MICHAELCONNELLY
Harry Bosch Tom 11
Wydział Spraw Zamkniętych
Tytuł oryginału: THE CLOSERS
Przełożył Łukasz Praski
Detektywom, którzy muszą spoglądać w otchłań.
Część pierwsza
Mundurowa religia
1
Zgodnie z protokołem i praktyką Departamentu Policji Los Angeles wezwanie oznaczone kodem
dwa-sześć wymaga natychmiastowej reakcji, mimo że wzbudza lęk, przed którym nie chroni nawet
kamizelka kuloodporna. Od tego wezwania często zależy cała kariera. Jego określenie pochodzi od
połączenia cyfry 2, która w kodzie radiowym oznacza „odpowiedz jak najszybciej”, oraz szóstki -
szóstego piętra Parker Center, skąd komendant policji dowodzi departamentem. Dwa-sześć to
wezwanie do niezwłocznego stawienia się w gabinecie komendanta i żaden funkcjonariusz, któremu
zależy na posadzie w departamencie, nie może sobie pozwolić na spóźnienie.W pierwszym okresie
służby detektyw Harry Bosch spędził w departamencie ponad dwadzieścia pięć lat, ale nigdy nie
dostał wezwania od komendanta. Właściwie odkąd w 1972 roku otrzymał odznakę, komendant nigdy
więcej nie uścisnął mu dłoni ani nie rozmawiał z nim osobiście. Bosch przetrwał kilku szefów -
których oczywiście widywał podczas policyjnych uroczystości czy pogrzebów - ale na co dzień nigdy
ich nie spotykał. Pierwsze wezwanie dwa-sześć dostał w dniu powrotu do służby po trzyletniej
emeryturze - rankiem, gdy wiązał krawat przed lustrem w łazience. Pod numer jego prywatnej
komórki zadzwonił adiutant komendanta. Bosch nie pytał nawet, skąd znają numer. Po prostu
rozumiało się samo przez się, że biuro komendanta ma prawo skontaktować się z funkcjonariuszem w:
każdy sposób. Bosch powiedział, że stawi się w ciągu godziny, na co adiutant odrzekł, że oczekuje
się go wcześniej. Harry kończył wiązać krawat w samochodzie, pędząc autostradą 101 w stronę
centrum tak szybko, jak tylko pozwalał gęsty ruch.
Od chwili gdy po rozmowie z adiutantem Bosch zamknął telefon, do momentu kiedy przez podwójne
drzwi wkroczył do biura komendanta na szóstym piętrze Parker Center, minęły dokładnie
dwadzieścia cztery minuty. Podejrzewał, że pobił jakiś rekord, chociaż nieprawidłowo zaparkował
przed siedzibą policji na Los Angeles Street. Jeżeli znali jego prywatny numer telefonu
komórkowego, na pewno wiedzieli, jaki wyczyn stanowiło pokonanie drogi z Hollywood Hills do
gabinetu komendanta w czasie krótszym niż pół godziny.
Ale adiutant, porucznik Hohman, zmierzył go tylko obojętnym spojrzeniem i wskazał mu obitą
plastikiem kanapę, na której czekały już dwie osoby.
- Spóźnił się pan - rzekł. - Proszę usiąść.
Bosch postanowił nie protestować w obawie, że mógłby tylko pogorszyć sytuację. Podszedł do
kanapy i usiadł między dwoma umundurowanymi mężczyznami, którzy zaanektowali miejsca przy
oparciach. Siedzieli sztywno i nie odzywali się do siebie. Bosch domyślił się, że oni także dostali
kod dwa-sześć.
Minęło dziesięć minut. Obaj mężczyźni zostali wezwani przed Boschem i każdemu z nich szef
poświęcił równo pięć minut. Kiedy w gabinecie był drugi z nich, Boschowi zdawało się, że słyszy
dobiegające z wnętrza podniesione głosy, a gdy funkcjonariusz wyszedł, był śmiertelnie blady.
Pewnie zdaniem szefa dał dupy, a krążyły pogłoski - które dotarły nawet do Boscha, kiedy już nie
pracował - że nowy komendant nie przełyka gładko żadnego partactwa. Harry czytał w „Timesie”
artykuł o jednym z członków sztabu, który został zdegradowany za to, że nie poinformował szefa o
zatrzymaniu za jazdę po pijanemu syna pewnego członka rady miasta, który miał na pieńku z
departamentem. Komendant dowiedział się o tym fakcie dopiero wówczas, gdy radny zadzwonił ze
skargą, jak gdyby bo policja zmusiła jego syna do wypicia sześciu kolejek martini w barze Marmount
i kazała mu w drodze do domu wjechać na drzewo przy Mulholland Drive.
Wreszcie Hohman odłożył słuchawkę i wycelował palec w Boscha. Harry wstał i został szybko
odeskortowany do narożnego gabinetu z widokiem na Union Station i stacje rozrządowe. Widok
niezły, choć nie najwspanialszy. To zresztą nie miało znaczenia, ponieważ budynek niedługo miał
zostać zburzony. Departament przeprowadzi się do tymczasowych biur, a w tym samym miejscu
powstanie nowoczesna siedziba policji. Obecną szeregowi funkcjonariusze nazywali Szklanym
Domem, zapewne dlatego, że nie sposób tu było niczego utrzymać w tajemnicy. Bosch zastanawiał
się, jak będą nazywać nowy budynek.
Komendant podpisywał papiery za wielkim biurkiem. Nie podnosząc wzroku, polecił Harry’emu
zająć miejsce naprzeciw siebie. Po trzydziestu sekundach złożył ostatni podpis i popatrzył na Boscha.
Uśmiechnął się.
- Chciałem się z panem zobaczyć i powitać pana z powrotem w departamencie.
W jego głosie słychać było akcent ze wschodniego wybrzeża. Boschowi zupełnie to nie
przeszkadzało. W Los Angeles w zasadzie wszyscy byli przyjezdni. Takie się przynajmniej odnosiło
wrażenie. Stanowiło to siłę i zarazem słabość miasta.
- Cieszę się, że wróciłem - odrzekł Bosch.
- Zdaje pan sobie sprawę, że jest tu pan na moje życzenie. To nie było pytanie.
- Tak jest.
- Naturalnie przed wydaniem zgody na pański powrót szczegółowo pana sprawdziłem. Niepokoił
mnie trochę... powiedzmy, pański styl, ale ostatecznie zaważył pana talent. Może pan też
podziękować za skuteczny lobbing swojej partnerce, Kizmin Rider. Jest dobrą policjantką i mam do
niej zaufanie. A ona ufa panu.
- Już jej dziękowałem, ale zrobię to jeszcze raz.
- Wiem, że od pańskiego odejścia upłynęły niecałe trzy lata, ale zapewniam pana, detektywie, że
departament, do którego pan wraca, nie jest tym samym departamentem, który pan opuszczał.
- Rozumiem.
- Mam nadzieję. Słyszał pan o ugodzie?
Tuż po odejściu Boscha ze służby poprzedni komendant został zmuszony do zaakceptowania wielu
reform, aby oddalić groźbę nadzoru federalnych nad Departamentem Policji Los Angeles po
śledztwie FBI, które ujawniło przypadki łamania praw obywatelskich i przemocy oraz masową
korupcję wśród funkcjonariuszy. Obecny szef musiał wypełnić tę umowę, ponieważ w przeciwnym
wypadku groziłoby mu wykonywanie rozkazów FBI. Nikt nie miał na to ochoty, od komendanta po
posterunkowego.
- Tak - odparł Bosch. - Czytałem.
- To dobrze. Cieszę się, że jest pan na bieżąco. I z przyjemnością informuję, że mimo tego, co mógł
pan przeczytać w „Timesie”, robimy ogromne postępy i chcemy to tempo utrzymać. Staramy się też
unowocześnić departament pod względem techniki. Rozwijamy środowiskowe działania
prewencyjne. Robimy dużo dobrych rzeczy, detektywie, i społeczność miasta nie pozwoli nam ich
zaprzepaścić, gdybyśmy chcieli wrócić do dawnych metod. Rozumie pan?
- Chyba tak.
- Pański powrót nie jest niczym pewnym. Zostaje pan z nami na roczny okres próbny. Proszę się więc
znów uważać za nowicjusza. Za kota - najstarszego na świecie. Zgodziłem się na pański powrót, ale
w ciągu roku w każdej chwili mogę pana wyrzucić z najbłahszego powodu. Proszę mi więc go nie
dawać.
Bosch nie odpowiedział. Uznał, że nie powinien.
- W piątek mamy wręczenie dyplomów nowemu rocznikowi kadetów w akademii. Chciałbym, żeby
pan tam był.
- Słucham, panie komendancie?
- Chcę, żeby pan tam był. Żeby zobaczył pan oddanie w oczach młodych ludzi. Żeby przypomniał pan
sobie tradycje naszego departamentu. Sądzę, że pomoże to panu odnaleźć w sobie dawne
zaangażowanie.
- Zjawię się tam, jeśli pan sobie tego życzy.
- To dobrze. Usiądzie pan jako mój gość pod namiotem dla VIP-ów.
Komendant zrobił notatkę na temat zaproszenia w bloku leżącym obok podkładki na blacie. Po chwili
odłożył pióro, uniósł dłoń i wycelował palec w Boscha. Utkwił w nim surowe spojrzenie.
- Posłuchaj, Bosch. Nigdy nie łam prawa, pilnując przestrzegania prawa. Masz wykonywać swoje
obowiązki zgodnie z przepisami i szanując ludzkie uczucia. Innych metod nie zaakceptuję. I nie
zaakceptuje ich miasto. Zgoda?
- Zgoda.
- A więc wszystko jasne.
Bosch zrozumiał sygnał i wstał. Ku jego zdumieniu komendant także podniósł się i wyciągnął rękę.
Sądząc, że szef chce się z nim pożegnać, Bosch również wyciągnął do niego dłoń. Komendant coś do
niej wsunął - Bosch zobaczył złotą odznakę detektywa. Ze swoim dawnym numerem. Nikomu go nie
oddano. Niemal się uśmiechnął.
- Proszę ją godnie nosić - rzekł komendant. - I z dumą.
- Tak jest.
Uścisnęli sobie dłonie, ale szef zrobił to bez uśmiechu.
- Chór zapomnianych głosów - powiedział.
- Słucham, panie komendancie?
- Takie określenie przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o pracy wydziału spraw zamkniętych. To
siedlisko okropności. Nasz największy powód do wstydu. Wszystkie te sprawy. Wszystkie głosy. Ich
echo rozchodzi się w czasie, dotyka ludzi: rodziny, przyjaciół, sąsiadów. Jak możemy nazywać się
miastem, skoro echa przeszłości nigdy tu nie zamierają, skoro departament zapomniał o tylu głosach?
Bosch bez słowa puścił jego rękę. Na takie pytanie nie było odpowiedzi.
- Kiedy przyszedłem do departamentu, zmieniłem nazwę wydziału. To nie są stare sprawy,
detektywie. Bliscy ofiar nigdy by tak nie powiedzieli.
- Rozumiem.
- Wobec tego proszę zejść na dół i wyjaśniać te sprawy. Na tym polega pańska praca. Po to pana
potrzebujemy i po to pan tu jest. Dlatego postanowiłem zaryzykować. Żeby im pokazać, że nie
zapominamy. Że w Los Angeles nie ma starych spraw.
- Tak jest.
Bosch wyszedł, zostawiając komendanta stojącego nad biurkiem i zapewne wsłuchanego w
zapomniane głosy, które jemu także nie dawały spokoju. Bosch pomyślał, że chyba pierwszy raz
odnalazł jakąś nić porozumienia z człowiekiem z góry. W armii mówi się, że idziesz w bój i jesteś
gotów zginąć dla ludzi, którzy wysłali cię na wojnę. Bosch nigdy niczego takiego nie czuł,
przedzierając się przez mroczne tunele w Wietnamie. Uważał, że jest sam i walczy dla samego
siebie, walczy, żeby przeżyć. Podobne odczucie towarzyszyło mu w pracy w departamencie, a
czasem odnosił wrażenie, że walczy wbrew ludziom z góry. Może teraz będzie inaczej.
W korytarzu wcisnął guzik windy mocniej niż trzeba. Miał w sobie za dużo energii, ale rozumiał to.
Chór zapomnianych głosów. Komendant chyba znał śpiewaną przez nie pieśń. Bosch z pewnością też.
Słuchał tej pieśni przez większość życia.
2
Bosch zjechał windą tylko piętro niżej. To także było dla niego nieznane terytorium. Piąte zawsze
zajmowali cywile. Przede wszystkim znajdowały się tu biura administracyjne średniego i niższego
szczebla, w których urzędowali pracownicy zaplecza, spece od budżetu, analitycy, gryzipiórki.
Słowem cywile. Wcześniej nie miał powodu, by pojawiać się na piątym piętrze.Przed wyjściem z
windy nie było żadnych tabliczek wskazujących drogę do poszczególnych biur. Tutaj każdy dobrze
wiedział, dokąd zmierza, gdy tylko wysiadł z windy. Ale nie Bosch. Korytarze tworzyły kształt litery
H i przez chwilę błądził, dwa razy skręcając w niewłaściwą stronę, aż wreszcie odnalazł drzwi z
numerem 503. Nie było na nich żadnej innej informacji. Przystanął przed drzwiami, zastanawiając się
przez chwilę, co właśnie rozpoczyna. Wiedział, że postępuje właściwie. Niemal słyszał dobiegające
zza drzwi głosy. Wszystkie osiem tysięcy głosów.
Kiz Rider siedziała na biurku, popijając parującą kawę. Biurko było ustawione w taki sposób, jak
gdyby urzędował przy nim recepcjonista, ale po licznych telefonach w ostatnich tygodniach Bosch
wiedział, że zespół nie ma żadnego recepcjonisty. Nie było pieniędzy na takie zbytki. Rider uniosła
przegub i popatrzyła na zegarek, z dezaprobatą kręcąc głową.
- Zdawało mi się, że umawialiśmy się na ósmą - powiedziała. - Tak ma wyglądać nasza współpraca,
partnerze? Będziesz wpadał, kiedy ci przyjdzie ochota?
Bosch zerknął na zegarek. Pięć po ósmej. Znów spojrzał na Kiz i uśmiechnął się. Odpowiedziała tym
samym i rzekła:
- Tu jest teraz nasze biuro.
Rider była niewysoka i miała kilka funtów nadwagi. W jej krótkich włosach pojawiły się ślady
siwizny. Miała bardzo ciemną karnację, która czyniła jej uśmiech jeszcze bardziej promiennym.
Zsunęła się z biurka i uniosła drugi kubek kawy, który stał za jej plecami.
- Sprawdź, czy dobrze zapamiętałam. Zajrzał do kubka i skinął głową.
- Czarna, tak jak moi ulubieni partnerzy.
- Bardzo śmieszne. Będę cię musiała zgłosić za to do raportu. Poprowadziła go w głąb
pomieszczenia. Biuro wydawało się zupełnie puste. Było duże, nawet jak na miejsce urzędowania
dziewięciu śledczych - czterech par detektywów i dowódcy. Ściany pomalowano na jasny odcień
niebieskiego - kolor, jaki Bosch często widział na ekranach komputerowych. Na po-dłodze szara
wykładzina. Brak okien. W miejscach, gdzie powinny znajdować się okna, wisiały tablice
ogłoszeniowe albo ładnie oprawione zdjęcia z miejsc zbrodni sprzed wielu lat. Bosch zauważył, że
autorzy tych czarno-białych fotografii często przedkładali swoje zdolności artystyczne nad obowiązki
dokumentalistów. Zdjęcia były ciemne i przesycone mroczną atmosferą. Nie było na nich widać zbyt
wielu szczegółów zbrodni.
Rider domyśliła się, że Bosch patrzy na fotografie.
- Podobno wybrał je i kazał oprawić ten pisarz James Ellroy - powiedziała.
Zaprowadziła go za przepierzenie dzielące pokój na dwie części, do wnęki, gdzie zestawiono
naprzeciw siebie dwa stalowoszare biurka. Rider postawiła kawę na jednym z nich. Na blacie były
już jakieś akta i rzeczy osobiste - pełen długopisów kubek oraz ustawiona pod kątem ramka ze
zdjęciem, którego Bosch nie widział. Leżał tu także włączony laptop. Rider dołączyła do zespołu
przed tygodniem, kiedy Harry załatwiał rutynowe sprawy, takie jak badania lekarskie i ostatnie
papierkowe formalności związane z powrotem do pracy.
Drugie puste biurko czekało na niego. Postawił na nim kubek z kawą. Starał się powstrzymywać
uśmiech.
- Witaj z powrotem, Roy - powiedziała Rider.
Na dźwięk tego imienia musiał się uśmiechnąć. Miło było usłyszeć, jak znów ktoś go tak nazywa.
Była to tradycja podtrzymywana przez wielu detektywów w mieście. Wiele lat temu w komendzie
Hollywood pracował legendarny śledczy do spraw zabójstw, Russell Kuster. Był najlepszy w swoim
fachu, dlatego wielu detektywów rozpracowujących morderstwa w jakimś momencie kariery trafiało
pod jego kuratelę. Kuster zginął w1990 roku w strzelaninie, po godzinach służby. Ale przetrwał jego
zwyczaj zwracania się do wszystkich „Roy” - bez względu na to, kto jak miał na imię. Nie bardzo
wiadomo, skąd to się wzięło. Niektórzy twierdzili, że Kuster miał kiedyś partnera, który uwielbiał
Roya Acuffa, i wszystko zaczęło się od niego. Zdaniem innych Kuster uważał, że policjant z wydziału
zabójstw powinien być facetem w rodzaju Roya Rogersa, który zjawia się na ratunek w białym
kapeluszu i przywraca porządek. Zresztą geneza zwyczaju nie była ważna. Bosch wiedział tylko, że to
zaszczyt, gdy ktoś znowu mówi do niego Roy.
Usiadł. Krzesło było stare i krzywe. Gdyby spędził na nim za dużo czasu, na pewno rozbolałyby go
plecy. Miał jednak nadzieję, że nie będzie tu przesiadywał. Podczas pracy w wydziale zabójstw żył
zgodnie z policyjnym porzekadłem: „Rusz tyłek i pukaj do drzwi”. Nie widział powodu, by tym
razem miało być inaczej.
- Gdzie reszta? - zapytał.
- Na śniadaniu. Zapomniałam. W zeszłym tygodniu powiedzieli mi, że w poniedziałki rano wszyscy
tradycyjnie spotykają się na śniadaniu. Zwykle jadą do „Pacific”. Nie pamiętałam o tym, dopóki tu
dziś nie weszłam i nie zobaczyłam wyludnionego biura. Niedługo powinni się zjawić.
Bosch wiedział, że „Pacific Dining Car” od dawna należał do ulubionych lokali grubych ryb z
departamentu i wydziału rabunków i zabójstw. Wiedział coś jeszcze.
- Dwanaście dolców za porcję smażonych jajek. Przypuszczam, że zespół ma nadgodziny.
Rider z uśmiechem przytaknęła.
- Zgadza się. Ale i tak nie mógłbyś dokończyć tych wyśmienitych jajek, gdybyś dostał wezwanie od
komendanta.
- Już słyszałaś, co?
- Ciągle lubię wiedzieć, co się dzieje na szóstym. Dostałeś odznakę?
- Tak, dał mi.
- Powiedziałam mu, jaki chciałbyś numer. Dostałeś?
- Tak, Kiz, dzięki. Dzięki za wszystko.
- Już mi to mówiłeś, partnerze. Nie musisz bez przerwy tego powtarzać.
Skinął głową i rozejrzał się po pokoju. Zauważył, że na ścianie za plecami Rider wisi zdjęcie dwóch
detektywów pochylonych nad ciałem leżącym w suchym, wybetonowanym korycie rzeki Los Angeles.
Sądząc po kapeluszach detektywów, fotografię zrobiono chyba na początku lat pięćdziesiątych.
- To od czego zaczynamy? - zapytał.
- Zespół analizuje sprawy z trzyletnich okresów. Dzięki temu zachowujemy pewną ciągłość. Można
poznać epokę i ludzi z departamentu. Znaleźć wspólne elementy. Łatwiej jest zidentyfikować
seryjnych. W ciągu dwóch lat namierzyli czterech seryjnych, o których nigdy nikt nie słyszał.
Bosch pokiwał głową. Był pod wrażeniem.
- Które lata dostaliśmy? - spytał.
- Każda para ma cztery albo pięć bloków. My jesteśmy nowi, dlatego dostaliśmy cztery.
Rider otworzyła środkową szufladę biurka, wyciągnęła kartkę i podała mu.
Bosch/Rider - przydział spraw
1966 1972 1987 1996
1967 1973 1988 1997
1968 1974 1989 1998
Bosch przestudiował listę lat, za które mieli być odpowiedzialni. Większą część pierwszego bloku
spędził poza miastem - w Wietnamie.
- Lato miłości - rzekł. - Ominęło mnie. Może właśnie dlatego coś ze mną nie tak.
Powiedział to tylko po to, żeby się odezwać. Zauważył, że drugi blok obejmuje rok1972, kiedy
wstąpił do policji. Przypomniał sobie wezwanie do domu niedaleko Vermont drugiego dnia służby
patrolowej. Jakaś kobieta ze wschodniej części miasta poprosiła policjantów, żeby zajrzeli do jej
matki, która nie odbierała telefonu. Bosch odnalazł ją utopioną w wannie, z rękami i nogami
związanymi smyczami dla psów. Razem z nią w wannie leżał jej martwy pies. Bosch zastanawiał się,
czy morderstwo staruszki jest jedną ze spraw, które będzie teraz musiał rozwiązać.
- Jak to się stało? To znaczy, dlaczego dostaliśmy akurat te lata?
- Od innych par. Trochę ich odciążyliśmy. Prawdę mówiąc, już napoczęli niektóre sprawy. W piątek
słyszałam, że jest czyste trafienie w jednej sprawie z osiemdziesiątego ósmego. Mamy się tym zająć
od dzisiaj. To chyba twój prezent z okazji powrotu.
- Co to jest czyste trafienie?
- Kiedy DNA albo odcisk palca wrzucony do komputerów lub przesłany do Departamentu
Sprawiedliwości zostanie nieoczekiwanie zidentyfikowany.
- A nasze trafienie?
- Chyba znaleźli DNA. Za chwilę powinniśmy się dowiedzieć.
- Nic ci nie powiedzieli w zeszłym tygodniu? Wiesz, że mogłem wpaść w weekend.
- Wiem, Harry. Ale to stara sprawa. Nie ma potrzeby rzucać wszystkiego i pędzić, kiedy tylko przyślą
jakiś papier. W wydziale spraw zamkniętych pracuje się inaczej.
- Naprawdę? Jak to?
Rider wyglądała na rozdrażnioną, ale zanim zdążyła mu odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i biuro
wypełniły głosy. Rider wysunęła się z niszy w głębi pomieszczenia, a Bosch ruszył za nią.
Przedstawiła Boscha pozostałym członkom zespołu. Dwóch detektywów, Tima Marcie i Ricka
Jacksona, Harry dobrze znał z poprzednich spraw. Dwie kolejne pary stanowili Robert Renner z
Victorem Robleto oraz Kevin Robinson i Jean Nord. Bosch słyszał dobre opinie o wszystkich,
podobnie jak o Abelu Pratcie, oficerze dowodzącym zespołem. Należeli do pierwszorzędnych
detektywów z wydziału zabójstw.
Powitanie było serdeczne, choć powściągliwe i trochę oficjalne. Bosch zdawał sobie sprawę, że
musieli podejrzliwie potraktować jego wejście do zespołu. Takiego przydziału na pewno pragnęli
detektywi z całego departamentu. Wątpliwości budził fakt, że Harry trafił tu prawie trzy lata po
odejściu ze służby. Bosch wiedział, o czym zresztą przypomniał mu komendant, że swój powrót
zawdzięcza przede wszystkim Kiz Rider. Ostatnio pracowała w biurze komendanta jako analityk
strategii. Wykorzystała wszystkie argumenty, jakie udało się jej zgromadzić na tym stanowisku, by
sprowadzić Boscha z powrotem i przydzielić go do zespołu, z którym obecnie pracowała.
Kiedy wymieniono już wszystkie uściski dłoni, Pratt zaprosił Boscha i Rider do swojego biura na
prywatną mowę powitalną. Usiadł za biurkiem, a oni zajęli krzesła naprzeciw. W klitce nie było
miejsca na inne meble.
Pratt był kilka lat młodszy od Boscha - mógł mieć niewiele ponad pięćdziesiątkę. Trzymał formę i
miał silne poczucie solidarności z osławionym wydziałem rabunków i zabójstw, którego częścią był
wydział spraw zamkniętych. Pratt wydawał się pewny swoich umiejętności i własnej pozycji w
zespole. Nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości. Rabunki i zabójstwa zajmowały się
najtrudniejszymi sprawami w mieście. Bosch wiedział, że jeśli ktoś nie wierzy, że jest
inteligentniejszy, bezwzględniejszy i bardziej przebiegły niż ludzie, których tropi, powinien zmienić
zajęcie.
- Tak naprawdę powinienem was rozdzielić - zaczął. - Żeby każde z was pracowało z kimś, kto
dobrze zna zadania zespołu, bo różnią się od tego, co dotychczas robiliście. Ale dostałem wyraźny
sygnał z szóstego, dlatego nie będę się wtrącał. Poza tym domyślam się, że dawniej byliście świetnie
zgraną parą. Tak więc dam sobie spokój z rozdzielaniem i wprowadzę was w to, czym się zajmuje
nasz wydział. Kiz, wiem, że już w zeszłym tygodniu wysłuchałaś tego samego, ale wytrzymaj to
jeszcze raz, zgoda?
- Oczywiście - przytaknęła Rider.
- Przede wszystkim zapamiętajcie, że nie istnieje coś takiego jak „zamknięcie sprawy”. Zamknięcie
to bzdura. Termin medialny używany w gazetach do określenia zimnych spraw. Zamknięcie sprawy to
żart. Nasza robota to znajdowanie odpowiedzi. I odpowiedzi muszą wystarczyć. Nie wolno wam
błędnie rozumieć swojej pracy. Nie wolno wam wprowadzać w błąd członków rodzin, z którymi
będziecie rozmawiać, i nie wolno wam dać się wywieść w pole.
Zamilkł, spodziewając się reakcji, której się jednak nie doczekał, więc kontynuował. Bosch
spostrzegł, że wiszące na ścianie zdjęcie z miejsca zbrodni przedstawia mężczyznę leżącego w
podziurawionej kulami budce telefonicznej. Taką budkę można było zobaczyć tylko w starych
filmach, na Farmers Market albo w restauracji Phillippe.
- Nie ma wątpliwości - mówił Pratt - że siedziba zespołu to najważniejsze miejsce w budynku.
Miasto, które zapomina o ofiarach morderstw, jest stracone. I właśnie tu nie pozwalamy zapomnieć.
Nasza rola jest podobna do roli zawodników wprowadzanych do gry w drugiej części dziewiątej
rundy, kiedy ważą się losy meczu. Jesteśmy mistrzami końcówek. Jeśli my sobie nie poradzimy, nikt
sobie nie poradzi. Jeżeli zmarnujemy szansę, będzie po meczu, bo jesteśmy ostatnią deską ratunku. To
prawda, że dysponujemy skromnymi siłami. Mamy osiem tysięcy niewyjaśnionych spraw od
sześćdziesiątego roku. Ale nie zamierzamy się poddawać. Nawet jeżeli zespół wyjaśni tylko jedną
sprawę miesięcznie - czyli dwanaście rocznie - będzie to coś. Jesteśmy mistrzami końcówek. Jeżeli
zajmujesz się zabójstwami, nie ma lepszej roli.
Jego zapał wywarł na Boschu duże wrażenie. Detektyw dostrzegł w oczach Pratta szczerość, a nawet
ślad cierpienia. Kiwał głową. Już teraz wiedział, że chce pracować dla tego człowieka, a coś takiego
zdarzało mu się bardzo rzadko.
- Ale pamiętajcie, że końcówka nie oznacza „zamknięcia sprawy” - dodał Pratt.
- Jasne - rzekł Bosch.
- Wiem, że oboje macie spore doświadczenie w zabójstwach. Czeka was jednak zupełna zmiana
waszego stosunku do spraw.
- Stosunku? - zdziwił się Bosch.
- Owszem, stosunku. Praca nad świeżym zabójstwem to całkiem inna historia. Macie ciało, wynik
sekcji, zawiadamiacie rodzinę. A tu zajmujecie się ofiarami, które nie żyją od bardzo dawna. Nie ma
autopsji, nie ma w zasadzie miejsca zbrodni. Do dyspozycji są tylko księgi morderstw - jeżeli je
znajdziecie - i kartoteki. Kiedy idziecie spotkać się z rodziną, a możecie mi wierzyć, że trzeba się do
tego dobrze przygotować, widzicie ludzi, którzy już mają za sobą szok i znaleźli sposób, żeby się z
niego otrząsnąć, albo i nie. To wyczerpujące doświadczenie. Mam nadzieję, że jesteście na to
gotowi.
- Dzięki za ostrzeżenie - powiedział Bosch.
- Przy świeżym zabójstwie wszystko jest chłodne i rzeczowe. W starych sprawach w grę wchodzą
emocje. Zobaczycie, jakie szkody z biegiem czasu może wyrządzić przemoc. Bądźcie na to gotowi.
Pratt wziął z brzegu biurka gruby niebieski segregator i położył go na podkładce z kalendarzem. Już
chciał przesunąć go w ich stronę, lecz przerwał w pół ruchu.
- Musicie być jeszcze przygotowani na niespodzianki ze strony departamentu. Liczcie się z tym, że
akta będą niekompletne albo w ogóle ich nie będzie. Liczcie się z tym, że dowody fizyczne mogły
zostać zniszczone albo zniknęły. Że w niektórych sprawach trzeba zaczynać od zera. Nasz wydział
powstał dwa lata temu. Przez pierwsze osiem miesięcy przekopywaliśmy się przez rejestry spraw i
łowiliśmy niewyjaśnione. Przepuściliśmy przez kryminalistykę, co się dało, ale nawet gdy mieliśmy
trafienie, robotę utrudniały nam braki w sprawie. Beznadziejna sytuacja. Frustrująca. Mimo że
przepisy o przedawnieniu nie dotyczą morderstw, okazuje się, że dowody, a nawet akta sprawy
usuwa się rutynowo za rządów co najmniej jednej administracji. Słowem, przekonacie się, że
największą przeszkodę w niektórych sprawach może stanowić sam departament.
- Podobno mamy czyste trafienie w jednej z naszego bloku - rzeki Bosch.
Usłyszał już dość. Chciał przystąpić do rzeczy.
- Zgadza się - odparł Pratt. - Za chwilę do tego przejdę. Pozwól mi tylko dokończyć mój wykładzik.
W końcu nieczęsto mam okazję go wygłaszać. Mówiąc w skrócie, próbujemy stosować nowe metody
i technologie do starych spraw. W zasadzie chodzi o trzy podstawowe techniki - badanie DNA,
daktyloskopię i balistykę. W ciągu ostatniej dekady w tych trzech dziedzinach nastąpił
niewyobrażalny postęp w analizie porównawczej. Kłopot z departamentem polega na tym, że nigdy
nie wykorzystał tych osiągnięć do analizy starych spraw. W wyniku tego mamy około dwóch tysięcy
spraw, gdzie są próbki DNA, których nigdy nie badano i nie porównywano. Mamy cztery tysiące
spraw od1960 roku z odciskami palców, których nigdy nie sprawdzono w komputerze. Ani naszym,
ani FBI, ani Departamentu Sprawiedliwości, ani żadnym innym. Śmiechu warte, ale, niestety, tak
cholernie smutne, że trudno się śmiać. To samo z balistyką. Okazuje się, że nadal są dowody w
większości spraw, ale się je ignoruje.
Bosch pokręcił głową, wyobrażając sobie frustrację wszystkich rodzin ofiar zbrodni, które przepadły
w otchłani czasu z powodu obojętności i nieudolności.
- Przekonacie się też, że zmieniły się metody. Dzisiejszy gliniarz od zabójstw jest po prostu lepszy od
ludzi, którzy pracowali w sześćdziesiątym czy siedemdziesiątym roku. Nawet osiemdziesiątym.
Dlatego zanim zajmiecie się dowodami i przejrzycie sprawy, natkniecie się na rzeczy, które dziś
wydają się wam oczywiste, ale w momencie zabójstwa dla nikogo oczywiste nie były.
Pratt skinął głową. Wykład dobiegł końca.
- A teraz nasze trafienie - rzekł, przesuwając w ich stronę wyblakły niebieski segregator - księgę
morderstwa. - Poczytajcie sobie tę książeczkę. Jest wasza. Zamknijcie sprawę i wsadźcie kogoś za
kratki.
3
Po wyjściu z biura Pratta postanowili, że Bosch pójdzie po następną kawę, a Rider zacznie się
zapoznawać z historią śledztwa. Z doświadczenia wiedzieli, że Kiz czyta szybciej, a dzielenie księgi
na pół nie miało sensu. Oboje musieli przeczytać całość od deski do deski, aby poznać dokładny
przebieg dochodzenia i całą dokumentację.Bosch oświadczył, że da jej fory. Powiedział, że może
wypije kawę w bufecie, ponieważ się za nim stęsknił. Za miejscem, nie za podawaną tam kawą.
- Wobec tego mam chyba parę minut, żeby skoczyć na koniec korytarza - powiedziała Rider.
Kiedy wyszła do toalety, Bosch wziął listę lat, które im przydzielono, i wsunął ją do wewnętrznej
kieszeni marynarki. Wyszedł z pokoju 503 i zjechał windą na trzecie piętro. Potem przeszedł przez
główne biuro wydziału rabunków i zabójstw, kierując się w stronę gabinetu kapitana.
Biuro kapitana składało się z dwóch pomieszczeń. Pierwszym był gabinet, natomiast drugie
nazywano salą morderstw. Na środku znajdował się długi stół konferencyjny, gdzie omawiano
dochodzenia w sprawach zabójstw, a wzdłuż ścian stały półki z książkami prawnymi i miejskimi
rejestrami morderstw. W oprawionych w skórę kronikach odnotowano każde zabójstwo, jakie w
ciągu ponad stu lat popełniono w Los Angeles. Według przyjętej procedury uaktualniano rejestry,
ilekroć wyjaśniono którąś ze zbrodni. Dzięki temu można było ustalić, które sprawy są nadal
niewyjaśnione, a które zostały rozwiązane.
Bosch przesunął palec po popękanych grzbietach książek. Na każdym widniał prosty napis
ZABÓJSTWA oraz lata, które obejmował dany tom. Każda z wcześniejszych ksiąg opisywała
wydarzenia z kilku lat, lecz od roku1980 w mieście popełniono tyle morderstw, że w każdej kolejnej
kronice zdołano pomieścić raporty zbrodni tylko z jednego roku. Bosch zauważył, że rok 1988
zajmuje dwa tomy i zdążył się domyślić, dlaczego akurat ten rok przydzielono jemu i Rider jako
nowym członkom zespołu. Apogeum morderstw w mieście musiało oznaczać apogeum
niewyjaśnionych spraw.
Gdy jego palec natrafił na księgę ze sprawami z 1972 roku, wyciągnął tom i zasiadł z nim przy stole.
Przekartkował rejestr, przebiegając wzrokiem dawne historie i słuchając zapomnianych głosów.
Odnalazł sprawę staruszki utopionej w wannie. Sprawcy nigdy nie wykryto. Przejrzał przestępstwa z
lat 1973 i 1974, a potem wziął księgę z lat 1966, 1967 i 1968. Czytał o Charlesie Mansonie i
Robercie Kennedym. Czytał o ludziach, których nazwisk nie znał i nigdy nie słyszał. Którym
odebrano nazwiska wraz ze wszystkim, co mieli i co kiedykolwiek mogli mieć.
Czytając katalogi okropności miasta, Bosch poczuł, jak wstępuje w niego dobrze znana moc i znów
zaczyna pulsować mu w żyłach. Zaledwie przed godziną wrócił do pracy i już był na tropie
mordercy. Nieważne, jak dawno polała się krew. Morderca gdzieś się ukrywał i Bosch tylko czekał,
aby go zwietrzyć. Niczym powracający syn marnotrawny wiedział, że znów znalazł się na swoim
miejscu. Odnowił chrzest w wodzie jedynego prawdziwego kościoła. Kościoła mundurowej religii. I
wiedział, że zbawienie przyniosą mu ci, którzy już dawno zginęli, że odnajdzie je w tych zalatujących
stęchlizną bibliach, gdzie ciągnęły się długie kolumny umarłych i z każdej stronicy wyzierały duchy.
- Harry Bosch!
Drgnął, zaskoczony okrzykiem, zatrzasnął książkę i uniósł wzrok. W drzwiach gabinetu stał kapitan
Gabe Norona.
- Słucham, kapitanie.
- Witaj z powrotem!
Oficer podszedł i energicznie uścisnął Boschowi dłoń.
- Cieszę się, że wróciłem.
- Widzę, że już ci dali zadanie domowe. Bosch skinął głową.
- Tak, zapoznaję się z tematem.
- Nowa nadzieja dla umarłych. Harry Bosch znów prowadzi sprawę.
Bosch się nie odezwał. Nie wiedział, czy kapitan stara się być sarkastyczny, czy nie.
- To tytuł książki, którą kiedyś czytałem - wyjaśnił Norona.
- Ach, tak.
- Powodzenia. Wyłap ich i powsadzaj za kratki.
- Takie mam plany.
Kapitan ponownie uścisnął mu rękę, a potem zniknął w gabinecie, zamykając za sobą drzwi.
Dowódca przeszkodził mu w medytacjach, zakłócając tę świętą chwilę. Bosch wstał i zaczął
ustawiać na półkach ciężkie katalogi morderstw. Gdy skończył, wyszedł z biura, kierując się do
bufetu.
4
- Kiedy Bosch wrócił ze świeżą kawą, Rider była już w połowie księgi morderstwa. Wzięła kubek z
jego rąk.Dzięki. Potrzeba mi tego, żeby nie zasnąć.
- Co takiego? Chcesz tu siedzieć i wmawiać mi, że to nuda w porównaniu z przekładaniem
papierków w biurze komendanta?
- Nie, to nie tak. Chodzi o to, że trzeba czytać bardzo dokładnie. Musimy znać tę książkę na wylot.
Musimy brać pod uwagę wszystkie możliwości.
Bosch zauważył, że Kiz ma przed sobą blok biurowy, którego prawie całą pierwszą stronę zdążyła
zapełnić notatkami. Nie mógł ich odczytać, ale widział, że większość zapisków kończą znaki
zapytania.
- Poza tym - dodała - używam teraz innych mięśni. Tych, których nie używałam na szóstym.
- Rozumiem - odrzekł. - Mogę już zacząć to, co przeczytałaś?
- Nie krępuj się.
Otworzyła segregator i wyciągnęła gruby plik dokumentów. Podała je Boschowi, który usiadł przy
swoim biurku.
- Znalazłabyś jeszcze jeden taki blok? - spytał. - Bo ja mam tylko mały notesik.
Rider westchnęła teatralnie. Bosch wiedział, że przesadza i w rzeczywistości cieszy się, że znów
razem pracują. Prawie przez dwa lata zajmowała się strategią i rozwiązywaniem problemów nowego
komendanta. Nie była to policyjna robota, do jakiej Kiz była stworzona. W przeciwieństwie do tej,
która teraz ich czekała.
Rider podsunęła mu blok.
- Mam ci dać jeszcze długopis?
- Nie, mam swój.
Ułożył przed sobą akta i zaczął czytać. Był gotów do pracy i nie potrzebował kawy, żeby się
naładować.
Pierwszą stronę księgi morderstwa stanowiła kolorowa fotografia w plastikowej koszulce. Był to
portret ze szkolnej książki pamiątkowej przedstawiający młodą dziewczynę o egzotycznej urodzie i
migdałowych oczach, których zieleń ostro kontrastowała z jej czekoladową cerą. Miała mocno
kręcone brązowe włosy z wyglądającymi na naturalne jasnymi pasemkami, od których odbiło się
światło flesza. Jej oczy błyszczały, a szczery uśmiech zdawał się mówić, że wie o rzeczach
nieznanych nikomu innemu. Bosch nie uważał, żeby była piękna. Jeszcze nie. Rysy jej twarzy jak
gdyby rywalizowały ze sobą w zupełnie nieskoordynowany sposób. Widać jednak było, że owa
młodzieńcza nieforemność wkrótce się wygładzi i w przyszłości dziewczyna stanie się naprawdę
piękna.
Ale szesnastoletnia Rebecca Verloren nie miała przed sobą żadnej przyszłości. Rok 1988 miał być
ostatnim w jej życiu. Czyste trafienie dotyczyło jej zabójstwa.
Becky, jak nazywali ją rodzina i przyjaciele, była jedynym dzieckiem Roberta i Muriel Verlorenów.
Muriel nie pracowała zawodowo. Robert był szefem kuchni i właścicielem popularnej restauracji w
Malibu, „Island House Grill”. Mieszkali przy Red Mesa Way w bok od Santa Susana Pass Road w
Chatsworth, w północno-zachodnim zakątku rozległej aglomeracji Los Angeles. Ich dom przylegał do
porośniętego drzewami stoku Oat Mountain, która wznosiła się nad Chatsworth i stanowiła północno-
zachodnią granicę miasta. Na jesieni Becky miała iść do trzeciej klasy szkoły średniej Hillside. Była
to prywatna szkoła w niedalekim Porter Ranch, gdzie Becky figurowała na liście najlepszych
uczniów. Jej matka pracowała społecznie w szkolnej stołówce i na lunch często przynosiła z
restauracji męża marynowanego pieczonego kurczaka i inne specjalności kuchni.
Rankiem szóstego lipca 1988 roku Verlorenowie odkryli, że córki nie ma w domu. Zobaczyli, że tylne
drzwi są otwarte, choć byli przekonani, że poprzedniego wieczoru zamknęli je na klucz.
Przypuszczając, że córka wyszła na spacer, z niepokojem czekali na nią przez dwie godziny, ale nie
wróciła. Tego dnia zgodnie z planem miała jechać z ojcem do restauracji i podczas lunchu pracować
jako młodsza kelnerka, a pora wyjazdu do Malibu dawno minęła. Matka zaczęła dzwonić do jej
koleżanek, usiłując ustalić, gdzie może być córka, natomiast ojciec wyszedł na wzgórze za domem,
żeby jej poszukać. Kiedy wrócił ze wzgórza, nie natrafiwszy na żaden ślad Becky, postanowili
zawiadomić policję.
Wezwano patrol policji z komendy Devonshire. Nie znaleziono żadnych dowodów włamania do
domu. Na tej podstawie oraz biorąc pod uwagę fakt, że dziewczyna należała do grupy wiekowej o
największym współczynniku ryzyka ucieczki z domu, funkcjonariusze uznali jej zniknięcie za
przypuszczalną ucieczkę i potraktowali sprawę jako rutynowe zaginięcie. Zrobili tak mimo protestów
rodziców, którzy nie wierzyli, że Becky uciekła albo z własnej woli opuściła dom.
Dwa dni później okropne znalezisko potwierdziło, że rodzice mieli rację. Niedaleko powalonego
pnia dębu, około dziesięciu metrów od szlaku jeździeckiego na Oat Mountain, odnaleziono
rozkładające się zwłoki Becky Verloren. Jakaś kobieta jadąca na appaloosie oddaliła się z trasy, aby
zbadać źródło przykrego zapachu i natknęła się na ciało. Mogła zignorować fetor, ale widziała
rozlepione na słupach telefonicznych ogłoszenia o zaginięciu dziewczyny w okolicy.
Becky Verloren zginęła niecałe pół kilometra od własnego domu. Jej ojciec prawdopodobnie
przechodził parę metrów od jej zwłok, zmierzając na wzgórze i wołając córkę. Ale tego ranka żaden
zapach nie mógł zwrócić jego uwagi.
Bosch był ojcem młodej dziewczyny. Mimo że córka mieszkała z matką daleko od niego, nigdy o niej
nie zapominał. Myślał teraz o ojcu wspinającym się na strome wzgórze i nawołującym córkę, która
nigdy nie miała wrócić do domu.
Próbował skupić się na księdze morderstwa.
Ofiara otrzymała pojedynczy strzał w pierś z pistoletu o dużej sile rażenia. Broń, półautomatyczny
colt kalibru.45, leżał w liściach obok kostki jej lewej nogi. Oglądając fotografie z miejsca zdarzenia,
Bosch zauważył wypalony skrawek tkaniny jasnoniebieskiej koszuli nocnej, świadczyło to o
przyłożeniu broni do ciała. Otwór po kuli znajdował się tuż nad sercem, więc sądząc z rozmiarów
broni i wyglądu rany wlotowej, śmierć prawdopodobnie nastąpiła natychmiast. Pocisk musiał
roztrzaskać serce dziewczyny.
Bosch długo studiował fotografie ciała w pozycji, w jakiej zostało znalezione. Ofiara nie miała
związanych rąk. Nie była zakneblowana. Twarz miała zwróconą w stronę pnia powalonego drzewa.
Nie było śladów żadnych obrażeń, które mogłyby powstać wskutek obrony. Nie było też śladu
napastowania seksualnego ani innego rodzaju napaści.
Błąd policji dotyczący powodu zniknięcia dziewczyny nie był jedyny, ponieważ początkowo
wyciągnięto także błędne wnioski z oględzin miejsca zbrodni. Przyjęto hipotezę, że było to
samobójstwo. Dlatego sprawę mógł poprowadzić miejscowy wydział zabójstw i dwaj detektywi,
którzy zjawili się na miejscu po odnalezieniu ciała - Ron Green i Arturo Garcia. Komenda
Devonshire była wówczas, tak jak i teraz, najspokojniejszym rejonem Departamentu Policji Los
Angeles. Okolicę zamieszkiwali głównie przedstawiciele wyższej i średniej klasy o znacznym
statusie majątkowym, a liczba przestępstw w Devonshire zawsze należała do jednej z najniższych w
mieście. W departamencie nazywano komendę Klubem Dev. O miejsce w tym rejonie starali się
funkcjonariusze i detektywi, którzy odsłużyli już wiele lat i byli zmęczeni albo mieli dość przemocy.
Komenda Devonshire obejmowała część miasta położoną najbliżej Simi Valley, spokojnego i niemal
wolnego od przestępstw miasteczka w okręgu Ventura, gdzie mieszkały setki funkcjonariuszy policji
Los Angeles. Przydział do Devonshire oznaczał łatwy dojazd do pracy i minimalne obciążenie
robotą.
Czytając raporty, Bosch zastanowił się przez chwilę nad pochodzeniem nazwy Klub Dev. Wiedział,
że jego zadanie polega także na ocenie pracy Greena i Garcii i ustaleniu, czy dobrze wywiązali się z
obowiązków. Nie znał ich i nigdy o nich nie słyszał. Nie miał pojęcia o ich umiejętnościach i
zaangażowaniu w sprawę. Na początku błędnie uznali śmierć Becky za samobójstwo. Ale sądząc po
raportach, szybko się poprawili i przystąpili do śledztwa. Raporty były dobrze napisane, dokładne i
wyczerpujące. Wyglądało na to, że gdzie tylko było to możliwe, wykonywali dodatkowy ruch.
Mimo to Bosch wiedział, że aby uzyskać takie wrażenie, można coś sfałszować w księdze
morderstwa. Prawdę będzie mógł poznać dopiero wtedy, kiedy zacznie grzebać głębiej i
przeprowadzi własne dochodzenie. Wiedział, że znajdzie duże różnice między tym, co zapisano, a
tym, co się w księdze nie znalazło.
Według księgi Green i Garcia szybko zmienili kierunek śledztwa, gdy tylko wykluczono możliwość
samobójstwa po autopsji i analizie broni znalezionej obok ciała. Przestępstwo zakwalifikowano jako
zabójstwo upozorowane na samobójstwo.
Bosch zaczął od wniosków z sekcji zwłok. Czytał tysiące protokołów z autopsji i uczestniczył w
setkach takich procedur. Wiedział, że należy opuścić wyniki ważenia i mierzenia zwłok oraz opisy
samej procedury i od razu przejść do podsumowania i dołączonych zdjęć. Jak można się było
spodziewać, przyczynę śmierci stanowiła rana postrzałowa piersi. Oceniano, że śmierć nastąpiła
między północą a drugą nad ranem szóstego lipca. W podsumowaniu odnotowano, że żaden świadek
nie słyszał strzału, dlatego przypuszczalny czas zgonu określono wyłącznie na podstawie spadku
temperatury ciała.
Niespodziankę stanowiły inne odkrycia. Rebecca Verloren miała długie, gęste włosy. Po prawej
stronie u nasady szyi, tuż pod linią włosów, ekspert znalazł niewielką okrągłą oparzelinę wielkości
guzika od koszuli. Pięć centymetrów od tego śladu znajdowało się drugie oparzenie, znacznie
mniejsze od pierwszego. Wysoka liczba leukocytów we krwi w okolicy ranek świadczyła, że
obydwie powstały krótko przed śmiercią.
Według raportu oparzenia były skutkiem działania paralizatora, ręcznego urządzenia emitującego
silny ładunek elektryczny, który obezwładnia lub pozbawia ofiary przytomności na kilka minut albo
dłużej, w zależności od mocy. Zazwyczaj paralizator zostawia dwa małe, niemal niewidoczne ślady
na skórze w miejscu kontaktu z dwiema elektrodami. Jeżeli jednak elektrody przyłoży się nierówno,
powstaje łuk, który często wywołuje oparzenia takie jak na szyi Becky Verloren.
W raporcie z autopsji odnotowano także, że oględziny bosych stóp ofiary nie wykazały żadnych
śladów ziemi, zadrapań ani sińców, jakich można by się spodziewać, gdyby dziewczyna w ciemności
szła boso po stoku.
Bosch stukał długopisem w raport, zastanawiając się nad ostatnim faktem. W tym miejscu Green i
Garcia popełnili błąd. Powinni obejrzeć stopy ofiary już na miejscu przestępstwa, dzięki czemu od
razu powinni dojść do wniosku, że to upozorowane samobójstwo. Nie zwrócili jednak na to uwagi i
stracili dwa dni, czekając przez cały weekend na raport z sekcji zwłok. Te dni plus dwa poprzednie,
gdy wezwany przez rodziców patrol uznał, że dziewczyna uciekła z domu, stanowiły zgubną dla
śledztwa zwłokę. Nie było wątpliwości, że sprawa wystartowała z dużym opóźnieniem. Bosch
zaczynał rozumieć, jak bardzo departament policji zawiódł Rebeccę Verloren.
Raport z autopsji zawierał także wyniki badania śladów powystrzałowych na rękach ofiary.
Znaleziono osad na prawej ręce Becky Verloren, lecz lewa była czysta. Mimo że Verloren była
praworęczna, wyniki badania wyraźnie wskazywały, że to nie ona strzelała z broni. Doświadczenie -
nawet niewielkie - oraz zdrowy rozsądek powinny podpowiedzieć detektywom, że dziewczyna
musiałaby użyć obu rąk, żeby unieść ciężki pistolet, wycelować we własną pierś i nacisnąć spust.
Badanie wykazałoby wówczas ślady powystrzałowe na obu dłoniach.
W podsumowaniu autopsji znalazł się jeszcze jeden godny uwagi punkt. Po badaniach stwierdzono,
że ofiara była aktywna seksualnie, a blizny na ścianach macicy wskazywały, że niedawno
przeprowadzono zabieg wyłyżeczkowania w celu usunięcia ciąży. Zastępca koronera, który
przeprowadzał sekcję, oceniał, że dokonano tego od czterech do sześciu tygodni przed śmiercią
Becky Verloren.
Bosch przeczytał pierwszy wstępny raport z postępów dochodzenia, który napisano i dołączono do
księgi po autopsji. Green i Garcia sklasyfikowali śmierć dziewczyny jako morderstwo i przyjęli
hipotezę, że ktoś wszedł do jej sypialni, obezwładnił dziewczynę paralizatorem, a następnie wyniósł
ją z domu. Sprawca zaniósł ją do miejsca, gdzie leżał powalony dąb, i tam popełnił morderstwo, a
potem niezdarnie upozorował samobójstwo, przypuszczalnie pod wpływem impulsu. Raport
sporządzono w poniedziałek 11 lipca - pięć dni po tym, jak martwą Rebeccę Verloren pozostawiono
na zboczu wzgórza.
Bosch zagłębił się w raport z analizy balistycznej. Chociaż sekcja dostarczyła bardziej niż
przekonujących dowodów na to, że samobójstwo sfingowano, badanie broni i analiza balistyczna
niezbicie potwierdzały teorię przyjętą przez śledczych.
Jedyne odciski palców, jakie znaleziono na broni, należały do Becky Verloren. Fakt, że były to tylko
odciski prawej dłoni, a na pistolecie nie znaleziono jakichkolwiek innych śladów, zdaniem
detektywów świadczył, iż broń starannie wytarto, a potem włożono do ręki Becky, wycelowano w jej
pierś i oddano strzał. Podczas tego zabiegu ofiara była prawdopodobnie nieprzytomna w wyniku
porażenia paralizatorem.
Niecałe dwa metry od ciała odnaleziono łuskę pocisku wyrzuconą przez pistolet po śmiertelnym
strzale. Na niej także nie było odcisków palców i innych śladów, co oznaczało, że broń załadowano
w rękawiczkach.
Najważniejszy dowód w śledztwie znaleziono w trakcie analizy samej broni. A dokładniej wewnątrz
broni. Był to model Mark IV Series 80 wyprodukowany przez Colta w 1986 roku, dwa lata przed
morderstwem. Jego charakterystyczną cechę stanowił długi kurek, znany z tego, że pozostawiał na
dłoni „tatuaż”, jeśli strzelec niewłaściwie obchodził się z bronią. Zdarzało się to zwykle, gdy
strzelając oburącz, przesuwał dłoń trzymającą pistolet za wysoko - za blisko kurka. Wówczas przy
naciśnięciu spustu kurek boleśnie uderzał strzelca w rękę, padał strzał, a zamek automatycznie
przesuwał się do tyłu, żeby wyrzucić łuskę. Wracając do pozycji wyjściowej, zamek szczypał dłoń
strzelca - zwykle między kciukiem a palcem wskazującym - często wciągając do wnętrza pistoletu
kawałeczek skóry. Wszystko działo się w ułamku sekundy i nowicjusz nie zdążył się nawet
zorientować, co go „ugryzło”.
Właśnie coś takiego stało się z bronią, z której zastrzelono Becky Verloren. Gdy technik balistyk
otworzył pistolet, na spodniej stronie zamka znalazł drobinę skóry i zaschniętej krwi. Osoba
oglądająca broń z zewnątrz albo wycierająca ją z krwi i odcisków palców nie mogła tego zauważyć.
Green i Garcia dodali ten fakt do swojej hipotezy. W drugim raporcie z postępów dochodzenia
napisali, że według dowodów sprawca włożył broń do ręki Becky Verloren, zacisnął dłoń
dziewczyny na rękojeści i przytknął lufę do jej piersi. Potem, przytrzymując pistolet jedną albo
obiema rękami, nacisnął spust jej palcem. Broń wystrzeliła, a zamek „wytatuował” zabójcę,
wciągając do środka kawałek jego skóry.
Bosch zwrócił uwagę, że Green i Garcia nie wspomnieli w swojej hipotezie o innej możliwości.
Takiej mianowicie, że skóra i krew znalezione w pistolecie mogły tam już być w nocy, kiedy
popełniono morderstwo, i pistolet mógł „wytatuować” kogoś innego, kto strzelał z niego jeszcze
przed zabójstwem.
Mimo tego przeoczenia zebrano tkankę i krew z broni i gdy autopsja wykazała, że Becky Verloren nie
miała żadnych ran na rękach, przeprowadzono rutynowe badanie porównawcze krwi. Krew z
pistoletu była grupy 0. Becky Verloren miała krew grupy AB Rh+. Detektywi doszli do wniosku, że w
broni odkryto krew sprawcy. Zabójca miał grupę krwi 0.
W 1988 roku porównywanie DNA w dochodzeniach kryminalnych nie było jeszcze w Kalifornii
powszechną i - co ważniejsze - akceptowaną przez sąd praktyką. Dopiero rozpoczynano budowanie
bazy danych z profilami DNA przestępców. W trakcie śledztwa w 1988 roku detektywom
pozostawało tylko porównywanie grup krwi potencjalnych podejrzanych. W sprawie zabójstwa
Becky Verloren nie pojawił się żaden główny podejrzany. Mimo długiego i mozolnego dochodzenia
nikogo w końcu nie aresztowano. I sprawa trafiła na półkę.
- Do dziś - powiedział na głos Bosch, nie zdając sobie z tego sprawy.
- Słucham? - spytała Rider.
- Nic. Po prostu głośno myślę.
- Chcesz już pogadać o sprawie?
- Jeszcze nie. Najpierw chcę to przeczytać. A ty skończyłaś?
- Prawie.
- Wiesz, komu powinniśmy za to podziękować, nie? - rzekł Bosch.
Spojrzała na niego pytająco.
- Poddaję się.
- Melowi Gibsonowi.
- O czym ty mówisz?
- Kiedy do kin weszła „Zabójcza broń”? Mniej więcej w tym czasie, prawda?
- Chyba tak. Ale o co ci chodzi? Te filmy były strasznie naciągane.
- O tym właśnie mówię. Od tego filmu zaczęło się trzymanie broni odwróconej bokiem i oburącz,
jedną dłonią nad drugą. Mamy krew w pistolecie, bo strzelec był fanem „Zabójczej broni”.
Rider lekceważąco pokręciła głową.
- Zobaczysz - powiedział Bosch. - Zapytam go o to, kiedy go przyprowadzimy.
- W porządku, Harry, zapytasz go.
- Mel Gibson ocalił życie wielu ludziom. Wszyscy ci cwaniacy strzelający z obróconej na bok broni
za cholerę nie mogli w nic trafić. Powinniśmy mu dać tytuł honorowego gliny czy coś w tym rodzaju.
- W porządku, Harry, wracam do lektury, zgoda? Chcę to w końcu przeczytać.
- Jasne. Ja też.
5
Niedługo po rozpoczęciu pracy przez wydział spraw zamkniętych policji Los Angeles próbkę
materiału genetycznego ze sprawy Verloren przesłano do Departamentu Sprawiedliwości Kalifornii.
Dostarczono ją do laboratorium badań DNA wraz z dowodami kilkudziesięciu innych spraw
wyłuskanych po wstępnym przeglądzie niewyjaśnionych zabójstw. Departament Sprawiedliwości
dysponował główną stanową bazą DNA. Laboratorium, cierpiące na niedobór ludzi i funduszy, miało
wówczas tyle zaległości, że odpowiedź na prośbę o badanie porównawcze przychodziła po ponad
roku. Nawał próśb od nowego zespołu policji spowodował, że analitycy Departamentu
Sprawiedliwości dopiero po osiemnastu miesiącach zbadali próbkę ze sprawy Verloren i porównali
z tysiącami profili DNA w stanowym banku danych. Odnaleziono jedną identyczną próbkę, czyli, jak
mawiano w technicznym żargonie analityków, uzyskano czyste trafienie.Bosch patrzył na rozłożony
przed sobą raport z Departamentu Sprawiedliwości. Wynikało z niego, że dwanaście z czternastu
cech DNA wskazywało, iż tkanka znaleziona w broni, z której zamordowano Rebeccę Verloren,
należała do trzydziestopięcioletniego Rolanda Mackeya. Był rodowitym mieszkańcem Los Angeles i
według ostatnio znanego adresu mieszkał w Panorama City. Czytając raport z czystego trafienia,
Bosch poczuł, jak krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach. Panorama City znajdowało się w San
Fernando Valley i dzieliło je od Chatsworth nie więcej niż piętnaście minut drogi, nawet w gęstym
ruchu. Fakt ten dodawał wiarygodności wynikowi analizy. Nie dlatego, że Bosch nie wierzył w
naukę. Owszem, wierzył. Ale uważał również, że sama nauka nie wystarczy, aby przekonać ławę
przysięgłych. Należało wesprzeć naukowo potwierdzony fakt logicznymi poszlakami i zdrowym
rozsądkiem. A to była jedna z poszlak.
Bosch zerknął na datę raportu z Departamentu Sprawiedliwości.
- Mówiłaś, że teraz to dostaliśmy? - spytał Kiz Rider.
- Tak. Chyba w piątek. Czemu pytasz?
- Tu jest data poprzedniego piątku. Sprzed dziesięciu dni. Rider wzruszyła ramionami.
- Biurokracja. Pewnie trochę trwało, zanim dokument dotarł do nas z Sacramento.
- Wiem, że to stara sprawa, ale można by się spodziewać, że będą działać trochę szybciej.
Rider nie odpowiedziała. Bosch dał spokój i czytał dalej. DNA Mackeya znalazło się w
komputerowej bazie Departamentu Sprawiedliwości, ponieważ prawo stanowe Kalifornii
nakazywało pobrać krew i wymaz z ust od każdego sprawcy przestępstwa popełnionego na tle
seksualnym, zbadać materiał genetyczny i wprowadzić do banku danych DNA. Przestępstwo, przez
które próbka DNA Mackeya trafiła do banku, mieściło się na marginesie tej kategorii. Przed dwoma
laty Mackey został skazany za czyn lubieżny dokonany w Los Angeles. Raport z departamentu nie
precyzował, o jaki czyn chodziło, informując jedynie, że Mackey trafił pod roczny nadzór sądowy, co
oznaczało, że było to wykroczenie.
Bosch miał właśnie coś zanotować, gdy unosząc wzrok, spostrzegł, że Rider zamyka księgę
morderstwa z drugą połową akt.
- Skończyłaś?
- Skończyłam.
- Co teraz?
- Pomyślałam, że kiedy będziesz czytał resztę, skoczę do MDR i wezmę karton.
Bosch bez trudu przypomniał sobie znaczenie skrótu. Zdążył się już odnaleźć w świecie policyjnego
żargonu. MDR oznaczał magazyn dowodów rzeczowych znajdujący się na terenie Piper Tech Center.
Rider chciała zabrać przechowywane tam dowody sprawy. Broń, z której strzelano, ubranie ofiary i
inne przedmioty, jakie zgromadzono w czasie dochodzenia. Wszystko zazwyczaj wkładano do
kartonowego pudła, zaklejano je taśmą i odstawiano na półkę. Wyjątek stanowiły substancje
nietrwałe i dowody biologiczne - takie jak krew i tkanka znaleziona w pistolecie, z którego
zastrzelono Becky Verloren - te przechowywano w podziemiach laboratoriów wydziału
kryminalistycznego.
- To chyba dobry pomysł - rzekł Bosch. - Ale może wcześniej sprawdzisz tego faceta w wydziale
komunikacji i NCIC*[* National Crime Information Center - Krajowe Centrum Informacji
Kryminalistycznej FBI (przyp. tłum.).]? Zobaczymy, czy uda się go zlokalizować.
- Już to zrobiłam.
Odwróciła w jego stronę ekran laptopa. Bosch rozpoznał szablon danych NCIC. Przysunął do siebie
komputer i zaczął przewijać ekran, przebiegając wzrokiem informacje.
Rider sprawdziła kartotekę Rolanda Mackeya w centrum i wyciągnęła jego rejestr karny. Wyrok
sprzed dwóch lat za czyn lubieżny był ostatnim wydarzeniem w długim ciągu aresztowań, który
zaczynał się w roku, gdy Mackey skończył osiemnaście lat - tym samym, w którym zamordowano
Rebeccę Verloren. Ewentualnych wcześniejszych wykroczeń rejestr nie uwzględniał, ponieważ
zabraniały tego przepisy ochrony młodocianych. Większość wymienionych przestępstw wiązała się z
kradzieżami i narkotykami: kradzież samochodu i włamanie popełnione w wieku osiemnastu lat,
potem dwa zarzuty o posiadanie narkotyków, dwa aresztowania za jazdę pod wpływem alkoholu,
kolejne oskarżenie o włamanie i paserstwo. Znalazło się tu także aresztowanie za nakłanianie do
nierządu. W sumie był to rodowód drobnego przestępcy i narkomana. Wyglądało na to, że Mackey za
żaden z popełnionych czynów nigdy nie trafił do więzienia stanowego. Często dawano mu drugą
szansę, a potem dzięki ugodzie skazywano go na nadzór sądowy albo krótkie odsiadki w więzieniu
okręgowym. Najdłuższy wyrok wynosił sześć miesięcy, skazano go, gdy w wieku dwudziestu ośmiu
lat przyznał się do paserstwa. Trafił wówczas do więzienia okręgowego Wayside Honor Rancho.
Zapoznawszy się z kartoteką komputerową, Bosch odchylił się na krześle. Niepokoiło go to, co
przeczytał. Przestępcza droga Mackeya mogła prowadzić do morderstwa. Ale w jego przypadku
morderstwo wydarzyło się na początku - gdy Mackey miał zaledwie osiemnaście lat - a drobne
sprawy dopiero potem. Coś tu nie grało.
- Co? - spytała Rider, wyczuwając jego nastrój.
- Nie wiem. Chyba myślałem, że będzie coś więcej. A facet się cofa. Od morderstwa do takich
drobiazgów? To się nie trzyma kupy.
- Tylko za to go wsadzili. Co wcale nie znaczy, że nie zrobił Czegoś jeszcze.
Bosch skinął głową.
- Jako nieletni?
- Może. Prawdopodobnie. Ale do tych akt nie zajrzymy. Pewnie dawno ich już nie ma.
Rzeczywiście. Stan Kalifornia bardzo skrupulatnie chronił prywatność nieletnich przestępców.
Zbrodnie z dawnych czasów rzadko ciągnęły się za ich sprawcami w postępowaniach przed sądami
dla dorosłych. Mimo to Bosch uważał, że Mackey musiał mieć na koncie jakiś czyn z młodości, który
bardziej pasowałby do zamordowania z zimną krwią szesnastoletniej dziewczyny, wcześniej
obezwładnionej paralizatorem i uprowadzonej z domu. Bosch zaczynał mieć złe przeczucia. Czyste
trafienie wskazywało na Mackeya, ale powoli dochodził do wniosku, że Mackey nie jest ich celem.
Był tropem, który mógł doprowadzić do celu.
- Sprawdziłaś adres w wydziale komunikacji? - zapytał.
- Harry, to przedpotopowe metody. Prawo jazdy wystarczy aktualizować co cztery lata. Jak chcesz
kogoś znaleźć, masz AutoTrack.
Otworzyła księgę morderstwa i podała mu pojedynczą kartkę. Był to komputerowy wydruk z
nagłówkiem „AutoTrack”. Rider poinformowała go, że to nazwa prywatnej firmy, z którą departament
podpisał umowę. Jej zadanie polegało na ustaleniu poprzednich i obecnych adresów danej osoby na
podstawie przeszukania wszystkich publicznych rejestrów, takich jak ewidencja wydziału
komunikacji, przedsiębiorstw komunalnych i operatorów kablowych, a także prywatnych baz danych,
na przykład biur kredytowych zbierających informacje o dłużnikach. Wydruk zawierał spis różnych
adresów, pod jakimi mieszkał Roland Mackey, odkąd skończył osiemnaście lat. Ostatnią pozycją na
liście był adres w Panorama City ustalony na podstawie obecnych danych z prawa jazdy i dowodu
rejestracyjnego. Ale Rider zakreśliła na kartce adres, pod którym Mackey mieszkał w latach 1988-
1990, czyli między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia. Było to mieszkanie przy Topanga
Canyon Boulevard w Chatsworth. Fakt ten oznaczał, że w chwili morderstwa Mackey przebywał
bardzo blisko Rebecci Verloren. Bosch odzyskiwał wiarę. Bliskość miejsca zdarzenia stanowiła
kluczowy element układanki. Pomijając wątpliwości Boscha co do kryminalnego rodowodu
Mackeya, wiadomość, że w 1988 roku mieszkał w okolicy i mógł widywać albo nawet znać Rebeccę
Verloren, należało zdecydowanie zapisać po stronie plusów.
- No i co, lepiej, Harry?
- Trochę.
- To dobrze. W takim razie idę.
- Zaczekam tu.
Po wyjściu Rider wrócił do przeglądania księgi morderstwa. Trzeci raport z postępów dochodzenia
dotyczył kwestii, w jaki sposób intruz dostał się do domu. Oględziny wykazały, że pamiętano o
zamknięciu wszystkich drzwi i okien, a klucze znajdowały się u członków rodziny oraz gosposi, która
była poza podejrzeniem. Detektywi przyjęli założenie, że sprawca wszedł do garażu, który
pozostawiono otwarty, a następnie dostał się do domu przez wewnętrzne drzwi, zwykle otwarte aż do
powrotu Roberta Verlorena z pracy.
Według Roberta Verlorena, kiedy piątego lipca około wpół do jedenastej wieczorem wrócił z
restauracji, garaż zastał otwarty. Drzwi prowadzące do domu nie były zamknięte na klucz. Verloren
wjechał, zamknął garaż, a potem wewnętrzne drzwi. Detektywi przypuszczali, że w tym czasie
morderca ukrył się już w domu.
Verlorenowie wyjaśnili, że garaż pozostał otwarty, ponieważ córka niedawno otrzymała prawo jazdy
i czasem pozwalano jej korzystać z samochodu matki. Nie pamiętała jednak o zamykaniu drzwi
garażu po wyjeździe albo powrocie do domu i rodzice nieraz ją za to ganili. Późnym popołudniem
tego dnia matka wysłała Rebeccę po pranie. Dziewczyna wzięła samochód matki. Detektywi
potwierdzili, że odebrała bieliznę z pralni o siedemnastej piętnaście, po czym wróciła do domu.
Prowadzący śledztwo funkcjonariusze przyjęli założenie, że i tym razem zapomniała zamknąć garaż i
wewnętrzne drzwi. Matka powiedziała, że wieczorem nie zaglądała do garażu, przypuszczając
błędnie, że jest zamknięty.
Dwaj sąsiedzi, z którymi rozmawiano po morderstwie, poinformowali śledczych, że wieczorem
widzieli otwarty garaż. Do domu można więc było bez trudu wejść, zanim wrócił Robert Verloren.
Bosch pomyślał, ile razy w przeszłości był świadkiem sytuacji, gdy czyjś na pozór niewinny błąd
stawał się bezpośrednią przyczyną nieszczęścia. Zwykły wyjazd po bieliznę do pralni mógł dać
mordercy okazję wśliznięcia się do domu. Być może Becky Verloren nieświadomie doprowadziła do
własnej śmierci.
Bosch odsunął krzesło i wstał. Skończył czytać połowę dokumentów w księdze. Przed rozpoczęciem
lektury pozostałej części postanowił iść po jeszcze jedną kawę. Zapytał wszystkich w biurze, czy
ktoś chce czegoś z bufetu i dostał zamówienie od Jean Nord. Zszedł po schodach do bufetu, nalał z
termosu kawę do dwóch kubków, zapłacił i podszedł do lady z dodatkami po śmietankę i cukier dla
MICHAELCONNELLY Harry Bosch Tom 11 Wydział Spraw Zamkniętych Tytuł oryginału: THE CLOSERS Przełożył Łukasz Praski Detektywom, którzy muszą spoglądać w otchłań. Część pierwsza Mundurowa religia 1 Zgodnie z protokołem i praktyką Departamentu Policji Los Angeles wezwanie oznaczone kodem dwa-sześć wymaga natychmiastowej reakcji, mimo że wzbudza lęk, przed którym nie chroni nawet kamizelka kuloodporna. Od tego wezwania często zależy cała kariera. Jego określenie pochodzi od połączenia cyfry 2, która w kodzie radiowym oznacza „odpowiedz jak najszybciej”, oraz szóstki - szóstego piętra Parker Center, skąd komendant policji dowodzi departamentem. Dwa-sześć to wezwanie do niezwłocznego stawienia się w gabinecie komendanta i żaden funkcjonariusz, któremu zależy na posadzie w departamencie, nie może sobie pozwolić na spóźnienie.W pierwszym okresie służby detektyw Harry Bosch spędził w departamencie ponad dwadzieścia pięć lat, ale nigdy nie dostał wezwania od komendanta. Właściwie odkąd w 1972 roku otrzymał odznakę, komendant nigdy więcej nie uścisnął mu dłoni ani nie rozmawiał z nim osobiście. Bosch przetrwał kilku szefów - których oczywiście widywał podczas policyjnych uroczystości czy pogrzebów - ale na co dzień nigdy ich nie spotykał. Pierwsze wezwanie dwa-sześć dostał w dniu powrotu do służby po trzyletniej emeryturze - rankiem, gdy wiązał krawat przed lustrem w łazience. Pod numer jego prywatnej
komórki zadzwonił adiutant komendanta. Bosch nie pytał nawet, skąd znają numer. Po prostu rozumiało się samo przez się, że biuro komendanta ma prawo skontaktować się z funkcjonariuszem w: każdy sposób. Bosch powiedział, że stawi się w ciągu godziny, na co adiutant odrzekł, że oczekuje się go wcześniej. Harry kończył wiązać krawat w samochodzie, pędząc autostradą 101 w stronę centrum tak szybko, jak tylko pozwalał gęsty ruch. Od chwili gdy po rozmowie z adiutantem Bosch zamknął telefon, do momentu kiedy przez podwójne drzwi wkroczył do biura komendanta na szóstym piętrze Parker Center, minęły dokładnie dwadzieścia cztery minuty. Podejrzewał, że pobił jakiś rekord, chociaż nieprawidłowo zaparkował przed siedzibą policji na Los Angeles Street. Jeżeli znali jego prywatny numer telefonu komórkowego, na pewno wiedzieli, jaki wyczyn stanowiło pokonanie drogi z Hollywood Hills do gabinetu komendanta w czasie krótszym niż pół godziny. Ale adiutant, porucznik Hohman, zmierzył go tylko obojętnym spojrzeniem i wskazał mu obitą plastikiem kanapę, na której czekały już dwie osoby. - Spóźnił się pan - rzekł. - Proszę usiąść. Bosch postanowił nie protestować w obawie, że mógłby tylko pogorszyć sytuację. Podszedł do kanapy i usiadł między dwoma umundurowanymi mężczyznami, którzy zaanektowali miejsca przy oparciach. Siedzieli sztywno i nie odzywali się do siebie. Bosch domyślił się, że oni także dostali kod dwa-sześć. Minęło dziesięć minut. Obaj mężczyźni zostali wezwani przed Boschem i każdemu z nich szef poświęcił równo pięć minut. Kiedy w gabinecie był drugi z nich, Boschowi zdawało się, że słyszy dobiegające z wnętrza podniesione głosy, a gdy funkcjonariusz wyszedł, był śmiertelnie blady. Pewnie zdaniem szefa dał dupy, a krążyły pogłoski - które dotarły nawet do Boscha, kiedy już nie pracował - że nowy komendant nie przełyka gładko żadnego partactwa. Harry czytał w „Timesie” artykuł o jednym z członków sztabu, który został zdegradowany za to, że nie poinformował szefa o zatrzymaniu za jazdę po pijanemu syna pewnego członka rady miasta, który miał na pieńku z departamentem. Komendant dowiedział się o tym fakcie dopiero wówczas, gdy radny zadzwonił ze skargą, jak gdyby bo policja zmusiła jego syna do wypicia sześciu kolejek martini w barze Marmount i kazała mu w drodze do domu wjechać na drzewo przy Mulholland Drive. Wreszcie Hohman odłożył słuchawkę i wycelował palec w Boscha. Harry wstał i został szybko odeskortowany do narożnego gabinetu z widokiem na Union Station i stacje rozrządowe. Widok niezły, choć nie najwspanialszy. To zresztą nie miało znaczenia, ponieważ budynek niedługo miał zostać zburzony. Departament przeprowadzi się do tymczasowych biur, a w tym samym miejscu powstanie nowoczesna siedziba policji. Obecną szeregowi funkcjonariusze nazywali Szklanym Domem, zapewne dlatego, że nie sposób tu było niczego utrzymać w tajemnicy. Bosch zastanawiał się, jak będą nazywać nowy budynek. Komendant podpisywał papiery za wielkim biurkiem. Nie podnosząc wzroku, polecił Harry’emu zająć miejsce naprzeciw siebie. Po trzydziestu sekundach złożył ostatni podpis i popatrzył na Boscha. Uśmiechnął się.
- Chciałem się z panem zobaczyć i powitać pana z powrotem w departamencie. W jego głosie słychać było akcent ze wschodniego wybrzeża. Boschowi zupełnie to nie przeszkadzało. W Los Angeles w zasadzie wszyscy byli przyjezdni. Takie się przynajmniej odnosiło wrażenie. Stanowiło to siłę i zarazem słabość miasta. - Cieszę się, że wróciłem - odrzekł Bosch. - Zdaje pan sobie sprawę, że jest tu pan na moje życzenie. To nie było pytanie. - Tak jest. - Naturalnie przed wydaniem zgody na pański powrót szczegółowo pana sprawdziłem. Niepokoił mnie trochę... powiedzmy, pański styl, ale ostatecznie zaważył pana talent. Może pan też podziękować za skuteczny lobbing swojej partnerce, Kizmin Rider. Jest dobrą policjantką i mam do niej zaufanie. A ona ufa panu. - Już jej dziękowałem, ale zrobię to jeszcze raz. - Wiem, że od pańskiego odejścia upłynęły niecałe trzy lata, ale zapewniam pana, detektywie, że departament, do którego pan wraca, nie jest tym samym departamentem, który pan opuszczał. - Rozumiem. - Mam nadzieję. Słyszał pan o ugodzie? Tuż po odejściu Boscha ze służby poprzedni komendant został zmuszony do zaakceptowania wielu reform, aby oddalić groźbę nadzoru federalnych nad Departamentem Policji Los Angeles po śledztwie FBI, które ujawniło przypadki łamania praw obywatelskich i przemocy oraz masową korupcję wśród funkcjonariuszy. Obecny szef musiał wypełnić tę umowę, ponieważ w przeciwnym wypadku groziłoby mu wykonywanie rozkazów FBI. Nikt nie miał na to ochoty, od komendanta po posterunkowego. - Tak - odparł Bosch. - Czytałem. - To dobrze. Cieszę się, że jest pan na bieżąco. I z przyjemnością informuję, że mimo tego, co mógł pan przeczytać w „Timesie”, robimy ogromne postępy i chcemy to tempo utrzymać. Staramy się też unowocześnić departament pod względem techniki. Rozwijamy środowiskowe działania prewencyjne. Robimy dużo dobrych rzeczy, detektywie, i społeczność miasta nie pozwoli nam ich zaprzepaścić, gdybyśmy chcieli wrócić do dawnych metod. Rozumie pan? - Chyba tak. - Pański powrót nie jest niczym pewnym. Zostaje pan z nami na roczny okres próbny. Proszę się więc znów uważać za nowicjusza. Za kota - najstarszego na świecie. Zgodziłem się na pański powrót, ale w ciągu roku w każdej chwili mogę pana wyrzucić z najbłahszego powodu. Proszę mi więc go nie dawać.
Bosch nie odpowiedział. Uznał, że nie powinien. - W piątek mamy wręczenie dyplomów nowemu rocznikowi kadetów w akademii. Chciałbym, żeby pan tam był. - Słucham, panie komendancie? - Chcę, żeby pan tam był. Żeby zobaczył pan oddanie w oczach młodych ludzi. Żeby przypomniał pan sobie tradycje naszego departamentu. Sądzę, że pomoże to panu odnaleźć w sobie dawne zaangażowanie. - Zjawię się tam, jeśli pan sobie tego życzy. - To dobrze. Usiądzie pan jako mój gość pod namiotem dla VIP-ów. Komendant zrobił notatkę na temat zaproszenia w bloku leżącym obok podkładki na blacie. Po chwili odłożył pióro, uniósł dłoń i wycelował palec w Boscha. Utkwił w nim surowe spojrzenie. - Posłuchaj, Bosch. Nigdy nie łam prawa, pilnując przestrzegania prawa. Masz wykonywać swoje obowiązki zgodnie z przepisami i szanując ludzkie uczucia. Innych metod nie zaakceptuję. I nie zaakceptuje ich miasto. Zgoda? - Zgoda. - A więc wszystko jasne. Bosch zrozumiał sygnał i wstał. Ku jego zdumieniu komendant także podniósł się i wyciągnął rękę. Sądząc, że szef chce się z nim pożegnać, Bosch również wyciągnął do niego dłoń. Komendant coś do niej wsunął - Bosch zobaczył złotą odznakę detektywa. Ze swoim dawnym numerem. Nikomu go nie oddano. Niemal się uśmiechnął. - Proszę ją godnie nosić - rzekł komendant. - I z dumą. - Tak jest. Uścisnęli sobie dłonie, ale szef zrobił to bez uśmiechu. - Chór zapomnianych głosów - powiedział. - Słucham, panie komendancie? - Takie określenie przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o pracy wydziału spraw zamkniętych. To siedlisko okropności. Nasz największy powód do wstydu. Wszystkie te sprawy. Wszystkie głosy. Ich echo rozchodzi się w czasie, dotyka ludzi: rodziny, przyjaciół, sąsiadów. Jak możemy nazywać się miastem, skoro echa przeszłości nigdy tu nie zamierają, skoro departament zapomniał o tylu głosach? Bosch bez słowa puścił jego rękę. Na takie pytanie nie było odpowiedzi.
- Kiedy przyszedłem do departamentu, zmieniłem nazwę wydziału. To nie są stare sprawy, detektywie. Bliscy ofiar nigdy by tak nie powiedzieli. - Rozumiem. - Wobec tego proszę zejść na dół i wyjaśniać te sprawy. Na tym polega pańska praca. Po to pana potrzebujemy i po to pan tu jest. Dlatego postanowiłem zaryzykować. Żeby im pokazać, że nie zapominamy. Że w Los Angeles nie ma starych spraw. - Tak jest. Bosch wyszedł, zostawiając komendanta stojącego nad biurkiem i zapewne wsłuchanego w zapomniane głosy, które jemu także nie dawały spokoju. Bosch pomyślał, że chyba pierwszy raz odnalazł jakąś nić porozumienia z człowiekiem z góry. W armii mówi się, że idziesz w bój i jesteś gotów zginąć dla ludzi, którzy wysłali cię na wojnę. Bosch nigdy niczego takiego nie czuł, przedzierając się przez mroczne tunele w Wietnamie. Uważał, że jest sam i walczy dla samego siebie, walczy, żeby przeżyć. Podobne odczucie towarzyszyło mu w pracy w departamencie, a czasem odnosił wrażenie, że walczy wbrew ludziom z góry. Może teraz będzie inaczej. W korytarzu wcisnął guzik windy mocniej niż trzeba. Miał w sobie za dużo energii, ale rozumiał to. Chór zapomnianych głosów. Komendant chyba znał śpiewaną przez nie pieśń. Bosch z pewnością też. Słuchał tej pieśni przez większość życia. 2 Bosch zjechał windą tylko piętro niżej. To także było dla niego nieznane terytorium. Piąte zawsze zajmowali cywile. Przede wszystkim znajdowały się tu biura administracyjne średniego i niższego
szczebla, w których urzędowali pracownicy zaplecza, spece od budżetu, analitycy, gryzipiórki. Słowem cywile. Wcześniej nie miał powodu, by pojawiać się na piątym piętrze.Przed wyjściem z windy nie było żadnych tabliczek wskazujących drogę do poszczególnych biur. Tutaj każdy dobrze wiedział, dokąd zmierza, gdy tylko wysiadł z windy. Ale nie Bosch. Korytarze tworzyły kształt litery H i przez chwilę błądził, dwa razy skręcając w niewłaściwą stronę, aż wreszcie odnalazł drzwi z numerem 503. Nie było na nich żadnej innej informacji. Przystanął przed drzwiami, zastanawiając się przez chwilę, co właśnie rozpoczyna. Wiedział, że postępuje właściwie. Niemal słyszał dobiegające zza drzwi głosy. Wszystkie osiem tysięcy głosów. Kiz Rider siedziała na biurku, popijając parującą kawę. Biurko było ustawione w taki sposób, jak gdyby urzędował przy nim recepcjonista, ale po licznych telefonach w ostatnich tygodniach Bosch wiedział, że zespół nie ma żadnego recepcjonisty. Nie było pieniędzy na takie zbytki. Rider uniosła przegub i popatrzyła na zegarek, z dezaprobatą kręcąc głową. - Zdawało mi się, że umawialiśmy się na ósmą - powiedziała. - Tak ma wyglądać nasza współpraca, partnerze? Będziesz wpadał, kiedy ci przyjdzie ochota? Bosch zerknął na zegarek. Pięć po ósmej. Znów spojrzał na Kiz i uśmiechnął się. Odpowiedziała tym samym i rzekła: - Tu jest teraz nasze biuro. Rider była niewysoka i miała kilka funtów nadwagi. W jej krótkich włosach pojawiły się ślady siwizny. Miała bardzo ciemną karnację, która czyniła jej uśmiech jeszcze bardziej promiennym. Zsunęła się z biurka i uniosła drugi kubek kawy, który stał za jej plecami. - Sprawdź, czy dobrze zapamiętałam. Zajrzał do kubka i skinął głową. - Czarna, tak jak moi ulubieni partnerzy. - Bardzo śmieszne. Będę cię musiała zgłosić za to do raportu. Poprowadziła go w głąb pomieszczenia. Biuro wydawało się zupełnie puste. Było duże, nawet jak na miejsce urzędowania dziewięciu śledczych - czterech par detektywów i dowódcy. Ściany pomalowano na jasny odcień niebieskiego - kolor, jaki Bosch często widział na ekranach komputerowych. Na po-dłodze szara wykładzina. Brak okien. W miejscach, gdzie powinny znajdować się okna, wisiały tablice ogłoszeniowe albo ładnie oprawione zdjęcia z miejsc zbrodni sprzed wielu lat. Bosch zauważył, że autorzy tych czarno-białych fotografii często przedkładali swoje zdolności artystyczne nad obowiązki dokumentalistów. Zdjęcia były ciemne i przesycone mroczną atmosferą. Nie było na nich widać zbyt wielu szczegółów zbrodni. Rider domyśliła się, że Bosch patrzy na fotografie. - Podobno wybrał je i kazał oprawić ten pisarz James Ellroy - powiedziała. Zaprowadziła go za przepierzenie dzielące pokój na dwie części, do wnęki, gdzie zestawiono naprzeciw siebie dwa stalowoszare biurka. Rider postawiła kawę na jednym z nich. Na blacie były
już jakieś akta i rzeczy osobiste - pełen długopisów kubek oraz ustawiona pod kątem ramka ze zdjęciem, którego Bosch nie widział. Leżał tu także włączony laptop. Rider dołączyła do zespołu przed tygodniem, kiedy Harry załatwiał rutynowe sprawy, takie jak badania lekarskie i ostatnie papierkowe formalności związane z powrotem do pracy. Drugie puste biurko czekało na niego. Postawił na nim kubek z kawą. Starał się powstrzymywać uśmiech. - Witaj z powrotem, Roy - powiedziała Rider. Na dźwięk tego imienia musiał się uśmiechnąć. Miło było usłyszeć, jak znów ktoś go tak nazywa. Była to tradycja podtrzymywana przez wielu detektywów w mieście. Wiele lat temu w komendzie Hollywood pracował legendarny śledczy do spraw zabójstw, Russell Kuster. Był najlepszy w swoim fachu, dlatego wielu detektywów rozpracowujących morderstwa w jakimś momencie kariery trafiało pod jego kuratelę. Kuster zginął w1990 roku w strzelaninie, po godzinach służby. Ale przetrwał jego zwyczaj zwracania się do wszystkich „Roy” - bez względu na to, kto jak miał na imię. Nie bardzo wiadomo, skąd to się wzięło. Niektórzy twierdzili, że Kuster miał kiedyś partnera, który uwielbiał Roya Acuffa, i wszystko zaczęło się od niego. Zdaniem innych Kuster uważał, że policjant z wydziału zabójstw powinien być facetem w rodzaju Roya Rogersa, który zjawia się na ratunek w białym kapeluszu i przywraca porządek. Zresztą geneza zwyczaju nie była ważna. Bosch wiedział tylko, że to zaszczyt, gdy ktoś znowu mówi do niego Roy. Usiadł. Krzesło było stare i krzywe. Gdyby spędził na nim za dużo czasu, na pewno rozbolałyby go plecy. Miał jednak nadzieję, że nie będzie tu przesiadywał. Podczas pracy w wydziale zabójstw żył zgodnie z policyjnym porzekadłem: „Rusz tyłek i pukaj do drzwi”. Nie widział powodu, by tym razem miało być inaczej. - Gdzie reszta? - zapytał. - Na śniadaniu. Zapomniałam. W zeszłym tygodniu powiedzieli mi, że w poniedziałki rano wszyscy tradycyjnie spotykają się na śniadaniu. Zwykle jadą do „Pacific”. Nie pamiętałam o tym, dopóki tu dziś nie weszłam i nie zobaczyłam wyludnionego biura. Niedługo powinni się zjawić. Bosch wiedział, że „Pacific Dining Car” od dawna należał do ulubionych lokali grubych ryb z departamentu i wydziału rabunków i zabójstw. Wiedział coś jeszcze. - Dwanaście dolców za porcję smażonych jajek. Przypuszczam, że zespół ma nadgodziny. Rider z uśmiechem przytaknęła. - Zgadza się. Ale i tak nie mógłbyś dokończyć tych wyśmienitych jajek, gdybyś dostał wezwanie od komendanta. - Już słyszałaś, co? - Ciągle lubię wiedzieć, co się dzieje na szóstym. Dostałeś odznakę?
- Tak, dał mi. - Powiedziałam mu, jaki chciałbyś numer. Dostałeś? - Tak, Kiz, dzięki. Dzięki za wszystko. - Już mi to mówiłeś, partnerze. Nie musisz bez przerwy tego powtarzać. Skinął głową i rozejrzał się po pokoju. Zauważył, że na ścianie za plecami Rider wisi zdjęcie dwóch detektywów pochylonych nad ciałem leżącym w suchym, wybetonowanym korycie rzeki Los Angeles. Sądząc po kapeluszach detektywów, fotografię zrobiono chyba na początku lat pięćdziesiątych. - To od czego zaczynamy? - zapytał. - Zespół analizuje sprawy z trzyletnich okresów. Dzięki temu zachowujemy pewną ciągłość. Można poznać epokę i ludzi z departamentu. Znaleźć wspólne elementy. Łatwiej jest zidentyfikować seryjnych. W ciągu dwóch lat namierzyli czterech seryjnych, o których nigdy nikt nie słyszał. Bosch pokiwał głową. Był pod wrażeniem. - Które lata dostaliśmy? - spytał. - Każda para ma cztery albo pięć bloków. My jesteśmy nowi, dlatego dostaliśmy cztery. Rider otworzyła środkową szufladę biurka, wyciągnęła kartkę i podała mu. Bosch/Rider - przydział spraw 1966 1972 1987 1996 1967 1973 1988 1997 1968 1974 1989 1998 Bosch przestudiował listę lat, za które mieli być odpowiedzialni. Większą część pierwszego bloku spędził poza miastem - w Wietnamie. - Lato miłości - rzekł. - Ominęło mnie. Może właśnie dlatego coś ze mną nie tak. Powiedział to tylko po to, żeby się odezwać. Zauważył, że drugi blok obejmuje rok1972, kiedy wstąpił do policji. Przypomniał sobie wezwanie do domu niedaleko Vermont drugiego dnia służby patrolowej. Jakaś kobieta ze wschodniej części miasta poprosiła policjantów, żeby zajrzeli do jej matki, która nie odbierała telefonu. Bosch odnalazł ją utopioną w wannie, z rękami i nogami związanymi smyczami dla psów. Razem z nią w wannie leżał jej martwy pies. Bosch zastanawiał się, czy morderstwo staruszki jest jedną ze spraw, które będzie teraz musiał rozwiązać. - Jak to się stało? To znaczy, dlaczego dostaliśmy akurat te lata?
- Od innych par. Trochę ich odciążyliśmy. Prawdę mówiąc, już napoczęli niektóre sprawy. W piątek słyszałam, że jest czyste trafienie w jednej sprawie z osiemdziesiątego ósmego. Mamy się tym zająć od dzisiaj. To chyba twój prezent z okazji powrotu. - Co to jest czyste trafienie? - Kiedy DNA albo odcisk palca wrzucony do komputerów lub przesłany do Departamentu Sprawiedliwości zostanie nieoczekiwanie zidentyfikowany. - A nasze trafienie? - Chyba znaleźli DNA. Za chwilę powinniśmy się dowiedzieć. - Nic ci nie powiedzieli w zeszłym tygodniu? Wiesz, że mogłem wpaść w weekend. - Wiem, Harry. Ale to stara sprawa. Nie ma potrzeby rzucać wszystkiego i pędzić, kiedy tylko przyślą jakiś papier. W wydziale spraw zamkniętych pracuje się inaczej. - Naprawdę? Jak to? Rider wyglądała na rozdrażnioną, ale zanim zdążyła mu odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i biuro wypełniły głosy. Rider wysunęła się z niszy w głębi pomieszczenia, a Bosch ruszył za nią. Przedstawiła Boscha pozostałym członkom zespołu. Dwóch detektywów, Tima Marcie i Ricka Jacksona, Harry dobrze znał z poprzednich spraw. Dwie kolejne pary stanowili Robert Renner z Victorem Robleto oraz Kevin Robinson i Jean Nord. Bosch słyszał dobre opinie o wszystkich, podobnie jak o Abelu Pratcie, oficerze dowodzącym zespołem. Należeli do pierwszorzędnych detektywów z wydziału zabójstw. Powitanie było serdeczne, choć powściągliwe i trochę oficjalne. Bosch zdawał sobie sprawę, że musieli podejrzliwie potraktować jego wejście do zespołu. Takiego przydziału na pewno pragnęli detektywi z całego departamentu. Wątpliwości budził fakt, że Harry trafił tu prawie trzy lata po odejściu ze służby. Bosch wiedział, o czym zresztą przypomniał mu komendant, że swój powrót zawdzięcza przede wszystkim Kiz Rider. Ostatnio pracowała w biurze komendanta jako analityk strategii. Wykorzystała wszystkie argumenty, jakie udało się jej zgromadzić na tym stanowisku, by sprowadzić Boscha z powrotem i przydzielić go do zespołu, z którym obecnie pracowała. Kiedy wymieniono już wszystkie uściski dłoni, Pratt zaprosił Boscha i Rider do swojego biura na prywatną mowę powitalną. Usiadł za biurkiem, a oni zajęli krzesła naprzeciw. W klitce nie było miejsca na inne meble. Pratt był kilka lat młodszy od Boscha - mógł mieć niewiele ponad pięćdziesiątkę. Trzymał formę i miał silne poczucie solidarności z osławionym wydziałem rabunków i zabójstw, którego częścią był wydział spraw zamkniętych. Pratt wydawał się pewny swoich umiejętności i własnej pozycji w zespole. Nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości. Rabunki i zabójstwa zajmowały się najtrudniejszymi sprawami w mieście. Bosch wiedział, że jeśli ktoś nie wierzy, że jest inteligentniejszy, bezwzględniejszy i bardziej przebiegły niż ludzie, których tropi, powinien zmienić
zajęcie. - Tak naprawdę powinienem was rozdzielić - zaczął. - Żeby każde z was pracowało z kimś, kto dobrze zna zadania zespołu, bo różnią się od tego, co dotychczas robiliście. Ale dostałem wyraźny sygnał z szóstego, dlatego nie będę się wtrącał. Poza tym domyślam się, że dawniej byliście świetnie zgraną parą. Tak więc dam sobie spokój z rozdzielaniem i wprowadzę was w to, czym się zajmuje nasz wydział. Kiz, wiem, że już w zeszłym tygodniu wysłuchałaś tego samego, ale wytrzymaj to jeszcze raz, zgoda? - Oczywiście - przytaknęła Rider. - Przede wszystkim zapamiętajcie, że nie istnieje coś takiego jak „zamknięcie sprawy”. Zamknięcie to bzdura. Termin medialny używany w gazetach do określenia zimnych spraw. Zamknięcie sprawy to żart. Nasza robota to znajdowanie odpowiedzi. I odpowiedzi muszą wystarczyć. Nie wolno wam błędnie rozumieć swojej pracy. Nie wolno wam wprowadzać w błąd członków rodzin, z którymi będziecie rozmawiać, i nie wolno wam dać się wywieść w pole. Zamilkł, spodziewając się reakcji, której się jednak nie doczekał, więc kontynuował. Bosch spostrzegł, że wiszące na ścianie zdjęcie z miejsca zbrodni przedstawia mężczyznę leżącego w podziurawionej kulami budce telefonicznej. Taką budkę można było zobaczyć tylko w starych filmach, na Farmers Market albo w restauracji Phillippe. - Nie ma wątpliwości - mówił Pratt - że siedziba zespołu to najważniejsze miejsce w budynku. Miasto, które zapomina o ofiarach morderstw, jest stracone. I właśnie tu nie pozwalamy zapomnieć. Nasza rola jest podobna do roli zawodników wprowadzanych do gry w drugiej części dziewiątej rundy, kiedy ważą się losy meczu. Jesteśmy mistrzami końcówek. Jeśli my sobie nie poradzimy, nikt sobie nie poradzi. Jeżeli zmarnujemy szansę, będzie po meczu, bo jesteśmy ostatnią deską ratunku. To prawda, że dysponujemy skromnymi siłami. Mamy osiem tysięcy niewyjaśnionych spraw od sześćdziesiątego roku. Ale nie zamierzamy się poddawać. Nawet jeżeli zespół wyjaśni tylko jedną sprawę miesięcznie - czyli dwanaście rocznie - będzie to coś. Jesteśmy mistrzami końcówek. Jeżeli zajmujesz się zabójstwami, nie ma lepszej roli. Jego zapał wywarł na Boschu duże wrażenie. Detektyw dostrzegł w oczach Pratta szczerość, a nawet ślad cierpienia. Kiwał głową. Już teraz wiedział, że chce pracować dla tego człowieka, a coś takiego zdarzało mu się bardzo rzadko. - Ale pamiętajcie, że końcówka nie oznacza „zamknięcia sprawy” - dodał Pratt. - Jasne - rzekł Bosch. - Wiem, że oboje macie spore doświadczenie w zabójstwach. Czeka was jednak zupełna zmiana waszego stosunku do spraw. - Stosunku? - zdziwił się Bosch. - Owszem, stosunku. Praca nad świeżym zabójstwem to całkiem inna historia. Macie ciało, wynik
sekcji, zawiadamiacie rodzinę. A tu zajmujecie się ofiarami, które nie żyją od bardzo dawna. Nie ma autopsji, nie ma w zasadzie miejsca zbrodni. Do dyspozycji są tylko księgi morderstw - jeżeli je znajdziecie - i kartoteki. Kiedy idziecie spotkać się z rodziną, a możecie mi wierzyć, że trzeba się do tego dobrze przygotować, widzicie ludzi, którzy już mają za sobą szok i znaleźli sposób, żeby się z niego otrząsnąć, albo i nie. To wyczerpujące doświadczenie. Mam nadzieję, że jesteście na to gotowi. - Dzięki za ostrzeżenie - powiedział Bosch. - Przy świeżym zabójstwie wszystko jest chłodne i rzeczowe. W starych sprawach w grę wchodzą emocje. Zobaczycie, jakie szkody z biegiem czasu może wyrządzić przemoc. Bądźcie na to gotowi. Pratt wziął z brzegu biurka gruby niebieski segregator i położył go na podkładce z kalendarzem. Już chciał przesunąć go w ich stronę, lecz przerwał w pół ruchu. - Musicie być jeszcze przygotowani na niespodzianki ze strony departamentu. Liczcie się z tym, że akta będą niekompletne albo w ogóle ich nie będzie. Liczcie się z tym, że dowody fizyczne mogły zostać zniszczone albo zniknęły. Że w niektórych sprawach trzeba zaczynać od zera. Nasz wydział powstał dwa lata temu. Przez pierwsze osiem miesięcy przekopywaliśmy się przez rejestry spraw i łowiliśmy niewyjaśnione. Przepuściliśmy przez kryminalistykę, co się dało, ale nawet gdy mieliśmy trafienie, robotę utrudniały nam braki w sprawie. Beznadziejna sytuacja. Frustrująca. Mimo że przepisy o przedawnieniu nie dotyczą morderstw, okazuje się, że dowody, a nawet akta sprawy usuwa się rutynowo za rządów co najmniej jednej administracji. Słowem, przekonacie się, że największą przeszkodę w niektórych sprawach może stanowić sam departament. - Podobno mamy czyste trafienie w jednej z naszego bloku - rzeki Bosch. Usłyszał już dość. Chciał przystąpić do rzeczy. - Zgadza się - odparł Pratt. - Za chwilę do tego przejdę. Pozwól mi tylko dokończyć mój wykładzik. W końcu nieczęsto mam okazję go wygłaszać. Mówiąc w skrócie, próbujemy stosować nowe metody i technologie do starych spraw. W zasadzie chodzi o trzy podstawowe techniki - badanie DNA, daktyloskopię i balistykę. W ciągu ostatniej dekady w tych trzech dziedzinach nastąpił niewyobrażalny postęp w analizie porównawczej. Kłopot z departamentem polega na tym, że nigdy nie wykorzystał tych osiągnięć do analizy starych spraw. W wyniku tego mamy około dwóch tysięcy spraw, gdzie są próbki DNA, których nigdy nie badano i nie porównywano. Mamy cztery tysiące spraw od1960 roku z odciskami palców, których nigdy nie sprawdzono w komputerze. Ani naszym, ani FBI, ani Departamentu Sprawiedliwości, ani żadnym innym. Śmiechu warte, ale, niestety, tak cholernie smutne, że trudno się śmiać. To samo z balistyką. Okazuje się, że nadal są dowody w większości spraw, ale się je ignoruje. Bosch pokręcił głową, wyobrażając sobie frustrację wszystkich rodzin ofiar zbrodni, które przepadły w otchłani czasu z powodu obojętności i nieudolności. - Przekonacie się też, że zmieniły się metody. Dzisiejszy gliniarz od zabójstw jest po prostu lepszy od ludzi, którzy pracowali w sześćdziesiątym czy siedemdziesiątym roku. Nawet osiemdziesiątym.
Dlatego zanim zajmiecie się dowodami i przejrzycie sprawy, natkniecie się na rzeczy, które dziś wydają się wam oczywiste, ale w momencie zabójstwa dla nikogo oczywiste nie były. Pratt skinął głową. Wykład dobiegł końca. - A teraz nasze trafienie - rzekł, przesuwając w ich stronę wyblakły niebieski segregator - księgę morderstwa. - Poczytajcie sobie tę książeczkę. Jest wasza. Zamknijcie sprawę i wsadźcie kogoś za kratki. 3 Po wyjściu z biura Pratta postanowili, że Bosch pójdzie po następną kawę, a Rider zacznie się zapoznawać z historią śledztwa. Z doświadczenia wiedzieli, że Kiz czyta szybciej, a dzielenie księgi na pół nie miało sensu. Oboje musieli przeczytać całość od deski do deski, aby poznać dokładny przebieg dochodzenia i całą dokumentację.Bosch oświadczył, że da jej fory. Powiedział, że może wypije kawę w bufecie, ponieważ się za nim stęsknił. Za miejscem, nie za podawaną tam kawą. - Wobec tego mam chyba parę minut, żeby skoczyć na koniec korytarza - powiedziała Rider. Kiedy wyszła do toalety, Bosch wziął listę lat, które im przydzielono, i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyszedł z pokoju 503 i zjechał windą na trzecie piętro. Potem przeszedł przez główne biuro wydziału rabunków i zabójstw, kierując się w stronę gabinetu kapitana. Biuro kapitana składało się z dwóch pomieszczeń. Pierwszym był gabinet, natomiast drugie nazywano salą morderstw. Na środku znajdował się długi stół konferencyjny, gdzie omawiano dochodzenia w sprawach zabójstw, a wzdłuż ścian stały półki z książkami prawnymi i miejskimi rejestrami morderstw. W oprawionych w skórę kronikach odnotowano każde zabójstwo, jakie w
ciągu ponad stu lat popełniono w Los Angeles. Według przyjętej procedury uaktualniano rejestry, ilekroć wyjaśniono którąś ze zbrodni. Dzięki temu można było ustalić, które sprawy są nadal niewyjaśnione, a które zostały rozwiązane. Bosch przesunął palec po popękanych grzbietach książek. Na każdym widniał prosty napis ZABÓJSTWA oraz lata, które obejmował dany tom. Każda z wcześniejszych ksiąg opisywała wydarzenia z kilku lat, lecz od roku1980 w mieście popełniono tyle morderstw, że w każdej kolejnej kronice zdołano pomieścić raporty zbrodni tylko z jednego roku. Bosch zauważył, że rok 1988 zajmuje dwa tomy i zdążył się domyślić, dlaczego akurat ten rok przydzielono jemu i Rider jako nowym członkom zespołu. Apogeum morderstw w mieście musiało oznaczać apogeum niewyjaśnionych spraw. Gdy jego palec natrafił na księgę ze sprawami z 1972 roku, wyciągnął tom i zasiadł z nim przy stole. Przekartkował rejestr, przebiegając wzrokiem dawne historie i słuchając zapomnianych głosów. Odnalazł sprawę staruszki utopionej w wannie. Sprawcy nigdy nie wykryto. Przejrzał przestępstwa z lat 1973 i 1974, a potem wziął księgę z lat 1966, 1967 i 1968. Czytał o Charlesie Mansonie i Robercie Kennedym. Czytał o ludziach, których nazwisk nie znał i nigdy nie słyszał. Którym odebrano nazwiska wraz ze wszystkim, co mieli i co kiedykolwiek mogli mieć. Czytając katalogi okropności miasta, Bosch poczuł, jak wstępuje w niego dobrze znana moc i znów zaczyna pulsować mu w żyłach. Zaledwie przed godziną wrócił do pracy i już był na tropie mordercy. Nieważne, jak dawno polała się krew. Morderca gdzieś się ukrywał i Bosch tylko czekał, aby go zwietrzyć. Niczym powracający syn marnotrawny wiedział, że znów znalazł się na swoim miejscu. Odnowił chrzest w wodzie jedynego prawdziwego kościoła. Kościoła mundurowej religii. I wiedział, że zbawienie przyniosą mu ci, którzy już dawno zginęli, że odnajdzie je w tych zalatujących stęchlizną bibliach, gdzie ciągnęły się długie kolumny umarłych i z każdej stronicy wyzierały duchy. - Harry Bosch! Drgnął, zaskoczony okrzykiem, zatrzasnął książkę i uniósł wzrok. W drzwiach gabinetu stał kapitan Gabe Norona. - Słucham, kapitanie. - Witaj z powrotem! Oficer podszedł i energicznie uścisnął Boschowi dłoń. - Cieszę się, że wróciłem. - Widzę, że już ci dali zadanie domowe. Bosch skinął głową. - Tak, zapoznaję się z tematem. - Nowa nadzieja dla umarłych. Harry Bosch znów prowadzi sprawę. Bosch się nie odezwał. Nie wiedział, czy kapitan stara się być sarkastyczny, czy nie.
- To tytuł książki, którą kiedyś czytałem - wyjaśnił Norona. - Ach, tak. - Powodzenia. Wyłap ich i powsadzaj za kratki. - Takie mam plany. Kapitan ponownie uścisnął mu rękę, a potem zniknął w gabinecie, zamykając za sobą drzwi. Dowódca przeszkodził mu w medytacjach, zakłócając tę świętą chwilę. Bosch wstał i zaczął ustawiać na półkach ciężkie katalogi morderstw. Gdy skończył, wyszedł z biura, kierując się do bufetu. 4 - Kiedy Bosch wrócił ze świeżą kawą, Rider była już w połowie księgi morderstwa. Wzięła kubek z jego rąk.Dzięki. Potrzeba mi tego, żeby nie zasnąć. - Co takiego? Chcesz tu siedzieć i wmawiać mi, że to nuda w porównaniu z przekładaniem papierków w biurze komendanta? - Nie, to nie tak. Chodzi o to, że trzeba czytać bardzo dokładnie. Musimy znać tę książkę na wylot. Musimy brać pod uwagę wszystkie możliwości. Bosch zauważył, że Kiz ma przed sobą blok biurowy, którego prawie całą pierwszą stronę zdążyła zapełnić notatkami. Nie mógł ich odczytać, ale widział, że większość zapisków kończą znaki zapytania.
- Poza tym - dodała - używam teraz innych mięśni. Tych, których nie używałam na szóstym. - Rozumiem - odrzekł. - Mogę już zacząć to, co przeczytałaś? - Nie krępuj się. Otworzyła segregator i wyciągnęła gruby plik dokumentów. Podała je Boschowi, który usiadł przy swoim biurku. - Znalazłabyś jeszcze jeden taki blok? - spytał. - Bo ja mam tylko mały notesik. Rider westchnęła teatralnie. Bosch wiedział, że przesadza i w rzeczywistości cieszy się, że znów razem pracują. Prawie przez dwa lata zajmowała się strategią i rozwiązywaniem problemów nowego komendanta. Nie była to policyjna robota, do jakiej Kiz była stworzona. W przeciwieństwie do tej, która teraz ich czekała. Rider podsunęła mu blok. - Mam ci dać jeszcze długopis? - Nie, mam swój. Ułożył przed sobą akta i zaczął czytać. Był gotów do pracy i nie potrzebował kawy, żeby się naładować. Pierwszą stronę księgi morderstwa stanowiła kolorowa fotografia w plastikowej koszulce. Był to portret ze szkolnej książki pamiątkowej przedstawiający młodą dziewczynę o egzotycznej urodzie i migdałowych oczach, których zieleń ostro kontrastowała z jej czekoladową cerą. Miała mocno kręcone brązowe włosy z wyglądającymi na naturalne jasnymi pasemkami, od których odbiło się światło flesza. Jej oczy błyszczały, a szczery uśmiech zdawał się mówić, że wie o rzeczach nieznanych nikomu innemu. Bosch nie uważał, żeby była piękna. Jeszcze nie. Rysy jej twarzy jak gdyby rywalizowały ze sobą w zupełnie nieskoordynowany sposób. Widać jednak było, że owa młodzieńcza nieforemność wkrótce się wygładzi i w przyszłości dziewczyna stanie się naprawdę piękna. Ale szesnastoletnia Rebecca Verloren nie miała przed sobą żadnej przyszłości. Rok 1988 miał być ostatnim w jej życiu. Czyste trafienie dotyczyło jej zabójstwa. Becky, jak nazywali ją rodzina i przyjaciele, była jedynym dzieckiem Roberta i Muriel Verlorenów. Muriel nie pracowała zawodowo. Robert był szefem kuchni i właścicielem popularnej restauracji w Malibu, „Island House Grill”. Mieszkali przy Red Mesa Way w bok od Santa Susana Pass Road w Chatsworth, w północno-zachodnim zakątku rozległej aglomeracji Los Angeles. Ich dom przylegał do porośniętego drzewami stoku Oat Mountain, która wznosiła się nad Chatsworth i stanowiła północno- zachodnią granicę miasta. Na jesieni Becky miała iść do trzeciej klasy szkoły średniej Hillside. Była to prywatna szkoła w niedalekim Porter Ranch, gdzie Becky figurowała na liście najlepszych uczniów. Jej matka pracowała społecznie w szkolnej stołówce i na lunch często przynosiła z
restauracji męża marynowanego pieczonego kurczaka i inne specjalności kuchni. Rankiem szóstego lipca 1988 roku Verlorenowie odkryli, że córki nie ma w domu. Zobaczyli, że tylne drzwi są otwarte, choć byli przekonani, że poprzedniego wieczoru zamknęli je na klucz. Przypuszczając, że córka wyszła na spacer, z niepokojem czekali na nią przez dwie godziny, ale nie wróciła. Tego dnia zgodnie z planem miała jechać z ojcem do restauracji i podczas lunchu pracować jako młodsza kelnerka, a pora wyjazdu do Malibu dawno minęła. Matka zaczęła dzwonić do jej koleżanek, usiłując ustalić, gdzie może być córka, natomiast ojciec wyszedł na wzgórze za domem, żeby jej poszukać. Kiedy wrócił ze wzgórza, nie natrafiwszy na żaden ślad Becky, postanowili zawiadomić policję. Wezwano patrol policji z komendy Devonshire. Nie znaleziono żadnych dowodów włamania do domu. Na tej podstawie oraz biorąc pod uwagę fakt, że dziewczyna należała do grupy wiekowej o największym współczynniku ryzyka ucieczki z domu, funkcjonariusze uznali jej zniknięcie za przypuszczalną ucieczkę i potraktowali sprawę jako rutynowe zaginięcie. Zrobili tak mimo protestów rodziców, którzy nie wierzyli, że Becky uciekła albo z własnej woli opuściła dom. Dwa dni później okropne znalezisko potwierdziło, że rodzice mieli rację. Niedaleko powalonego pnia dębu, około dziesięciu metrów od szlaku jeździeckiego na Oat Mountain, odnaleziono rozkładające się zwłoki Becky Verloren. Jakaś kobieta jadąca na appaloosie oddaliła się z trasy, aby zbadać źródło przykrego zapachu i natknęła się na ciało. Mogła zignorować fetor, ale widziała rozlepione na słupach telefonicznych ogłoszenia o zaginięciu dziewczyny w okolicy. Becky Verloren zginęła niecałe pół kilometra od własnego domu. Jej ojciec prawdopodobnie przechodził parę metrów od jej zwłok, zmierzając na wzgórze i wołając córkę. Ale tego ranka żaden zapach nie mógł zwrócić jego uwagi. Bosch był ojcem młodej dziewczyny. Mimo że córka mieszkała z matką daleko od niego, nigdy o niej nie zapominał. Myślał teraz o ojcu wspinającym się na strome wzgórze i nawołującym córkę, która nigdy nie miała wrócić do domu. Próbował skupić się na księdze morderstwa. Ofiara otrzymała pojedynczy strzał w pierś z pistoletu o dużej sile rażenia. Broń, półautomatyczny colt kalibru.45, leżał w liściach obok kostki jej lewej nogi. Oglądając fotografie z miejsca zdarzenia, Bosch zauważył wypalony skrawek tkaniny jasnoniebieskiej koszuli nocnej, świadczyło to o przyłożeniu broni do ciała. Otwór po kuli znajdował się tuż nad sercem, więc sądząc z rozmiarów broni i wyglądu rany wlotowej, śmierć prawdopodobnie nastąpiła natychmiast. Pocisk musiał roztrzaskać serce dziewczyny. Bosch długo studiował fotografie ciała w pozycji, w jakiej zostało znalezione. Ofiara nie miała związanych rąk. Nie była zakneblowana. Twarz miała zwróconą w stronę pnia powalonego drzewa. Nie było śladów żadnych obrażeń, które mogłyby powstać wskutek obrony. Nie było też śladu napastowania seksualnego ani innego rodzaju napaści. Błąd policji dotyczący powodu zniknięcia dziewczyny nie był jedyny, ponieważ początkowo
wyciągnięto także błędne wnioski z oględzin miejsca zbrodni. Przyjęto hipotezę, że było to samobójstwo. Dlatego sprawę mógł poprowadzić miejscowy wydział zabójstw i dwaj detektywi, którzy zjawili się na miejscu po odnalezieniu ciała - Ron Green i Arturo Garcia. Komenda Devonshire była wówczas, tak jak i teraz, najspokojniejszym rejonem Departamentu Policji Los Angeles. Okolicę zamieszkiwali głównie przedstawiciele wyższej i średniej klasy o znacznym statusie majątkowym, a liczba przestępstw w Devonshire zawsze należała do jednej z najniższych w mieście. W departamencie nazywano komendę Klubem Dev. O miejsce w tym rejonie starali się funkcjonariusze i detektywi, którzy odsłużyli już wiele lat i byli zmęczeni albo mieli dość przemocy. Komenda Devonshire obejmowała część miasta położoną najbliżej Simi Valley, spokojnego i niemal wolnego od przestępstw miasteczka w okręgu Ventura, gdzie mieszkały setki funkcjonariuszy policji Los Angeles. Przydział do Devonshire oznaczał łatwy dojazd do pracy i minimalne obciążenie robotą. Czytając raporty, Bosch zastanowił się przez chwilę nad pochodzeniem nazwy Klub Dev. Wiedział, że jego zadanie polega także na ocenie pracy Greena i Garcii i ustaleniu, czy dobrze wywiązali się z obowiązków. Nie znał ich i nigdy o nich nie słyszał. Nie miał pojęcia o ich umiejętnościach i zaangażowaniu w sprawę. Na początku błędnie uznali śmierć Becky za samobójstwo. Ale sądząc po raportach, szybko się poprawili i przystąpili do śledztwa. Raporty były dobrze napisane, dokładne i wyczerpujące. Wyglądało na to, że gdzie tylko było to możliwe, wykonywali dodatkowy ruch. Mimo to Bosch wiedział, że aby uzyskać takie wrażenie, można coś sfałszować w księdze morderstwa. Prawdę będzie mógł poznać dopiero wtedy, kiedy zacznie grzebać głębiej i przeprowadzi własne dochodzenie. Wiedział, że znajdzie duże różnice między tym, co zapisano, a tym, co się w księdze nie znalazło. Według księgi Green i Garcia szybko zmienili kierunek śledztwa, gdy tylko wykluczono możliwość samobójstwa po autopsji i analizie broni znalezionej obok ciała. Przestępstwo zakwalifikowano jako zabójstwo upozorowane na samobójstwo. Bosch zaczął od wniosków z sekcji zwłok. Czytał tysiące protokołów z autopsji i uczestniczył w setkach takich procedur. Wiedział, że należy opuścić wyniki ważenia i mierzenia zwłok oraz opisy samej procedury i od razu przejść do podsumowania i dołączonych zdjęć. Jak można się było spodziewać, przyczynę śmierci stanowiła rana postrzałowa piersi. Oceniano, że śmierć nastąpiła między północą a drugą nad ranem szóstego lipca. W podsumowaniu odnotowano, że żaden świadek nie słyszał strzału, dlatego przypuszczalny czas zgonu określono wyłącznie na podstawie spadku temperatury ciała. Niespodziankę stanowiły inne odkrycia. Rebecca Verloren miała długie, gęste włosy. Po prawej stronie u nasady szyi, tuż pod linią włosów, ekspert znalazł niewielką okrągłą oparzelinę wielkości guzika od koszuli. Pięć centymetrów od tego śladu znajdowało się drugie oparzenie, znacznie mniejsze od pierwszego. Wysoka liczba leukocytów we krwi w okolicy ranek świadczyła, że obydwie powstały krótko przed śmiercią. Według raportu oparzenia były skutkiem działania paralizatora, ręcznego urządzenia emitującego silny ładunek elektryczny, który obezwładnia lub pozbawia ofiary przytomności na kilka minut albo dłużej, w zależności od mocy. Zazwyczaj paralizator zostawia dwa małe, niemal niewidoczne ślady
na skórze w miejscu kontaktu z dwiema elektrodami. Jeżeli jednak elektrody przyłoży się nierówno, powstaje łuk, który często wywołuje oparzenia takie jak na szyi Becky Verloren. W raporcie z autopsji odnotowano także, że oględziny bosych stóp ofiary nie wykazały żadnych śladów ziemi, zadrapań ani sińców, jakich można by się spodziewać, gdyby dziewczyna w ciemności szła boso po stoku. Bosch stukał długopisem w raport, zastanawiając się nad ostatnim faktem. W tym miejscu Green i Garcia popełnili błąd. Powinni obejrzeć stopy ofiary już na miejscu przestępstwa, dzięki czemu od razu powinni dojść do wniosku, że to upozorowane samobójstwo. Nie zwrócili jednak na to uwagi i stracili dwa dni, czekając przez cały weekend na raport z sekcji zwłok. Te dni plus dwa poprzednie, gdy wezwany przez rodziców patrol uznał, że dziewczyna uciekła z domu, stanowiły zgubną dla śledztwa zwłokę. Nie było wątpliwości, że sprawa wystartowała z dużym opóźnieniem. Bosch zaczynał rozumieć, jak bardzo departament policji zawiódł Rebeccę Verloren. Raport z autopsji zawierał także wyniki badania śladów powystrzałowych na rękach ofiary. Znaleziono osad na prawej ręce Becky Verloren, lecz lewa była czysta. Mimo że Verloren była praworęczna, wyniki badania wyraźnie wskazywały, że to nie ona strzelała z broni. Doświadczenie - nawet niewielkie - oraz zdrowy rozsądek powinny podpowiedzieć detektywom, że dziewczyna musiałaby użyć obu rąk, żeby unieść ciężki pistolet, wycelować we własną pierś i nacisnąć spust. Badanie wykazałoby wówczas ślady powystrzałowe na obu dłoniach. W podsumowaniu autopsji znalazł się jeszcze jeden godny uwagi punkt. Po badaniach stwierdzono, że ofiara była aktywna seksualnie, a blizny na ścianach macicy wskazywały, że niedawno przeprowadzono zabieg wyłyżeczkowania w celu usunięcia ciąży. Zastępca koronera, który przeprowadzał sekcję, oceniał, że dokonano tego od czterech do sześciu tygodni przed śmiercią Becky Verloren. Bosch przeczytał pierwszy wstępny raport z postępów dochodzenia, który napisano i dołączono do księgi po autopsji. Green i Garcia sklasyfikowali śmierć dziewczyny jako morderstwo i przyjęli hipotezę, że ktoś wszedł do jej sypialni, obezwładnił dziewczynę paralizatorem, a następnie wyniósł ją z domu. Sprawca zaniósł ją do miejsca, gdzie leżał powalony dąb, i tam popełnił morderstwo, a potem niezdarnie upozorował samobójstwo, przypuszczalnie pod wpływem impulsu. Raport sporządzono w poniedziałek 11 lipca - pięć dni po tym, jak martwą Rebeccę Verloren pozostawiono na zboczu wzgórza. Bosch zagłębił się w raport z analizy balistycznej. Chociaż sekcja dostarczyła bardziej niż przekonujących dowodów na to, że samobójstwo sfingowano, badanie broni i analiza balistyczna niezbicie potwierdzały teorię przyjętą przez śledczych. Jedyne odciski palców, jakie znaleziono na broni, należały do Becky Verloren. Fakt, że były to tylko odciski prawej dłoni, a na pistolecie nie znaleziono jakichkolwiek innych śladów, zdaniem detektywów świadczył, iż broń starannie wytarto, a potem włożono do ręki Becky, wycelowano w jej pierś i oddano strzał. Podczas tego zabiegu ofiara była prawdopodobnie nieprzytomna w wyniku porażenia paralizatorem.
Niecałe dwa metry od ciała odnaleziono łuskę pocisku wyrzuconą przez pistolet po śmiertelnym strzale. Na niej także nie było odcisków palców i innych śladów, co oznaczało, że broń załadowano w rękawiczkach. Najważniejszy dowód w śledztwie znaleziono w trakcie analizy samej broni. A dokładniej wewnątrz broni. Był to model Mark IV Series 80 wyprodukowany przez Colta w 1986 roku, dwa lata przed morderstwem. Jego charakterystyczną cechę stanowił długi kurek, znany z tego, że pozostawiał na dłoni „tatuaż”, jeśli strzelec niewłaściwie obchodził się z bronią. Zdarzało się to zwykle, gdy strzelając oburącz, przesuwał dłoń trzymającą pistolet za wysoko - za blisko kurka. Wówczas przy naciśnięciu spustu kurek boleśnie uderzał strzelca w rękę, padał strzał, a zamek automatycznie przesuwał się do tyłu, żeby wyrzucić łuskę. Wracając do pozycji wyjściowej, zamek szczypał dłoń strzelca - zwykle między kciukiem a palcem wskazującym - często wciągając do wnętrza pistoletu kawałeczek skóry. Wszystko działo się w ułamku sekundy i nowicjusz nie zdążył się nawet zorientować, co go „ugryzło”. Właśnie coś takiego stało się z bronią, z której zastrzelono Becky Verloren. Gdy technik balistyk otworzył pistolet, na spodniej stronie zamka znalazł drobinę skóry i zaschniętej krwi. Osoba oglądająca broń z zewnątrz albo wycierająca ją z krwi i odcisków palców nie mogła tego zauważyć. Green i Garcia dodali ten fakt do swojej hipotezy. W drugim raporcie z postępów dochodzenia napisali, że według dowodów sprawca włożył broń do ręki Becky Verloren, zacisnął dłoń dziewczyny na rękojeści i przytknął lufę do jej piersi. Potem, przytrzymując pistolet jedną albo obiema rękami, nacisnął spust jej palcem. Broń wystrzeliła, a zamek „wytatuował” zabójcę, wciągając do środka kawałek jego skóry. Bosch zwrócił uwagę, że Green i Garcia nie wspomnieli w swojej hipotezie o innej możliwości. Takiej mianowicie, że skóra i krew znalezione w pistolecie mogły tam już być w nocy, kiedy popełniono morderstwo, i pistolet mógł „wytatuować” kogoś innego, kto strzelał z niego jeszcze przed zabójstwem. Mimo tego przeoczenia zebrano tkankę i krew z broni i gdy autopsja wykazała, że Becky Verloren nie miała żadnych ran na rękach, przeprowadzono rutynowe badanie porównawcze krwi. Krew z pistoletu była grupy 0. Becky Verloren miała krew grupy AB Rh+. Detektywi doszli do wniosku, że w broni odkryto krew sprawcy. Zabójca miał grupę krwi 0. W 1988 roku porównywanie DNA w dochodzeniach kryminalnych nie było jeszcze w Kalifornii powszechną i - co ważniejsze - akceptowaną przez sąd praktyką. Dopiero rozpoczynano budowanie bazy danych z profilami DNA przestępców. W trakcie śledztwa w 1988 roku detektywom pozostawało tylko porównywanie grup krwi potencjalnych podejrzanych. W sprawie zabójstwa Becky Verloren nie pojawił się żaden główny podejrzany. Mimo długiego i mozolnego dochodzenia nikogo w końcu nie aresztowano. I sprawa trafiła na półkę. - Do dziś - powiedział na głos Bosch, nie zdając sobie z tego sprawy. - Słucham? - spytała Rider.
- Nic. Po prostu głośno myślę. - Chcesz już pogadać o sprawie? - Jeszcze nie. Najpierw chcę to przeczytać. A ty skończyłaś? - Prawie. - Wiesz, komu powinniśmy za to podziękować, nie? - rzekł Bosch. Spojrzała na niego pytająco. - Poddaję się. - Melowi Gibsonowi. - O czym ty mówisz? - Kiedy do kin weszła „Zabójcza broń”? Mniej więcej w tym czasie, prawda? - Chyba tak. Ale o co ci chodzi? Te filmy były strasznie naciągane. - O tym właśnie mówię. Od tego filmu zaczęło się trzymanie broni odwróconej bokiem i oburącz, jedną dłonią nad drugą. Mamy krew w pistolecie, bo strzelec był fanem „Zabójczej broni”. Rider lekceważąco pokręciła głową. - Zobaczysz - powiedział Bosch. - Zapytam go o to, kiedy go przyprowadzimy. - W porządku, Harry, zapytasz go. - Mel Gibson ocalił życie wielu ludziom. Wszyscy ci cwaniacy strzelający z obróconej na bok broni za cholerę nie mogli w nic trafić. Powinniśmy mu dać tytuł honorowego gliny czy coś w tym rodzaju. - W porządku, Harry, wracam do lektury, zgoda? Chcę to w końcu przeczytać. - Jasne. Ja też. 5
Niedługo po rozpoczęciu pracy przez wydział spraw zamkniętych policji Los Angeles próbkę materiału genetycznego ze sprawy Verloren przesłano do Departamentu Sprawiedliwości Kalifornii. Dostarczono ją do laboratorium badań DNA wraz z dowodami kilkudziesięciu innych spraw wyłuskanych po wstępnym przeglądzie niewyjaśnionych zabójstw. Departament Sprawiedliwości dysponował główną stanową bazą DNA. Laboratorium, cierpiące na niedobór ludzi i funduszy, miało wówczas tyle zaległości, że odpowiedź na prośbę o badanie porównawcze przychodziła po ponad roku. Nawał próśb od nowego zespołu policji spowodował, że analitycy Departamentu Sprawiedliwości dopiero po osiemnastu miesiącach zbadali próbkę ze sprawy Verloren i porównali z tysiącami profili DNA w stanowym banku danych. Odnaleziono jedną identyczną próbkę, czyli, jak mawiano w technicznym żargonie analityków, uzyskano czyste trafienie.Bosch patrzył na rozłożony przed sobą raport z Departamentu Sprawiedliwości. Wynikało z niego, że dwanaście z czternastu cech DNA wskazywało, iż tkanka znaleziona w broni, z której zamordowano Rebeccę Verloren, należała do trzydziestopięcioletniego Rolanda Mackeya. Był rodowitym mieszkańcem Los Angeles i według ostatnio znanego adresu mieszkał w Panorama City. Czytając raport z czystego trafienia, Bosch poczuł, jak krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach. Panorama City znajdowało się w San Fernando Valley i dzieliło je od Chatsworth nie więcej niż piętnaście minut drogi, nawet w gęstym ruchu. Fakt ten dodawał wiarygodności wynikowi analizy. Nie dlatego, że Bosch nie wierzył w naukę. Owszem, wierzył. Ale uważał również, że sama nauka nie wystarczy, aby przekonać ławę przysięgłych. Należało wesprzeć naukowo potwierdzony fakt logicznymi poszlakami i zdrowym rozsądkiem. A to była jedna z poszlak. Bosch zerknął na datę raportu z Departamentu Sprawiedliwości. - Mówiłaś, że teraz to dostaliśmy? - spytał Kiz Rider. - Tak. Chyba w piątek. Czemu pytasz? - Tu jest data poprzedniego piątku. Sprzed dziesięciu dni. Rider wzruszyła ramionami. - Biurokracja. Pewnie trochę trwało, zanim dokument dotarł do nas z Sacramento. - Wiem, że to stara sprawa, ale można by się spodziewać, że będą działać trochę szybciej. Rider nie odpowiedziała. Bosch dał spokój i czytał dalej. DNA Mackeya znalazło się w komputerowej bazie Departamentu Sprawiedliwości, ponieważ prawo stanowe Kalifornii
nakazywało pobrać krew i wymaz z ust od każdego sprawcy przestępstwa popełnionego na tle seksualnym, zbadać materiał genetyczny i wprowadzić do banku danych DNA. Przestępstwo, przez które próbka DNA Mackeya trafiła do banku, mieściło się na marginesie tej kategorii. Przed dwoma laty Mackey został skazany za czyn lubieżny dokonany w Los Angeles. Raport z departamentu nie precyzował, o jaki czyn chodziło, informując jedynie, że Mackey trafił pod roczny nadzór sądowy, co oznaczało, że było to wykroczenie. Bosch miał właśnie coś zanotować, gdy unosząc wzrok, spostrzegł, że Rider zamyka księgę morderstwa z drugą połową akt. - Skończyłaś? - Skończyłam. - Co teraz? - Pomyślałam, że kiedy będziesz czytał resztę, skoczę do MDR i wezmę karton. Bosch bez trudu przypomniał sobie znaczenie skrótu. Zdążył się już odnaleźć w świecie policyjnego żargonu. MDR oznaczał magazyn dowodów rzeczowych znajdujący się na terenie Piper Tech Center. Rider chciała zabrać przechowywane tam dowody sprawy. Broń, z której strzelano, ubranie ofiary i inne przedmioty, jakie zgromadzono w czasie dochodzenia. Wszystko zazwyczaj wkładano do kartonowego pudła, zaklejano je taśmą i odstawiano na półkę. Wyjątek stanowiły substancje nietrwałe i dowody biologiczne - takie jak krew i tkanka znaleziona w pistolecie, z którego zastrzelono Becky Verloren - te przechowywano w podziemiach laboratoriów wydziału kryminalistycznego. - To chyba dobry pomysł - rzekł Bosch. - Ale może wcześniej sprawdzisz tego faceta w wydziale komunikacji i NCIC*[* National Crime Information Center - Krajowe Centrum Informacji Kryminalistycznej FBI (przyp. tłum.).]? Zobaczymy, czy uda się go zlokalizować. - Już to zrobiłam. Odwróciła w jego stronę ekran laptopa. Bosch rozpoznał szablon danych NCIC. Przysunął do siebie komputer i zaczął przewijać ekran, przebiegając wzrokiem informacje. Rider sprawdziła kartotekę Rolanda Mackeya w centrum i wyciągnęła jego rejestr karny. Wyrok sprzed dwóch lat za czyn lubieżny był ostatnim wydarzeniem w długim ciągu aresztowań, który zaczynał się w roku, gdy Mackey skończył osiemnaście lat - tym samym, w którym zamordowano Rebeccę Verloren. Ewentualnych wcześniejszych wykroczeń rejestr nie uwzględniał, ponieważ zabraniały tego przepisy ochrony młodocianych. Większość wymienionych przestępstw wiązała się z kradzieżami i narkotykami: kradzież samochodu i włamanie popełnione w wieku osiemnastu lat, potem dwa zarzuty o posiadanie narkotyków, dwa aresztowania za jazdę pod wpływem alkoholu, kolejne oskarżenie o włamanie i paserstwo. Znalazło się tu także aresztowanie za nakłanianie do nierządu. W sumie był to rodowód drobnego przestępcy i narkomana. Wyglądało na to, że Mackey za żaden z popełnionych czynów nigdy nie trafił do więzienia stanowego. Często dawano mu drugą
szansę, a potem dzięki ugodzie skazywano go na nadzór sądowy albo krótkie odsiadki w więzieniu okręgowym. Najdłuższy wyrok wynosił sześć miesięcy, skazano go, gdy w wieku dwudziestu ośmiu lat przyznał się do paserstwa. Trafił wówczas do więzienia okręgowego Wayside Honor Rancho. Zapoznawszy się z kartoteką komputerową, Bosch odchylił się na krześle. Niepokoiło go to, co przeczytał. Przestępcza droga Mackeya mogła prowadzić do morderstwa. Ale w jego przypadku morderstwo wydarzyło się na początku - gdy Mackey miał zaledwie osiemnaście lat - a drobne sprawy dopiero potem. Coś tu nie grało. - Co? - spytała Rider, wyczuwając jego nastrój. - Nie wiem. Chyba myślałem, że będzie coś więcej. A facet się cofa. Od morderstwa do takich drobiazgów? To się nie trzyma kupy. - Tylko za to go wsadzili. Co wcale nie znaczy, że nie zrobił Czegoś jeszcze. Bosch skinął głową. - Jako nieletni? - Może. Prawdopodobnie. Ale do tych akt nie zajrzymy. Pewnie dawno ich już nie ma. Rzeczywiście. Stan Kalifornia bardzo skrupulatnie chronił prywatność nieletnich przestępców. Zbrodnie z dawnych czasów rzadko ciągnęły się za ich sprawcami w postępowaniach przed sądami dla dorosłych. Mimo to Bosch uważał, że Mackey musiał mieć na koncie jakiś czyn z młodości, który bardziej pasowałby do zamordowania z zimną krwią szesnastoletniej dziewczyny, wcześniej obezwładnionej paralizatorem i uprowadzonej z domu. Bosch zaczynał mieć złe przeczucia. Czyste trafienie wskazywało na Mackeya, ale powoli dochodził do wniosku, że Mackey nie jest ich celem. Był tropem, który mógł doprowadzić do celu. - Sprawdziłaś adres w wydziale komunikacji? - zapytał. - Harry, to przedpotopowe metody. Prawo jazdy wystarczy aktualizować co cztery lata. Jak chcesz kogoś znaleźć, masz AutoTrack. Otworzyła księgę morderstwa i podała mu pojedynczą kartkę. Był to komputerowy wydruk z nagłówkiem „AutoTrack”. Rider poinformowała go, że to nazwa prywatnej firmy, z którą departament podpisał umowę. Jej zadanie polegało na ustaleniu poprzednich i obecnych adresów danej osoby na podstawie przeszukania wszystkich publicznych rejestrów, takich jak ewidencja wydziału komunikacji, przedsiębiorstw komunalnych i operatorów kablowych, a także prywatnych baz danych, na przykład biur kredytowych zbierających informacje o dłużnikach. Wydruk zawierał spis różnych adresów, pod jakimi mieszkał Roland Mackey, odkąd skończył osiemnaście lat. Ostatnią pozycją na liście był adres w Panorama City ustalony na podstawie obecnych danych z prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego. Ale Rider zakreśliła na kartce adres, pod którym Mackey mieszkał w latach 1988- 1990, czyli między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia. Było to mieszkanie przy Topanga Canyon Boulevard w Chatsworth. Fakt ten oznaczał, że w chwili morderstwa Mackey przebywał
bardzo blisko Rebecci Verloren. Bosch odzyskiwał wiarę. Bliskość miejsca zdarzenia stanowiła kluczowy element układanki. Pomijając wątpliwości Boscha co do kryminalnego rodowodu Mackeya, wiadomość, że w 1988 roku mieszkał w okolicy i mógł widywać albo nawet znać Rebeccę Verloren, należało zdecydowanie zapisać po stronie plusów. - No i co, lepiej, Harry? - Trochę. - To dobrze. W takim razie idę. - Zaczekam tu. Po wyjściu Rider wrócił do przeglądania księgi morderstwa. Trzeci raport z postępów dochodzenia dotyczył kwestii, w jaki sposób intruz dostał się do domu. Oględziny wykazały, że pamiętano o zamknięciu wszystkich drzwi i okien, a klucze znajdowały się u członków rodziny oraz gosposi, która była poza podejrzeniem. Detektywi przyjęli założenie, że sprawca wszedł do garażu, który pozostawiono otwarty, a następnie dostał się do domu przez wewnętrzne drzwi, zwykle otwarte aż do powrotu Roberta Verlorena z pracy. Według Roberta Verlorena, kiedy piątego lipca około wpół do jedenastej wieczorem wrócił z restauracji, garaż zastał otwarty. Drzwi prowadzące do domu nie były zamknięte na klucz. Verloren wjechał, zamknął garaż, a potem wewnętrzne drzwi. Detektywi przypuszczali, że w tym czasie morderca ukrył się już w domu. Verlorenowie wyjaśnili, że garaż pozostał otwarty, ponieważ córka niedawno otrzymała prawo jazdy i czasem pozwalano jej korzystać z samochodu matki. Nie pamiętała jednak o zamykaniu drzwi garażu po wyjeździe albo powrocie do domu i rodzice nieraz ją za to ganili. Późnym popołudniem tego dnia matka wysłała Rebeccę po pranie. Dziewczyna wzięła samochód matki. Detektywi potwierdzili, że odebrała bieliznę z pralni o siedemnastej piętnaście, po czym wróciła do domu. Prowadzący śledztwo funkcjonariusze przyjęli założenie, że i tym razem zapomniała zamknąć garaż i wewnętrzne drzwi. Matka powiedziała, że wieczorem nie zaglądała do garażu, przypuszczając błędnie, że jest zamknięty. Dwaj sąsiedzi, z którymi rozmawiano po morderstwie, poinformowali śledczych, że wieczorem widzieli otwarty garaż. Do domu można więc było bez trudu wejść, zanim wrócił Robert Verloren. Bosch pomyślał, ile razy w przeszłości był świadkiem sytuacji, gdy czyjś na pozór niewinny błąd stawał się bezpośrednią przyczyną nieszczęścia. Zwykły wyjazd po bieliznę do pralni mógł dać mordercy okazję wśliznięcia się do domu. Być może Becky Verloren nieświadomie doprowadziła do własnej śmierci. Bosch odsunął krzesło i wstał. Skończył czytać połowę dokumentów w księdze. Przed rozpoczęciem lektury pozostałej części postanowił iść po jeszcze jedną kawę. Zapytał wszystkich w biurze, czy ktoś chce czegoś z bufetu i dostał zamówienie od Jean Nord. Zszedł po schodach do bufetu, nalał z termosu kawę do dwóch kubków, zapłacił i podszedł do lady z dodatkami po śmietankę i cukier dla