwko, w ambasadzie indonezyjskiej, zapomnieli zdjąć flagę; zwisała martwo w nieruchomym powietrzu. Setki świtów oglądał przepity Eddie Raven czując wewnątrz palący ból i zadając sobie przykre pytania, gdzie iść, na co liczyć. POdniósł obolałą głowę i stwierdził, że nie podoba mu się wygląd nieba. Do diabła, lada chwila może się rozpadać. Dźwignął się więc i ruszył człapiąc zniszczonymi buciskami, w strzępach rękawiczek. Przy najbliższym drzewie wsunął rękę w warstwy ubrań i oddał mocz. Czuł gorycz żółci w ustach, kiedy skierował się w stronę Marble Arch. Znał w pobliżu kilka miejsc, gdzie nieco później mógł liczyć na litość przechodniów. Do tego czasu będzie musiał znaleźć jakieś suche miejsce z dala od tych pzeklętych ptaków. Samochody na Grosvenor Square potrafiły być utrapieniem, ale nie o tej porze. Eddie Raven przeszedł po pasach, chwiejnie kierując się w stronę wschodniego narożnika North Audley Street. NIebo z wolna jaśniało. Na górnym piętrze zewnętrznych schodów pożarowych hotelu Shelley ujrzał ostry błysk światła i to było ostatnie, co widział. KUla, która go dosięgła, zakończyła wszystko ostatecznie. Świt #/4#52 Wyrwana ze snu Helena Olivares usiadła gwałtownie na łóżku. - Co to było? - Jak to, co to było? - wybąkał Roberto. - NIc nie słyszałeś? - Jakby strzał, to masz na myśli? Wstała z łóżka i podeszła do najbliższego okna. Mieszkanie służbowe kierownika hotelu Shelley znajduje się na czwartym piętrze i widok stąd jest nie najlepszy. Wychylając się mogła dostrzec zaplecze służbowe i jeszcze bardziej na ukos plątaninę wąskich uliczek, biegnących na zachód. - Co jeszcze słyszałaś? - dopytywał się Roberto? - Trudno mi określić. Uliczne lampy wycinały jasne otwory w szarości nadchodzącego świtu, ale w jej polu widzenia nic się nie ruszało, ani samochód, ani człowiek. - Jakby trzask - pomyślała głośno, a oddech jej zaparował szybę. - Może wystrzał z rury wydechowej?
- A więc też słyszałeś? - Mówiłem ci, że słyszałem - powiedział Roberto płaczliwym głosem. - Przecież nie śpię od Bóg wie kiedy. Odwróciła się i zmarszczywszy brwi w półmroku pokoju spostrzegła, że siedzi oparty o kilka poduszek. ZUpełnie zapomniała o jego bolącym zębie. - NIc ci nie lepiej? - I tak, i nie. Lekko rozdęła nozdrza. Z narastającym zdumieniem w głosie zapytała: - Co piłeś? - Bacardi. Zapaliła nocną lampkę i popatrzyła na niego z rozbawieniem, choć senność nadal czaiła się w jej oczach. Obok niego stała szklanka i butelka. - Wyglądasz na pijanego. Wzruszył ramionami. - Ból czyha jak drapieżne zwierzę. - A ty mówisz jak facet z reklamy telewizyjnej. - Ziewnęła i podeszła do niego. - A więc twoim zdaniem to był wystrzał z rury wydechowej? - Oczywiście. - Miałam wrażenie, że to w tym pokoju, w każdym razie gdzieś bardzo blisko. - MNie się nic nie wydawało - mruknął Roberto. - W tym stanie nie byłbyś wiarogodnym świadkiem. - Ale też i nie panikarzem, jak pewne znajome osoby. - Tylko patrzeć jak znajdziesz się w "Księdze rekordów" Guinnessa. - Z jakiego powodu? - Z powodu krótkiej pamięci. #/4#54 Ben Halifax nigdy się nie dowiedział, do kogo należał ten pies, ani skąd się wziął, ani gdzie potem sobie poszedł. Był to spory brązowy mieszaniec o wyrazistych oczach, który przez blisko dwa lata nie odstępował go, od kiedy zaczął rozwozić mleko wózkiem elektrycznym z Duke Street. Halifax nazwał go Chunky, a pies towarzyszył mu z niezachwianą wiernością aż do Park Street i potem znów do Carlos Place. I to za co? Za trzy lub cztery bułki. Halifax nie miał specjalnych złudzeń, a jednak te kilka razy, kiedy Chunky nie pojawił się, brakowało mu go. Śmieszne. - Chunky! Pies skakał koło niego, a on mu rzucił drugą poranną bułkę. Bez zatrzymania skierował się na Grosvenor Square i ruszył powoli zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a za plecami dzwonił mu wesoło w plastikowych pojemnikach ładunek butelkowanego mleka. Dawniej Halifax musiał stale zaglądać do książki zamówień; teraz, czy ktoś przybył, czy ubył, nie sprawiało mu różnicy, gdyż na pamięć znał swoich odbiorców: sklepy, domy prywatne, hotele, ambasady; tych ostatnich nie brakowało tu, w dzielnicy Mayfair. Podśpiewując sobie skierował się w stronę Upper
Grosvenor Street. Najbardziej lubił tę porę dnia; dziś nawet pogoda była niezła. Ruch prawie żaden, a wszystko wokół zaczynało właśnie odzyskiwać kolory. Wielu jego znajomych uważało, że to głupota podjąć się takiej pracy, ale całkiem nie mieli racji. Chunky pobiegł w prawo, przed ambasadę amerykańską. Głupi pies. Halifax spojrzał, żeby się przekonać, co robi, kiedy zobaczył, że obwąchuje jakiś duży przedmiot leżący na ziemi. Normalnie Halifax wcale by się tym nie przejął, zresztą z powodu odległości i kiepskiego światła niewiele mógł dostrzec. Ale wtedy Chunky zrobił to, czego nigdy jeszcze nie zrobił. Zaszczekał, i to niejeden raz. I dziwna rzecz - z łbem uniesionym do góry, z łapami opartymi o ów przedmiot. - Chunky! Ale pies nadal szczekał i jakby nawet wył. Halifax zatrzymał wózek, ale nadal nie widział wyraźnie. MOże z dziesięć sekund stał niezdecydowany, wtedy pies znowu zawył, unosząc pysk do góry, krótko, urywanie, prawie falsetem. To go zmusiło do działania. Cymbał ze mnie, pomyślał, skręcając wózkiem prawie pod kątem prostym. Teraz będę musiał objechać prawie cały skwer, ale mniejsza o to. Z początku nie miał pojęcia, dlaczego Chunky tak się zachował. Nawet z odległości dwudziestu jardów nie był pewien, co było tego powodem, ale ten przedmiot był większy, niż początkowo przypuszczał. I nagle przerażenie spłynęło mu mrowiem po kręgosłupie i już się domyślał. Dobry Jezu… A w chwilę później był pewien. - Dobry Jezu - tym razem powiedział głośno. POdjechał wózkiem do ciała. Pies przestał szczekać, lecz ciągle stał wyprężony, ze stulonymi uszami, zdenerwowany. Cisza była przeraźliwa. Halifax wysiadł z wózka i przyklęknął na jedno kolano, lękliwie dotykając trupa. - Odejdź, Chunky… Słyszysz? Odejdź! Ciało leżało twarzą do ziemi, więc je odwrócił. Chuda zarośnięta twarz, jaką ujrzał, miała na sobie stygmat spokoju i ponadczasowości, jaki przynosi śmierć, ale ku jego zdumieniu doleciał go odrażający zapach, a już widok krwi przeraził go zupełnie. Chunky niuchając podszedł bliżej; gwałtownie go odpędził. Miał kompletny chaos w głowie. Czując mdłości wstał, rozejrzał się, nie wiedząc właściwie, czego szuka, wiedząc jednak, że potrzebna mu jest pomoc. Wózek stał między nim a hotelem Shelley i to zapewne uratowało mu życie. Z suchym trzaskiem fontanna mleka nagle wystrzeliła ze środka pojemników. Cofnął się instynktownie, i usłyszał odgłos strzału. Całkiem niemądrze odwrócił się spoglądając na hotel i w tej samej sekundzie druga kula trafiła w obudowę wózka tuż koło jego głowy. Wtedy ogarnęła go panika. Zaczął biec przed siebie, byle gdzie, aby uciec; Chunky razem z nim, ciesząc się nieoczekiwaną zabawą. #/4#58 NIe wiedzieć czemu Jim Usher nie słyszał strzału, który zakończył ziemską wędrówkę Eddie Ravena. Ale usłyszał dwa następne właśnie wtedy, gdy nalewał sobie herbatę. W zamkniętym sześcianie jego dyżurki były stłumione, ale bliskie, bardzo bliskie. Natychmiast podszedł do frontowego wejścia, pchnął szklane drzwi, owiał go chłód poranka.
NOrmalnie na NOrth Audley Street nie ma nic ciekawego, ale kiedy rozglądał się, ktoś otworzył okno na trzecim piętrze po przeciwnej stronie ulicy i wytknął głowę. Było to w gmachu Marynarki Wojennej na rogu, i w tej samej chwili w kilku oknach na różnych piętrach zapaliło się światło. A więc nie przesłyszał się. - Orzeł Jeden, Orzeł Jeden… Wzywa kontrola… Odezwał się Dysart: - Tu Orzeł Jeden, odbiór. - Człowiek zabity na Grosvenor Square tuż przy zbiegu z North Audley Street. Z ambasady amerykańskiej dzwonił do nas dyżurny urzędnik. Przypuszcza, że strzelano z hotelu Shelley na North Audley Street… KOniec. - Tu Orzeł Jeden, natychmiast jedziemy na Grosvenor Square. KOniec. MIjali właśnie pałac Buckingham, ostatnie gwiazdy nikły pod naporem dnia. Yorke nacisnął gaz, czuli, jak wóz nabiera szybkości. - NOrth Audley jest jednokierunkowa. - Ja też byłem jednokierunkowy chwilę temu - powiedział Yorke z goryczą. - NIgdy nie wiesz, gdzie cię czeka szczęście. - Dysart z trudem opanował czkawkę. - A może ktoś się wygłupia. - Założymy się? Usherowi zdawało się, że gdzieś daleko słyszy tupot szybkich kroków. POza tym panowała absolutna cisza. Z prawej strony, o jakieś piętnaście, dwadzieścia jardów od znaków jednego kierunku przy wjeździe na skwer, zobaczył wózek do rozwożenia mleka. Zdziwiło go, że stoi w dziwnym miejscu, ale gdyby nie wzburzenie, doszedłby zapewne do wniosku, że się zepsuł. Ruszył w jego kierunku. Gdy przechodził koło gmachu Marynarki, jakiś mężczyzna wychyliwszy się z okna zawołał: - Co to było pańskim zdaniem? Usher wzruszył ramionami i rozłożył ręce, przyspieszając kroku. Głos Amerykanina zabrzmiał bardzo wyraźnie w ciszy i jakoś dodał mu otuchy. W gmachu Marynarki zawsze byli Amerykanie: Eisenhover miał tu swoje biura w drugiej połowie 1942 roku, upamiętniała ten fakt mosiężna tablica, a teraz mieściła się tu siedziba amerykańskich morskich sił zbrojnych w Europie. Usher znajdował się jeszcze spory kawałek od wózka, kiedy spostrzegł kałużę mleka. Ale ciało Eddiego Ravena zauważył, kiedy był całkiem blisko. Ogarnęło go uczucie niedowierzania i podniecenia zarazem. W kałuży mleka widział strużki krwi, a z tyłu wózka dobiegało równomierne kapanie. Bardzo wiele lat dzieliło Ushera od udziału w przemocy. Przez chwilę zdawało mu się, że zatracił zdolność praktycznego rozumowania, ale następne spojrzenie powiedziało mu wszystko. Patrzył na człowieka martwego, który zginął niedawno, oczy miał otwarte, a strumień płynącej ciągle krwi był jaskrawoczerwony. - Hej, uważaj, człowieku! ON jest tam, w hotelu Shelley!
Ostrzeżenie dobiegło go od pomnika Roosevelta i do reszty przeraziło Ushera. Nagle poczuł się zupełnie bezbronny. Instynktownie skulił się za wózkiem i spoza butelek zaczął uważnie badać wzrokiem tak dobrze sobie znaną fasadę hotelu. - Jakiś wariat siedzi tam i strzela. KOlejno zapaliły się światła w narożnym budynku, a na frontowych stopniach ambasady amerykańskiej pojawiło się kilka osób, ale wszystko to nie wiedzieć czemu wzmogło osamotnienie Ushera. Świt zaczął przywracać kształty, a mleko w rynsztoku nabrało różowego odcienia. Zaczął się powoli wycofywać, nie na darmo ten sześćdziesięciotrzyletni mężczyzna był kiedyś żołnierzem i dawne doświadczenie podszepnęło mu, co robić. Później, gdy wspominał te kilka minut, zawsze zdumiewał się własną zwinnością. Od żywopłotu, który okalał zieleń skweru, dzieliło go pół jezdni. Do zbawczych krzewów dotarł w sześciu skokach, przesadził je i dysząc ciężko przypadł za nimi do ziemi. Serce mu jeszcze waliło, kiedy już dobrze zasłonięty szedł po trawie, z każdym krokiem oddalając się od niebezpieczeństwa, ale nadal mając uczucie, że wszystko, w czym bierze udział, jest snem. - Gdzie pan jest?! - zawołał do tego, który go przestrzegł. - Gdzież, u diabła, pan jest? #/5#07 - Ktoś puka - powiedziała Gabriela Wilding. - Hm? - Ktoś puka. Ryszard Ireland z trudem otworzył oczy. - Która godzina? - Chyba kwadrans po piątej. - O Boże - jęknął. W tym momencie sam usłyszał pukanie i zmarszczył gniewnie brwi. Głośniej, niż zamierzał powiedział: - Cóż się, u licha, dzieje? - Jakieś zamieszanie na dole. - Gdzie? - NIe bardzo wiem. NIe mam pojęcia, co mnie właściwie obudziło, a potem ktoś coś krzyczał na ulicy. Ale nic nie widziałam. PUkanie znowu się rozległo - niezbyt głośne, ale natarczywe, naglące. Gabriela o lnianych farbowanych włosach i lśniącej bielą skórze stała naga przy oknie. W jej skąpym polu widzenia znajdował się wózek mleczarza, mały jak dziecinna zabawka. - Idź - powiedziała. Mimo zaspania udało mu się uśmiechnąć. - Dlaczego nie ty? - Tak jak jestem? - Ktoś miałby przyjemność. - Ty pójdziesz - ucięła dyskusję, wracając do łóżka. Ireland naciągnął spodnie piżamy. - Dobrze już, dobrze - powiedział dość głośno, żeby uspokoić intruza. Był teraz opanowany, spokojny, ani śladu nocnego kryzysu. Pomocny był mu świt, no i Gabriela. KIedy szedł przez pokój, wróciło niemiłe wspomnienie tamtych chwil. Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Gabriela przykryła się. - Dlaczego nie telefonują? - MOże hotel się pali. - POmysł bardzo zabawny.
Stłumił ziewanie, otworzył zatrzask i ostrożnie uchylił drzwi na kilka cali. Wyraźnie usłyszał westchnienie Gabrieli. W tym samym momencie drzwi zostały mocno pchnięte łokciem i do pokoju wpadł rosły, barczysty mężczyzna. - Cóż, u diabła… Pchnięty kolanem w podbrzusze Ireland zatoczył się na fotel i w tym momencie poczuł przenikliwą woń potu napastnika. Przez półprzymknięte z bólu powieki spostrzegł, że mężczyzna kopnięciem zamknął drzwi i oparł się o nie. - Siadaj! Mężczyzna w prawej ręce trzymał sztucer, a w lewej wąski czarny futerał. - Siadaj, słyszysz? Ireland posłuchał. ZUpełnie obcym, załamującym się głosem wyjąkał: - Czy to ma być żart? Głupi dowcip? - Stul pysk. Ireland skulił się, ciągle jeszcze czuł pulsujący ból w kroczu. Mężczyzna postawił walizeczkę na podłodze, wszedł szybko do łazienki, rozejrzał się i wrócił. Ciemne włosy, głęboko osadzone oczy, kraciasta marynarka, która go poszerzała, mocno zbudowany. KIedy na nich patrzył, mieli wrażenie, że stara się zapamiętać każdy szczegół ich twarzy. Potem spojrzał na Gabrielę. - Na jak długo wzięliście ten pokój? - Na dzisiejszą noc - odparła drżącym głosem. - Tylko na jedną noc. - Do południa? Skinęła głową. - Ubrana? - NIe. - To się ubierz. - Ton jego głosu był zimny, groźny. - Ty i on. Oboje. Gabriela zaryzykowała pytanie: - Czego pan od nas chce? - Dowiecie się. Ireland rzucił jej przerażone spojrzenie. Prawy kącik ust mu drgał. - A jeśli będziecie próbować jakichś sztuczek, zastrzelę was. Zrozumiano? #/5#16 Z pewnością nałogowy pijak. Bezdomny wykolejeniec. To powiedział Dysart. Wóz nadintendenta Mcconnella zatrzymał się koło Orła Jeden na Upper Brook Street przy bocznym wejściu do ambasady amerykańskiej, oba niebieskie światła ostrzegawcze mrugały w milczącym porozumieniu. Obok nich stał dyżurny urzędnik ambasady i wartownik z piechoty morskiej, który pierwszy wszczął alarm. Na ulicy obok wózka mleczarza leżało nieruchome ciało Eddiego Ravena. - Dziękuję, panowie - skinął głową Mcconnell, nie zwracając się do nikogo specjalnie. - Gdzie jest ten drugi, do którego strzelano? - Tutaj, panie nadintendencie - powiedział Dysart. - Nazywa się Halifax. Było już zupełnie jasno, niebo znaczyły pręgi cynowoszarych chmur. Halifax ubrany był w białą kurtkę i sprane dżinsy, na plecach jego widniała wypisana wielkimi literami nazwa firmy mleczarskiej. Palił nerwowo papierosa, odrywając go tylko od ust, żeby przełknąć głośno.
- Czy pan wie dokładnie, skąd padły strzały? - spytał Mcconnell. - Drugi z Shelleya. - A pierwszy? - NIe jestem pewien. Ale drugi z Shelleya. Ktoś był na schodach pożarowych. - Co za ktoś? - Spostrzegłem jakiś ruch. - HOtel był ukryty przed ich wzrokiem, ale wskazał nieokreślonym gestem w jego kierunku. - To było po pierwszym strzale. Ja tylko dostrzegłem ruch, ale ktoś tam był z całą pewnością. - Na którym piętrze? - Czwartym albo piątym. Usłyszeli przeraźliwy sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia - wysoki, niski, wysoki, niski. Mcconnell nie znosił tego dźwięku, pełnego dramatycznego napięcia. Odwrócił się do Dysarta i wskazał palcem wózek. - Nikomu nie wolno tam się zbliżyć, cały ten odcinek ulicy jest w zasięgu ostrzału. Pierwsza rzecz to zabezpieczyć okoliczny teren, w tym celu ruch samochodowy trzeba skierować innymi ulicami. - POrozumiem się z wydziałem drogowym. - Ale to natychmiast. Zaraz zacznie się wzmożony ruch, a wtedy sobie nie poradzimy. Mcconnell wyjechał ze Scotland Yardu z sierżantem dochodzeniowym i konstablem, najbardziej zarośniętym kierowcą, jakiego znał. Wskazując głową Ushera spytał sierżanta: - Czy to nocny portier? - Tak jest, panie nadintendencie. - Spytaj go, czy może nas wprowadzić do hotelu tak, żebyśmy byli osłonięci. - Zaraz to zrobię. Mcconnell wrócił do swego wozu, musiał jak najszybciej porozumieć się z komendą. Potrzebował pomocy, i to szybko. Trzeba było przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności. #/5#20 Renata Lander słyszała karetkę przejeżdżającą niedaleko, ale nie zwróciła na to specjalnej uwagi. Była pochłonięta czymś zupełnie innym. ZNiknął futerał ze sztucerem Harry'ego. NIe tylko marynarka, nie tylko pieniądze. Również futerał. Spostrzegła to pięć minut temu. PIęć minut temu jakiś impuls skłonił ją, żeby zajrzeć do szafy w hallu i sprawdzić, czy Harry zabrał również płaszcz od deszczu. Odetchnęła z ulgą, kiedy się przekonała, że nie, ale jej radość krótko trwała, gdyż zaraz spostrzegła brak futerału. Zawsze go tu trzymał, zawsze, nie miało więc sensu przeszukiwanie domu. A zabierał go tylko wtedy, gdy w czwartki wieczorem szedł do KLubu Strzeleckiego przy Lancaster Gate. Oka nie zmrużyła do drugiej w nocy. Zbyt wiele kawy, papierosów, zbyt wiele bolesnych rozmyślań. Machinalnie weszła do gabinetu i rozsunąwszy zasłony wyjrzała na brukowaną uliczkę. KIlka godzin temu przysięgła sobie, że nie będzie nigdzie telefonować, ale to było przed jej odkryciem.
Sekretarzem Klubu Strzeleckiego był Jackman, Frank Jackman. Znalazła jego numer w książce telefonicznej i wykręciła, usiłując sklecić argumenty, dlaczego budzi go o tak wczesnej godzinie. Brrp, brrp… NIe mogła zrezygnować z tego telefonu, choć nie znała Jackmana. - Halo? - Czy to pan Jackman? - Tak. - Proszę mi wybaczyć, że dzwonię o tak niezwykłej godzinie, ale… - Kto mówi? - głos miał zaspany, ochrypły. - Tu Renata Lander… Żona Harry Landera. - Harry Landera? - Tak, raz jeszcze proszę mi wybaczyć, ale właśnie przekonałam się, że z naszego domu zniknął futerał z bronią Harry'ego. - Jakże nieprzekonujące były jej własne słowa. - A ponieważ Harry nie nocował w domu… - Chodzi pani o jego Rauenthalera? - Ma tylko jeden sztucer, proszę pana. - I został on ukradziony? Czy dobrze zrozumiałem… - Ja… ja sama nie wiem. Zastanawiałam się, czy nie zostawił go w klubie. - W klubie z pewnością nie. - Odchrząknął głośno. Na drugim planie usłyszała głos kobiecy mówiący: - O Boże, co za wariatka. Wiesz, która godzina? - Głos ten urwał się, najwidoczniej Jackman zasłonił mikrofon dłonią, ale po chwili znowu się odezwał: - Na pani miejscu, pani Lander, zadzwoniłbym do policji. - Tak… no tak. - Zapewne nie może się pani porozumieć z mężem? - Tak, teraz nie, może później. - I przed chwilą zobaczyła pani, że nie ma sztucera? - Tak. - O Boże, pomyślała, o Boże miłosierny. I naprędce wymyśliła jakiś powód, dlaczego tak wcześnie musiała wstać. - Jest mi ogromnie przykro - powiedziała na zakończenie - że pana niepokoiłam. #/5#22 Zewnętrzna elewacja hotelu Shelley jest biało_czerwona, czerwona cegła i okna obramowane białym kamieniem. Usher prowadził Mcconnella i sierżanta w kierunku zaplecza służbowego; szli szybko, kryjąc się pod ścianami sąsiednich domów. Jedyną odkrytą przestrzeń, małą uliczkę - Fairfield Walk - przebiegli pojedynczo, Mcconnell na końcu. Teraz na schodach pożarowych nikogo nie było - sprawdził to przebiegając. Weszli do hotelu przez jeden z podjazdów dla dostawców, minęli potem pralnię i dział chłodniczy. Wędrowali jak przez jaskinię, betonowymi, słabo oświetlonymi korytarzami, a ich szybkie kroki odbijały się donośnym echem. Gdzieś w głębi słychać było dzwoniący uporczywie telefon.
- Kiedy się tutaj zacznie ruch? - Już wkrótce - odparł Usher. KUchnia była tak samo pusta jak inne pomieszczenia, zimna jak kostnica. Usher wprowadził ich do restauracji, zwalniając tu kroku, gdyż był prawie bez tchu. Mcconnel zrównał się z nim. - Ile wind macie? - Trzy. - I oczywiście schody. - Tak. - Ile wyjść i wejść? - Frontowe i tylne, plus schody pożarowe. - A więc mógł się przez nie dostać do hotelu? - Tak. - Może wykorzystał schody pożarowe jako miejsce zasadzki? - MOże - zgodził się Usher. - Ale wydaje mi się, że był tu przedtem. - Skąd pan wie? - NIe jestem pewien, ale zdawało mi się, że go słyszałem… Jakieś dwie godziny temu. W każdym razie coś albo kogoś słyszałem. Mcconnell nie nalegał. To, co było dwie godziny temu, nie miało znaczenia. LIczyło się tylko teraz. Weszli do hallu, kroki ich stłumił gruby dywan, obejrzeli tu wszystko dokładnie: stoisko z prasą, półkoliste lady, spiralne schody koło wind, recepcję, szklaną ścianę wychodzącą na ulicę, misy z kwiatami i świeczniki. - Proszę sprawdzić, co się dzieje na pierwszym piętrze. Sierżant przeskakując po trzy stopnie zniknął i po chwili wrócił kręcąc przecząco głową. - Zostańcie tam - polecił mu Mcconnell. Myśli kłębiły mu się w głowie. Trzeba będzie przeszukać hotel dokładnie od strychu po piwnice, ale był to istny labirynt i musiał czekać, aż przyjedzie specjalna grupa operacyjna, najwcześniej za piętnaście minut. - Ile osób mieszka teraz w waszym hotelu? - Pewnie ze sto dwadzieścia - odparł Usher. - MOże sto trzydzieści. W szklanej klatce zadzwonił telefon. Odebrał go Usher. - Tu nocny portier. - NO, nareszcie - usłyszał rozgniewany głos kobiecy. - Dzwonię i dzwonię bez skutku. - Bardzo mi przykro, proszę pani - Mcconnell dał mu znak, żeby jak najprędzej kończył - ale zostałem odwołany. - To mnie nic nie obchodzi. Słychać tu jakieś okropne hałasy. Najpierw walenie, potem widziałam kogoś na schodach pożarowych koło naszego okna i wreszcie ktoś krzyczał. To straszne, żeby gość hotelowy był narażony na takie traktowanie. I to nie ja jedna, muszę zwrócić uwagę. MOi sąsiedzi również byli niepokojeni. - Jaki jest numer pani pokoju? - 237. - Zajmę się tą sprawą, łaskawa pani, ktoś z dziennej zmiany zgłosi się do pani celem wyjaśnienia. A na razie bardzo przepraszam. Ushera zdumiewał własny spokój i opanowanie; przecież szok, jaki przeżył natykając się na ofiarę nagłej śmierci, jeszcze nie minął. - Kto jest kierownikiem? - spytał Mcconnell.