Rozdział pierwszy
Pod koniec swego listu, gdy doszedł do punktu, gdzie
żadnym już kłamstwem nie mógłby jej ani zranić, ani
ukoić, napisał:
Nie zdołasz mnie znaleźć, więc nie ma sensu, żebyś pró-
bowała. Nie warto też zadręczać pytaniami Sama Grigga,
on nie wie. Nikt nie wie. Jedynym człowiekiem, który po-
trafi coś Ci powiedzieć, jest doktor Urquhart, a on tylko
powtórzy diagnozę Devlina. Mam przed sobą parę mie-
sięcy czasu, to wszystko. Nawet mordercy wolno wyrazić
ostatnie życzenie, więc błagam Cię, udziel tego prawa,
i mnie. Zostaw mnie w spokoju, Catherine. A ponieważ
nie mogę liczyć na to, byś zrozumiała, mogę tylko jeszcze
raz Cię zapewnić, że mi żal — nawet nie wiesz, jak bar-
dzo mi żal...
W godzinę i pięć minut po wyprowadzeniu taksówki
z duchoty i zgiełku Barranca kierowca, jak gdyby dopiero
teraz mu się przypomniało, że wiezie pasażera, zerknął
przez ramię:
— Dokąd pan chce w Quepos?
Loader wzruszył ramionami, za późno jednak, by dać
tym do zrozumienia, że mu wszystko jedno. Kierowca już
patrzył znowu na szosę; chociaż przy kluczyku stacyjki
huśtał się święty Krzysztof i do brezentu budy przypięty
był obrazek Matki Boskiej, zbyt ufnie po tej szosie jechać
nie należało. Opony zapiszczały bezsilnie na podwójnym
zakręcie i Loader całym ciałem odczuł gwałtowną dwu-
krotną zmianę kierunku. Minęło prawie pół minuty, zanim
znów padło pytanie, tym razem bez oglądania się w tył.
— Quepos już za następnym wzniesieniem, seńor. To
dokąd pan chce?
— A dokąd pan by radził?
— Pan nie do którejś z tych will?
— Do hotelu.
— Więc do Las Gaviotas. — Kierowca smętnie uśmiech-
nął się w lusterko. — No, ja właściwie nie radzę. Ale nic
innego nie ma... w tym Quepos.
— Wystarczy dla mnie — powiedział Loader.
Na razie interesowała go tylko perspektywa kąpieli
i snu. A zatem Las Gaviotas — niech będzie. Przynaj-
mniej jedna z licznych decyzji do podjęcia już odpadła.
Rozstrzygnął wszystkie, jakie mógł, problemy, jeśli chodzi
o najbliższą przyszłość, i to podkopało jego siły. Nawet
konieczność dokonywania z dnia na dzień wyboru w spra-
wach jak najbardziej błahych zaczęła mu się wydawać
ciężarem.
Zmęczony był już w chwili, gdy schodził ze statku,
i obojętnie oglądał obcy, surowy krajobraz wyspy Ga-
lilea. Barranca pozostała mu w pamięci jako miasto bru-
natne, inkrustowane w żółtych skałach, przecięte bruna-
tnoszarą rzeką płynącą wąwozem wśród plam zieleni. Na
środkowej równinie wyspy widział ziemię uprawną, czer-
woną jak pieprz turecki i szosę białą, sypką jak mąka.
Prawie wbrew jego woli te kolory go uderzały. Teraz szo-
sa kręto pięła się pod górę wśród rozrzuconych tamarysz-
ków i pojedynczych sosen, które przypominały czarne pa-
8
rasole. Od czasu do czasu przebłyskiwało zza drzew coraz
bliższe morze, kobaltowy spokój aż po cieniutką linię ho-
ryzontu. A gdzieś za wyprasowaną równiną ukazywały
się przelotnie na ostrzejszych zakrętach aksamitne fałdy
wzgórz.
— Pan tu na długo?
— Nie wiem. — Te słowa nawet w obcym języku
wzbudziły w Loaderze nieuniknioną trwogę. — Na jakiś
czas.
— Las Gaviotas to pensjonat — rzekł kierowca zna-
cząco. — Drugiej klasy. — Zaryzykował nad kierownicą
machnięcie ręką z rozstawionymi palcami. — Nie naj-
lepszy, nie najgorszy. Pan rozumie?
Loader skinął głową. Gaviotas. Mewy... Musimy trochę
się zastanowić, żeby sobie to przetłumaczyć, ale i tak ty-
dzień na hiszpańskim lądzie starł większość rdzy z jego
hiszpańszczyzny, która wcale nie była taka zła, jak przy-
puszczał, wiele mu ułatwiała i z każdym dniem ulegała
poprawie.
— Czysty jednak — rozwodził się kierowca. —- Właści-
ciel to niejaki seńor Berris.
Szosa, przez chwilę równa, zaczęła spiralą łagodnie opa-
dać. Poniżej — tam gdzie marszczyło się i pieniło morze —
przy poszarpanym skalistym brzegu tworzył się szereg
miniaturowych zatok. Półkoliście nad największą z nich
rozsiadła się duża wieś z piaskowca, różowawa i rozedrga-
na w słońcu południowej godziny.
— Quepos, seńor.
Loader pochylił się do przodu. Niski, szeroki kościół
z kopułą jak meczet. Zastygłe w powietrzu zielone eksplo-
zje palm i między nimi żebrowane szczyty dachów. Ulicz-
ki i zaułki w ich cieniu jak krzyżujące się wąskie okopy
i falochron w kształcie litery L, kilka łodzi rybackich bez
masztów.
Więc to tu? To ma nastąpić tutaj?
— Las Gaviotas jest niedaleko przystani — rzekł kie-
rowca, ale zanim Loader zdążył spojrzeć we wskazanym
kierunku, wieś zniknęła za murem rozrośniętych opuncji.
Taksówka zgrzytała na wybojach. Minęli parę na skra-
ju wsi stojących domów, których ochrową szarość oży-
wiały plamy powojnika i euforbii. Ciemnoskóre dzieci
grzebały w piachu przed otwartymi wrotami podwórka.
Kury, czarne i białe świnie. Jakiś staruszek jechał na
oklep na kościstym mule.
Loader przymknął oczy. Było parno i ogarniało go co-
raz większe zmęczenie. Wybrał Quepos oglądając mapę
jeszcze na statku przed wylądowaniem w Barranca, ale
ciekawość szybko w nim osłabła. Żadnych uczuć ostatnio
nie potrafił w sobie podsycać oprócz nieustannej grozy.
Usłyszał głos kierowcy:
— Wille przeważnie są za wsią... nad mniejszymi zato-
kami. Byłem w dwóch co najmniej. Pięknie w nich. Wspa-
niale. — Cmoknął pulchnymi wargami. — Może pan się
wprowadzi do którejś, seńor.
— Może — jak echo powtórzył Loader.
— Niektóre są do wynajęcia, niektóre na sprzedaż. Teraz
nie sezon, nie powinien pan mieć trudności.
Wszyscy wychodzili z tego samego założenia — że on
jest bogaty. Nieważne, że ubranie miał pomięte i tylko
dwie dosyć zniszczone walizki. Kogo stać na paszport
zagraniczny, podróże statkiem, wynajmowanie taksówek,
zatrzymywanie się w hotelach czy choćby drugorzędnych
pensjonatach, ten siłą rzeczy reprezentuje kapitał.
— No, ale — dodał kierowca bez entuzjazmu — w Las
Gaviotas źle nie jest. Bardzo czysto. I bardzo tanio, na-
turalnie. Seńor Berris to mój znajomy.
Kiedy Loader otworzył oczy, taksówka jechała już przez
wieś, główną zapewne ulicą. Jedna kawiarnia i druga, kil-
ka bazarowych sklepików, na jednym końcu kościół, na
10
drugim nieduży plac. Ostro zarysowane spłachetki grana-
towego cienia i oślepiająca gra słonecznych blasków. Ja-
kiś aromat korzenny. Nieliczni ludzie snuli się bez celu.
Zobaczył jeszcze jeden miejscowy samochód, w takim sta-
nie mniej więcej jak jego taksówka i — może po to, by
sobie przypomnieć, że Afryka jest blisko — spętanego
wielbłąda. Ale stwierdził, że już nie potrafi odczuwać zdu-
mienia.
— Urodziłem się tutaj — mówił kierowca. — Quepos
to moja wieś. W Barranca jednak lepiej. — Znów uśmiech
za pośrednictwem lusterka. — Więcej życia. Więcej dziew-
czyn.
Wąskie uliczki w lewo i w prawo. Taksówka wcisnęła
się w jedną z nich i z rykiem klaksonu przejechała pod
obwisłymi sznurami z praniem udrapowanym między prze-
ciwległymi balkonami. Kierowca zażartował:
— Wiedzą o pana przyjeździe, seńor. Widzi pan, flagi
wywiesili.
Przez całą godzinę prawie się nie odzywał, teraz korzy-
stał z każdej sposobności.
Uliczka prowadziła na nabrzeże. Loader musiał przy-
mrużyć oczy, gdy wynurzyli się znowu w blask słońca.
Większa część nabrzeża była usłana sieciami, suszono je,
naprawiano. Tworzyły się jednak między nimi nierówne
alejki, więc kierowca spróbował pojechać w stronę mola
na przełaj. Od razu rozległy się okrzyki protestu. Jakiś
człowiek wymachując rękami stanął nagle przed tak-
sówką.
— Nie! Nie!
Kierowca sklął go donośnie klaksonem. Ktoś inny przy-
skoczył, kobiety przykucnięte przy sieciach odwróciły gło-
wy. Wrzawa się wzmagała. Ten przed taksówką nie ustę-
pował.
Na litość boską — pomyślał Loader. Zapytał:
— Chyba jest tu gdzieś objazd?
11
— Im się wydaje, że cały brzeg należy do nich —
warknął kierowca.
Pomagał sobie klaksonem, jakby to była broń, przekli-
nał. Drugi z protestujących, całym swoim ciężarem oparty
o błotnik, zaczął spychać taksówkę. Loader pocił się, wzbu-
rzony i zakłopotany.
— Niech pan zawróci! — zawołał. — Niech pan usłu-
cha!
Kierowca go zignorował. Coraz więcej ludzi tłoczyło się
przy taksówce, kołysząc nią, waląc pięściami w karoserię,
jazgocąc. Nieomal świat przysłoniły smagłe twarze, dra-
pieżne ręce i srogie oczy. Ktoś splunął paskudnie na
przednią szybę. Loader z desperacją szturchnął kierowcę
w ramię.
— Czy pan nie słyszał? — krzyknął, jak mógł najgłoś-
niej. — Niech pan jedzie inną drogą. Inną drogą!
To w końcu poskutkowało. Kierowca klnąc uznał swą
porażkę i ze zgrzytaniem taksówka zaczęła się wycofywać.
Jedna z kobiet uczepiona chłodnicy potknęła się przy
tym i upadła. Już nie wrzaski, tylko szyderstwa zagłuszały
warkot silnika. Grube żyły ukazały się na skroniach kie-
rowcy. Wykręcił głowę i ponuro łypnął gdzieś w tył za
Loadera.
— Dzikusy! — wybuchnął. — Świnie!
Nacisnął nogą hamulec, wrzucił pierwszy bieg. Mięśnie
przedramion miał jak powrozy, gdy zmagając się z kie-
rownicą zataczał taksówką szeroki łuk już z dala od sieci.
Na bruku z kocich łbów bliżej morza zwiększył szybkość.
Ale drwiny jeszcze go doganiały. Wychylił się i odpowie-
dział urągliwym gestem.
— Było miejsce między tymi śmierdzącymi sieciami —
szczeknął do tyłu na benefis Loadera. — Głupiec nawet
by to widział.
Loader milczał. Zdenerwowała go bardzo ta awantura.
Zaryzykował długą podróż po to, by się odsunąć od ludzi,
nieprzygotowany psychicznie zarówno na objawy wrogości,
12
jak na wylewne powitanie. Przez chwilę czuł nieomal
rozpacz.
— Tyle miejsca! — chrypiał kierowca. Spode łba pa-
trzył w kierunku sieci.
Z drugiej strony nabrzeża stały trędowate, odbarwione
domy. Bruk z kocich łbów urwał się raptownie przy mo-
lo i opony sunęły teraz ze szmerem po smołowanej na-
wierzchni. Minęli obrzeżoną kamieniami kępę grubej tra-
wy z przysadzistą granitową kolumną pośrodku, dalej parę
nędznych domków jednopiętrowych i kolonię pustych kra-
mów. Wjechali w krótki szpaler platanów i tamaryszków,
nagle smołowana nawierzchnia znów zamieniła się w szo-
sę, morze jaśniało tuż obok, fale pluskały o skraj sreb-
rzystej plaży.
— Las Gaviotas.
Taksówka stanęła przed prawie kwadratowym, kiedyś
białym budynkiem. Cofnięty nieco w głąb brukowanego
dziedzińca wyglądał ten pensjonat jakoś zwarcie i po-,
jemnie z rzędem brązowych drewnianych balkonów pod
wyblakłymi markizami. Loader wysiadł z taksówki sztyw-
ny, obolały, z szumem w głowie po długiej niewygodnej
jeździe. Nerwy jeszcze miał trochę napięte, ale obezwład-
niające uczucie paniki minęło. Pomimo znużenia przyglą-
dał się pensjonatowi dosyć zadowolony. Zobaczył parę
okien otwartych, ale poza tym nic, co by świadczyło, że
ktoś tam mieszka.
Kierowca wziął jego walizki.
— Nieźle, co? Nie najlepiej, ale i nie najgorzej. — Tro-
chę już się udobruchał.
Ruszył pierwszy obrośniętym pnączami portykiem mię-
dzy dwiema rabatami zaniedbanych kwiatów. Upał nie
przytępiał całkowicie ostrości powietrza. Chodnik portyku
jaskrawił się czerwono-zieloną mozaiką, a na kafelkach
przy drzwiach frontowych były namalowane mewy. W hal-
lu panował chłód. Jedyną ozdobę bladoniebieskich, otyn-
kowanych ścian stanowiło kilka reklam biur turystycz-
13
nych. W jednym kącie wyrastał z donicy fikus, na niskich
parapetach okiennych stały kaktusy. Na kontuarze re-
cepcji Loader zobaczył kalendarz i mosiężny dzwonek,
nic poza tym. Wszystko razem przypominało klasztor.
Kierowca potrząsnął dzwonkiem i czekali. Upłynęła chy-
ba minuta, zanim wszedł jakiś mężczyzna z dużym brzu-
chem, bosy, w samej tylko koszulce gimnastycznej i spod-
niach. Włosy miał szpakowate, krótko ostrzyżone, lśniące
od potu.
— No — burknął głosem markotnym, zaspanym.
— Gościa przywiozłem, Vincente — oznajmił kierowca. —
Aż z Barranca.
Ów człowiek ziewnął apatycznie i załzawionym wzro-
kiem spojrzał na Loadera.
— Pan chce pokój?
— Właśnie.
— Na długo?
Loader wzruszył ramionami, jak radio wyłączając myśl.
— Zamówiony?
— Nie.
Brzuchacz poczłapał opieszale za kontuar. Istotnie, może
należało pokój przedtem zamówić. Ale na tablicy tylko
przy jednym z kilkunastu numerów brak było klucza, co
dodało Loaderowi otuchy.
Kierowca poinformował szeptem:
— To seńor Berris, właściciel. — Teraz wyraźnie pragnął
się przypodobać, naprawić tamto. — Nie będzie trudności.
Pan widzi.
Loader skinął głową. Spoza drzwi dolatywał świergot
ptaka w klatce. Znów przemożnie zaczęło ogarniać go
zmęczenie. Zakaszlał sucho.
Berris tymczasem skończył swą pantomimę mającą ozna-
czać głęboki namysł.
— Mogę panu dać numer pięć.
— Dziękuję.
— Z widokiem na morze i z balkonem. — Wyciągnął
książkę gości i podsiniałym paznokciem wskazał, że
Loader ma się wpisać. — Poproszę także o paszport.
— Czy to konieczne? — zapytał Loader odruchowo.
Na kontynencie już nie...
— Galilea to nie kontynent, seńor. — W głosie Berrisa
zabrzmiała nuta ostrzeżenia.
— A Quepos to nie Barranca — spróbował zażartować
kierowca. Szeroki uśmiech zniknął jednak z jego twarzy,
gdy Loader mu zapłacił. — Pięćdziesiąt trzy kilometry na
liczniku — jęknął. — Z drogą powrotną dojdzie do stu...
— Trzysta pięćdziesiąt peset to i tak więcej, niż uzgod-
niliśmy.
— Ale seńor...
Loader dodał banknot dwudziestopięciopesetowy i od-
wrócił się. Takie targi denerwowały go jeszcze bardziej
niż świadomość, że daje się oszukiwać. Berris, gdy już sa-
mi weszli na schody, mruknął:
— On, jeżeli kiedyś się zdecyduje z tą swoją ożenić, to
żeby zapłacić ślub, okradnie rodzone dzieci.
Mały prostokątny podest i korytarz. Numer pięć — dru ¦
gie drzwi w rzędzie. Gospodarz postawił walizki, przekrę-
cił klucz w zamku i otworzył. Pokój okazał się niespo-
dziewanie duży, umeblowany zwyczajnie, ale na pierwszy
rzut oka zupełnie dostatnio. Balkonowe okna były uchylo-
ne, więc Loader rozwarł je szerzej już orientując się w te-
renie, widząc molo na tle rozmigotanego morza i koloro-
we fasady domów wzdłuż nabrzeża.
— Odpowiada panu?
— Tak, dziękuję.
— Łazienki i klozety są z drugiej strony korytarza.
— Dziękuję.
Berris potarł się po nie ogolonym podbródku i wyczła-
pał z pokoju. Zamknął drzwi i nagle już panowała cisza.
Koniec podróży. Loader ociężale usiadł na krawędzi po-
dwójnego łóżka, znów czując tylko ból tej otwartej rany,
jaką był dla niego wyrok Devlina: „Pół roku, panie Loa-
der... Raczej nie ma nadziei, że dłużej". Od tamtej chwili
minął prawie miesiąc. Kilka dni odrętwienia w domu
w Esher i panika, dwa tygodnie w Arles, tydzień w Mar-
belli. I teraz Quepos na wyspie Galilea... Minął prawie
miesiąc, a on jeszcze błądzi w labiryncie, wciąż jeszcze
usiłuje odnaleźć siebie, zanim nastąpi kres.
Rozejrzał się po pokoju jak przestępca, ciągle pełen
trwogi, chociaż bezpieczny już w przybytku uświęconym.
Catherine tutaj nigdy go nie wytropi. Człowiek ma prawo
być samolubny, okrutny nawet. Dawno zaczął go iryto-
wać dziecinny wdzięk Catherine, od lat tylko udawał, że
ją kocha. Ona bezwiednie odebrałaby mu teraz wszelki
spokój, dusiłaby go swoją zaborczością. Byłyby ślady po-
tajemnie wylewanych łez, szczebiot pozornie beztroski, su-
mienne celebrowanie najdrobniejszych usług, patetyczne
męstwo jej uśmiechu. Żyć wśród tego ostatecznie można,
umrzeć wśród tego — to już inna sprawa. Nic by przy
niej nie zyskał, tyle, że prosto z jej objęć wleciałby
w ciemne lochy wieczności oszołomiony i pusty jak ona.
„Co z pańską żoną? — zapytał Devlin. — Może ja mam
z nią porozmawiać albo doktor Urquhart?" Nie, on sam
chciał to zrobić... Czy też tak mu się wydawało. Później
jednak popłoch wziął górę, popłoch i tchórzostwo. Więc
uciekł zostawiając list...
Wstał, podszedł do umywalni i przemył twarz zimną
wodą. W tamten decydujący sobotni poranek podjął z ban-
ku pięćset funtów, z czego, gdy ostatnio liczył pieniądze
po wymianie, pozostała mu równowartość trzystu osiem-
dziesięciu. Nie zamierzał tyle podróżować, cóż, kiedy Arles
okazało się pomyłką, a w Marbelli nie miał poczucia bez-
pieczeństwa. Mimo wszystko suma prawie czterystu fun-
tów powinna wystarczyć. Na drzwiach wisiała tabliczka
z ceną pokoju i pełnego utrzymania, wzbraniał się jednak
przed poczynieniem nieuniknionych obliczeń. Jest dosyć
tanio — wydatków dodatkowych przewidywał niewiele.
16
Rzeczy rozpakowywał długo. Już przejście z hallu po
niskich schodach na górę pozbawiło go tchu, więc nawet
po tak prostej pracy jak opróżnienie dwóch walizek był
niezwykle wyczerpany i spocony. Jego samopoczucie fi-
zyczne potwierdzało diagnozę Urquharta: coraz bardziej
chudł i tracił energię; i chociaż nie kaszlał krwią, wie-
dział, że to nie jest powód do nadziei. Droga została wy-
tyczona. Gdyby łazienkę miał obok pokoju, może by zmo-
bilizował wolę, żeby skorzystać z prysznicu. Zamiast tego,
po uporaniu się z domknięciem wypaczonych szuflad toa-
letki, wyszedł na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przy molo w kształcie litery L stały łodzie rybackie,
puste i nieruchome. Za końcem mola coraz rzadziej roz-
rzucone domy niknęły na skalistym przylądku wysuwają-
cym się w morze jak wytrawione ostrze sierpa. Dalej
Loader zobaczył wśród strzelistych topoli jedną z tych
will, o których wspominał kierowca taksówki; dalej jesz-
cze jedną, schludną i wyniosłą, dziwnie nierzeczywistą
pod mosiężnym niebem. Na samym nabrzeżu wciąż jeszcze
naprawiano sieci i skuleni nad nimi ludzie wyglądali jak
małe posążki. Widok tej zakrzepłej bierności stanowił
takie przeciwieństwo awantury sprzed pół godziny, że nie-
jasno zaniepokoiło to Loadera, jak gdyby jakiś podstęp
krył się w tym pozornym letargu.
Już mając wejść do pokoju, usłyszał śpiew. Zatrzymał
się i wyjrzał na szosę: w stronę pensjonatu sunął szereg
idących gęsiego dzieci. Towarzyszyły im dwie biało odzia-
ne zakonnice — eskorta na przedzie i z tyłu. Dzieci było
chyba dwadzieścioro: dziewczynki w sukienkach w paski,
chłopcy w szarych koszulkach i krótkich spodenkach.
Sieroty? — zastanowił się Loader. Głosiki wydzierały się
piskliwie, ale ten marsz był rytmiczny. W pierwszej chwili
Loader pomyślał, że to jest jakaś połączona ze śpiewem
zabawa, bo każde z dzieci trzymało rączkę na ramieniu
swego poprzednika. Gdy jednak podeszły bliżej, zobaczył,
że wszystkie są niewidome.17
Sama narzuciła się strofa z jego anglikańskiej młodości:
„Boże, od którego miłość, łaski i błogosławieństwa pły-
ną..." Słowa — pomyślał — pomieszanie takich pojęć jak
litość i gniew. Słowa...
Zakonnica idąca na przedzie doszła do pensjonatu; śpiew
ucichł. Cały zastęp w skrętach przesunął się przed balko-
nem jak kolumna niewolników w kajdanach, wzbijając
niewidzialny dla siebie kurz, gubiąc trochę rytm kro-
ków, przy czym zakonnica za nimi napominała od czasu
do czasu ze źle ukrywanym rozdrażnieniem:
— Prędzej, prędzej, Paco... Ty też uważaj, Valentin...
Maria, nie wychodź z szeregu...
Loader patrzył, jak one idą do wsi; wkrótce znów usły-
szał ich monotonny chórek. Drzwi sąsiedniego balkonu
nagle otworzyły się szeroko, więc wszedł do pokoju, przy-
pominając sobie, że na tablicy w recepcji zauważył brak
klucza właśnie pod numerem czwartym. Ale nie był cie-
kaw, kto tam mieszka, ani też, czy istotnie są — chociaż
gospodarz tak się zastanawiał ze zmarszczonymi brwia-
mi — jacyś inni goście w pensjonacie. To nie ma znacze-
nia; i tak przecież wkrótce będzie wiedział. Zdjął ubranie,
tym razem zanadto zmęczony, żeby w lustrze toaletki
sprawdzić, jak bardzo chudnie, i osunął się na łóżko. Je-
dzenie później, przede wszystkim sen — i może dopiero
wieczorem spacer po okolicy...
Senność łagodnie nim zawładnęła, rozwlekając zmącone
echo piosenki niewidomych dzieci i resztki skołatania
podróżą. Już zasypiał, gdy jeszcze coś obiło mu się o uszy —
jakiś metaliczny odgłos. Stuknęło to chyba gdzieś nieda-
leko i raczej było podobne — bo kącikiem zapadającego
w sen umysłu zdążył sięgnąć w przeszłość po porówna-
nie — do suchego trzasku przy repetowaniu broni auto-
matycznej.
Zasnął.
18
Rozdział drugi
Nabój wszedł lekko w łożysko, ale Snyder niezupełnie
był zadowolony. Zwolnił zaczep i wyrzucił naładowany
magazynek na poduszkę. Leżąc w łóżku przy drugiej kra-
wędzi dziewczyna patrzyła na niego.
— Która jest godzina?
— Piasek. — Zajrzał do łożyska, zbadał je brudnym od
oliwy palcem. — Myślałem, że śpisz.
— Nie mogę, kiedy ktoś pistoletem macha mi przed no-
sem — rzekła opryskliwie.
— Zawsze pełno piasku w tym pokoju — mamrotał. —
Nie rozumiem, dlaczego.
— Sam nanosisz go z plaży, tylko dlatego. — Przekrę-
ciła się i utkwiła wzrok w suficie. W górze na łacie sło-
necznego blasku zobaczyła małą, szarą jak mech, domo-
wą jaszczurkę. Wyraz znudzenia zniknął z jej twarzy. —
Martin — powiedziała z naciskiem.
Snyder nawet nie spojrzał.
— Martin — powtórzyła. — Ja cię proszę, wyrzuć to
Wiesz, jak ich nie cierpię.
— Przecież nie wystrzeli. Ile jeszcze razy...?
— Nie pistolet... Patrz. — Wskazała jaszczurkę.
—- Ona też cię nie zabije.
— Zrób to dla mnie — powiedziała.
Ze złośliwym uśmiechem wszedł na łóżko gniotąc bo-
symi stopami skłębione prześcieradło. Jaszczurka spała,
wyłupiaste oczy miała przymknięte. Snyder ostrożnie za-
czął się zbliżać do niej z podniesioną ręką pod takim
kątem, żeby nie rzucić cienia. Z dołu dziewczyna widziała
twardy napięty łuk jego ust.
— Nie spudłuj.
Sekundy mijały. Poderwał nagle rękę i zwarł palce, po
czym opadł na kolana przy dziewczynie. Miotanie się
przerażonej jaszczurki w jego dłoni sprawiało, że dygotał.
19
— Chcesz ją? - •
. Wzdrygnęła się.
— Na pewno nie chcesz?
Przysunął zaciśniętą dłoń patrząc drwiąco, jak dziew-
czyna na to reaguje. Nagle przestał się uśmiechać.
— Powinnaś jednak sama to załatwić.
Był teraz pełen pogardy. Zeskoczył z łóżka i wyszedł
na balkon. Podnosząc kciuk zręcznie chwycił jaszczurkę za
odsłonięty ogonek, rozbił ją o drewnianą poręcz i wyrzucił.
Gdy wrócił do pokoju, dziewczyna na pół siedziała pod-
parta na łokciach.
— Tak nie potrzebowałeś robić. — Coraz większy czuła
przed nim lęk. — To było okrutne. Okrutne i ohydne.
— Myślisz? — Wykrzywił usta.
— Ja tylko chciałam, żebyś ją stąd wyniósł. Tylko o to
prosiłam.
— Następnym razem zrobisz to sama.
Wziął pistolet, obejrzał go dokładnie i wprowadził ma-
gazynek na miejsce.
Dziewczyna rzuciła wyzywająco:
— Jesteś jak dziecko z zabawką. Nie jak człowiek do-
rosły.
Miała zwyczaj zawsze oddawać uderzenia. Teraz to było
niebezpieczne, ale nie mogła się powstrzymać.
— W twoich ustach to brzmi śmiesznie. — Zaczął myć
ręce, ton jego głosu nie wróżył nic dobrego. — Bardzo
śmiesznie.
— A ty niby taki odważny... Po co nosisz tę broń? • —
Żyłka na jej szyi wyraźnie pulsowała. — Boisz się. Boisz
się czegoś. — I gdy milczał patrząc na nią, wycierając
ręce ręcznikiem, dodała: — Albo po prostu jesteś jeszcze
w przedszkolu.
Ruszył w stronę łóżka i serce jej ścisnęło się z prze-
rażenia. Po tych dwóch tygodniach nadal był obcy, nadal
20
nieodgadniony. Wepchnął pistolet pod poduszkę i położył
się już z uśmiechem, łagodnym, hipnotycznym.
— Przestań, Anna.
Wpatrzony w jej twarz, spokojnie wyciągnął po nią
ręce jeszcze chłodne od wody. Dotychczas jej wzrastająca
niechęć do niego płynęła raczej z rozczarowania niż z in-
nych źródeł, ale tego dnia niechęć krzepła w nienawiść,
żal stawał się odrazą. Potrząsnęła głową i spróbowała go
odepchnąć.
— Teraz już nie — rzekła ze znużeniem.
Ustami musnął jej usta.
— Za przysługę przysługa.
— Tyle przysług jesteś mi winien.
Roześmiał się prawie bezgłośnie. Wiedziała, że mu ule-
gnie. Broniła się jednak, dopóki mogła sobie na to po-
zwolić.
— Nie, Martin. Nie.
I jak zwykle była bezsilna, cała jej stanowczość roz-
padała się pod dotykiem jego skwapliwych dłoni i twar-
dych, penetrujących ust. Napięte mięśnie rozprężały się
stopniowo, pożądanie zaczęło tlić się, spalać w niej wolę.
Jęknęła, pełna nienawiści, porwana jego szałem, pomimo
że każdą myślą go odtrącała. A potem już było po wszyst-
kim — łomot krwi, klęska całkowita. Jego uścisk osłabł,
martwy nagle ciężar stoczył się jak kłoda i ona została
sama, odrętwiała pod migotliwą łatą słońca na suficie.
Z wolna przenikające zmęczenie wskrzesiło w niej wstręt.
Przesunęła się tak, żeby on nie widział jej twarzy, nie-
szczęśliwa, pokonana.
Usłyszała jego chełpliwe pytanie:
— No, i kto jest jeszcze w przedszkolu?
Zachichotał cicho. Przymknęła oczy i wycofała się w tęt-
niącą ciemność. Byli inni mężczyźni, nieliczni zresztą
w jej życiu, ale nigdy tak; zawsze przecież grzech przy-
słaniało bodaj trochę miłości. Pomyłką okazał się wyjazd
21
z Marsylii, chociaż ostatnio chodziła tam bez grosza. Już
w tę pierwszą, pełną nienasyconego pożądania noc w ho-
telu mogła przewidzieć, co będzie, gdyby nie to, że oko-
liczności — i za dużo Pernodu — przytępiły jej instynkt.
Zwichnęła kostkę, więc od sześciu prawie tygodni nie
tańczyła, a rachunki czekały na zapłacenie. Ale nawet
z tym nożem na gardle mogła jakoś przetrwać kryzys;
mogła znaleźć dorywczą pracę i wybrnąć z trudności. Ra-
dziła sobie już nieraz, więc i tym razem też by jej się
to udało, gdyby nie spisek uknuty przez czas i przypadek.
A tak...
Ponuro rozpamiętywała chwilę, gdy obcesowy ton jego
propozycji złagodziła wzmianka o Galilei. Och, on nie
tracił czasu. W niecałą godzinę po podejściu do jej sto-
lika zaproponował, żeby z nim wyjechała, i tak ponętne
roztoczył przed nią obrazy białych plaż nagrzanych słoń-
cem, że przestała mieć się na baczności. Sprzymierzyły
się z nim dręczące ją kłopoty i wieczorny chłód ulicy.
„Pani pewnie nawet nie wie, gdzie jest Galilea." Bez-
czelność jego docinków jakoś rozbroiła jej wahanie; parę
szklanek Pernodu rozbroiło jej powściągliwość. „Niech
pani to sobie przemyśli" — powiedział, a ona już była
w tym czasie łatwa jak dziewica, która mając nagle swe-
go dziewictwa dosyć, pragnie się oddać pierwszemu lep-
szemu spotkanemu mężczyźnie. „To śmieszne — odrzekła
i uśmiechnęła się nawet. — Kim pan jest? Co pan robi?
I... powiedzmy, że pojechałabym z panem... jak długo to
by trwało?"
Zbyt potulnie, zbyt naiwnie łatwo dała się pokonać...
Sprężyna łóżka brzęknęła słabo, gdy Snyder poruszył
się i wstał. Nieruchoma, z długimi, kruczoczarnymi wło-
sami rozpostartymi na poduszce dziewczyna otworzyła oczy
i utkwiła wzrok w ścianie. Gdyby poznali się o dwa ty-
godnie wcześniej, ona by go w ogóle nie chciała słuchać,
a w tydzień później prawdopodobnie słuchać by go nawet
22
nie potrzebowała. Żałośnie robiła teraz bilans. Cóż zostało
z tej całej obietnicy, którą dawał w ów przełomowy wie-
czór na rue des Martyrs, gdy jego szczupła napięta twarz
i obcesowość tak przemówiły do jej rozpaczy? Rezultat fa-
talny, chociaż fakt, że w Quepos wcale nie jest tak, jak ona
sobie wyobrażała, odgrywa najmniejszą rolę. Nawet gdyby
te białe plaże nie sprawiły jej takiego okrutnego rozczaro-
wania, nienasycony lubieżny głód Snydera wcześniej czy
później musiał w niej wzbudzić wstręt i wstyd.
Słuchała, jak on puszcza wodę z kranów. Niewiarygod-
ne, ale dotąd jeszcze nie odkryła, kim on jest, ani czym
się zajmuje. Czasem kręcił przebiegle, wymykał się wszel-
kiej analizie; kiedy indziej przywdziewał zimną, oślizłą
zbroję i milczał. Przeważnie rozmawiali po francusku.
Znał francuski lepiej niż hiszpański. Ale czytał angielskie
powieści sensacyjne w miękkich okładkach i prasę lon-
dyńską sprzed kilku dni, jaką od czasu do czasu można
było kupić w Barranca. Raz na samym początku zaczęła
go wypytywać, ogromnie, wprost nieznośnie ciekawa. Od •
powiedzi udzielał niejasnych, ogólnikowych. Jego paszport
potwierdzał jej domysły — niepewne, bo oparte tylko na
wnioskach wyciągniętych z tego, co mówił, i na jego ak-
cencie — że jest Kanadyjczykiem. Tak samo mgliście
przyznał się, że ma coś do czynienia z jakimiś patentami,
i wcześniej, że pilotował kiedyś samolot; więcej już żad-
nych konkretnych informacji nie zdołała zebrać. Dziwnie
było tak nic o nim nie wiedzieć, a przecież stopniowo
jej ciekawość zamieniła się we wrogość i uczucie poniże-
nia. I wreszcie teraz zrobiło jej się wszystko jedno: mógł
sobie nadal pozostawać zagadką. Uznała, że im mniej bę-
dzie o nim wiedziała, tym łatwiej zapomni.
Odwróciła się, chociaż nie chciała spojrzeć na niego,
i zapytała:
— Długo jeszcze będziemy siedzieli w tej nieszczęsnej,
zapadłej dziurze?
23
— Może z tydzień. — Wsunął opaloną, włochatą nogę
w nogawkę spodni. — A bo co? Nie podobają ci się wa-
kacje?
— Tutaj?
— Coś ci tutaj nie odpowiada?
— To jeden wielki śmietnik.
— Nędzarze nie mają prawa wyboru.
Gdyby był w zasięgu jej ręki, uderzyłaby go. Ale stał
za daleko, więc tylko drżenie przebiegło jej po twarzy
i zacisnęła pięść.
— W twoim stylu — syknęła.
— Słońce, piasek i morze. O niczym innym nie było
przecież mowy.
— Wtedy to jednak brzmiało inaczej.
— Sama nie wiesz, kiedy ci dobrze.
Matko Boska — pomyślała patrząc na niego. Trzydzieści
pięć lat, mówił, że ma, i chyba to prawda. Krępy, musku-
larny jak bokser, jak zapaśnik wagi półciężkiej.
Włożył kremową jedwabną koszulę i wepchnął poły pod
pasek granatowych spodni z lustryny. Ubierał się zawsze
starannie, wręcz wytwornie. Nie odrywała od niego oczu,
jak gdyby był jakimś zwierzęciem, któremu nigdy dotąd
porządnie się nie przyjrzała.
Najwidoczniej odczytywał w jej niewzruszonym spoj-
rzeniu urazę.
— Jeżeli jesteś tak bardzo znudzona, może byś się czymś
zajęła?
— Czym niby?
Wzruszył ramionami.
— Weź na spacer te dzieciaki... te ślepe, które przecho-
dziły tędy niedawno.
— Dziękuję.
— One codziennie tak się wietrzą. Widujesz je przecież.
Dziewczyna głaskała się po udzie i milczała. Snyder
przeczesał swoje krótkie, twarde włosy nieco uginając ko-
24
lana, żeby widzieć w lustrze. Podbródek miał rozdwo-
jony i wokół ust, jak zasklepiona blizna, głębokie półko-
liste zmarszczki. Czasem w pewnym oświetleniu wyglądał
staro.
— Ja ci tylko podsuwam pomysł. Możesz z tego sko-
rzystać albo nie.
— Zakonnice by mi nie pozwoliły.
— Nie rozumiem, dlaczego. — Przesunął językiem po
przednich zębach. — Nie zjedzą cię, jeżeli zapytasz.
— One by mi nie pozwoliły — powtórzyła dziewczyna
już z większym naciskiem.
Snyder uśmiechnął się niezupełnie szyderczo:
— Bo się puszczasz, o to chodzi?
— One tego tak nie określają.
— O wybacz — zakpił. — Nigdy nie uczyłem się tego
języka.
Znów odwróciła głowę do ściany, mrużąc oczy, czując
w sercu piekący ból. Do niedawna nosiła na szyi łańcu-
szek z małym srebrnym krzyżykiem, ale w czasie tego
wielogodzinnego zamroczenia w marsylskim hotelu łańcu-
szek się zerwał. Znalazła go nazajutrz rano na podłodze.
W Barranca uszkodzenie zostało naprawione, wolała jed-
nak go nie nosić. Jeszcze nie, z tydzień, może dwa, aż to
wszystko się skończy. Postanowiła też pójść potem do spo-
wiedzi. Na pewno, na pewno. Nieraz w życiu tak ślubowa-
ła, bez przekonania co prawda, jak gdyby pod wpływem
chwili zobowiązywała się, że zapłaci łapówkę. Potem nie
dotrzymywała, zapominała, zwlekała, dopóki nie następo-
wało przedawnienie, pogrzebanie całej sprawy w niepa-
mięci. Ale tym razem już nie. Tym razem ona pójdzie, bo
inaczej umrze od tej ropiejącej rany. Pójdzie...
— Zejdziesz na dół? — zapytał Snyder obojętnie,
po pierwszej.
— Niedługo.
— Będę w barze albo w La Sirena.
Niewielkie miała możliwości pognębienia go.
— Nie zapomnij zabrać swojego drogocennego pistoletu.
Popatrzył na nią dziwnie, niepokojąco, aż pożałowała, że
nie ugryzła się w język. Wzdrygnęła się wewnętrznie, gdy
stanął nad nią, i pomyślała nagle o tej jaszczurce i o skrzy-
wieniu ust, z jakim wracał z balkonu. Już chciała prosić
o pieniądze na podróż powrotną, żeby zaraz wyjechać. Ale
chociaż mogła spróbować, coś ją powstrzymało — nieuf-
ność i jakieś resztki wypaczonej dumy przeważyły.
Snyder rzekł spokojnie:
— Ja bym tak wciąż nie mówił o tym pistolecie, gdy-
bym był tobą.
— Nie?
— Nie.
Nie zdołała zlekceważyć jego wzroku.
— O ile wiem, powinienem mieć zezwolenie czy coś
tam — powiedział tonem ku jej zdumieniu pojednaw-
czym. — Byłoby więc mądrzej nie wspominać o nim poza
tym pokojem. Dla dobra nas obojga... rozumiesz?
Nie odpowiedziała, co wyraźnie go uspokoiło. Przy
drzwiach stał się trochę wylewniejszy.
— Nie mówmy już o tym, Anna. Nieważne. Zażarto-
wałaś sobie... dobrze. Każdy ma jakąś słabostkę, tak się
składa, że moją jest właśnie to. — Klepnął się po lewym
boku. — Zabieram go wszędzie, zawsze zabierałem.
Musiała mu jednak dociąć:
— I dziewczynę także?
Ale on już był prawie za drzwiami i nie dosłyszał. Za-
częła się ubierać, ponuro pragnąc, by te pozostałe dni mi-
nęły jak najszybciej — te godziny, minuty, sekundy dzie-
lące ją od chwili, gdy będzie mogła wypluć smak jego raz
na zawsze.
26
Rozdział trzeci
Maleńkie kropelki potu perliły się na górnej wardze
Loadera i koścista klatka piersiowa wznosiła się i opadała
prawie niedostrzegalnie.
W tym śnie Sam Grigg mówił:
— Ale dlaczego, Simon? Dlaczego? Po prostu nie rozu-
miem.
Z jakiejś przyczyny rozmawiali na ulicy przed szeroką
zieloną fasadą sklepu: „Antyki — Loader i Grigg — An-
tyki". Z jakiejś też przyczyny ten napis był bezbarwny
i zatarty, chociaż przed dwoma miesiącami, w lutym, zo-
stał na nowo pozłocony — mniej więcej w czasie, gdy on
zaczął poważnie się niepokoić tym, że wciąż dziwnie nie-
domaga i coraz gwałtowniej chudnie. A jednak oto Sam,
pełen zdumienia, z czołem pofałdowanym, potrafił mu po-
wiedzieć:
— Już mniejsza o przedsiębiorstwo, Simon. Myślę o Ca-
therine. Porzucasz ją... Dlaczego, na miłość boską?
Naprawdę wcale nie doszło do takiej rozmowy i on to
wiedział nawet we śnie. I we śnie udzielił Samowi odpo-
wiedzi, ale zagłuszyła jego głos przejeżdżająca z warko-
tem ciężarówka, a później, gdy już tej ciężarówki nie było,
stwierdził, że powtarza jedynie treść kartki, którą zosta-
wił dla Sama na biurku w tamtą desperacką sobotę: „Przy-
kro mi... napiszę do Ciebie..."
Napisał w Arles i oddał komuś ten list do wysłania
z Paryża. „Chcę przeprosić Cię i wytłumaczyć, bo jestem
Ci to winien..." List był długi — zawierał wiele handlo-
wych ocen i wskazówek, kolumny cyfr pomiędzy ujętym
w zwięzłe słowa szrapnelem diagnozy Devlina i końco-
wym wyrażeniem wdzięczności i przyjaźni. Ostatnie zdanie
27
brzmiało: „Spróbuj nie myśleć o mnie zbyt źle. Nie zna-
my się wzajemnie, my wszyscy ludzie nie znamy nawet
siebie samych".
Przekręcił się na łóżku i po twarzy przeleciał mu skurcz.
„Ile pan ma lat? — zapytał Devlin. — Czterdzieści dwa?"
Tak, czterdzieści dwa. Po piętnastu latach ciężkiej pracy
kapitał obrotowy firmy „Loader i Grigg" doszedł do wy-
sokości osiemdziesięciu pięciu tysięcy funtów. I cóż mu
teraz z tego? Jedynym cennym towarem pierwszej potrze-
by jest czas, a on nie przestawał trwonić czasu na to
przedsiębiorstwo nawet wtedy, gdy to już zgoła nie było
konieczne — szukał w tym ucieczki, sukcesami finanso-
wymi próbując wyrównać klęskę na innym polu. I sam
się okradł w ten sposób, zatracił siebie...
Niefortunnie wybrał Arles, ale z przyjazdu tam wycią-
gnął nauczkę: człowiek, jeśli już odwraca się plecami,
musi odwrócić się od wszystkiego bez różnicy. To ciepłe
stare miasteczko, gdzie dawno temu przez parę lat mię-
dzywojennych spędzał wakacje z ojcem, było jak sito do
przesiewania chłopięcych wspomnień. Cóż, kiedy melan-
cholijna tęsknota, jaką owe wspomnienia budziły, tylko
niepokoiła go nie dając nic. Przeszłość została nieodwołal-
nie załatwiona, pogrzebana, a on pojechał dalej i trafił
do Marbelli, spokojnej i miłej w kwietniowym słońcu, nie
nasuwającej mu żadnych skojarzeń. Aż pewnego dnia
jakiś automobilista zapytał go, którędy jechać do Rondy.
Na samochodzie były tabliczki „GB", on ich jednak na-
wet nie musiał widzieć, bo sam rozjątrzony, arogancki ton
pytania, bynajmniej nie zacierający się w okropnej wręcz
hiszpańszczyźnie, mógł doskonale być znakiem firmowym.
— Też jestem Anglikiem — powiedział Loader automo-
biliście. — Ale obawiam się, że niewiele mogę panu po-
móc. Przyjechałem tu niedawno i nie mam samochodu.
Sądzę jednak, że pan jedzie w niewłaściwym kierunku.
28
Tamten patrzył na niego już z innym wyrazem twarzy.
— Ja pana chyba znam.
Zgodnie z prawdą Loader zaprzeczył, tylko że na nic to
się nie zdało; automobilista prztyknął palcami.
— Zaraz, zaraz... Wiem! „Loader i Grigg". Kupiłem u pa-
na taką sekreterę z kręconymi kolumienkami... może z rok
temu... Przypomina pan sobie? No, niech mnie kule biją.
Wkrótce potem Loader spakował rzeczy i wyjechał czu-
jąc się jak wytropiony. Najpierw do Algeciras, potem do
Kadyksu, tego portu wyjściowego dla tylu ludzkich po-
szukiwań, i stamtąd statkiem z transportem owoców na
Galileę.
„Dlaczego, Simon?"
Sam Grigg nie dawał za wygraną. W końcu jednak sen
odtrącił go jak wroga. Przesunęły się chaotycznie drzewa
zimowe, zatłoczona sala licytacyjna, rozmigotane raptow-
nie brylanty na niebie nocą...
Loader zakaszlał, z lekkim wzdrygnięciem zaczynając
się wynurzać z głębin ku świadomości. Jaskrawa strużka
krwi popłynęła mu z kącika ust na poduszkę. Przez chwi-
lę otaczała go mroczna, otchłanna próżnia, w której on
unosił się nieważki, a przecież czuł ból i wsuwanie się
wziernika głęboko w tchawicę i czekał pewny, że zanim
znowu twarz mu owieje własny miarowy oddech, gdy
Devlin wyciągnie igłę. Usłyszał swój głos — rezonans jak
w komorze dźwiękowej — uparty, natarczywy: „Chcę wie-
dzieć. Cokolwiek pan wykrył, chcę, żeby mi pan powie-
dział..."
Nie było żadnego układu chronologicznego. Fakty i uro-
jenia obłędnie stapiały się ze sobą. Teraz siedział na
strzyżonym trawniku przed domem — z Catherine bez-
wiednie obrabowującą go z ciszy, której łaknął, oblega-
jącą go swoim pijawkowatym oddaniem. Ona zawsze, od-
kąd ją znał, owijała pojęcie śmierci watą czułostkowości.
Słowa „zmarły" nie używała nigdy. „Gdy moją mamę
Bóg zabrał... Gdy Henry odszedł..." Do wszelkich cierpień
jednak odnosiła się inaczej. Wyobrażała sobie, że się
wczuwa w przeżycia cierpiących i widok cudzego bólu,
chociaż chęci miała dobre, zawsze wyzwalał jej najgorsze
cechy: potrzebę paplania i nieustannej jałowej krzątani-
ny wokół nieszczęsnego obiektu. Automatycznie zaczynała
wtedy mówić tonem „dzielnym", tak sztucznie pogodnym,
że on aż się skręcał. Teraz, w tym dziwnym teleskopo-
wym śnie, już wpatrywała się w niego zbolałym litości-
wym wzrokiem, zarezerwowanym dla chorych piesków,
więc jęknął głośno. Jakżeż ona by się nim zajęła! Swoją
pieczołowitością udusiłaby go, zanim by to zrobił rak.
Może pożywką dla jego wyobraźni stały się wyrzuty
sumienia i dlatego ona nagle mu w tym śnie powiedzia-
ła: „Tu jest twój dom, Simon. Tu jest twoje miejsce.
Wszystko, czego potrzebujesz, masz tutaj..."
Zaprotestował, ale bezgłośnie. Chciał krzyknąć: „Tutaj
nie mam n i c... nic, co by pomogło. Litości nie potrze-
buję. Nie jestem psiakiem. Dręczy mnie myśl o śmierci,
a nie o umieraniu. Czy nie rozumiesz?... Muszę się starać,
żeby wyciągnąć jakiś sens z tego, co mi jeszcze zostało,
a ty mi ciągle to uniemożliwiasz. Co nastąpi po bólu?"
Szarpnął się i rozbudził całkowicie; z tępym niedowie-
rzaniem popatrzył na pokój, w którym się znajdował.
Catherine swoim płytkim podejściem zagoniła go w ten
konkretny świat i przypomniało mu się, kim jest, gdzie
jest i dlaczego. Potem spostrzegł plamę krwi na poduszce.
To odkrycie jak zawsze przejęło go lękiem. Usiadł wpa-
trzony w tę jaskrawą pieczęć na grubym płótnie, chwilo-
wo obezwładniony, bo już poczuł cierpki żelazny smak
rdzewiejący mu w ustach. Po chwili znów się położył,
z wolna opanowując wzburzenie, wciąż jeszcze nie mogąc
znaleźć w sobie dość stoicyzmu, żeby myśleć spokojnie
o tej krótkiej, prosto wytyczonej ścieżce, którą kroczył.
30
Za oknami ze skrzypieniem przejechał jakiś wóz; ktoś
śpiewał nosowo. Loader wreszcie zdołał otrząsnąć się z roz
paczy; wstał i wyjrzał zza drzwi balkonu w stronę wsi.
Przespał dwie godziny, niewiele jednak tam się zmieniło
poza tym, że na zasłanym sieciami nabrzeżu już nie wi-
dział nieruchomych jak w żywym obrazie, przykucniętych
postaci. Z neseserem i ręcznikiem przeszedł przez kory-
tarz do jednej z dwóch łazienek. Z kranu, z którego po-
winna płynąć gorąca woda, popłynęła zimna, z kranu z wo-
dą zimną — gorąca, a z umywalni tryskały takie fontan-
ny, jakby to był prysznic. Tylne okienka wychodziły na
zbiorowisko niechlujnych przybudówek. Nie opodal kępy
palm daktylowych opieszale kręcił się połyskliwy metalo-
wy wiatrak i słychać było dobitne, urywane gdakanie kur
z podwórka poniżej.
Po kąpieli Loader ubrał się i zszedł na dół. Do jadalni
wchodziło się z przedsionka przez korytarzyk, w którym
wisiała klatka z ruchliwymi ptaszkami o czerwonych łeb-
kach. W jadalni stało może z dziesięć stolików i pobielane
ściany zdobiło kilka oleodruków przedstawiających byki
i toreadorów na arenie. Tylko jakaś para jadła obiad. Męż-
czyzna odkłonił się Loaderowi, ale dziewczyna prawie na
niego nie spojrzała, gdy przechodził przez salę i wybierał
miejsce. Okazała powściągliwość nieledwie anglosaską, nic
jednak anglosaskiego nie było w jej wyglądzie. Hiszpanka
chyba. Włosy czarne jak heban, cera oliwkowa, oczy czar-
ne, poważne, a przecież błyszczące, twarz smutna, jak gdy-
by życie nie obchodziło się z nią łaskawie. Mężczyzna na-
tomiast mógłby być Anglikiem. Starszy od niej co najmniej
o dziesięć lat. Włosy dość jasne, usta brutala... Tyle spo-
strzegł Loader czekając, żeby wreszcie ktoś podszedł do
jego stolika, i skracając sobie czas machinalnym przekła-
daniem sztućców, oglądaniem sztucznych kwiatów w gli-
nianym wazonie.
31
— Cierpliwość Hioba trzeba mieć w tym lokalu — prze-
rwał ciszę mężczyzna. On też musiał dokonać jakichś ob-
serwacji, gdyż najwyraźniej był pewny, że Loader zna ję-
zyk angielski.
Loader z lekkim uśmiechem przytaknął. Tamten w od-
powiedzi uśmiechnął się tylko ustami. Z daleka jego oczy
sprawiały wrażenie prawie bezbarwnych, zimnych jak oczy
śniętej ryby.
— Kelnerów tu nie ma. Podaje sam właściciel. — Mó-
wił z akcentem północnoamerykańskim; trudno było z je-
go wymowy wnioskować cokolwiek więcej. — Istotnie on
tu jest do wszystkiego, tyle że łóżek nie ściele i nie pod-
lewa kwiatów.
— Mnie się nie spieszy — rzekł Loader.
Dziewczyna dopijała kawę. Mężczyzna zaciągnął się pa-
pierosem, wypuścił dym i zapytał:
— Pan dziś przyjechał?
— Tak jest.
— Gdzie on pana ulokował?
— Pod numerem piątym. Jesteśmy zatem, jeśli się nie
mylę, sąsiadami.
— Ooo...
Loader doznał wrażenia, że zabrzmiała w tym „Ooo" nu-
ta podejrzliwości. Rozłożył ręce.
— Klucza numer cztery nie ma na tablicy. Balkon nu-
mer cztery otwarty... Quod erat demonstrandum.
Spodziewał się jeszcze jednego uśmiechu, ale się roz-
czarował. Wszedł Berris, nadal bosy, chociaż koszulkę gim-
nastyczną przysłonił białą kurtką, co już było ustępstwem
na rzecz etykiety. Gdy zobaczył Loadera, spokojnie zrobił
w tył zwrot i wyszedł. Zza drzwi służbowych doleciało
szczękanie porcelany; odgłosy przygotowań. Dziewczyna po-
wiedziała coś cicho — po francusku, jak domyślił się Loa-
der — a jej towarzysz przygładził włosy nad łysiejącą
skronią, po czym zgasił papierosa. Wstali oboje z szurnię-
ciem krzeseł i ruszyli do drzwi. Mężczyzna minął Loadera
32
tak, jakby go w ogóle nie było, ale dziewczyna jeszcze
zerknęła na niego ostrożnie, zanim ostatecznie się odwru-
ciła. Szła pięknie w obcisłej spódniczce, stukając obcasa-
mi po kaflach podłogi.
Wrócił Berris i Loader zapytał o tych gości. Znalazł się
wśród nieznajomych, którzy mieli nieznajomymi pozostać,
ale zwykła ludzka ciekawość jeszcze się w nim nie wy-
paliła.
— Niejaki seńor Snyder i niejaka seńorita Meunier.
Więc nie Hiszpanka. Francuzka z Algierii? Możliwe.
— Pod numerem czwartym?
— Tak. — Berris postawił na stoliku butelkę czerwone-
go wina bez etykiety, gdy Loader już zaczął nalewać so-
bie na talerz wodnistą żółtą zupę. — Nasz ksiądz by nie
pochwalał, ale świat jest światem, a pesety są pesetami. —
Podniósł tęgie ramiona, nie wzruszył jednak nimi, jak gdy-
by ten wysiłek kosztował go zbyt wiele. — Żaden ze świę-
tych nigdy nie był hotelarzem i to mnie nawet nie dziwi.
— Kto jeszcze tutaj mieszka?
— Nikt, seńor. Tylko pan i oni dwoje. Tutaj zawsze
o tej porze pusto — urwał. — Canelones podać po zupie
czy kurę z ryżem?
— Canelones.
— A potem owoce czy karmelową babkę?
— Babkę chyba. — Wszechobecna babka. Loader uśmie-
chnął się zgryźliwie. Paellas, entremeses, naleśniki z mąki
kukurydzianej. Na żadne niespodzianki kulinarne nie li-
czył, już jeżeli, to najwyżej na „rozbuf" w miejscowej
wersji.
— I kawa?
— Dziękuję.
Zupa była tylko trochę zaprawiona czosnkiem i Loader,
nabierając raptem apetytu, jadł ją skwapliwie; przyszło
mu na myśl, że w tej chwili wszędzie w całej Hiszpanii
i na jej wysepkach podaje się w każdym z tysiąca hoteli
taki sam obiad. Wino okazało się dobre i łagodne, więc wy
pił aż dwie szklaneczki do canelones; zamyślony błądził
wzrokiem po plaży za oknem, patrząc jak niemrawe fale
piętrzą się i toczą ku zagładzie. Dalej od brzegu, niemal
po ich bruzdach, przelatywały mewy, a szosą hałaśliwie
śmignął motocykl Straży Obywatelskiej. Żadnych innych
przejawów życia w ciągu tych dwudziestu minut nie było.
Berris przyniósł kawę.
— Zobaczy pan, że tu u nas spokój — powiedział zna-
cząco.
— Nie wątpię. ,
— W Barranca chyba byłoby panu lepiej. Albo w Cam-
pacho... nawet teraz, przed sezonem.
— Mówi pan to tak, jakby pan nie chciał mieć gości.
— A gdzie tam... chociaż mieć tylko trzy osoby wcale
się nie opłaca. Ale znam takich, którzy może się co do
Quepos rozczarowali, i wolałbym, żeby wyjechali stąd
wcześniej, niż mieli zamiar.
— Ja przedtem dam Quepos szansę.
— To zależy od tego, czego się tu szuka — rzekł Ber-
ris, już na krawędzi wścibstwa.
— Oczywiście — przytaknął Loader. — Oczywiście. —
I na tym skończył rozmowę.
Wypił kawę i wyszedł w oślepiający blask popołudnia.
Nie przypuszczał, że będzie aż tak gorąco, aż tak słonecz-
nie. Szosa w jednym i drugim kierunku rozciągała się pu-
sta. Bez pośpiechu ruszył do wsi. Pluskanie fal przycichło,
jak gdyby upał je usypiał. Z ulgą Loader wszedł w cień
platanów i tamaryszków, które przypomniał sobie z ostat-
nich chwil jazdy taksówką. Drzewa kończyły się tuż za
miejscem, gdzie z nabrzeża w zatokę wybiegało molo. Wi-
dział teraz kramy i też je sobie przypomniał, jak również
blachą kryte rudery. Ale nieco dalej bar z tarasem — La
Sirena — zobaczył po raz pierwszy. Stwierdził, że „spo-
kój" Berrisa jest jaskrawym niedomówieniem, które zgo-
ła nie określa tej miejscowości w porze sjesty. Na całym
nabrzeżu nie było żywej duszy i nikt nie siedział na tara-
34
sie baru pod różnobarwnymi parasolami. Nawet łodzie
przy molo prawie się nie kołysały.
Odwrócił się od morza i wkroczył w labirynt cienistych,
wąskich uliczek, gdzieniegdzie swą ciasnotą sprawiają-
cych takie wrażenie, jakby ściany przeciwległych domów
usiłowały się zetknąć. Tam, gdzie drzwi i parterowe okna
były otwarte, majaczył przez zasłony z paciorków półmrok
nędznie umeblowanych pokoików; na drzwiach pozamy-
kanych wisiały krzyże z suszonych liści palmy w sąsiedz-
twie rozpiętych na gwoździach wyschniętych myszy i nie-
toperzy, najwidoczniej dla przebłagania nie tylko Boga,
ale i innych jakichś mocy. Zwęszył Loadera chudy kundel,
wyskoczył z pustego podwórka i zaczął łasić się u jego
nóg. Gdzieś jak małpa zakwiliło niemowlę, od czasu do
czasu dolatywał ryk radia. Gdyby nie te bezosobowe od-
głosy, można by myśleć, że przeszła tędy zaraza.
I wreszcie rynek. Pośrodku otoczona palmami fontanna
w pstrokatym od palm kamiennym basenie, wokoło bu-
dynki: sklep rzeźnika, kawiarnia, urząd pocztowy, warsztat
stolarski, zakład fryzjerski, jeszcze jedna kawiarnia. W po-
równaniu ze złowieszczą martwotą i zatęchłymi zapacha-
mi uliczek świeżo i przestronnie. Ruchu, co prawda, nie by-
ło, ale przynajmniej rozwiał się nastrój osamotnienia i osa-
czenia. W cieniu palm na ławkach i przed kawiarniami
siedzieli leniwie jacyś mężczyźni, a na głównej ulicy życie
istotnie zaczynało się budzić. Z nadzieją ukłonił się Loade-
rowi właściciel stojącej nie opodal dorożki; i otwierano już
sklepy.
Była godzina czwarta. Loader zawędrował do kościoła
z zieloną kopułą i wszedł na wydeptane beżowe schodki,
chcąc odpocząć w kościelnym chłodzie przed powrotem nad
morze. Ale ni stąd, ni zowąd poczuł, że nie ma siły do-
trzeć bodaj do tych drzwi; ostatnio zmęczenie ogarniało go
zawsze niespodziewanie, wzmagając się, ledwie zdążył je
sobie uświadomić. Usiadł na stopniu schodków, otarł pot
z twarzy i szyi, i patrzył, jak wieś stopniowo powraca do
35
życia. Z wolna ulica przed kościołem zaczęła się zalud-
niać. Zebrało się kilkoro obdartych dzieci, zagapionych w
niego z ciekawością. Po chwili śmielsze spróbowały żebrać.
Rozrzucił garść groszaków i odszedł w stronę morza. Dwaj
chłopcy bez skrupułów towarzyszyli mu jednak aż do na-
brzeża; ich skomlące natręctwo przyprawiało go o mro-
wie takiego samego zakłopotania, jakie czuł, gdy ludzie
przy sieciach blokowali drogę taksówce.
— Vamos! — Chyba po raz dwudziesty machnął ręką,
żeby ich odprawić. — Zostawcie mnie!
Obserwowany również i przez dorosłych szedł wzdłuż na-
brzeża. Wyczuł wrogość, chociaż czy wynikała ona z te-
go, że rozpoznano w nim nieznajomego z taksówki, czy
też z tego, że ci ludzie byli z natury podejrzliwi, nie po-
trafiłby powiedzieć. Bez względu jednak na powody,
stwierdzał, że to nieme wyobcowanie denerwuje go nie
mniej, niż by go denerwowała jawna dokuczliwość bądź
prowokacja.
Okrążył sieci i wszedł na taras baru La Sirena; usiadł
przy stoliku pod parasolem. W końcu jednak wynurzył się
z głębi snu zimowego młody ospowaty kelner, który podał
mu wermut i wodę sodową. Leniwie popijając, bawiąc się
zapoconą szklanką i sam się pocąc Loader przypomniał so-
bie entuzjastyczny opis w przewodniku: „Quepos: malow-
nicza osada rybacka, położona na najdalej wysuniętym na
południe cyplu wyspy. Jej wielki urok i charakter ścią-
ga..." Osada — owszem. Malownicza — możliwe, jeśli nie
bierze się pod uwagę tych brudnych uliczek. Urok i cha-
rakter? Co to właściwie ma znaczyć? Zacisnął usta, nie
wydając na razie żadnego sądu. Od miejsca swego pobytu
wymagał jedynie obojętności. Za nic nie chciał być teraz
dręczony bądź kuszony czy w jakikolwiek sposób w coś
wciągnięty. „Zostaw mnie w spokoju" — napisał w liście
do Catherine i nadal prosił o to samo, prosił o to wszyst-
kich i wszystko.
Znienacka zabrzmiał mu nad uchem czyjś gardłowy głos:
36
— Papierosy, seńor?
Aż podskoczył na krześle. Ten człowiek stał już za jego
ramieniem, a przecież nie było słychać, jak podchodził.
— Nie, dziękuję.
— Chesterfieldy? Winstony?
— Nie. — Chyba nigdy dotąd Loader nie widział tak
pomarszczonej i ogorzałej twarzy.
— Playersy?
— Nie palę.
(Już nie palił. A jeszcze przed miesiącem, zanim rzucił
palenie zdjęty strachem, jakby to była butelka po tru-
ciźnie, którą nieświadomie wypił, wypalał dziennie do trzy-
dziestu papierosów.)
Nowo przybyły uśmiechnął się i przysiadł na sąsiednim
krześle. Jego szare bawełniane ubranie było bardzo po-
mięte, a przy czarnych płóciennych pantoflach jaskrawiły
się niebieskie sznurowadła.
—- Nikt na Galilei nie sprzeda ich taniej niż Tomeo
Cardell.
— Wierzę.
— Nawet kelner tutaj panu to powie. W barze musiałby
pan zapłacić jedenaście peset za paczkę. A w Barranca
one kosztują dwanaście, piętnaście nawet. Ja panu mogę
dostarczać po dziewięć.
Loader wzruszył ramionami.
— Dziewięć peset, seńor. Dziewięćdziesiąt za dwieście
sztuk.
— Przykro mi, ale mnie to nie interesuje.
Cardell jak linoskoczek zawahał się na linie możliwości.
— Tytoń do fajki?
— Niestety, nie.
Już nie z taką pewnością siebie:
— To może zegarek?
A jednak nic z naciągacza nie miał w sobie ten stary
Zmarszczki na twarzy utrudniały określenie jego wieku.
Sześćdziesiąt lat? Łysina i resztki siwych włosów, kępki
zarostu na policzkach i podbródku, oczy piwne, głęboko
osadzone, żywe i czyste, przypłaszczony nos.
— Pióro Parkera? — Ręce miał też w
zmarszczkach,
szorstkie jak kora. — Tylko sto siedemdziesiąt pięć peset.
— Traci pan czas — powiedział Loader. Nie czuł jednak
urazy. Cardell robił wrażenie steranego i miał jakąś zro-
dzoną z nieustannie go spotykających przeciwności, swoistą
godność, która sprawiała, że nie narzucał się w sposób do-
kuczliwy.
— To kiedy indziej może?
— Chyba nie.
Pióro zniknęło w napęczniałej kieszeni.
— Jak się panu podoba w Las Gaviotas?
Najwidoczniej nic nie uchodziło jego uwagi.
— Nie mogę narzekać.
— A w Quepos?
— Jeszcze się nie rozejrzałem.
W łodziach przy molo zaczęły się ospałe przygotowania:
czyszczono lampy karbidowe, podnoszono maszty. Przed
barem przeszła gromadka starych kobiet, odzianych w ża-
łobną czerń. Cienie już się wydłużały i orzeźwiający
wietrzyk nadlatywał od morza. Z drugiego końca nabrze-
ża jechał jakiś rowerzysta — mały czerwony kleksik co-
raz bliższy na tle żółtawobrunatnym.
Cardell wskazał:
— Jedzie seńora Rubia.
— Rubia? — zapytał Loader. — Blondynka?
— Ona naprawdę nazywa się Sorbiere. Seńora Fran-
coise Sorbiere.
Patrzyli na nabrzeże. Kleks, coraz większy, nabierał
kształtu, aż stał się tęgą kobietą w roztrzepotanej szkar-
łatnej bluzie i kremowych spodniach. Gromadka plotkują-
cych bab rozdzieliła się, żeby ją przepuścić, po czym
wszystkie odwróciły się patrząc za nią, jak gdyby nigdy
nie widziały tak śmiałego stroju, tak złotych włosów. Cho-
ciaż stały daleko, ich pozy świadczyły o niedowierzaniu
i szyderczej pogardzie.
— Buenas tardes, seńora! — zawołał Cardell, zrywając
się i kłaniając.
Kobieta pomachała mu w przejeździe ręką.
— Buenas tardes, Tomeo... Jutro?
— Tak, tak. Jutro, seńora.
— W domu?
— W domu, seńora. Muy bien.
Przejechała szybko w odległości może dwudziestu jar-
dów od stolika Loadera, przy czym rower zboczył trochę
na kocich łbach, gdy dyskretnie odwróciła głowę, żeby
jeszcze raz spojrzeć na niego. Niemłoda, zauważył. I chy-
ba się uśmiechnęła, więc przez grzeczność odpowiedział
ukłonem.
— Co za jedna? — Patrzył jeszcze na jej coraz mniej-
szą sylwetkę.
— Różni ludzie mówią różne rzeczy.
— Pytam o narodowość. Francuzka?
— Szwajcarka.
— I mieszka tutaj?
FRANCIS CLIFFORD Zielone łąki raju
Rozdział pierwszy Pod koniec swego listu, gdy doszedł do punktu, gdzie żadnym już kłamstwem nie mógłby jej ani zranić, ani ukoić, napisał: Nie zdołasz mnie znaleźć, więc nie ma sensu, żebyś pró- bowała. Nie warto też zadręczać pytaniami Sama Grigga, on nie wie. Nikt nie wie. Jedynym człowiekiem, który po- trafi coś Ci powiedzieć, jest doktor Urquhart, a on tylko powtórzy diagnozę Devlina. Mam przed sobą parę mie- sięcy czasu, to wszystko. Nawet mordercy wolno wyrazić ostatnie życzenie, więc błagam Cię, udziel tego prawa, i mnie. Zostaw mnie w spokoju, Catherine. A ponieważ nie mogę liczyć na to, byś zrozumiała, mogę tylko jeszcze raz Cię zapewnić, że mi żal — nawet nie wiesz, jak bar- dzo mi żal... W godzinę i pięć minut po wyprowadzeniu taksówki z duchoty i zgiełku Barranca kierowca, jak gdyby dopiero teraz mu się przypomniało, że wiezie pasażera, zerknął przez ramię: — Dokąd pan chce w Quepos? Loader wzruszył ramionami, za późno jednak, by dać tym do zrozumienia, że mu wszystko jedno. Kierowca już patrzył znowu na szosę; chociaż przy kluczyku stacyjki huśtał się święty Krzysztof i do brezentu budy przypięty był obrazek Matki Boskiej, zbyt ufnie po tej szosie jechać nie należało. Opony zapiszczały bezsilnie na podwójnym zakręcie i Loader całym ciałem odczuł gwałtowną dwu- krotną zmianę kierunku. Minęło prawie pół minuty, zanim znów padło pytanie, tym razem bez oglądania się w tył. — Quepos już za następnym wzniesieniem, seńor. To dokąd pan chce? — A dokąd pan by radził? — Pan nie do którejś z tych will? — Do hotelu. — Więc do Las Gaviotas. — Kierowca smętnie uśmiech- nął się w lusterko. — No, ja właściwie nie radzę. Ale nic innego nie ma... w tym Quepos. — Wystarczy dla mnie — powiedział Loader. Na razie interesowała go tylko perspektywa kąpieli i snu. A zatem Las Gaviotas — niech będzie. Przynaj- mniej jedna z licznych decyzji do podjęcia już odpadła. Rozstrzygnął wszystkie, jakie mógł, problemy, jeśli chodzi o najbliższą przyszłość, i to podkopało jego siły. Nawet konieczność dokonywania z dnia na dzień wyboru w spra- wach jak najbardziej błahych zaczęła mu się wydawać ciężarem. Zmęczony był już w chwili, gdy schodził ze statku, i obojętnie oglądał obcy, surowy krajobraz wyspy Ga- lilea. Barranca pozostała mu w pamięci jako miasto bru-
natne, inkrustowane w żółtych skałach, przecięte bruna- tnoszarą rzeką płynącą wąwozem wśród plam zieleni. Na środkowej równinie wyspy widział ziemię uprawną, czer- woną jak pieprz turecki i szosę białą, sypką jak mąka. Prawie wbrew jego woli te kolory go uderzały. Teraz szo- sa kręto pięła się pod górę wśród rozrzuconych tamarysz- ków i pojedynczych sosen, które przypominały czarne pa- 8 rasole. Od czasu do czasu przebłyskiwało zza drzew coraz bliższe morze, kobaltowy spokój aż po cieniutką linię ho- ryzontu. A gdzieś za wyprasowaną równiną ukazywały się przelotnie na ostrzejszych zakrętach aksamitne fałdy wzgórz. — Pan tu na długo? — Nie wiem. — Te słowa nawet w obcym języku wzbudziły w Loaderze nieuniknioną trwogę. — Na jakiś czas. — Las Gaviotas to pensjonat — rzekł kierowca zna- cząco. — Drugiej klasy. — Zaryzykował nad kierownicą machnięcie ręką z rozstawionymi palcami. — Nie naj- lepszy, nie najgorszy. Pan rozumie? Loader skinął głową. Gaviotas. Mewy... Musimy trochę się zastanowić, żeby sobie to przetłumaczyć, ale i tak ty- dzień na hiszpańskim lądzie starł większość rdzy z jego hiszpańszczyzny, która wcale nie była taka zła, jak przy- puszczał, wiele mu ułatwiała i z każdym dniem ulegała poprawie. — Czysty jednak — rozwodził się kierowca. —- Właści- ciel to niejaki seńor Berris. Szosa, przez chwilę równa, zaczęła spiralą łagodnie opa- dać. Poniżej — tam gdzie marszczyło się i pieniło morze — przy poszarpanym skalistym brzegu tworzył się szereg miniaturowych zatok. Półkoliście nad największą z nich rozsiadła się duża wieś z piaskowca, różowawa i rozedrga- na w słońcu południowej godziny. — Quepos, seńor. Loader pochylił się do przodu. Niski, szeroki kościół z kopułą jak meczet. Zastygłe w powietrzu zielone eksplo- zje palm i między nimi żebrowane szczyty dachów. Ulicz- ki i zaułki w ich cieniu jak krzyżujące się wąskie okopy i falochron w kształcie litery L, kilka łodzi rybackich bez masztów. Więc to tu? To ma nastąpić tutaj? — Las Gaviotas jest niedaleko przystani — rzekł kie- rowca, ale zanim Loader zdążył spojrzeć we wskazanym kierunku, wieś zniknęła za murem rozrośniętych opuncji.
Taksówka zgrzytała na wybojach. Minęli parę na skra- ju wsi stojących domów, których ochrową szarość oży- wiały plamy powojnika i euforbii. Ciemnoskóre dzieci grzebały w piachu przed otwartymi wrotami podwórka. Kury, czarne i białe świnie. Jakiś staruszek jechał na oklep na kościstym mule. Loader przymknął oczy. Było parno i ogarniało go co- raz większe zmęczenie. Wybrał Quepos oglądając mapę jeszcze na statku przed wylądowaniem w Barranca, ale ciekawość szybko w nim osłabła. Żadnych uczuć ostatnio nie potrafił w sobie podsycać oprócz nieustannej grozy. Usłyszał głos kierowcy: — Wille przeważnie są za wsią... nad mniejszymi zato- kami. Byłem w dwóch co najmniej. Pięknie w nich. Wspa- niale. — Cmoknął pulchnymi wargami. — Może pan się wprowadzi do którejś, seńor. — Może — jak echo powtórzył Loader. — Niektóre są do wynajęcia, niektóre na sprzedaż. Teraz nie sezon, nie powinien pan mieć trudności. Wszyscy wychodzili z tego samego założenia — że on jest bogaty. Nieważne, że ubranie miał pomięte i tylko dwie dosyć zniszczone walizki. Kogo stać na paszport zagraniczny, podróże statkiem, wynajmowanie taksówek, zatrzymywanie się w hotelach czy choćby drugorzędnych pensjonatach, ten siłą rzeczy reprezentuje kapitał. — No, ale — dodał kierowca bez entuzjazmu — w Las Gaviotas źle nie jest. Bardzo czysto. I bardzo tanio, na- turalnie. Seńor Berris to mój znajomy. Kiedy Loader otworzył oczy, taksówka jechała już przez wieś, główną zapewne ulicą. Jedna kawiarnia i druga, kil- ka bazarowych sklepików, na jednym końcu kościół, na 10 drugim nieduży plac. Ostro zarysowane spłachetki grana- towego cienia i oślepiająca gra słonecznych blasków. Ja- kiś aromat korzenny. Nieliczni ludzie snuli się bez celu. Zobaczył jeszcze jeden miejscowy samochód, w takim sta- nie mniej więcej jak jego taksówka i — może po to, by sobie przypomnieć, że Afryka jest blisko — spętanego wielbłąda. Ale stwierdził, że już nie potrafi odczuwać zdu- mienia. — Urodziłem się tutaj — mówił kierowca. — Quepos to moja wieś. W Barranca jednak lepiej. — Znów uśmiech za pośrednictwem lusterka. — Więcej życia. Więcej dziew- czyn. Wąskie uliczki w lewo i w prawo. Taksówka wcisnęła się w jedną z nich i z rykiem klaksonu przejechała pod obwisłymi sznurami z praniem udrapowanym między prze- ciwległymi balkonami. Kierowca zażartował:
— Wiedzą o pana przyjeździe, seńor. Widzi pan, flagi wywiesili. Przez całą godzinę prawie się nie odzywał, teraz korzy- stał z każdej sposobności. Uliczka prowadziła na nabrzeże. Loader musiał przy- mrużyć oczy, gdy wynurzyli się znowu w blask słońca. Większa część nabrzeża była usłana sieciami, suszono je, naprawiano. Tworzyły się jednak między nimi nierówne alejki, więc kierowca spróbował pojechać w stronę mola na przełaj. Od razu rozległy się okrzyki protestu. Jakiś człowiek wymachując rękami stanął nagle przed tak- sówką. — Nie! Nie! Kierowca sklął go donośnie klaksonem. Ktoś inny przy- skoczył, kobiety przykucnięte przy sieciach odwróciły gło- wy. Wrzawa się wzmagała. Ten przed taksówką nie ustę- pował. Na litość boską — pomyślał Loader. Zapytał: — Chyba jest tu gdzieś objazd? 11 — Im się wydaje, że cały brzeg należy do nich — warknął kierowca. Pomagał sobie klaksonem, jakby to była broń, przekli- nał. Drugi z protestujących, całym swoim ciężarem oparty o błotnik, zaczął spychać taksówkę. Loader pocił się, wzbu- rzony i zakłopotany. — Niech pan zawróci! — zawołał. — Niech pan usłu- cha! Kierowca go zignorował. Coraz więcej ludzi tłoczyło się przy taksówce, kołysząc nią, waląc pięściami w karoserię, jazgocąc. Nieomal świat przysłoniły smagłe twarze, dra- pieżne ręce i srogie oczy. Ktoś splunął paskudnie na przednią szybę. Loader z desperacją szturchnął kierowcę w ramię. — Czy pan nie słyszał? — krzyknął, jak mógł najgłoś- niej. — Niech pan jedzie inną drogą. Inną drogą! To w końcu poskutkowało. Kierowca klnąc uznał swą porażkę i ze zgrzytaniem taksówka zaczęła się wycofywać. Jedna z kobiet uczepiona chłodnicy potknęła się przy tym i upadła. Już nie wrzaski, tylko szyderstwa zagłuszały warkot silnika. Grube żyły ukazały się na skroniach kie- rowcy. Wykręcił głowę i ponuro łypnął gdzieś w tył za Loadera. — Dzikusy! — wybuchnął. — Świnie! Nacisnął nogą hamulec, wrzucił pierwszy bieg. Mięśnie przedramion miał jak powrozy, gdy zmagając się z kie- rownicą zataczał taksówką szeroki łuk już z dala od sieci. Na bruku z kocich łbów bliżej morza zwiększył szybkość.
Ale drwiny jeszcze go doganiały. Wychylił się i odpowie- dział urągliwym gestem. — Było miejsce między tymi śmierdzącymi sieciami — szczeknął do tyłu na benefis Loadera. — Głupiec nawet by to widział. Loader milczał. Zdenerwowała go bardzo ta awantura. Zaryzykował długą podróż po to, by się odsunąć od ludzi, nieprzygotowany psychicznie zarówno na objawy wrogości, 12 jak na wylewne powitanie. Przez chwilę czuł nieomal rozpacz. — Tyle miejsca! — chrypiał kierowca. Spode łba pa- trzył w kierunku sieci. Z drugiej strony nabrzeża stały trędowate, odbarwione domy. Bruk z kocich łbów urwał się raptownie przy mo- lo i opony sunęły teraz ze szmerem po smołowanej na- wierzchni. Minęli obrzeżoną kamieniami kępę grubej tra- wy z przysadzistą granitową kolumną pośrodku, dalej parę nędznych domków jednopiętrowych i kolonię pustych kra- mów. Wjechali w krótki szpaler platanów i tamaryszków, nagle smołowana nawierzchnia znów zamieniła się w szo- sę, morze jaśniało tuż obok, fale pluskały o skraj sreb- rzystej plaży. — Las Gaviotas. Taksówka stanęła przed prawie kwadratowym, kiedyś białym budynkiem. Cofnięty nieco w głąb brukowanego dziedzińca wyglądał ten pensjonat jakoś zwarcie i po-, jemnie z rzędem brązowych drewnianych balkonów pod wyblakłymi markizami. Loader wysiadł z taksówki sztyw- ny, obolały, z szumem w głowie po długiej niewygodnej jeździe. Nerwy jeszcze miał trochę napięte, ale obezwład- niające uczucie paniki minęło. Pomimo znużenia przyglą- dał się pensjonatowi dosyć zadowolony. Zobaczył parę okien otwartych, ale poza tym nic, co by świadczyło, że ktoś tam mieszka. Kierowca wziął jego walizki. — Nieźle, co? Nie najlepiej, ale i nie najgorzej. — Tro- chę już się udobruchał. Ruszył pierwszy obrośniętym pnączami portykiem mię- dzy dwiema rabatami zaniedbanych kwiatów. Upał nie przytępiał całkowicie ostrości powietrza. Chodnik portyku jaskrawił się czerwono-zieloną mozaiką, a na kafelkach przy drzwiach frontowych były namalowane mewy. W hal- lu panował chłód. Jedyną ozdobę bladoniebieskich, otyn- kowanych ścian stanowiło kilka reklam biur turystycz- 13
nych. W jednym kącie wyrastał z donicy fikus, na niskich parapetach okiennych stały kaktusy. Na kontuarze re- cepcji Loader zobaczył kalendarz i mosiężny dzwonek, nic poza tym. Wszystko razem przypominało klasztor. Kierowca potrząsnął dzwonkiem i czekali. Upłynęła chy- ba minuta, zanim wszedł jakiś mężczyzna z dużym brzu- chem, bosy, w samej tylko koszulce gimnastycznej i spod- niach. Włosy miał szpakowate, krótko ostrzyżone, lśniące od potu. — No — burknął głosem markotnym, zaspanym. — Gościa przywiozłem, Vincente — oznajmił kierowca. — Aż z Barranca. Ów człowiek ziewnął apatycznie i załzawionym wzro- kiem spojrzał na Loadera. — Pan chce pokój? — Właśnie. — Na długo? Loader wzruszył ramionami, jak radio wyłączając myśl. — Zamówiony? — Nie. Brzuchacz poczłapał opieszale za kontuar. Istotnie, może należało pokój przedtem zamówić. Ale na tablicy tylko przy jednym z kilkunastu numerów brak było klucza, co dodało Loaderowi otuchy. Kierowca poinformował szeptem: — To seńor Berris, właściciel. — Teraz wyraźnie pragnął się przypodobać, naprawić tamto. — Nie będzie trudności. Pan widzi. Loader skinął głową. Spoza drzwi dolatywał świergot ptaka w klatce. Znów przemożnie zaczęło ogarniać go zmęczenie. Zakaszlał sucho. Berris tymczasem skończył swą pantomimę mającą ozna- czać głęboki namysł. — Mogę panu dać numer pięć. — Dziękuję. — Z widokiem na morze i z balkonem. — Wyciągnął książkę gości i podsiniałym paznokciem wskazał, że Loader ma się wpisać. — Poproszę także o paszport. — Czy to konieczne? — zapytał Loader odruchowo. Na kontynencie już nie... — Galilea to nie kontynent, seńor. — W głosie Berrisa zabrzmiała nuta ostrzeżenia. — A Quepos to nie Barranca — spróbował zażartować kierowca. Szeroki uśmiech zniknął jednak z jego twarzy, gdy Loader mu zapłacił. — Pięćdziesiąt trzy kilometry na liczniku — jęknął. — Z drogą powrotną dojdzie do stu... — Trzysta pięćdziesiąt peset to i tak więcej, niż uzgod- niliśmy.
— Ale seńor... Loader dodał banknot dwudziestopięciopesetowy i od- wrócił się. Takie targi denerwowały go jeszcze bardziej niż świadomość, że daje się oszukiwać. Berris, gdy już sa- mi weszli na schody, mruknął: — On, jeżeli kiedyś się zdecyduje z tą swoją ożenić, to żeby zapłacić ślub, okradnie rodzone dzieci. Mały prostokątny podest i korytarz. Numer pięć — dru ¦ gie drzwi w rzędzie. Gospodarz postawił walizki, przekrę- cił klucz w zamku i otworzył. Pokój okazał się niespo- dziewanie duży, umeblowany zwyczajnie, ale na pierwszy rzut oka zupełnie dostatnio. Balkonowe okna były uchylo- ne, więc Loader rozwarł je szerzej już orientując się w te- renie, widząc molo na tle rozmigotanego morza i koloro- we fasady domów wzdłuż nabrzeża. — Odpowiada panu? — Tak, dziękuję. — Łazienki i klozety są z drugiej strony korytarza. — Dziękuję. Berris potarł się po nie ogolonym podbródku i wyczła- pał z pokoju. Zamknął drzwi i nagle już panowała cisza. Koniec podróży. Loader ociężale usiadł na krawędzi po- dwójnego łóżka, znów czując tylko ból tej otwartej rany, jaką był dla niego wyrok Devlina: „Pół roku, panie Loa- der... Raczej nie ma nadziei, że dłużej". Od tamtej chwili minął prawie miesiąc. Kilka dni odrętwienia w domu w Esher i panika, dwa tygodnie w Arles, tydzień w Mar- belli. I teraz Quepos na wyspie Galilea... Minął prawie miesiąc, a on jeszcze błądzi w labiryncie, wciąż jeszcze usiłuje odnaleźć siebie, zanim nastąpi kres. Rozejrzał się po pokoju jak przestępca, ciągle pełen trwogi, chociaż bezpieczny już w przybytku uświęconym. Catherine tutaj nigdy go nie wytropi. Człowiek ma prawo być samolubny, okrutny nawet. Dawno zaczął go iryto- wać dziecinny wdzięk Catherine, od lat tylko udawał, że ją kocha. Ona bezwiednie odebrałaby mu teraz wszelki spokój, dusiłaby go swoją zaborczością. Byłyby ślady po- tajemnie wylewanych łez, szczebiot pozornie beztroski, su- mienne celebrowanie najdrobniejszych usług, patetyczne męstwo jej uśmiechu. Żyć wśród tego ostatecznie można, umrzeć wśród tego — to już inna sprawa. Nic by przy niej nie zyskał, tyle, że prosto z jej objęć wleciałby w ciemne lochy wieczności oszołomiony i pusty jak ona. „Co z pańską żoną? — zapytał Devlin. — Może ja mam z nią porozmawiać albo doktor Urquhart?" Nie, on sam chciał to zrobić... Czy też tak mu się wydawało. Później jednak popłoch wziął górę, popłoch i tchórzostwo. Więc uciekł zostawiając list...
Wstał, podszedł do umywalni i przemył twarz zimną wodą. W tamten decydujący sobotni poranek podjął z ban- ku pięćset funtów, z czego, gdy ostatnio liczył pieniądze po wymianie, pozostała mu równowartość trzystu osiem- dziesięciu. Nie zamierzał tyle podróżować, cóż, kiedy Arles okazało się pomyłką, a w Marbelli nie miał poczucia bez- pieczeństwa. Mimo wszystko suma prawie czterystu fun- tów powinna wystarczyć. Na drzwiach wisiała tabliczka z ceną pokoju i pełnego utrzymania, wzbraniał się jednak przed poczynieniem nieuniknionych obliczeń. Jest dosyć tanio — wydatków dodatkowych przewidywał niewiele. 16 Rzeczy rozpakowywał długo. Już przejście z hallu po niskich schodach na górę pozbawiło go tchu, więc nawet po tak prostej pracy jak opróżnienie dwóch walizek był niezwykle wyczerpany i spocony. Jego samopoczucie fi- zyczne potwierdzało diagnozę Urquharta: coraz bardziej chudł i tracił energię; i chociaż nie kaszlał krwią, wie- dział, że to nie jest powód do nadziei. Droga została wy- tyczona. Gdyby łazienkę miał obok pokoju, może by zmo- bilizował wolę, żeby skorzystać z prysznicu. Zamiast tego, po uporaniu się z domknięciem wypaczonych szuflad toa- letki, wyszedł na balkon zaczerpnąć świeżego powietrza. Przy molo w kształcie litery L stały łodzie rybackie, puste i nieruchome. Za końcem mola coraz rzadziej roz- rzucone domy niknęły na skalistym przylądku wysuwają- cym się w morze jak wytrawione ostrze sierpa. Dalej Loader zobaczył wśród strzelistych topoli jedną z tych will, o których wspominał kierowca taksówki; dalej jesz- cze jedną, schludną i wyniosłą, dziwnie nierzeczywistą pod mosiężnym niebem. Na samym nabrzeżu wciąż jeszcze naprawiano sieci i skuleni nad nimi ludzie wyglądali jak małe posążki. Widok tej zakrzepłej bierności stanowił takie przeciwieństwo awantury sprzed pół godziny, że nie- jasno zaniepokoiło to Loadera, jak gdyby jakiś podstęp krył się w tym pozornym letargu. Już mając wejść do pokoju, usłyszał śpiew. Zatrzymał się i wyjrzał na szosę: w stronę pensjonatu sunął szereg idących gęsiego dzieci. Towarzyszyły im dwie biało odzia- ne zakonnice — eskorta na przedzie i z tyłu. Dzieci było chyba dwadzieścioro: dziewczynki w sukienkach w paski, chłopcy w szarych koszulkach i krótkich spodenkach. Sieroty? — zastanowił się Loader. Głosiki wydzierały się piskliwie, ale ten marsz był rytmiczny. W pierwszej chwili Loader pomyślał, że to jest jakaś połączona ze śpiewem zabawa, bo każde z dzieci trzymało rączkę na ramieniu swego poprzednika. Gdy jednak podeszły bliżej, zobaczył, że wszystkie są niewidome.17
Sama narzuciła się strofa z jego anglikańskiej młodości: „Boże, od którego miłość, łaski i błogosławieństwa pły- ną..." Słowa — pomyślał — pomieszanie takich pojęć jak litość i gniew. Słowa... Zakonnica idąca na przedzie doszła do pensjonatu; śpiew ucichł. Cały zastęp w skrętach przesunął się przed balko- nem jak kolumna niewolników w kajdanach, wzbijając niewidzialny dla siebie kurz, gubiąc trochę rytm kro- ków, przy czym zakonnica za nimi napominała od czasu do czasu ze źle ukrywanym rozdrażnieniem: — Prędzej, prędzej, Paco... Ty też uważaj, Valentin... Maria, nie wychodź z szeregu... Loader patrzył, jak one idą do wsi; wkrótce znów usły- szał ich monotonny chórek. Drzwi sąsiedniego balkonu nagle otworzyły się szeroko, więc wszedł do pokoju, przy- pominając sobie, że na tablicy w recepcji zauważył brak klucza właśnie pod numerem czwartym. Ale nie był cie- kaw, kto tam mieszka, ani też, czy istotnie są — chociaż gospodarz tak się zastanawiał ze zmarszczonymi brwia- mi — jacyś inni goście w pensjonacie. To nie ma znacze- nia; i tak przecież wkrótce będzie wiedział. Zdjął ubranie, tym razem zanadto zmęczony, żeby w lustrze toaletki sprawdzić, jak bardzo chudnie, i osunął się na łóżko. Je- dzenie później, przede wszystkim sen — i może dopiero wieczorem spacer po okolicy... Senność łagodnie nim zawładnęła, rozwlekając zmącone echo piosenki niewidomych dzieci i resztki skołatania podróżą. Już zasypiał, gdy jeszcze coś obiło mu się o uszy — jakiś metaliczny odgłos. Stuknęło to chyba gdzieś nieda- leko i raczej było podobne — bo kącikiem zapadającego w sen umysłu zdążył sięgnąć w przeszłość po porówna- nie — do suchego trzasku przy repetowaniu broni auto- matycznej. Zasnął. 18 Rozdział drugi Nabój wszedł lekko w łożysko, ale Snyder niezupełnie był zadowolony. Zwolnił zaczep i wyrzucił naładowany magazynek na poduszkę. Leżąc w łóżku przy drugiej kra- wędzi dziewczyna patrzyła na niego. — Która jest godzina? — Piasek. — Zajrzał do łożyska, zbadał je brudnym od oliwy palcem. — Myślałem, że śpisz. — Nie mogę, kiedy ktoś pistoletem macha mi przed no- sem — rzekła opryskliwie. — Zawsze pełno piasku w tym pokoju — mamrotał. — Nie rozumiem, dlaczego. — Sam nanosisz go z plaży, tylko dlatego. — Przekrę-
ciła się i utkwiła wzrok w suficie. W górze na łacie sło- necznego blasku zobaczyła małą, szarą jak mech, domo- wą jaszczurkę. Wyraz znudzenia zniknął z jej twarzy. — Martin — powiedziała z naciskiem. Snyder nawet nie spojrzał. — Martin — powtórzyła. — Ja cię proszę, wyrzuć to Wiesz, jak ich nie cierpię. — Przecież nie wystrzeli. Ile jeszcze razy...? — Nie pistolet... Patrz. — Wskazała jaszczurkę. —- Ona też cię nie zabije. — Zrób to dla mnie — powiedziała. Ze złośliwym uśmiechem wszedł na łóżko gniotąc bo- symi stopami skłębione prześcieradło. Jaszczurka spała, wyłupiaste oczy miała przymknięte. Snyder ostrożnie za- czął się zbliżać do niej z podniesioną ręką pod takim kątem, żeby nie rzucić cienia. Z dołu dziewczyna widziała twardy napięty łuk jego ust. — Nie spudłuj. Sekundy mijały. Poderwał nagle rękę i zwarł palce, po czym opadł na kolana przy dziewczynie. Miotanie się przerażonej jaszczurki w jego dłoni sprawiało, że dygotał. 19 — Chcesz ją? - • . Wzdrygnęła się. — Na pewno nie chcesz? Przysunął zaciśniętą dłoń patrząc drwiąco, jak dziew- czyna na to reaguje. Nagle przestał się uśmiechać. — Powinnaś jednak sama to załatwić. Był teraz pełen pogardy. Zeskoczył z łóżka i wyszedł na balkon. Podnosząc kciuk zręcznie chwycił jaszczurkę za odsłonięty ogonek, rozbił ją o drewnianą poręcz i wyrzucił. Gdy wrócił do pokoju, dziewczyna na pół siedziała pod- parta na łokciach. — Tak nie potrzebowałeś robić. — Coraz większy czuła przed nim lęk. — To było okrutne. Okrutne i ohydne. — Myślisz? — Wykrzywił usta. — Ja tylko chciałam, żebyś ją stąd wyniósł. Tylko o to prosiłam. — Następnym razem zrobisz to sama. Wziął pistolet, obejrzał go dokładnie i wprowadził ma- gazynek na miejsce. Dziewczyna rzuciła wyzywająco: — Jesteś jak dziecko z zabawką. Nie jak człowiek do- rosły. Miała zwyczaj zawsze oddawać uderzenia. Teraz to było niebezpieczne, ale nie mogła się powstrzymać. — W twoich ustach to brzmi śmiesznie. — Zaczął myć ręce, ton jego głosu nie wróżył nic dobrego. — Bardzo śmiesznie. — A ty niby taki odważny... Po co nosisz tę broń? • —
Żyłka na jej szyi wyraźnie pulsowała. — Boisz się. Boisz się czegoś. — I gdy milczał patrząc na nią, wycierając ręce ręcznikiem, dodała: — Albo po prostu jesteś jeszcze w przedszkolu. Ruszył w stronę łóżka i serce jej ścisnęło się z prze- rażenia. Po tych dwóch tygodniach nadal był obcy, nadal 20 nieodgadniony. Wepchnął pistolet pod poduszkę i położył się już z uśmiechem, łagodnym, hipnotycznym. — Przestań, Anna. Wpatrzony w jej twarz, spokojnie wyciągnął po nią ręce jeszcze chłodne od wody. Dotychczas jej wzrastająca niechęć do niego płynęła raczej z rozczarowania niż z in- nych źródeł, ale tego dnia niechęć krzepła w nienawiść, żal stawał się odrazą. Potrząsnęła głową i spróbowała go odepchnąć. — Teraz już nie — rzekła ze znużeniem. Ustami musnął jej usta. — Za przysługę przysługa. — Tyle przysług jesteś mi winien. Roześmiał się prawie bezgłośnie. Wiedziała, że mu ule- gnie. Broniła się jednak, dopóki mogła sobie na to po- zwolić. — Nie, Martin. Nie. I jak zwykle była bezsilna, cała jej stanowczość roz- padała się pod dotykiem jego skwapliwych dłoni i twar- dych, penetrujących ust. Napięte mięśnie rozprężały się stopniowo, pożądanie zaczęło tlić się, spalać w niej wolę. Jęknęła, pełna nienawiści, porwana jego szałem, pomimo że każdą myślą go odtrącała. A potem już było po wszyst- kim — łomot krwi, klęska całkowita. Jego uścisk osłabł, martwy nagle ciężar stoczył się jak kłoda i ona została sama, odrętwiała pod migotliwą łatą słońca na suficie. Z wolna przenikające zmęczenie wskrzesiło w niej wstręt. Przesunęła się tak, żeby on nie widział jej twarzy, nie- szczęśliwa, pokonana. Usłyszała jego chełpliwe pytanie: — No, i kto jest jeszcze w przedszkolu? Zachichotał cicho. Przymknęła oczy i wycofała się w tęt- niącą ciemność. Byli inni mężczyźni, nieliczni zresztą w jej życiu, ale nigdy tak; zawsze przecież grzech przy- słaniało bodaj trochę miłości. Pomyłką okazał się wyjazd 21 z Marsylii, chociaż ostatnio chodziła tam bez grosza. Już w tę pierwszą, pełną nienasyconego pożądania noc w ho- telu mogła przewidzieć, co będzie, gdyby nie to, że oko-
liczności — i za dużo Pernodu — przytępiły jej instynkt. Zwichnęła kostkę, więc od sześciu prawie tygodni nie tańczyła, a rachunki czekały na zapłacenie. Ale nawet z tym nożem na gardle mogła jakoś przetrwać kryzys; mogła znaleźć dorywczą pracę i wybrnąć z trudności. Ra- dziła sobie już nieraz, więc i tym razem też by jej się to udało, gdyby nie spisek uknuty przez czas i przypadek. A tak... Ponuro rozpamiętywała chwilę, gdy obcesowy ton jego propozycji złagodziła wzmianka o Galilei. Och, on nie tracił czasu. W niecałą godzinę po podejściu do jej sto- lika zaproponował, żeby z nim wyjechała, i tak ponętne roztoczył przed nią obrazy białych plaż nagrzanych słoń- cem, że przestała mieć się na baczności. Sprzymierzyły się z nim dręczące ją kłopoty i wieczorny chłód ulicy. „Pani pewnie nawet nie wie, gdzie jest Galilea." Bez- czelność jego docinków jakoś rozbroiła jej wahanie; parę szklanek Pernodu rozbroiło jej powściągliwość. „Niech pani to sobie przemyśli" — powiedział, a ona już była w tym czasie łatwa jak dziewica, która mając nagle swe- go dziewictwa dosyć, pragnie się oddać pierwszemu lep- szemu spotkanemu mężczyźnie. „To śmieszne — odrzekła i uśmiechnęła się nawet. — Kim pan jest? Co pan robi? I... powiedzmy, że pojechałabym z panem... jak długo to by trwało?" Zbyt potulnie, zbyt naiwnie łatwo dała się pokonać... Sprężyna łóżka brzęknęła słabo, gdy Snyder poruszył się i wstał. Nieruchoma, z długimi, kruczoczarnymi wło- sami rozpostartymi na poduszce dziewczyna otworzyła oczy i utkwiła wzrok w ścianie. Gdyby poznali się o dwa ty- godnie wcześniej, ona by go w ogóle nie chciała słuchać, a w tydzień później prawdopodobnie słuchać by go nawet 22 nie potrzebowała. Żałośnie robiła teraz bilans. Cóż zostało z tej całej obietnicy, którą dawał w ów przełomowy wie- czór na rue des Martyrs, gdy jego szczupła napięta twarz i obcesowość tak przemówiły do jej rozpaczy? Rezultat fa- talny, chociaż fakt, że w Quepos wcale nie jest tak, jak ona sobie wyobrażała, odgrywa najmniejszą rolę. Nawet gdyby te białe plaże nie sprawiły jej takiego okrutnego rozczaro- wania, nienasycony lubieżny głód Snydera wcześniej czy później musiał w niej wzbudzić wstręt i wstyd. Słuchała, jak on puszcza wodę z kranów. Niewiarygod- ne, ale dotąd jeszcze nie odkryła, kim on jest, ani czym się zajmuje. Czasem kręcił przebiegle, wymykał się wszel- kiej analizie; kiedy indziej przywdziewał zimną, oślizłą zbroję i milczał. Przeważnie rozmawiali po francusku. Znał francuski lepiej niż hiszpański. Ale czytał angielskie
powieści sensacyjne w miękkich okładkach i prasę lon- dyńską sprzed kilku dni, jaką od czasu do czasu można było kupić w Barranca. Raz na samym początku zaczęła go wypytywać, ogromnie, wprost nieznośnie ciekawa. Od • powiedzi udzielał niejasnych, ogólnikowych. Jego paszport potwierdzał jej domysły — niepewne, bo oparte tylko na wnioskach wyciągniętych z tego, co mówił, i na jego ak- cencie — że jest Kanadyjczykiem. Tak samo mgliście przyznał się, że ma coś do czynienia z jakimiś patentami, i wcześniej, że pilotował kiedyś samolot; więcej już żad- nych konkretnych informacji nie zdołała zebrać. Dziwnie było tak nic o nim nie wiedzieć, a przecież stopniowo jej ciekawość zamieniła się we wrogość i uczucie poniże- nia. I wreszcie teraz zrobiło jej się wszystko jedno: mógł sobie nadal pozostawać zagadką. Uznała, że im mniej bę- dzie o nim wiedziała, tym łatwiej zapomni. Odwróciła się, chociaż nie chciała spojrzeć na niego, i zapytała: — Długo jeszcze będziemy siedzieli w tej nieszczęsnej, zapadłej dziurze? 23 — Może z tydzień. — Wsunął opaloną, włochatą nogę w nogawkę spodni. — A bo co? Nie podobają ci się wa- kacje? — Tutaj? — Coś ci tutaj nie odpowiada? — To jeden wielki śmietnik. — Nędzarze nie mają prawa wyboru. Gdyby był w zasięgu jej ręki, uderzyłaby go. Ale stał za daleko, więc tylko drżenie przebiegło jej po twarzy i zacisnęła pięść. — W twoim stylu — syknęła. — Słońce, piasek i morze. O niczym innym nie było przecież mowy. — Wtedy to jednak brzmiało inaczej. — Sama nie wiesz, kiedy ci dobrze. Matko Boska — pomyślała patrząc na niego. Trzydzieści pięć lat, mówił, że ma, i chyba to prawda. Krępy, musku- larny jak bokser, jak zapaśnik wagi półciężkiej. Włożył kremową jedwabną koszulę i wepchnął poły pod pasek granatowych spodni z lustryny. Ubierał się zawsze starannie, wręcz wytwornie. Nie odrywała od niego oczu, jak gdyby był jakimś zwierzęciem, któremu nigdy dotąd porządnie się nie przyjrzała. Najwidoczniej odczytywał w jej niewzruszonym spoj- rzeniu urazę. — Jeżeli jesteś tak bardzo znudzona, może byś się czymś zajęła?
— Czym niby? Wzruszył ramionami. — Weź na spacer te dzieciaki... te ślepe, które przecho- dziły tędy niedawno. — Dziękuję. — One codziennie tak się wietrzą. Widujesz je przecież. Dziewczyna głaskała się po udzie i milczała. Snyder przeczesał swoje krótkie, twarde włosy nieco uginając ko- 24 lana, żeby widzieć w lustrze. Podbródek miał rozdwo- jony i wokół ust, jak zasklepiona blizna, głębokie półko- liste zmarszczki. Czasem w pewnym oświetleniu wyglądał staro. — Ja ci tylko podsuwam pomysł. Możesz z tego sko- rzystać albo nie. — Zakonnice by mi nie pozwoliły. — Nie rozumiem, dlaczego. — Przesunął językiem po przednich zębach. — Nie zjedzą cię, jeżeli zapytasz. — One by mi nie pozwoliły — powtórzyła dziewczyna już z większym naciskiem. Snyder uśmiechnął się niezupełnie szyderczo: — Bo się puszczasz, o to chodzi? — One tego tak nie określają. — O wybacz — zakpił. — Nigdy nie uczyłem się tego języka. Znów odwróciła głowę do ściany, mrużąc oczy, czując w sercu piekący ból. Do niedawna nosiła na szyi łańcu- szek z małym srebrnym krzyżykiem, ale w czasie tego wielogodzinnego zamroczenia w marsylskim hotelu łańcu- szek się zerwał. Znalazła go nazajutrz rano na podłodze. W Barranca uszkodzenie zostało naprawione, wolała jed- nak go nie nosić. Jeszcze nie, z tydzień, może dwa, aż to wszystko się skończy. Postanowiła też pójść potem do spo- wiedzi. Na pewno, na pewno. Nieraz w życiu tak ślubowa- ła, bez przekonania co prawda, jak gdyby pod wpływem chwili zobowiązywała się, że zapłaci łapówkę. Potem nie dotrzymywała, zapominała, zwlekała, dopóki nie następo- wało przedawnienie, pogrzebanie całej sprawy w niepa- mięci. Ale tym razem już nie. Tym razem ona pójdzie, bo inaczej umrze od tej ropiejącej rany. Pójdzie... — Zejdziesz na dół? — zapytał Snyder obojętnie, po pierwszej. — Niedługo. — Będę w barze albo w La Sirena. Niewielkie miała możliwości pognębienia go. — Nie zapomnij zabrać swojego drogocennego pistoletu.
Popatrzył na nią dziwnie, niepokojąco, aż pożałowała, że nie ugryzła się w język. Wzdrygnęła się wewnętrznie, gdy stanął nad nią, i pomyślała nagle o tej jaszczurce i o skrzy- wieniu ust, z jakim wracał z balkonu. Już chciała prosić o pieniądze na podróż powrotną, żeby zaraz wyjechać. Ale chociaż mogła spróbować, coś ją powstrzymało — nieuf- ność i jakieś resztki wypaczonej dumy przeważyły. Snyder rzekł spokojnie: — Ja bym tak wciąż nie mówił o tym pistolecie, gdy- bym był tobą. — Nie? — Nie. Nie zdołała zlekceważyć jego wzroku. — O ile wiem, powinienem mieć zezwolenie czy coś tam — powiedział tonem ku jej zdumieniu pojednaw- czym. — Byłoby więc mądrzej nie wspominać o nim poza tym pokojem. Dla dobra nas obojga... rozumiesz? Nie odpowiedziała, co wyraźnie go uspokoiło. Przy drzwiach stał się trochę wylewniejszy. — Nie mówmy już o tym, Anna. Nieważne. Zażarto- wałaś sobie... dobrze. Każdy ma jakąś słabostkę, tak się składa, że moją jest właśnie to. — Klepnął się po lewym boku. — Zabieram go wszędzie, zawsze zabierałem. Musiała mu jednak dociąć: — I dziewczynę także? Ale on już był prawie za drzwiami i nie dosłyszał. Za- częła się ubierać, ponuro pragnąc, by te pozostałe dni mi- nęły jak najszybciej — te godziny, minuty, sekundy dzie- lące ją od chwili, gdy będzie mogła wypluć smak jego raz na zawsze. 26 Rozdział trzeci Maleńkie kropelki potu perliły się na górnej wardze Loadera i koścista klatka piersiowa wznosiła się i opadała prawie niedostrzegalnie. W tym śnie Sam Grigg mówił: — Ale dlaczego, Simon? Dlaczego? Po prostu nie rozu- miem. Z jakiejś przyczyny rozmawiali na ulicy przed szeroką zieloną fasadą sklepu: „Antyki — Loader i Grigg — An- tyki". Z jakiejś też przyczyny ten napis był bezbarwny i zatarty, chociaż przed dwoma miesiącami, w lutym, zo- stał na nowo pozłocony — mniej więcej w czasie, gdy on zaczął poważnie się niepokoić tym, że wciąż dziwnie nie- domaga i coraz gwałtowniej chudnie. A jednak oto Sam, pełen zdumienia, z czołem pofałdowanym, potrafił mu po- wiedzieć: — Już mniejsza o przedsiębiorstwo, Simon. Myślę o Ca-
therine. Porzucasz ją... Dlaczego, na miłość boską? Naprawdę wcale nie doszło do takiej rozmowy i on to wiedział nawet we śnie. I we śnie udzielił Samowi odpo- wiedzi, ale zagłuszyła jego głos przejeżdżająca z warko- tem ciężarówka, a później, gdy już tej ciężarówki nie było, stwierdził, że powtarza jedynie treść kartki, którą zosta- wił dla Sama na biurku w tamtą desperacką sobotę: „Przy- kro mi... napiszę do Ciebie..." Napisał w Arles i oddał komuś ten list do wysłania z Paryża. „Chcę przeprosić Cię i wytłumaczyć, bo jestem Ci to winien..." List był długi — zawierał wiele handlo- wych ocen i wskazówek, kolumny cyfr pomiędzy ujętym w zwięzłe słowa szrapnelem diagnozy Devlina i końco- wym wyrażeniem wdzięczności i przyjaźni. Ostatnie zdanie 27 brzmiało: „Spróbuj nie myśleć o mnie zbyt źle. Nie zna- my się wzajemnie, my wszyscy ludzie nie znamy nawet siebie samych". Przekręcił się na łóżku i po twarzy przeleciał mu skurcz. „Ile pan ma lat? — zapytał Devlin. — Czterdzieści dwa?" Tak, czterdzieści dwa. Po piętnastu latach ciężkiej pracy kapitał obrotowy firmy „Loader i Grigg" doszedł do wy- sokości osiemdziesięciu pięciu tysięcy funtów. I cóż mu teraz z tego? Jedynym cennym towarem pierwszej potrze- by jest czas, a on nie przestawał trwonić czasu na to przedsiębiorstwo nawet wtedy, gdy to już zgoła nie było konieczne — szukał w tym ucieczki, sukcesami finanso- wymi próbując wyrównać klęskę na innym polu. I sam się okradł w ten sposób, zatracił siebie... Niefortunnie wybrał Arles, ale z przyjazdu tam wycią- gnął nauczkę: człowiek, jeśli już odwraca się plecami, musi odwrócić się od wszystkiego bez różnicy. To ciepłe stare miasteczko, gdzie dawno temu przez parę lat mię- dzywojennych spędzał wakacje z ojcem, było jak sito do przesiewania chłopięcych wspomnień. Cóż, kiedy melan- cholijna tęsknota, jaką owe wspomnienia budziły, tylko niepokoiła go nie dając nic. Przeszłość została nieodwołal- nie załatwiona, pogrzebana, a on pojechał dalej i trafił do Marbelli, spokojnej i miłej w kwietniowym słońcu, nie nasuwającej mu żadnych skojarzeń. Aż pewnego dnia jakiś automobilista zapytał go, którędy jechać do Rondy. Na samochodzie były tabliczki „GB", on ich jednak na- wet nie musiał widzieć, bo sam rozjątrzony, arogancki ton pytania, bynajmniej nie zacierający się w okropnej wręcz hiszpańszczyźnie, mógł doskonale być znakiem firmowym. — Też jestem Anglikiem — powiedział Loader automo- biliście. — Ale obawiam się, że niewiele mogę panu po- móc. Przyjechałem tu niedawno i nie mam samochodu.
Sądzę jednak, że pan jedzie w niewłaściwym kierunku. 28 Tamten patrzył na niego już z innym wyrazem twarzy. — Ja pana chyba znam. Zgodnie z prawdą Loader zaprzeczył, tylko że na nic to się nie zdało; automobilista prztyknął palcami. — Zaraz, zaraz... Wiem! „Loader i Grigg". Kupiłem u pa- na taką sekreterę z kręconymi kolumienkami... może z rok temu... Przypomina pan sobie? No, niech mnie kule biją. Wkrótce potem Loader spakował rzeczy i wyjechał czu- jąc się jak wytropiony. Najpierw do Algeciras, potem do Kadyksu, tego portu wyjściowego dla tylu ludzkich po- szukiwań, i stamtąd statkiem z transportem owoców na Galileę. „Dlaczego, Simon?" Sam Grigg nie dawał za wygraną. W końcu jednak sen odtrącił go jak wroga. Przesunęły się chaotycznie drzewa zimowe, zatłoczona sala licytacyjna, rozmigotane raptow- nie brylanty na niebie nocą... Loader zakaszlał, z lekkim wzdrygnięciem zaczynając się wynurzać z głębin ku świadomości. Jaskrawa strużka krwi popłynęła mu z kącika ust na poduszkę. Przez chwi- lę otaczała go mroczna, otchłanna próżnia, w której on unosił się nieważki, a przecież czuł ból i wsuwanie się wziernika głęboko w tchawicę i czekał pewny, że zanim znowu twarz mu owieje własny miarowy oddech, gdy Devlin wyciągnie igłę. Usłyszał swój głos — rezonans jak w komorze dźwiękowej — uparty, natarczywy: „Chcę wie- dzieć. Cokolwiek pan wykrył, chcę, żeby mi pan powie- dział..." Nie było żadnego układu chronologicznego. Fakty i uro- jenia obłędnie stapiały się ze sobą. Teraz siedział na strzyżonym trawniku przed domem — z Catherine bez- wiednie obrabowującą go z ciszy, której łaknął, oblega- jącą go swoim pijawkowatym oddaniem. Ona zawsze, od- kąd ją znał, owijała pojęcie śmierci watą czułostkowości. Słowa „zmarły" nie używała nigdy. „Gdy moją mamę Bóg zabrał... Gdy Henry odszedł..." Do wszelkich cierpień jednak odnosiła się inaczej. Wyobrażała sobie, że się wczuwa w przeżycia cierpiących i widok cudzego bólu, chociaż chęci miała dobre, zawsze wyzwalał jej najgorsze cechy: potrzebę paplania i nieustannej jałowej krzątani- ny wokół nieszczęsnego obiektu. Automatycznie zaczynała wtedy mówić tonem „dzielnym", tak sztucznie pogodnym, że on aż się skręcał. Teraz, w tym dziwnym teleskopo- wym śnie, już wpatrywała się w niego zbolałym litości- wym wzrokiem, zarezerwowanym dla chorych piesków, więc jęknął głośno. Jakżeż ona by się nim zajęła! Swoją
pieczołowitością udusiłaby go, zanim by to zrobił rak. Może pożywką dla jego wyobraźni stały się wyrzuty sumienia i dlatego ona nagle mu w tym śnie powiedzia- ła: „Tu jest twój dom, Simon. Tu jest twoje miejsce. Wszystko, czego potrzebujesz, masz tutaj..." Zaprotestował, ale bezgłośnie. Chciał krzyknąć: „Tutaj nie mam n i c... nic, co by pomogło. Litości nie potrze- buję. Nie jestem psiakiem. Dręczy mnie myśl o śmierci, a nie o umieraniu. Czy nie rozumiesz?... Muszę się starać, żeby wyciągnąć jakiś sens z tego, co mi jeszcze zostało, a ty mi ciągle to uniemożliwiasz. Co nastąpi po bólu?" Szarpnął się i rozbudził całkowicie; z tępym niedowie- rzaniem popatrzył na pokój, w którym się znajdował. Catherine swoim płytkim podejściem zagoniła go w ten konkretny świat i przypomniało mu się, kim jest, gdzie jest i dlaczego. Potem spostrzegł plamę krwi na poduszce. To odkrycie jak zawsze przejęło go lękiem. Usiadł wpa- trzony w tę jaskrawą pieczęć na grubym płótnie, chwilo- wo obezwładniony, bo już poczuł cierpki żelazny smak rdzewiejący mu w ustach. Po chwili znów się położył, z wolna opanowując wzburzenie, wciąż jeszcze nie mogąc znaleźć w sobie dość stoicyzmu, żeby myśleć spokojnie o tej krótkiej, prosto wytyczonej ścieżce, którą kroczył. 30 Za oknami ze skrzypieniem przejechał jakiś wóz; ktoś śpiewał nosowo. Loader wreszcie zdołał otrząsnąć się z roz paczy; wstał i wyjrzał zza drzwi balkonu w stronę wsi. Przespał dwie godziny, niewiele jednak tam się zmieniło poza tym, że na zasłanym sieciami nabrzeżu już nie wi- dział nieruchomych jak w żywym obrazie, przykucniętych postaci. Z neseserem i ręcznikiem przeszedł przez kory- tarz do jednej z dwóch łazienek. Z kranu, z którego po- winna płynąć gorąca woda, popłynęła zimna, z kranu z wo- dą zimną — gorąca, a z umywalni tryskały takie fontan- ny, jakby to był prysznic. Tylne okienka wychodziły na zbiorowisko niechlujnych przybudówek. Nie opodal kępy palm daktylowych opieszale kręcił się połyskliwy metalo- wy wiatrak i słychać było dobitne, urywane gdakanie kur z podwórka poniżej. Po kąpieli Loader ubrał się i zszedł na dół. Do jadalni wchodziło się z przedsionka przez korytarzyk, w którym wisiała klatka z ruchliwymi ptaszkami o czerwonych łeb- kach. W jadalni stało może z dziesięć stolików i pobielane ściany zdobiło kilka oleodruków przedstawiających byki i toreadorów na arenie. Tylko jakaś para jadła obiad. Męż- czyzna odkłonił się Loaderowi, ale dziewczyna prawie na niego nie spojrzała, gdy przechodził przez salę i wybierał miejsce. Okazała powściągliwość nieledwie anglosaską, nic
jednak anglosaskiego nie było w jej wyglądzie. Hiszpanka chyba. Włosy czarne jak heban, cera oliwkowa, oczy czar- ne, poważne, a przecież błyszczące, twarz smutna, jak gdy- by życie nie obchodziło się z nią łaskawie. Mężczyzna na- tomiast mógłby być Anglikiem. Starszy od niej co najmniej o dziesięć lat. Włosy dość jasne, usta brutala... Tyle spo- strzegł Loader czekając, żeby wreszcie ktoś podszedł do jego stolika, i skracając sobie czas machinalnym przekła- daniem sztućców, oglądaniem sztucznych kwiatów w gli- nianym wazonie. 31 — Cierpliwość Hioba trzeba mieć w tym lokalu — prze- rwał ciszę mężczyzna. On też musiał dokonać jakichś ob- serwacji, gdyż najwyraźniej był pewny, że Loader zna ję- zyk angielski. Loader z lekkim uśmiechem przytaknął. Tamten w od- powiedzi uśmiechnął się tylko ustami. Z daleka jego oczy sprawiały wrażenie prawie bezbarwnych, zimnych jak oczy śniętej ryby. — Kelnerów tu nie ma. Podaje sam właściciel. — Mó- wił z akcentem północnoamerykańskim; trudno było z je- go wymowy wnioskować cokolwiek więcej. — Istotnie on tu jest do wszystkiego, tyle że łóżek nie ściele i nie pod- lewa kwiatów. — Mnie się nie spieszy — rzekł Loader. Dziewczyna dopijała kawę. Mężczyzna zaciągnął się pa- pierosem, wypuścił dym i zapytał: — Pan dziś przyjechał? — Tak jest. — Gdzie on pana ulokował? — Pod numerem piątym. Jesteśmy zatem, jeśli się nie mylę, sąsiadami. — Ooo... Loader doznał wrażenia, że zabrzmiała w tym „Ooo" nu- ta podejrzliwości. Rozłożył ręce. — Klucza numer cztery nie ma na tablicy. Balkon nu- mer cztery otwarty... Quod erat demonstrandum. Spodziewał się jeszcze jednego uśmiechu, ale się roz- czarował. Wszedł Berris, nadal bosy, chociaż koszulkę gim- nastyczną przysłonił białą kurtką, co już było ustępstwem na rzecz etykiety. Gdy zobaczył Loadera, spokojnie zrobił w tył zwrot i wyszedł. Zza drzwi służbowych doleciało szczękanie porcelany; odgłosy przygotowań. Dziewczyna po- wiedziała coś cicho — po francusku, jak domyślił się Loa- der — a jej towarzysz przygładził włosy nad łysiejącą skronią, po czym zgasił papierosa. Wstali oboje z szurnię- ciem krzeseł i ruszyli do drzwi. Mężczyzna minął Loadera 32
tak, jakby go w ogóle nie było, ale dziewczyna jeszcze zerknęła na niego ostrożnie, zanim ostatecznie się odwru- ciła. Szła pięknie w obcisłej spódniczce, stukając obcasa- mi po kaflach podłogi. Wrócił Berris i Loader zapytał o tych gości. Znalazł się wśród nieznajomych, którzy mieli nieznajomymi pozostać, ale zwykła ludzka ciekawość jeszcze się w nim nie wy- paliła. — Niejaki seńor Snyder i niejaka seńorita Meunier. Więc nie Hiszpanka. Francuzka z Algierii? Możliwe. — Pod numerem czwartym? — Tak. — Berris postawił na stoliku butelkę czerwone- go wina bez etykiety, gdy Loader już zaczął nalewać so- bie na talerz wodnistą żółtą zupę. — Nasz ksiądz by nie pochwalał, ale świat jest światem, a pesety są pesetami. — Podniósł tęgie ramiona, nie wzruszył jednak nimi, jak gdy- by ten wysiłek kosztował go zbyt wiele. — Żaden ze świę- tych nigdy nie był hotelarzem i to mnie nawet nie dziwi. — Kto jeszcze tutaj mieszka? — Nikt, seńor. Tylko pan i oni dwoje. Tutaj zawsze o tej porze pusto — urwał. — Canelones podać po zupie czy kurę z ryżem? — Canelones. — A potem owoce czy karmelową babkę? — Babkę chyba. — Wszechobecna babka. Loader uśmie- chnął się zgryźliwie. Paellas, entremeses, naleśniki z mąki kukurydzianej. Na żadne niespodzianki kulinarne nie li- czył, już jeżeli, to najwyżej na „rozbuf" w miejscowej wersji. — I kawa? — Dziękuję. Zupa była tylko trochę zaprawiona czosnkiem i Loader, nabierając raptem apetytu, jadł ją skwapliwie; przyszło mu na myśl, że w tej chwili wszędzie w całej Hiszpanii i na jej wysepkach podaje się w każdym z tysiąca hoteli taki sam obiad. Wino okazało się dobre i łagodne, więc wy pił aż dwie szklaneczki do canelones; zamyślony błądził wzrokiem po plaży za oknem, patrząc jak niemrawe fale piętrzą się i toczą ku zagładzie. Dalej od brzegu, niemal po ich bruzdach, przelatywały mewy, a szosą hałaśliwie śmignął motocykl Straży Obywatelskiej. Żadnych innych przejawów życia w ciągu tych dwudziestu minut nie było. Berris przyniósł kawę. — Zobaczy pan, że tu u nas spokój — powiedział zna- cząco. — Nie wątpię. ,
— W Barranca chyba byłoby panu lepiej. Albo w Cam- pacho... nawet teraz, przed sezonem. — Mówi pan to tak, jakby pan nie chciał mieć gości. — A gdzie tam... chociaż mieć tylko trzy osoby wcale się nie opłaca. Ale znam takich, którzy może się co do Quepos rozczarowali, i wolałbym, żeby wyjechali stąd wcześniej, niż mieli zamiar. — Ja przedtem dam Quepos szansę. — To zależy od tego, czego się tu szuka — rzekł Ber- ris, już na krawędzi wścibstwa. — Oczywiście — przytaknął Loader. — Oczywiście. — I na tym skończył rozmowę. Wypił kawę i wyszedł w oślepiający blask popołudnia. Nie przypuszczał, że będzie aż tak gorąco, aż tak słonecz- nie. Szosa w jednym i drugim kierunku rozciągała się pu- sta. Bez pośpiechu ruszył do wsi. Pluskanie fal przycichło, jak gdyby upał je usypiał. Z ulgą Loader wszedł w cień platanów i tamaryszków, które przypomniał sobie z ostat- nich chwil jazdy taksówką. Drzewa kończyły się tuż za miejscem, gdzie z nabrzeża w zatokę wybiegało molo. Wi- dział teraz kramy i też je sobie przypomniał, jak również blachą kryte rudery. Ale nieco dalej bar z tarasem — La Sirena — zobaczył po raz pierwszy. Stwierdził, że „spo- kój" Berrisa jest jaskrawym niedomówieniem, które zgo- ła nie określa tej miejscowości w porze sjesty. Na całym nabrzeżu nie było żywej duszy i nikt nie siedział na tara- 34 sie baru pod różnobarwnymi parasolami. Nawet łodzie przy molo prawie się nie kołysały. Odwrócił się od morza i wkroczył w labirynt cienistych, wąskich uliczek, gdzieniegdzie swą ciasnotą sprawiają- cych takie wrażenie, jakby ściany przeciwległych domów usiłowały się zetknąć. Tam, gdzie drzwi i parterowe okna były otwarte, majaczył przez zasłony z paciorków półmrok nędznie umeblowanych pokoików; na drzwiach pozamy- kanych wisiały krzyże z suszonych liści palmy w sąsiedz- twie rozpiętych na gwoździach wyschniętych myszy i nie- toperzy, najwidoczniej dla przebłagania nie tylko Boga, ale i innych jakichś mocy. Zwęszył Loadera chudy kundel, wyskoczył z pustego podwórka i zaczął łasić się u jego nóg. Gdzieś jak małpa zakwiliło niemowlę, od czasu do czasu dolatywał ryk radia. Gdyby nie te bezosobowe od- głosy, można by myśleć, że przeszła tędy zaraza. I wreszcie rynek. Pośrodku otoczona palmami fontanna w pstrokatym od palm kamiennym basenie, wokoło bu- dynki: sklep rzeźnika, kawiarnia, urząd pocztowy, warsztat stolarski, zakład fryzjerski, jeszcze jedna kawiarnia. W po- równaniu ze złowieszczą martwotą i zatęchłymi zapacha-
mi uliczek świeżo i przestronnie. Ruchu, co prawda, nie by- ło, ale przynajmniej rozwiał się nastrój osamotnienia i osa- czenia. W cieniu palm na ławkach i przed kawiarniami siedzieli leniwie jacyś mężczyźni, a na głównej ulicy życie istotnie zaczynało się budzić. Z nadzieją ukłonił się Loade- rowi właściciel stojącej nie opodal dorożki; i otwierano już sklepy. Była godzina czwarta. Loader zawędrował do kościoła z zieloną kopułą i wszedł na wydeptane beżowe schodki, chcąc odpocząć w kościelnym chłodzie przed powrotem nad morze. Ale ni stąd, ni zowąd poczuł, że nie ma siły do- trzeć bodaj do tych drzwi; ostatnio zmęczenie ogarniało go zawsze niespodziewanie, wzmagając się, ledwie zdążył je sobie uświadomić. Usiadł na stopniu schodków, otarł pot z twarzy i szyi, i patrzył, jak wieś stopniowo powraca do 35 życia. Z wolna ulica przed kościołem zaczęła się zalud- niać. Zebrało się kilkoro obdartych dzieci, zagapionych w niego z ciekawością. Po chwili śmielsze spróbowały żebrać. Rozrzucił garść groszaków i odszedł w stronę morza. Dwaj chłopcy bez skrupułów towarzyszyli mu jednak aż do na- brzeża; ich skomlące natręctwo przyprawiało go o mro- wie takiego samego zakłopotania, jakie czuł, gdy ludzie przy sieciach blokowali drogę taksówce. — Vamos! — Chyba po raz dwudziesty machnął ręką, żeby ich odprawić. — Zostawcie mnie! Obserwowany również i przez dorosłych szedł wzdłuż na- brzeża. Wyczuł wrogość, chociaż czy wynikała ona z te- go, że rozpoznano w nim nieznajomego z taksówki, czy też z tego, że ci ludzie byli z natury podejrzliwi, nie po- trafiłby powiedzieć. Bez względu jednak na powody, stwierdzał, że to nieme wyobcowanie denerwuje go nie mniej, niż by go denerwowała jawna dokuczliwość bądź prowokacja. Okrążył sieci i wszedł na taras baru La Sirena; usiadł przy stoliku pod parasolem. W końcu jednak wynurzył się z głębi snu zimowego młody ospowaty kelner, który podał mu wermut i wodę sodową. Leniwie popijając, bawiąc się zapoconą szklanką i sam się pocąc Loader przypomniał so- bie entuzjastyczny opis w przewodniku: „Quepos: malow- nicza osada rybacka, położona na najdalej wysuniętym na południe cyplu wyspy. Jej wielki urok i charakter ścią- ga..." Osada — owszem. Malownicza — możliwe, jeśli nie bierze się pod uwagę tych brudnych uliczek. Urok i cha- rakter? Co to właściwie ma znaczyć? Zacisnął usta, nie wydając na razie żadnego sądu. Od miejsca swego pobytu wymagał jedynie obojętności. Za nic nie chciał być teraz dręczony bądź kuszony czy w jakikolwiek sposób w coś wciągnięty. „Zostaw mnie w spokoju" — napisał w liście do Catherine i nadal prosił o to samo, prosił o to wszyst-
kich i wszystko. Znienacka zabrzmiał mu nad uchem czyjś gardłowy głos: 36 — Papierosy, seńor? Aż podskoczył na krześle. Ten człowiek stał już za jego ramieniem, a przecież nie było słychać, jak podchodził. — Nie, dziękuję. — Chesterfieldy? Winstony? — Nie. — Chyba nigdy dotąd Loader nie widział tak pomarszczonej i ogorzałej twarzy. — Playersy? — Nie palę. (Już nie palił. A jeszcze przed miesiącem, zanim rzucił palenie zdjęty strachem, jakby to była butelka po tru- ciźnie, którą nieświadomie wypił, wypalał dziennie do trzy- dziestu papierosów.) Nowo przybyły uśmiechnął się i przysiadł na sąsiednim krześle. Jego szare bawełniane ubranie było bardzo po- mięte, a przy czarnych płóciennych pantoflach jaskrawiły się niebieskie sznurowadła. —- Nikt na Galilei nie sprzeda ich taniej niż Tomeo Cardell. — Wierzę. — Nawet kelner tutaj panu to powie. W barze musiałby pan zapłacić jedenaście peset za paczkę. A w Barranca one kosztują dwanaście, piętnaście nawet. Ja panu mogę dostarczać po dziewięć. Loader wzruszył ramionami. — Dziewięć peset, seńor. Dziewięćdziesiąt za dwieście sztuk. — Przykro mi, ale mnie to nie interesuje. Cardell jak linoskoczek zawahał się na linie możliwości. — Tytoń do fajki? — Niestety, nie. Już nie z taką pewnością siebie: — To może zegarek? A jednak nic z naciągacza nie miał w sobie ten stary Zmarszczki na twarzy utrudniały określenie jego wieku. Sześćdziesiąt lat? Łysina i resztki siwych włosów, kępki zarostu na policzkach i podbródku, oczy piwne, głęboko osadzone, żywe i czyste, przypłaszczony nos. — Pióro Parkera? — Ręce miał też w zmarszczkach, szorstkie jak kora. — Tylko sto siedemdziesiąt pięć peset. — Traci pan czas — powiedział Loader. Nie czuł jednak urazy. Cardell robił wrażenie steranego i miał jakąś zro-
dzoną z nieustannie go spotykających przeciwności, swoistą godność, która sprawiała, że nie narzucał się w sposób do- kuczliwy. — To kiedy indziej może? — Chyba nie. Pióro zniknęło w napęczniałej kieszeni. — Jak się panu podoba w Las Gaviotas? Najwidoczniej nic nie uchodziło jego uwagi. — Nie mogę narzekać. — A w Quepos? — Jeszcze się nie rozejrzałem. W łodziach przy molo zaczęły się ospałe przygotowania: czyszczono lampy karbidowe, podnoszono maszty. Przed barem przeszła gromadka starych kobiet, odzianych w ża- łobną czerń. Cienie już się wydłużały i orzeźwiający wietrzyk nadlatywał od morza. Z drugiego końca nabrze- ża jechał jakiś rowerzysta — mały czerwony kleksik co- raz bliższy na tle żółtawobrunatnym. Cardell wskazał: — Jedzie seńora Rubia. — Rubia? — zapytał Loader. — Blondynka? — Ona naprawdę nazywa się Sorbiere. Seńora Fran- coise Sorbiere. Patrzyli na nabrzeże. Kleks, coraz większy, nabierał kształtu, aż stał się tęgą kobietą w roztrzepotanej szkar- łatnej bluzie i kremowych spodniach. Gromadka plotkują- cych bab rozdzieliła się, żeby ją przepuścić, po czym wszystkie odwróciły się patrząc za nią, jak gdyby nigdy nie widziały tak śmiałego stroju, tak złotych włosów. Cho- ciaż stały daleko, ich pozy świadczyły o niedowierzaniu i szyderczej pogardzie. — Buenas tardes, seńora! — zawołał Cardell, zrywając się i kłaniając. Kobieta pomachała mu w przejeździe ręką. — Buenas tardes, Tomeo... Jutro? — Tak, tak. Jutro, seńora. — W domu? — W domu, seńora. Muy bien. Przejechała szybko w odległości może dwudziestu jar- dów od stolika Loadera, przy czym rower zboczył trochę na kocich łbach, gdy dyskretnie odwróciła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na niego. Niemłoda, zauważył. I chy- ba się uśmiechnęła, więc przez grzeczność odpowiedział ukłonem. — Co za jedna? — Patrzył jeszcze na jej coraz mniej- szą sylwetkę. — Różni ludzie mówią różne rzeczy. — Pytam o narodowość. Francuzka? — Szwajcarka. — I mieszka tutaj?