Co weźmiesz do serca, zostanie w nim na zawsze.
Powiedziała mi to pewna kobieta. Podobno to cytat z wiersza, w którego treść wierzyła. Ona
rozumiała to tak: jeśli rzeczywiście weźmiesz sobie coś do serca, naprawdę umieścisz w tych
czerwonych, aksamitnych zwojach, będziesz nosić to już zawsze. Cokolwiek się stanie, zawsze będzie
tam czekało. Według niej może to być cokolwiek – osoba, miejsce, sen. Cel w życiu. Coś świętego.
Powiedziała także, że w tych zwojach wszystko się łączy. Zawsze. Wszystko jest jednością i zostaje
tam na zawsze, pulsując zgodnie z rytmem serca.
Mam pięćdziesiąt dwa lata i nadal w to wierzę. Pamiętam o tym w nocy, kiedy próbuję zasnąć, ale
nie mogę. Wtedy wszystkie ścieżki zdają się łączyć i widzę ludzi, których kochałem, nienawidziłem,
którym pomagałem i których raniłem. Widzę sięgające ku mnie dłonie. Słyszę bicie serca i dobrze
wiem, co mam robić. Mam cel w życiu i jestem świadomy, że nie mogę ani zawrócić, ani zmienić
drogi. I właśnie wtedy wiem, że co weźmiesz do serca, zostanie w nim na zawsze.
1
Ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałbym się po Alexandrze Taylorze, było to, że sam otworzy mi drzwi.
Stawiało to pod znakiem zapytania wszystko, co wiedziałem dotąd o Hollywood. Zdawało mi się, że
facet, którego filmy zarobiły miliardy dolarów, nigdy nikomu sam drzwi nie otwiera. Powinien
przecież mieć zatrudnionego na pełen etat odźwiernego w liberii, który wpuściłby mnie, i to dopiero
po dokładnym sprawdzeniu mojej tożsamości oraz ustaleniu, czy jestem umówiony. Potem
przekazałby mnie kamerdynerowi albo pokojówce. Ta zaprowadziłaby mnie do pana domu, stąpając
przede mną bezszelestnie jak padający śnieg.
Lecz w posiadłości przy Crest Road w Bel-Air nikogo takiego nie było. Brama była otwarta. A
kiedy zaparkowałem na podjeździe i zapukałem do drzwi, otworzył mi sam mistrz kina akcji i
wprowadził do wnętrza o wymiarach chyba żywcem skopiowanych z terminalu lotniska
międzynarodowego w Los Angeles.
Taylor był dużym facetem. Miał ponad metr osiemdziesiąt i ważył pewnie ze sto trzydzieści kilo.
Wyglądał przy tym nieźle, z kędzierzawą brązową czupryną i kontrastującymi z nią niebieskimi
oczami. Zarost na podbródku przydawał mu nieco artystycznego wyrafinowania, choć branża, w
której pracował, niewiele miała wspólnego ze sztuką.
Ubrany był w miękki błękitny dres, na oko droższy niż całe moje ubranie. Wokół szyi – ciasno
owinięty biały ręcznik z końcami wpuszczonymi pod bluzę. Policzki miał rumiane i ciężko oddychał.
Najwyraźniej w czymś mu przeszkodziłem, bo wydawał się nieco roztargniony.
Przyjechałem do niego w moim najlepszym jasnoszarym, jednorzędowym garniturze, za który trzy
lata temu dałem tysiąc dwieście dolarów. Nie nosiłem go od dobrych dziewięciu miesięcy i po
wyciągnięciu z szafy musiałem oczyścić marynarkę z kurzu. Byłem świeżo ogolony i wiedziałem,
czego chcę, pierwszy raz od wielu miesięcy odkąd odwiesiłem ten garnitur na wieszak.
– Proszę – powiedział Taylor. – Wszyscy mają dzisiaj wychodne, a ja właśnie ćwiczyłem. Na
szczęście siłownia jest blisko, bo inaczej w ogóle bym pana nie usłyszał. To duży dom.
Cofnął się zapraszająco. Nie podał mi ręki. Pamiętam, że cztery lata temu, kiedy go poznałem, też
tego nie zrobił. Ruszył pierwszy, mnie zostawiając zamknięcie drzwi.
– Może porozmawiamy, kiedy będę ćwiczył na rowerze? Chciałbym skończyć.
– Oczywiście.
Szliśmy przez marmurowy hol, Taylor trzy kroki przede mną, jakbym należał do jego orszaku.
Widocznie tak mu było wygodnie, a mnie to nie przeszkadzało. Przynajmniej mogłem się rozejrzeć.
Szereg okien po lewej stronie wychodził na wypielęgnowany, świadczący o bogactwie trawnik
wielkości boiska futbolowego. Dalej spostrzegłem budynek, wyglądający na dom dla gości albo kryty
basen. Albo jedno i drugie. Stał przed nim wózek golfowy, widać też było ślady kół prowadzące przez
strzyżoną trawę tam i z powrotem. Los Angeles znałem na wylot – od najnędzniejszych gett po
rezydencje na szczytach wzgórz. Ale pierwszy raz widziałem w obrębie miasta posiadłość tak dużą, że
trzeba jeździć po niej elektrycznym wózkiem.
Na ścianie po prawej wisiały oprawione w ramki plakaty z tego mnóstwa filmów, które
wyprodukował Alexander Taylor. Parę z nich widziałem, kiedy puszczali je w telewizji, a resztę
pamiętałem ze zwiastunów. Przeważnie były to filmy akcji, z tych, co to idealnie pasują na długość
trzydziestosekundowej reklamówki i wcale potem nie ma się ochoty oglądać reszty. Żadnego z nich
nie można uznać za sztukę, obojętnie jaka byłaby definicja tego słowa. Ale dla Hollywood było w nich
coś ważniejszego niż sztuka. Były dochodowe. A to podstawa dla wszystkich innych podstaw.
Taylor, nie zwalniając, skręcił w prawo. Wszedłem za nim do sali ćwiczeń. Jak dla mnie, nadawała
słowu „fitness” całkiem nowe znaczenie. Pod ścianami stały wszystkie możliwe rodzaje atlasów, a na
środku znajdowało się coś, co wyglądało na pełnowymiarowy ring bokserski. Taylor gładko wskoczył
na stacjonarny rowerek, wcisnął parę przycisków na cyfrowym ekraniku przed sobą i zaczął
pedałować.
Przed nami, wysoko na ścianie, wisiały obok siebie trzy wielkie, płaskie telewizory, nastawione na
dwa konkurencyjne 24-godzinne kanały informacyjne oraz serwis ekonomiczny Bloomberga.
Bloomberg miał włączony dźwięk. Taylor wyłączył go pilotem. I znów, takiej uprzejmości się po nim
nie spodziewałem. Kiedy dzwoniłem do jego sekretarki, żeby się umówić, odniosłem wrażenie, że
powinienem być szczęśliwy, iż w ogóle umożliwia mi się zadanie paru pytań, nawet jeśli wielki
człowiek będzie jednocześnie gadał przez komórkę.
– Nie ma pan partnera? – zapytał Taylor. – Zdawało mi się, że wy przeważnie pracujecie w parach.
– Ja wolę sam.
I urwałem na chwilę. Stałem bez słowa, a Taylor rozkręcał się i nabierał rytmu. Miał pod
pięćdziesiątkę, ale wyglądał znacznie młodziej. Może wystarczy się tylko otoczyć tymi wszystkimi
maszynami sportowymi, atrybutami młodości, niezależnie, czy używa się ich czy nie? A może chodzi
o peelingi twarzy i zastrzyki z toksyny botulinowej?
– Mogę dać panu trzy mile – powiedział, zdejmując ręcznik z szyi i wieszając go na kierownicy. –
To będzie jakieś dwadzieścia minut.
– W porządku.
Sięgnąłem po notatnik do wewnętrznej kieszeni marynarki. Jego spiralny druciany grzbiet zahaczył
o podszewkę. Czułem się jak głupek, usiłując go odczepić. W końcu po prostu szarpnąłem,
usłyszałem trzask dartej tkaniny i zamaskowałem zakłopotanie uśmiechem. Taylor zrobił mi
przysługę, odwracając wzrok i wpatrując się w jeden z milczących telewizorów.
Zdaje się, że z mojego dawniejszego życia najbardziej mi brakuje tamtych wszystkich drobiazgów.
Przez ponad dwadzieścia lat nosiłem w wewnętrznej kieszeni notes w okładce. Nie wolno było
używać takich na spirali – sprytny adwokat mógłby twierdzić, że wydarto z niego strony z notatkami
świadczącymi na korzyść oskarżonego. Oprawny notes rozwiązywał ten problem, a także lepiej
obchodził się z podszewką.
– Ucieszyłem się, że ma pan coś dla mnie – rzekł Taylor. – Zawsze mnie niepokoiła ta sprawa
Angie. Cały czas. To była dobra dziewczyna, wie pan? I przez cały czas wydawało mi się, żeście
sobie tę sprawę odpuścili. Że była po prostu mało ważna.
Kiwnąłem głową. Podczas rozmowy z sekretarką starannie dobierałem słowa. I chociaż wprost jej
nie okłamałem, to jednak miałem na sumieniu parę niedomówień, tak by resztę dośpiewała sobie
sama. Musiałem tak zrobić. Gdybym jej powiedział, że jestem byłym gliniarzem, pracującym
prywatnie nad starą sprawą, pewnie nie dopuściłaby mnie do mistrza kina kasy nawet na kilometr.
– Zanim zaczniemy… Zdaje mi się, że nastąpiło drobne nieporozumienie. Nie wiem, co
powiedziała panu sekretarka, ale ja nie jestem policjantem. Już nie.
Taylor na chwilę przestał pedałować, ale szybko wrócił do poprzedniego rytmu. Twarz miał
czerwoną i pocił się obficie. Sięgnął do stojaka na napoje obok panelu sterującego, wyciągnął
stamtąd okulary do czytania i wąską kartkę z logo swojej firmy producenckiej – kwadratem
wypełnionym plątaniną krzywych linii – i paroma odręcznymi zapiskami poniżej. Założył okulary i
zmrużył oczy, czytając.
– Tutaj widzę co innego. Detektyw Harry Bosch, policja Los Angeles. Audrey to napisała. Pracuje u
mnie od osiemnastu lat. Od czasów, gdy jeszcze kręciłem w Dolinie cały ten szajs na rynek wideo.
Ona zna się na swojej pracy. I zwykle jest bardzo dokładna.
– Długie lata miałem właśnie takie stanowisko. Ale rok temu odszedłem na emeryturę. Może przez
telefon trochę niejasno się wyraziłem. Proszę nie winić jej za to.
– Nie mam zamiaru.
Spojrzał na mnie, pochylając głowę, by zerknąć znad okularów.
– W takim razie, co mogę zrobić dla pana, panie detektywie… a może powinienem powiedzieć
„panie Bosch”? Mam jeszcze dwie i pół mili, a potem żegnam pana.
Po prawej stronie Taylora była ławeczka do wyciskania. Podszedłem do niej i usiadłem.
Wyciągnąłem długopis z kieszeni koszuli tym razem nic się nie podarło – i przygotowałem się do
notowania.
– Nie wiem, czy pan pamięta, ale my już kiedyś rozmawialiśmy. Cztery lata temu, kiedy
znaleziono ciało Angelli Benton w holu jej własnego domu, ja dostałem tę sprawę. Rozmawialiśmy w
pana gabinecie w Eidolon. Była ze mną partnerka, Kiz Rider.
– Pamiętam. Czarna. Powiedziała, że znała Angie. Z fitnessu, zdaje się. Pamiętam, że wtedy
wzbudziliście we mnie zaufanie. Ale potem zniknęliście i nigdy się nie odezwaliście…
– Zabrali nam tę sprawę. My byliśmy z Wydziału Hollywood. Ale parę dni później, po napadzie i
strzelaninie, sprawę przejął Wydział Zabójstw i Napadów.
Rowerek piknął cicho i pomyślałem, że chyba Taylor przejechał pierwszą milę.
– Pamiętam tych gości – rzucił z niechęcią. – Głupi i głupszy. Nie spodobali mi się. Przypominam
sobie, że któryś z nich bardziej niż sprawą zainteresowany był wkręceniem się na konsultanta
technicznego do moich filmów. Co się z nimi stało?
– Jeden nie żyje, a drugi odszedł z policji.
Dorsey i Cross. Znałem ich obu. Wbrew temu, co mówił Taylor, byli to zdolni śledczy. Do ich
wydziału nikt nie dostawał się ot tak. Jack Dorsey i Lawton Cross zasłynęli też w światku policyjnym
jako partnerzy mający wyjątkowego pecha, o czym nie miałem zamiaru informować Taylora. Kiedy
pracowali nad sprawą, którą dostali parę miesięcy po sprawie Angelli Benton, wpadli na chwilę do
hollywoodzkiego baru na lunch i regenerującą setkę. Siedzieli sobie w loży, jedli sandwicze z szynką i
sączyli ze szklaneczek bushmillsa, kiedy do knajpy wpadł uzbrojony bandyta. Opowiadano, że
Dorsey, który siedział przodem do drzwi, zerwał się, lecz był zbyt wolny. Został trafiony, zanim
odbezpieczył pistolet, a padając na podłogę, już nie żył. Crossowi kula drasnęła czaszkę, ale druga
trafiła go w szyję i utkwiła w kręgosłupie. Na koniec napastnik zastrzelił barmana, z małej
odległości.
– A co potem się stało z tą sprawą? – zapytał Taylor retorycznie, bez cienia sympatii w głosie dla
upadłych gliniarzy. – Nic a nic. Dam sobie uciąć rękę, że zbiera kurz jak ten pana tani garniturek, co
go pan wyciągnął z szafy, wybierając się do mnie.
Przełknąłem zniewagę, bo nie miałem wyjścia. Kiwnąłem głową, jakbym się z nim zgadzał. Nie
wiedziałem, czy jego złość spowodowana była nierozwiązaną zagadką morderstwa Angelli Benton,
czy tym, co się stało potem, napadem i następnym morderstwem, czy może faktem, że musiał
wówczas przerwać kręcenie filmu.
– Ci dwaj pracowali nad tym pełną parą przez sześć miesięcy odpowiedziałem. – A potem pojawiły
się inne sprawy. Cały czas się pojawiają, wie pan. To nie jest tak, jak w pana filmach. Choć szkoda.
– Jasne, zawsze są inne sprawy – odrzekł Taylor. – To wygodny wykręt, nie? Wszystko można
zwalić na nadmiar pracy. A dziewczyna nie żyje, pieniędzy nie ma – no to trudno. Następny proszę.
Szybciej, szybciej.
Odczekałem chwilę, żeby mieć pewność, czy skończył. Nie skończył.
– Ale teraz minęły cztery lata i pojawia się pan. O co chodzi, panie Bosch? Naciągnął pan jej
rodzinę na prywatne śledztwo? Tak czy nie?
– Nie. Cała jej rodzina mieszka w Ohio. Nie kontaktowałem się z nimi.
– No to o co chodzi?
– Sprawa jest nierozwiązana. Dręczy mnie to. Nie wydaje mi się, by ktoś się do tego jeszcze hmm…
przykładał.
– I tyle?
Skinąłem głową. Taylor też skinął, sam do siebie.
– Pięćdziesiąt kawałków – mruknął.
– Słucham?
– Zapłacę panu pięćdziesiąt tysięcy, jeśli pan tę sprawę rozwikła. A jak nie – to filmu nie będzie.
– Widzi pan, myli się pan trochę. Nie chcę tych pieniędzy a to nie jest film. Potrzebna mi tylko
pana pomoc.
– Proszę posłuchać: dobrą historię to ja poznaję od razu: detektyw, którego dręczy ta jedna
nierozwiązana sprawa. To dobry, sprawdzony, uniwersalny motyw. Pięćdziesiąt z góry, a co potem –
możemy pogadać.
Podniosłem z ławki notes, długopis i wstałem. Wszystko to zmierzało w złym kierunku.
– Dziękuję, że poświęcił mi pan czas, panie Taylor. Jak nie będę umiał trafić do wyjścia, to
wystrzelę racę.
Po pierwszym kroku w kierunku drzwi rower zabrzęczał drugi raz. Taylor odezwał się do moich
pleców.
– Finiszuję, panie Bosch. Proszę wrócić i zadać mi te pytania. Jak pan nie chce pięćdziesięciu
kawałków, to nie będę się napraszał.
Odwróciłem się do niego, ale nie ruszyłem z miejsca. Ponownie otworzyłem notatnik.
– Po pierwsze, ten napad – powiedziałem. – Kto z pana firmy wiedział o dwóch milionach
dolarów? To znaczy, kto znał szczegóły? Skąd mieli je przywieźć? Czym? Wszystkie osoby i detale,
jakie tylko pan pamięta. Chcę zacząć to wszystko od zera.
2
Angella Benton zginęła w swoje dwudzieste czwarte urodziny. Nienaturalnie skręcone zwłoki
znaleziono na hiszpańskiej terakocie w holu apartamentowca, gdzie mieszkała, na Fountain,
niedaleko La Brea. Klucz był w skrzynce na listy wraz z dwiema kartkami urodzinowymi, wysłanymi
z Columbus – jedna od matki, druga od ojca. Okazało się potem, że wcale nie są rozwiedzeni. Każde z
nich chciało po prostu napisać życzenia od siebie.
Benton została uduszona. Przed śmiercią lub po, choć raczej po, sprawca rozdarł jej bluzkę i
biustonosz, obnażając piersi. Potem masturbował się nad zwłokami, pozostawiając kilka kropel
nasienia, skrzętnie zebranego przez techników do analizy DNA. Torebka Angelli zniknęła i nigdy jej
nie znaleziono.
Godzinę śmierci określiliśmy na „pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy”. Ciało znalazł jeden z
mieszkańców domu, wychodząc z psem na spacer około 0.30.
I tu pojawiam się ja. Byłem starszym detektywem w hollywoodzkiej komendzie policji Los
Angeles. Miałem dwoje partnerów. Wtedy pracowaliśmy trójkami, taki eksperymentalny program,
mający na celu szybkie rozwiązywanie spraw. Pagery obudziły mnie, Kizmin Rider i Jerry’ego
Edgara o pierwszej w nocy. Dostaliśmy sprawę Angelli. Spotkaliśmy się pod komendą,
zatankowaliśmy dwa fordy crown victoria i pojechaliśmy na miejsce przestępstwa. Denatkę
zobaczyliśmy pierwszy raz jakieś dwie lub trzy godziny od momentu śmierci.
Leżała na boku na brązowej terakocie koloru zaschniętej krwi. Oczy miała otwarte i
wytrzeszczone, co szpeciło jej ładną buzię. Białka były przekrwione. Zauważyłem, że prawie nie
miała biustu – jej pierś wyglądała niemal chłopięco. Pomyślałem sobie, że musiała mieć kompleks,
tutaj, w mieście, gdzie fizyczne piękno często liczy się bardziej niż inne zalety. Rozdarcie bluzki i
stanika jeszcze przydawało zbrodni okrucieństwa, jakby nie wystarczyło pozbawić tę dziewczynę
życia, ale trzeba było jeszcze wystawić na widok publiczny jej najintymniejsze słabości.
Najbardziej jednak utkwiły mi w pamięci jej ręce. Kiedy sprawca rzucił ją, martwą, na podłogę,
dłonie przedziwnie złożyły się razem. Nieco po lewej stronie ciała, nad głową, jakby wyciągała je do
kogoś, prosząco, niemal błagalnie. Kojarzyły mi się z renesansowymi malowidłami, z dłońmi
potępionych wyciągniętymi do nieba w prośbie o zmiłowanie. Pracowałem w życiu przy ponad
tysiącu zabójstw i nigdy jeszcze układ ciała ofiary tak mnie nie zastanowił.
Może i zbyt dużą wagę przywiązywałem w tamtej chwili do pozycji, w jakiej znaleziono ciało, w
końcu przypadkowej. Ale każda sprawa to bitwa w niekończącej się wojnie. Mówię wam: za każdym
razem, kiedy się rusza do boju, trzeba coś mieć ze sobą. Coś, czego można się trzymać, coś, co daje
siłę. W tym wypadku były to właśnie ręce. Nie mogłem ich zapomnieć. Wydawało mi się, że są
wyciągnięte do mnie. Dalej tak myślę.
Śledztwo od razu dostało kopa, bo Kizmin Rider rozpoznała ofiarę. Znały się po imieniu, z fitnessu
na El Centro, gdzie obie ćwiczyły. Rider nie mogła trenować regularnie z powodu ruchomych godzin
pracy. Chodziła tam o różnych porach, w różne dni, zależnie od tego, kiedy miała czas i nad jaką
sprawą akurat pracowała. Często spotykała Benton, a w końcu, ćwicząc na sąsiednich stepperach,
zaczęły rozmawiać.
Rider wiedziała, że Benton stara się zrobić karierę w branży filmowej. Pracowała jako asystentka
producenta w Eidolon Productions, firmie prowadzonej przez Alexandra Taylora. Filmy też kręci się o
różnych porach doby – kiedy dostępna jest obsada i plan. A więc i Benton chodziła na siłownię
podobnie nieregularnie jak Rider. Miała też niewiele czasu na randki. Powiedziała Rider, że przez
ostatni rok umówiła się tylko dwa razy i nie ma stałego faceta.
Była to jednak powierzchowna znajomość – Rider nigdy nie spotkała Angelli poza siłownią. Obie
były młodymi czarnymi kobietami, starającymi się, by własne ciało nigdy ich nie zawiodło, kiedy
pracowicie wspinają się po stromych stopniach kariery w dwóch różnych światach.
Choć na początek dobre było i to. Wiedzieliśmy od razu, z kim mamy do czynienia – z
odpowiedzialną, pewną siebie młodą kobietą, dbającą zarówno o zdrowie, jak i o karierę. Taki styl jej
życia pozwolił nam od razu wyeliminować sporo błędnych tropów, którymi moglibyśmy pójść. Ale
niestety Rider pierwszy raz prowadziła śledztwo w sprawie, w której znała ofiarę morderstwa. Już na
miejscu zbrodni zauważyłem, że się zawahała. Zwykle przy oględzinach i pierwszych hipotezach była
dość aktywna, tym razem jednak milczała, dopóki ktoś się do niej nie odezwał.
Nie było żadnych świadków. Hol nie był widoczny z ulicy i doskonale maskował mordercę. Mógł
się tu wśliznąć, zaczaić i zaatakować, bez obawy że zauważy go ktoś z zewnątrz. Istniało jednak
ryzyko. W każdej chwili mógł pojawić się ktoś z mieszkańców. Gdyby facet z pieskiem zszedł na dół
godzinę wcześniej, zapewne byłby świadkiem morderstwa. Mógłby ją uratować albo samemu paść
ofiarą.
Anomalie. Sporo pracy poświęcało się na zbadanie anomalii. Wydawało się, że morderca
wykorzystał okazję, że śledził ją i wybrał moment, kiedy była w osłoniętym miejscu. Jednakże pewne
aspekty sprawy sugerowały, że znał ten hol i mógł się tu czaić, jak łowca zastawiający pułapkę z
przynętą i czekający na ofiarę.
Anomalie. Angella Benton miała co najwyżej metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, ale przecież była
sprawną, młodą dziewczyną. Rider widziała, jak trenuje, i miała pojęcie o jej sile i wytrzymałości.
Jednak śladów walki nie było. Analiza śladów spod paznokci nie wykryła ani krwi, ani naskórka
należącego do innej osoby. Czyżby znała mordercę? Dlaczego nie walczyła? Masturbacja i rozdarcie
bluzki sugerowały motyw psychoseksualny. Takie zbrodnie popełnia się samotnie. Ale Angella nie
walczyła o życie – jakby od razu się poddała. Może był więcej niż jeden sprawca?
Przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny staraliśmy się zebrać dowody, zawiadomić kogo trzeba i
przeprowadzić pierwsze przesłuchania osób mających oczywisty związek z miejscem zbrodni.
Dopiero drugiego dnia zaczęliśmy robić odsiew faktów i rozpracowywać anomalie, próbując rozłupać
je jak orzechy. I pod koniec drugiej doby doszliśmy do wniosku, że scena zbrodni została
zaaranżowana – że morderca upozorował pewne fakty, żeby ukryć inne elementy przestępstwa.
Doszliśmy do wniosku, że ten człowiek uważa, że jest od nas sprytniejszy, że wmanewruje nas w
tropienie seksualnego mordercy. Tymczasem naprawdę chodziło o coś zupełnie innego.
Na ten trop naprowadziła nas znaleziona na ciele dziewczyny sperma. Studiując zdjęcia
zauważyłem, że krople nasienia idą po klatce piersiowej ofiary w linii prostej, tak jak rzekomo miały
padać. Ale poszczególne kropelki były okrągłe. Wszyscy śledczy wiedzą o śladach krwi, że okrągłe
krople powstają, kiedy skapnie ona pionowo na jakąś powierzchnię. Kiedy tryska ukośnie lub
powierzchnia jest nachylona, krople są eliptyczne. Zapytaliśmy eksperta, czy to samo dotyczy innych
płynów ustrojowych. Potwierdził i to wyjaśniło jedną z anomalii. Wysnuliśmy teorię, według której
morderca lub mordercy prawdopodobnie przynieśli spermę ze sobą i rozlali ją na zwłokach jako
kamuflaż.
Zmieniliśmy więc kierunek śledztwa. To już nie była sprawa, w której ofiara wchodzi w pole
rażenia zabójcy. Angella Benton sama była polem rażenia. Coś w jej życiu i okolicznościach zwabiło
ku niej mordercę.
Zaczęliśmy analizować jej życie i pracę, szukając tego ukrytego motywu, który doprowadził do
morderstwa. Ktoś chciał, żeby nie żyła i uważał się za sprytnego na tyle, by sądzić, że skutecznie
zamaskuje ten motyw, pozorując tło seksualne. I choć publicznie w mediach trąbiliśmy o seksualnym
zboczeńcu, dyskretnie rozglądaliśmy się zupełnie za czym innym.
Trzeciego dnia Edgar zajął się sekcją zwłok i piętrzącymi się papierami, a Rider i ja wyjechaliśmy
na miasto. Dwanaście godzin siedzieliśmy w biurach Eidolon Production, w Archway Pictures w
Melrose. Machina do robienia filmów Taylora zajmowała prawie jedną trzecią całego biurowca.
Ponad pięćdziesięciu pracowników. Angella Benton miała kontakt ze wszystkimi, w końcu była
asystentką producenta. To stanowisko lokuje się na samym dole hollywoodzkiej drabiny. Taki goniec,
przynieś-wynieś-pozamiataj. Nie miała nawet swojego pokoju, tylko biurko w pakamerze bez okien.
Bez znaczenia – i tak cały dzień uganiała się między biurem w Archway a planami filmowymi. W tym
momencie Eidolon realizował dwa filmy i serial telewizyjny, każde w innym miejscu Los Angeles.
Każda z tych produkcji była miastem w mieście, wędrowną osadą, która prawie codziennie pakowała
się i przeprowadzała gdzie indziej. Kolejna setka ludzi, którzy prawdopodobnie mieli styczność z
Angellą Benton, i trzeba ich było przesłuchać.
Zadanie zaczynało nas przytłaczać. Złożyliśmy wniosek o pomoc – o przydzielenie dodatkowych
osób do prowadzenia przesłuchań. Porucznik nie miał nikogo wolnego. Tymczasem same
przesłuchania w Eidolonie zajęły Rider i mnie cały dzień. Wtedy właśnie, jedyny raz, miałem okazję
rozmawiać z Taylorem. Trwało to pół godziny i było bardzo powierzchowne. Oczywiście znał
Angellę, ale niezbyt dobrze. Ona była na dole drabiny, on na samym szczycie. Stykali się nieczęsto, a
ich kontakty były równie powierzchowne. Poza tym pracowała w firmie od niecałych sześciu
miesięcy i nie on ją zatrudnił.
Tego pierwszego dnia na nic nie trafiliśmy. To znaczy, żadne przesłuchanie nie przyniosło nowych
danych ani nie ukierunkowało śledztwa. Stanęliśmy przed ścianą. Nikt z przesłuchiwanych nie miał
zielonego pojęcia, dlaczego ktoś miałby zabić Angellę Benton.
Postanowiliśmy, że następnego dnia rozdzielimy się: każde z nas zajmie się ludźmi od produkcji
jednego filmu i będzie przesłuchiwać ich na planie. Edgar wybrał serial kręcony w Valencii.
Familijna komedia o małżeństwie mającym jedynaka, który knuje, żeby rodzice nie mieli już więcej
dzieci. Rider wzięła film w Santa Monica, bo tam miała najbliżej. Była to historia faceta, którego
piękna koleżanka z pracy dostała anonimową walentynkę, a on podszył się pod jej autora. Wynikł
romans, a mężczyzna przez cały czas dławił w sobie to początkowe kłamstwo, które rosło w nim jak
rak. Mnie został drugi film kinowy, w Hollywood. Wysokobudżetowa historia kryminalna o
złodzieju, który kradnie walizkę z dwoma milionami dolarów, nie wiedząc, że należy ona do mafii.
Jako najstarszy stopniem, byłem szefem zespołu. Zdecydowałem zatem nie zawiadamiać Taylora i
reszty kierownictwa firmy, że ludzie od nas pojawią się na miejscu realizacji filmów. Nie chciałem,
by ta informacja nas wyprzedziła. Po prostu podzieliliśmy plany filmowe między siebie i ustaliliśmy,
że pojawiamy się tam z zaskoczenia i przebijamy się siłą naszych odznak.
To, co zdarzyło się następnego dnia, zaraz po moim przybyciu na plan, jest dobrze
udokumentowane. Czasem analizuję swoje kroki i żałuję, że nie przyjechałem tam dzień wcześniej.
Na pewno ktoś wspomniałby przy mnie o forsie i udałoby mi się skojarzyć fakty. Tak czy owak,
prowadziliśmy śledztwo jak trzeba. Wykonywaliśmy właściwe ruchy we właściwym czasie. Nie
miałem żadnych wyrzutów.
Czwartego dnia rano już nie miałem tej sprawy. Wkroczył Wydział Zabójstw i Napadów i
wszystko przejął. Za robotę zabrali się Jack Dorsey i Lawton Cross. Było tu wszystko, co Wydział
lubi: filmy, pieniądze i morderstwo. Ale do niczego nie doszli, zajęli się więc innymi sprawami, a
potem – jak wiadomo – wpadli na sandwicza i szklaneczkę do Nata, gdzie dostali trochę więcej, niż
zamówili. Sprawa umarła razem z Dorseyem. Cross przeżył, lecz nigdy nie wrócił do zdrowia.
Obudziwszy się z sześciotygodniowej śpiączki, nie pamiętał strzelaniny i był sparaliżowany od szyi w
dół. Oddychała za niego maszyna; wiele osób z Wydziału sądziło, że miał większego pecha niż
Dorsey – wprawdzie ocalał, ale już nie żył naprawdę.
Tymczasem sprawa Angelli Benton porastała kurzem. Wszystko, czego dotknęli Dorsey i Cross,
było skażone ich pechem, ciążyła nad tym klątwa. Nikt już nie wracał do tamtego morderstwa. Co
sześć miesięcy ktoś z Wydziału wyciągał akta, zdmuchiwał kurz, dopisywał w dokumentach „brak
nowych wniosków” i odkładał z powrotem na półkę. To się nazywa w LAPD należytą starannością.
Minęły cztery lata i znalazłem się na emeryturze. Niby powinno być mi dobrze. Dom spłacony,
samochód kupiony za gotówkę i emerytura, która na moje potrzeby wystarcza aż nadto. Jakbym był na
wakacjach. Żadnej pracy, żadnych nerwów, żadnych problemów. Ale czegoś mi brakowało. Gdzieś w
głębi to czułem. Żyłem jak muzyk jazzowy czekający na koncert. Późno się kładłem, gapiłem się na
ściany i piłem za dużo czerwonego wina. Trzeba było albo wstawić instrument do lombardu, albo
zacząć znów na nim grać.
I wtedy zadzwonił do mnie Lawton Cross. W końcu doszły do niego słuchy, że odszedłem z policji.
Poprosił żonę, żeby zadzwoniła do mnie i przytrzymała mu słuchawkę, tak by mógł rozmawiać.
– Harry, przypomina ci się czasem Angella Benton?
– Cały czas – odpowiedziałem.
– Mnie też, Harry. Wróciła mi pamięć i dużo myślę o tamtej sprawie.
I to wystarczyło. Kiedy ostatni raz wychodziłem z budynku hollywoodzkiej komendy, pomyślałem,
że to już koniec, że już obejrzałem ostatnie zwłoki w życiu i przesłuchałem ostatniego gościa, o
którym wiedziałem, że kłamie. Ale zabezpieczyłem się na dwie strony. Wyniosłem pudło pełne
papierów – skopiowane akta nierozwiązanych hollywoodzkich morderstw z ostatnich dwunastu lat.
Była tam i Angella Benton. Nie musiałem otwierać teczki, żeby przypomnieć sobie szczegóły: jak
wyglądało jej ciało na podłodze z kafelków, obnażone i zbezczeszczone! Ta zadra wciąż we mnie
tkwiła. Było mi przykro, że zapomniano o niej wśród tych fajerwerków, co wydarzyły się później,
jakby jej życie było nieważne, odkąd ukradziono dwa miliony dolarów.
Nigdy nie rozwiązałem tej sprawy. Zanim zdążyłem się dobrze przyłożyć, grube ryby zabrały mi ją.
Tak się zdarza w LAPD. Ale to było dawno, a teraz to inna historia. Telefon od Crossa wszystko
zmienił. Skończyłem moje przydługie wakacje. Zacząłem na nowo pracę.
3
Nie miałem już policyjnej odznaki, ale wciąż tkwiły we mnie tysiące skojarzonych z tą blachą
nawyków i instynktów. Zawsze znakomicie ułatwiała robotę, więc łapałem się na ciągłym sięganiu po
nią, jak nawrócony palacz, którego ręce wciąż grzebią w kieszeniach koszuli, choć nic tam nie ma.
Prawie trzydzieści lat byłem częścią instytucji, która propagowała izolację od świata zewnętrznego,
ten etos „my kontra oni”. Byłem wyznawcą tej mundurowej religii, a nagle znalazłem się poza nią,
ekskomunikowany, wykluczony. Nie miałem blachy. Nie byłem już jednym z „nas”. Byłem jednym z
„nich”.
Mijały miesiące, a ja każdego dnia na przemian to żałowałem, to cieszyłem się, że odszedłem.
Starałem się oddzielić odznakę i to, co symbolizowała, od mojego życia. Wieki całe uważałem, że to
jest nie do zrobienia, że ja to ona. Ale po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że moja własna
tożsamość zwycięża. Lecz misja pozostała bez zmian. Z odznaką czy bez, miałem reprezentować
umarłych.
Po rozmowie z Lawtonem Crossem, kiedy odłożyłem słuchawkę, poczułem, że jestem gotowy i że
pora zacząć działać. Wyciągnąłem z szafy w korytarzu pudło z zakurzonymi fiszkami i głosami
umarłych. Przemawiali do mnie w moich wspomnieniach. W relacjach z miejsc zbrodni. Najlepiej z
nich wszystkich pamiętałem Angellę Benton, jej martwe ciało skurczone na hiszpańskiej terakocie, jej
ręce wyciągnięte nad głowę, sięgające ku mnie.
Już miałem cel w życiu.
4
Następnego ranka po rozmowie z Taylorem usiadłem sobie w jadalni przy stole, w moim domu na
Woodrow Wilson Drive. W kuchni miałem przygotowany dzbanek gorącej kawy, a w zmieniarce pięć
kompaktów z późnym Artem Pepperem, kiedy grał jako sideman. Przed sobą rozłożyłem papiery i
zdjęcia z akt sprawy Angelli Benton.
Papiery były niekompletne, bo WZiN przejął sprawę, zanim śledztwo doprowadziło do czegoś
konkretnego, a więc jeszcze przed napisaniem wielu ważnych raportów. Był to zaledwie punkt
startowy. Tak więc teraz, po czterech latach przerwy, miałem do dyspozycji tylko tyle. Oraz listę
nazwisk, które wczoraj podał mi Taylor.
Kiedy przeglądałem materiały, przygotowując się do dnia pełnego tropienia nazwisk i umawiania
się na przesłuchania, moją uwagę zwrócił niewielki stosik wycinków z gazet, których brzegi zdążyły
już pożółknąć w teczce. Zacząłem je czytać.
Na początku morderstwo Angelli Benton zasłużyło sobie tylko na krótką notkę w „Los Angeles
Timesie”. Pamiętam, jak mnie to wtedy sfrustrowało. Potrzebowaliśmy świadków. Nawet nie tyle
świadków samego przestępstwa, ile osób, które zauważyły samochód sprawcy albo widziały, jak
wychodził. Musieliśmy wiedzieć, co robiła ofiara przed atakiem. Miała urodziny. Z kim i gdzie
spędziła wieczór, zanim wróciła do domu? Jedną z lepszych metod na zebranie relacji od ludzi jest
właśnie artykuł w gazecie. A ponieważ „Times” postanowił zamieścić tylko notatkę, wciśniętą gdzieś
w rogu na stronach lokalnych, prawie nikt się nie odezwał. Kiedy zadzwoniłem do reporterki, by
wyrazić swoje niezadowolenie, powiedziała mi, że według ostatnich badań czytelnikom nie podoba się
gazeta pisząca tylko o zbrodniach i śmierci. A także że okienko na informacje o przestępstwach coraz
bardziej się zmniejsza i nic się na to nie poradzi. W ramach zadośćuczynienia napisała jednak drugą
notkę, w której dodała, że policja prosi czytelników o pomoc. Lecz ten artykulik był jeszcze krótszy
niż poprzedni i jeszcze mniej widoczny. Ani jedna osoba do nas nie zadzwoniła.
Wszystko to zmieniło się trzy dni później, gdy sprawa stała się numerem jeden w gazetach i we
wszystkich lokalnych wiadomościach telewizyjnych. Wziąłem do ręki pierwszy z wycinków z
pierwszej strony gazety i przeczytałem go jeszcze raz.
PRAWDZIWA STRZELANINA NA PLANIE FILMOWYM
JEDNA OSOBA ZABITA, JEDNA RANNA.
POTYCZKA POLICJANTÓW I ZŁODZIEI
WŚRÓD ICH KINOWYCH SOBOWTÓRÓW.
Keisha Russell, „Los Angeles Times”
W piątek rano w świat iluzji wtargnęła tragiczna rzeczywistość. Doszło do wymiany strzałów między policją i
pracownikami ochrony a uzbrojonymi rabusiami, kradnącymi dwa miliony dolarów w gotówce. Pieniądze były rekwizytem
w filmie. Postrzelono dwóch pracowników banku, jednego z nich śmiertelnie.
Uzbrojeni bandyci, zanim odjechali z pieniędzmi, otworzyli ogień do pracowników ochrony oraz prawdziwego policjanta z
policji kryminalnej, który akurat był na planie. Według rzecznika policji, ślady krwi znalezione w porzuconej furgonetce
świadczą, że przynajmniej jeden ze sprawców również został ranny.
Brenda Barstow, gwiazda grająca główną rolę, podczas strzelaniny była w pobliskiej przyczepie kempingowej. Jest cała,
zdrowa i niczego nie widziała.
Według policji tragedia wydarzyła się przed domem na Selma Avenue około 9.50. Opancerzona ciężarówka przywiozła na
plan dwa miliony dolarów, które miały być rekwizytem w scenach kręconych wewnątrz domu. Plan filmowy był w tym
czasie ściśle strzeżony, choć nikt nie podaje dokładnej liczby uzbrojonych ochroniarzy i policjantów.
Śmiertelną ofiarą strzelaniny jest Raymond Vaughn, 43-letni dyrektor ds. bezpieczeństwa w BankLA, banku, który
dostarczył pieniądze. Ranny został także Linus Simonson, 27-letni pracownik banku. Otrzymał postrzał w brzuch; według
lekarzy jego życiu nic nie zagraża.
Jak relacjonuje detektyw Jack Dorsey z policji Los Angeles, podczas gdy dwaj strażnicy przenosili worki z pieniędzmi do
wnętrza domu, z zaparkowanej w pobliżu furgonetki wyskoczyło trzech uzbrojonych napastników. Czwarty czekał za
kierownicą. Bandyci zaskoczyli ochronę i zabrali pieniądze. Kiedy wycofywali się do furgonetki z czterema workami
pieniędzy, jeden z nich otworzył ogień.
– Rozpętało się piekło – mówi detektyw Dorsey. – Prawdziwa bitwa.
Do zamknięcia numeru nie było wiadomo, dlaczego w ogóle padły strzały. Świadkowie zeznali policji, że ochrona nie
stawiała oporu.
– Z tego, co wiemy, oni zaczęli strzelać nagle, bez powodu – mówi detektyw Lawton Cross.
Według policji ogniem odpowiedziało kilku strażników, kilku znajdujących się na planie policjantów, pracujących jako
ochrona, a także detektyw z policji, Harry Bosch, który znajdował się akurat w jednej z przyczep, prowadząc z pozoru
niezwiązane ze sprawą śledztwo.
Wczoraj technicy policyjni oszacowali, że podczas wymiany ognia padło ponad sto strzałów. Mimo to, zdaniem świadków,
całe zajście nie trwało dłużej niż minutę. Bandyci zdołali wskoczyć do samochodu i odjechać. Podziurawioną pociskami
furgonetkę znaleziono później przy zjeździe z bulwaru Zachodzącego Słońca na autostradę. Okazało się, że ukradziono ją z
parkingu studia filmowego poprzedniej nocy. W środku wykryto ślady krwi, policja uznaje więc, że jeden ze sprawców
został ranny w strzelaninie.
– Nie znamy jeszcze tożsamości sprawców – mówi detektyw Dorsey. – Mamy kilka różnych tropów, które wydają się
obiecujące dla śledztwa.
Dla grupy filmowców strzelanina była otrzeźwiającą dawką rzeczywistości.
– Najpierw myślałem, że to rekwizytorzy strzelają ze ślepaków – powiedział nam Sean O’Malley, asystent producenta. – Że
to jakiś kawał. A potem usłyszałem krzyki „padnij; padnij” i w dom zaczęły trafiać prawdziwe kule. Wtedy już wiedziałem,
że to naprawdę. Padłem na ziemię i tylko się modliłem. Straszne to było.
Film, na razie bez tytułu, opowiada o złodziejce, która kradnie walizkę z dwoma milionami dolarów od gangu z Las Vegas i
ucieka do Los Angeles. Według naszych ekspertów wykorzystanie prawdziwych pieniędzy w filmie to rzecz wyjątkowa i
niespotykana. Jednak reżyser filmu, Wolfgang Haus, nalegał, by ich użyć, ponieważ sceny kręcone na Selma Avenue
zawierały zbliżenia złodziejki, granej przez Brendę Barstow, z dużą ilością banknotów.
Haus powiedział nam, że w scenariuszu bohaterka ma rozsypać pieniądze na łóżku, tarzać się w nich i wyrzucać je w
powietrze z radości. W innej scenie z kolei zanurza się w wypełnionej nimi wannie. Jego zdaniem w tych scenach fałszywe
banknoty byłyby łatwo rozpoznawalne.
– Nie dałoby się tego inaczej zrobić – powiedział. – Moje filmy opierają się na precyzji i prawdzie. Gdybyśmy użyli
fałszywek, film byłby kłamstwem i wszyscy widzowie od razu by to zauważyli.
Policyjni detektywi powiedzieli, że firma produkująca film, Eidolon Productions, zorganizowała wypożyczenie gotówki na
jeden dzień i ściągnęła całą armię ochroniarzy. Opancerzony samochód miał czekać na planie podczas realizacji, a
pieniądze miały wrócić do niego natychmiast po skończeniu zdjęć. Skarb składał się wyłącznie ze studolarowych
banknotów w paczkach po 25 000.
Alexander Taylor, właściciel firmy Eidolon, nie skomentował ani napadu, ani decyzji użycia na planie prawdziwych
pieniędzy. Nie wiadomo także, czy były one ubezpieczone.
Policja nie ujawnia, dlaczego na planie filmu znalazł się detektyw Bosch. Nasi informatorzy twierdzą jednak, że Bosch
badał sprawę śmierci Angelli Benton, która trzy dni wcześniej została uduszona w swoim apartamentowcu w Hollywood.
Angella Benton miała 24 lata i pracowała w firmie Eidolon Productions. Policja bada, czy istnieje związek między tym
morderstwem a napadem.
Brenda Barstow, w oświadczeniu rozesłanym przez jej agenta, pisze: „Jestem głęboko wstrząśnięta i łączę się w bólu z
rodzinami ofiar tej tragedii”.
Rzecznik prasowy BankLA poinformował, że Raymond Vaughn pracował w banku od siedmiu lat. Przedtem był
policjantem w Nowym Jorku i Pensylwanii. Simonson, ranny, jest asystentem wiceprezesa banku, Gordona Scaggsa, który
odpowiada za operację jednodniowego wypożyczenia gotówki na plan filmowy. Ze Scaggsem nie udało nam się
skontaktować.
Realizacja filmu została tymczasowo wstrzymana. Do zamknięcia numeru nie mieliśmy informacji, czy zostanie
wznowiona ani czy po ewentualnym wznowieniu na planie ponownie pojawią się prawdziwe pieniądze.
Pamiętam tę surrealistyczną scenę. Krzyk i unosząca się nad wszystkim chmura prochowego dymu.
Ludzie leżący na ziemi, nie wiadomo, ranni czy kryjący się przed kulami. Dłuższy czas nikt nie
wstawał, mimo że furgonetka już dawno odjechała.
Przejrzałem jeszcze tekst wydrukowany obok, omawiający niezwykłość wykorzystania w filmie
prawdziwych pieniędzy – zwłaszcza takiej sumy – niezależnie od tego, jakie przedsięwzięto środki
ostrożności. Dwa miliony dolarów wypełniły cztery worki. Dziennikarze słusznie zauważyli, że jest
mało prawdopodobne, by taka ilość forsy w ogóle zmieściła się w kadrze. Mimo to producenci
zgodzili się na żądanie reżysera, by dostarczyć na plan, dla zachowania autentyzmu, dwa miliony
prawdziwych dolarów. Jednak cytowani w tekście anonimowi informatorzy i osoby dobrze znające
Hollywood, twierdziły, że tu nie chodzi o pieniądze, autentyzm ani w ogóle sztukę filmową. To był
pokaz siły. Wolfgang Haus uparł się, bo mógł sobie na to pozwolić. Nakręcił kolejno parę hitów,
które zarobiły po dwieście milionów dolarów. W zaledwie cztery lata wyrósł z reżysera
krótkometrażowych filmów niezależnych na potężnego hollywoodzkiego gracza. Domagając się
dwóch milionów w gotówce jako rekwizytu do raczej rutynowych scen, wykorzystywał świeżo nabytą
władzę. Mógł zażądać takiej sumy i otrzymać ją. Niby nic, kolejna historia o rządzącej Hollywood
chciwości. Tylko że tym razem zginęli ludzie.
Następnie przeszedłem do podsumowania całego wydarzenia, opublikowanego dwa dni po napadzie.
Był to w zasadzie przemielony poprzedni artykuł, z bardzo niewielkim dodatkiem nowych
informacji. Żadnych aresztowań, żadnych podejrzanych. Jedyna nowa informacja to taka, że Warner
Bros, studio finansujące film, po siedmiu dniach realizacji zrezygnowało z udziału w produkcji i
zamroziło środki, po tym jak Brenda Barstow, aktorka grająca główną rolę, wycofała się. Za powód
podała względy bezpieczeństwa. Według dobrze poinformowanych źródeł przyczyny były inne, a ona
wykorzystała po prostu klauzulę o bezpieczeństwie w swoim kontrakcie. Sugerowane inne powody to
obawa, że cały ten dramat odbije się na popularności filmu, a także rozczarowanie Brendy Barstow
końcową wersją scenariusza, której wcześniej nie znała, bo został on ukończony dopiero, kiedy
przyjęła tę rolę.
Na koniec tekst informował, że do śledztwa włączono także sprawę Angelli Benton, a całość
przejął od komendy hollywoodzkiej Wydział Zabójstw i Napadów. Zauważyłem, że na dole wycinka
ktoś zakreślił jeden akapit. Najprawdopodobniej ja sam cztery lata temu.
Nasze źródła informują, że część banknotów dostarczonych na plan była oznakowana. Detektywi potwierdzają, że
odnalezienie banknotów może być najskuteczniejszym sposobem zidentyfikowania i ujęcia podejrzanych.
Nie pamiętam, czemu zakreśliłem wtedy owe zdania i teraz zastanawiałem się, dlaczego to zrobiłem;
przecież kiedy to się ukazało, już nie prowadziłem sprawy. Prawdopodobnie jeszcze trochę mnie to
wszystko interesowało i byłem ciekaw, czy informator powiedział reporterowi prawdę, czy po prostu
miał nadzieję, że złodzieje przeczytają artykuł i przestraszą się, że skradzione pieniądze są do
wytropienia. To spowoduje, że w ten sposób będą dłużej na nich siedzieć i łatwiej da się odzyskać
większą część sumy.
Zwyczajne myślenie życzeniowe. Teraz nie miało to już znaczenia. Poskładałem wycinki i
odsunąłem na bok. Przypomniałem sobie tamten dzień. Opis w gazecie był zaledwie szkicem,
odległym od rzeczywistości jak zdjęcie lotnicze. To tak, jakby próbować wyobrazić sobie wojnę w
Wietnamie na podstawie wieczornych wiadomości Waltera Cronkite’a. W suchej relacji nie ma nic z
chaosu, zapachu krwi i strachu, z adrenaliny pędzącej żyłami jak spadochroniarze zeskakujący z
rampy Herculesa nad terytorium wroga. – Go! Go! Go!
Ja byłem w przyczepie na Selma Avenue. Rozmawiałem właśnie z Hausem, reżyserem, o Angelli
Benton. Szukałem jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Obsesyjnie powracały do mnie jej
dramatycznie wyciągnięte dłonie; i nagle w tej przyczepie przyszło mi do głowy, że te ręce były
częścią inscenizacji sceny morderstwa. Inscenizacji, przeprowadzonej przez reżysera. Naciskałem
Hausa, straszyłem go, chciałem, żeby powiedział mi, co robił w tamten wieczór. A potem ktoś
zapukał do drzwi, otworzył je i wszystko się zmieniło.
– Wolfgang – zawołał facet w czapce z daszkiem. – Przyjechała ciężarówka z forsą.
Spojrzałem na Hausa.
– Z forsą? Jaką forsą?
I już wiedziałem, podświadomie, co się będzie działo.
Gdy wspominam tamte chwile, widzę w zwolnionym tempie wszystkie ruchy, wszystkie szczegóły.
Wyszedłem z przyczepy reżysera i zobaczyłem dwa domy dalej czerwoną pancerną ciężarówkę.
Tylne drzwi były otwarte, umundurowany facet w środku podawał worek dwóm innym na zewnątrz.
Dwaj inni w garniturach, jeden młodszy, drugi dużo starszy, obserwowali wszystko z boku.
Kiedy ochroniarze z workami ruszyli w kierunku domu, z furgonetki po drugiej stronie ulicy
wyskoczyło trzech uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach. Widziałem, że w otwartym aucie
pozostał czwarty – kierowca. Moja ręka powędrowała pod marynarkę, gdzie tkwił pistolet, i tam
pozostała. Sytuacja nie była stabilna. Zbyt wielu ludzi w zasięgu strzałów. Pozwoliłem, by sprawy
potoczyły się swoim torem.
Napastnicy zaszli ochroniarzy od tyłu i przejęli worki bez jednego strzału. Jednak potem, kiedy
wycofywali się do swego samochodu, zaszło coś niewytłumaczalnego. Ten, który nie niósł worków,
tylko robił za osłonę, stanął w rozkroku i uniósł broń oburącz. Nie rozumiałem. Co zobaczył? Gdzie
było to zagrożenie? Kto go sprowokował? Strzelił i starszy człowiek, zupełnie niegroźny, w
garniturze, z podniesionymi rękami, przewrócił się na plecy.
W niecałą sekundę rozpętała się strzelanina na całego. Wszyscy strzelali – strażnik z ciężarówki,
ochroniarze i wynajęci policjanci na trawniku przed domem. Ja też wyciągnąłem pistolet i
podbiegłem przez trawę do ciężarówki. – Na ziemię! Wszyscy na ziemię!
Kiedy członkowie ekipy i technicy padli na ziemię, zbliżyłem się. Usłyszałem czyjś krzyk i odgłos
dodawania gazu. Dym szczypał mnie w nozdrza. Gdy zająłem pozycję do czystego, bezpiecznego
strzału, złodzieje byli już przy furgonetce. Jeden cisnął worki do środka i odwrócił się, wyszarpując
zza paska dwa pistolety.
Ale nie zdążył strzelić. Ja byłem szybszy i obserwowałem, jak leci do tyłu, do wnętrza furgonetki.
Pozostali wskoczyli tam za nim, samochód ruszył z piskiem opon i otwartymi drzwiami, przez które
wystawała noga rannego. Patrzyłem, jak skręcają w stronę bulwaru Zachodzącego Słońca i
autostrady. Nie miałem szansy ich dogonić; mój ford był zaparkowany ze dwie przecznice dalej.
Wyciągnąłem więc komórkę i zawiadomiłem centralę. Kazałem przysłać karetki i dużo
policjantów. Podałem, gdzie pojechała furgonetka, i powiedziałem, żeby zablokowali autostradę.
Krzyki nie milkły przez cały czas. Schowałem telefon i podszedłem do rannego. To był młodszy z
tych dwóch w garniturach. Leżał na boku i kurczowo ściskał lewe biodro. Krew przeciekała mu
między palcami. Zmarnowali mu dzień i zniszczyli ubranie, ale wiadomo było, że przeżyje.
– Trafili mnie! – wrzeszczał, wijąc się na ziemi. – Trafili mnie, kurwa!
Przeszedłem do jadalni, kiedy Art Pepper zaczął „You’d Be So Nice To Come Home To” z
Jackiem Sheldonem na trąbce. Miałem na płytach dwie czy trzy wersje standardów Cole’a Portera w
jego wykonaniu. We wszystkich zdawał się atakować je z furią i rozdzierać na strzępy. Tylko tak
umiał grać i właśnie za tę zawziętość tak go lubiłem. Miałem nadzieję, że też posiadam tę cechę.
Otworzyłem notatnik na czystej stronie i właśnie miałem zapisać coś, co sobie przypomniałem na
temat tamtej strzelaniny, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
5
Wstałem, podszedłem do drzwi wejściowych i zerknąłem przez wizjer. Potem pędem wróciłem do
jadalni i wyciągnąłem z szafki obrus. Był nieużywany. Kupiła go moja żona, by czekał w szafce, aż
zaprosimy gości. Nigdy jednak nie zaprosiliśmy gości. Żonaty też już nie byłem, ale obrus wreszcie
mógł się na coś przydać. Pukanie rozległo się ponownie, tym razem głośniej. Czym prędzej rzuciłem
ów obrus na zdjęcia i dokumenty i pobiegłem do drzwi.
Kiz Rider stała tyłem do mnie. Wyglądała na ulicę.
– Kiz, przepraszam. Byłem na balkonie i nie słyszałem, jak pukałaś pierwszy raz. Wchodź.
Minęła mnie w drzwiach i skierowała się ku jadalni i salonowi.
– To skąd wiesz, że pukałam pierwszy raz? – zapytała.
– Myślałem, tego… że skoro ktoś puka tak głośno, to oznacza, że już przedtem…
– OK, Harry. Rozumiem.
Nie widziałem jej od niemal ośmiu miesięcy. Od przyjęcia pożegnalnego, które dla mnie
wyprawiła, U Mussa; zarezerwowała wtedy cały bar i zaprosiła całą komendę.
Weszła do jadalni. Zauważyłem, że przygląda się pofałdowanemu obrusowi. Pożałowałem, że go
wyciągnąłem. Było oczywiste, że coś chciałem przed nią ukryć.
Ubrana była w grafitowy kostium ze spódnicą za kolano. Zaskoczyło mnie to. Kiedy pracowaliśmy
razem, prawie zawsze nosiła czarne dżinsy, białą bluzkę i rozpinaną bluzę. Takie ubranie daje
swobodę ruchów, pozwala biegać, jeśli trzeba. W kostiumie wyglądała bardziej na wiceprezeskę
banku niż na detektywa z wydziału zabójstw.
Nie odrywając oczu od obrusa, powiedziała:
– Harry, ty zawsze tak ładnie potrafisz nakryć stół. Co jest na obiad?
– Przepraszam. Nie wiedziałem, kto przyszedł, więc tak tylko nakryłem różne rzeczy, które tu
sobie rozłożyłem.
Odwróciła się ku mnie.
– Harry, jakie rzeczy?
– Takie tam. Stare sprawy. Powiedz mi, jak ci idzie w WZiN? Lepiej, niż gdy rozmawialiśmy
ostatnim razem?
Na rok przed moim odejściem awansowała do centrali. Miała problemy z dogadaniem się ze
swoim nowym partnerem i innymi policjantami z Wydziału Zabójstw i Napadów – zwierzała mi się z
tego. Wcześniej byłem dla niej kimś w rodzaju mistrza – i tak zostało, kiedy ją przenieśli. Ale
kontakt urwał się, kiedy wybrałem emeryturę zamiast awansu, po którym moglibyśmy znów
pracować razem. Wiedziałem, że ją to zraniło. Fakt, że zajęła się moim pożegnalnym przyjęciem, był
miłym gestem, lecz jednocześnie ostatecznym pożegnaniem.
– WZiN? WZiN się nie sprawdził.
– Co takiego?
Byłem szczerze zdumiony. Mnie się nie zdarzyło pracować z kimś równie zdolnym jak ona, z kim
dogadywałbym się niemal bez słów. Była stworzona do tej pracy. Wydział potrzebował więcej takich
osób. Miałem pewność, że w końcu się dostosuje, że będą jej przydzielać najtrudniejsze sprawy i że
się wykaże.
– Przeniosłam się stamtąd na początku czerwca. Teraz pracuję w biurze komendanta.
– Poważnie? Chyba żartujesz.
Niemal osłupiałem. Najwyraźniej zdecydowała się piąć w górę. Jeśli pracowała jako adiutant
komendanta do spraw specjalnych, czekała ją kariera w dowództwie. Nic w tym złego. Wiedziałem, że
Rider nie jest mniej ambitna od innych. Ale wydział kryminalny to powołanie, a nie kariera. Zawsze
wydawało mi się, że ona to rozumie i identyfikuje się z tym. Miała powołanie.
– Nie wiem, Kiz, co powiedzieć… Szkoda…
– Że co, że ci to powiedziałam? To ty postanowiłeś, że nie gramy już razem, Harry. Nie wiem, czy
pamiętasz? Co chciałeś mi powiedzieć, że mam dzielnie znosić przeciwności w WZiN, kiedy ty sam
się z tego wykręciłeś?
– Ja to co innego. Ja już zdążyłem narobić sobie wrogów. Za duży balast ciągnąłem za sobą. Ale ty?
Ty byłaś gwiazdą.
– Gwiazdy też się wypalają. Trzecie piętro to tylko czepianie się o drobiazgi, kopanie dołków i
polityka. Dlatego zmieniłam kierunek. Zdałam po prostu egzamin na porucznika. A komendant jest w
porządku. Wie, co chce robić, a ja razem z nim. Wiesz, to śmieszne, ale na szóstym piętrze polityki
jest o wiele mniej. Na zdrowy rozum powinno być odwrotnie.
Zabrzmiało to tak, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż mnie. Cóż, mogłem tylko kiwnąć
głową. Ogarnęło mnie poczucie winy. Gdybym został i przeniósł się do WZiN, ona też by została.
Poszedłem do salonu i ciężko opadłem na kanapę. Podążyła za mną, lecz nie usiadła.
Wyciągnąłem rękę i przyciszyłem muzykę, ale tylko trochę. Lubiłem tę piosenkę. Zapatrzyłem się
w góry za Doliną, dobrze widoczne przez oszklone drzwi na taras. Smog był mniej więcej taki jak
zwykle. Ale zaciągnięte niebo pasowało mi jakoś do Peppera, akompaniującego na klarnecie Lee
Konitzowi w „Cieniu twego uśmiechu”. Była w tym smutna zaduma, która, zdaje się, zawładnęła
nawet Kiz. Moja dawna partnerka stała zasłuchana.
Wszystkie te płyty dał mi znajomy, Quentin McKinzie, stary jazzman, który znał Peppera i całe
dziesięciolecia temu grał z nim u Shelly’ego Manne’a, Dontego i w paru innych, dawno zamkniętych
klubach, które wypłynęły kiedyś na fali mody na jazz z Zachodniego Wybrzeża. Powiedział mi, bym
uważnie przesłuchał, przestudiował te płyty. To były ostatnie nagrania Peppera. Po latach spędzonych
w aresztach i więzieniach z powodu swoich nałogów nadrabiał stracony czas. Nawet jako sideman. Ta
zawziętość. Nie przestawał, dopóki serce nie przestało bić. Jego charakter i muzyka były jednością,
którą tak bardzo podziwiał mój przyjaciel. Dał mi te krążki i powiedział, żebym zawsze starał się
nadrobić stracony czas.
Muzyka ucichła i Kiz odezwała się.
– Kto to grał?
– Art Pepper i Lee Konitz.
– To biali?
Przytaknąłem.
– Kurczę. Niezłe.
Pokiwałem głową.
– No to co tam masz pod tym obrusem?
Wzruszyłem ramionami.
– Przychodzisz do mnie po ośmiu miesiącach, więc pewnie wiesz.
– Jasne.
– Niech zgadnę: Alexander Taylor ma dobre układy z komendantem, burmistrzem albo jednym i
drugim i kazał mnie wziąć pod lupę.
Tym razem ona przytaknęła. Miałem rację.
– A ponieważ komendant wie, że kiedyś byliśmy blisko, więc…
Kiedyś. Zdawało mi się, że zająknęła się przy tym słowie.
– No, w każdym razie wysłał mnie, żebym ci przekazała, że wsadzasz nos i węszysz nie tam, gdzie
trzeba.
Siadła na krześle naprzeciwko kanapy i zerknęła w stronę tarasu. Wiedziałem, że piękny widok
guzik ją obchodzi. Po prostu unikała mojego wzroku.
– Czyli zostawiłaś wydział kryminalny i jesteś teraz na posyłki u komendanta.
Spojrzała mi prosto w oczy. Widziałem w nich urazę, ale nie żałowałem tych słów. Byłem równie
zły na nią, jak ona na mnie.
– Łatwo ci to mówić, Harry. Ty już wróciłeś z wojny.
– Wiesz, Kiz, wojna nigdy się nie kończy.
Prawie się uśmiechnąłem, widząc zbieżność między tym, co miała mi do przekazania Rider, a
następną piosenką. Tytuł brzmiał „Oszołomka”, Pepper dalej akompaniował Konitzowi. W sześć
miesięcy po nagraniu zmarł. A zbieżność była następująca: otóż w czasach, gdy byłem młodszym
policjantem w wydziale, doświadczeni detektywi „oszołomkami” nazywali sprawy, które budziły
nadmierne zainteresowanie szóstego piętra albo kryły w sobie inne, niewiadome pułapki natury
politycznej lub biurokratycznej. Przy takich sprawach trzeba działać ostrożnie, bo łowi się ryby w
mętnej wodzie. I trzeba mieć dupę krytą, bo w razie czego nikt nie będzie chciał cię bronić. Zdaje się,
że byłem właśnie w takiej sytuacji.
Wstałem, podszedłem do okna. Światło słoneczne rozpraszało się w miliardach wiszących w
powietrzu cząstek smogu. Różowe, pomarańczowe, wyglądało po prostu pięknie. Nic nie
wskazywało, że może to być trucizna.
– To co ten komendant ma mi do powiedzenia? Bosch, daj se spokój? Jesteś teraz cywilem. Zostaw
to fachowcom?
– Mniej więcej.
– Kiz, sprawa leży i porasta kurzem. Czemu on się przejął, że w niej grzebię, jeśli nie robi tego nikt
inny? Boi się, że jak ją rozwiążę, wyjdzie na nieudacznika czy coś?
– Kto powiedział, że porasta kurzem?
Odwróciłem się i spojrzałem na nią.
– Daj sobie spokój z tą gadką o należytej staranności. Wiem, jak to działa. Co sześć miesięcy nowy
dopisek w rejestrze sprawy: „Nic nowego”. Kiz, czy ty się tym nie przejmujesz? Znałaś przecież
Angellę Benton. Nie chciałabyś, by to zostało wyjaśnione?
– Pewnie, że bym chciała. Jak możesz w to wątpić. Ale różne rzeczy się dzieją. To, że mnie tu
wysłali, to raczej uprzejmość względem ciebie. Nie mieszaj się. Możesz wplątać się w coś
niedobrego. Możesz więcej zaszkodzić niż pomóc.
Usiadłem głębiej i popatrzyłem na Kiz przez dłuższą chwilę, usiłując odgadnąć, co kryje się
między wierszami. Nie przekonała mnie.
– Jeśli ktoś nad tym faktycznie pracuje, powiedz kto?
Pokręciła głową.
– Nie mogę ci powiedzieć. Mówię ci tylko: zostaw tę sprawę w spokoju.
– Posłuchaj, Kiz: coś ci powiem. Nawet jeśli jesteś na mnie zła z tego powodu, że odszedłem, to nie
powinnaś…
– Czego nie powinnam? Wykonywać moich zadań? Słuchać rozkazów? Harry, ty już nawet nie
masz odznaki. A nad tą sprawą pracują ludzie z odznakami. Pracują, rozumiesz? I niech tak zostanie.
Zanim zdążyłem się odezwać, wypaliła ponownie.
– A mną się nie martw, dobrze? Nie jestem już zła na ciebie, Harry. Zostawiłeś mnie na lodzie, ale
to było dawno. Tak, byłam wściekła, ale mi przeszło. Oczywiście wolałabym, żeby on przysłał tu kogo
innego, ale wybrał mnie. Myślał, że może ja ciebie przekonam.
„On” to pewnie komendant, pomyślałem. Siedziałem przez chwilę w milczeniu i czekałem na
dalsze ciosy. Ale poprzestała na tym. Odezwałem się cicho, całkiem jak na spowiedzi:
– A jeśli nie mogę tego tak zostawić, to co? Jeżeli z jakichś powodów muszę nad tym pracować?
Osobistych powodów, niemających ze sprawą nic wspólnego? To co się stanie?
Gniewnie potrząsnęła głową.
– No to wtedy oberwiesz, Harry. Ci goście nie będą się pieprzyć. Znajdź sobie inną sprawę, albo w
ogóle inne zajęcie, jeśli chcesz uspokoić swoje demony.
– Jacy goście?
Kiz wstała.
– Kiz, jacy goście?
– Już ci dosyć powiedziałam. Wiadomość przekazana. Powodzenia.
Ruszyła ku drzwiom. Wstałem i poszedłem za nią, analizując w myśli wszystko, co usłyszałem.
– Kto nad tym pracuje? Powiedz mi.
Obejrzała się.
– Kiz, powiedz, kto to jest?
Zatrzymała się raptownie i odwróciła. W oczach miała złość. Zapytała prowokacyjnie:
– Przez wzgląd na to, co było? To chciałeś powiedzieć?
Cofnąłem się. Poczułem, jak odpycha mnie wytworzone przez nią gniewne napięcie. Rozłożyłem
ręce w geście rezygnacji i milczałem. Odczekała chwilę i skierowała się do wyjścia.
– Do widzenia, Harry.
Otworzyła drzwi, wyszła i zamknęła je za sobą.
– Do widzenia, Kiz.
Ale jej już nie było. Stałem tam długo i dumałem o tym, co powiedziała i czego nie powiedziała.
Coś się kryło między wierszami przekazanej przez nią wiadomości, ale jeszcze nie wiedziałem co.
Woda była zbyt mętna.
– Jesteś niezła oszołomka, moja mała – powiedziałem do siebie, przekręcając zamek.
6
Dotarcie na Woodland Hills zabrało mi prawie godzinę. Kiedyś w tym mieście było tak, że jeśli
poczekało się trochę na odpowiedni moment i pojechało w inną stronę, niż jadą wszyscy, docierało się
na miejsce w rozsądnym czasie. Teraz już nie. Teraz chyba wszystkie autostrady były równie
koszmarne, o każdej porze dnia i nocy. Ani chwili przerwy. A ponieważ przez ostatnie parę miesięcy
rzadko wybierałem się w trasę, powrót do tego był nużący i denerwujący. Kiedy miałem już tego dość,
zjechałem z autostrady przy kanionie Topanga i resztę dnia poruszałem się zwykłymi drogami.
Starałem się nie nadrabiać straconego czasu, dociskając pedał gazu, bo przeważnie jechałem przez
obszar zabudowany. W wewnętrznej kieszeni miałem piersiówkę. Gdyby mnie zatrzymali, mogłyby
być kłopoty.
Po piętnastu minutach dotarłem pod dom przy Melba Avenue. Zaparkowałem za furgonetką i
wysiadłem. Wspiąłem się na górę po drewnianej pochylni dobudowanej na schodach domu i
zaczynającej się przy samych drzwiach furgonetki.
U szczytu pojawiła się Danielle Cross i w milczeniu wpuściła mnie do środka.
– Jak on się czuje, Danny?
– Tak jak zawsze.
– No tak.
Nie wiedziałem, co innego powiedzieć. Pojęcia nie miałem, co ona sądzi, jaki ma pogląd na świat,
po tym jak wszystkie jej nadzieje i plany w ciągu jednego wieczoru zmieniły się tak diametralnie.
Wiedziałem, że nie może być dużo starsza od swego męża. Miała pewnie ze czterdzieści parę lat. Ale
wyglądała na więcej: te oczy, usta, które zdawały się zaciśnięte na stałe, z kącikami opadającymi w
dół.
Znałem drogę, więc nie musiała mnie prowadzić. Przez salon i korytarz do ostatniego pokoju po
lewej. Wszedłem tam i ujrzałem Lawtona Crossa w fotelu, tym kupionym wraz z furgonetką za
pieniądze ze zbiórki, którą ogłosił nasz związek zawodowy. Cross oglądał CNN w telewizorze
umieszczonym na stelażu wiszącym w rogu pokoju. Kolejny program o sytuacji na Bliskim
Wschodzie.
Spojrzał na mnie samymi oczyma. Twarz ani drgnęła. Nad jego brwiami widniał pasek mocujący
głowę do poduszki. Prawą rękę miał podłączoną plątaniną rurek do woreczka z bezbarwnym płynem,
który wisiał na stojaku do kroplówek, przymocowanym do tyłu fotela. Był blady, ważył na oko z
sześćdziesiąt kilogramów, obojczyki sterczały mu jak odłamki zbitych naczyń. Usta miał suche i
spękane, na głowie wronie gniazdo. Kiedy widziałem go pierwszy raz, po tym, jak zadzwonił, byłem
wstrząśnięty jego wyglądem. Starałem się powtórnie tego nie okazać.
– Cześć, Law, jak żyjesz?
Nienawidziłem tego pytania, ale czułem, że byłem mu je winny.
– A jak myślisz, Harry?
– No tak.
Jego chropowaty szept brzmiał jak głos trenera piłki nożnej, który przez czterdzieści lat wydzierał
się na graczy z linii bocznej.
– Posłuchaj – powiedziałem. – Przepraszam, że wracam tak szybko, ale wynikło jeszcze parę spraw.
– Byłeś u tego producenta?
– Tak, wczoraj go napadłem. Dał mi dwadzieścia minut.
W pokoju słyszało się niski syczący odgłos. Zwróciłem na to uwagę już poprzednio. Chyba był to
wentylator pompujący powietrze przez sieć przezroczystych rurek, biegnących pod koszulą Lawtona,
po jego szyi i policzkach do nosa.
– Coś wyszło?
– Podał parę nazwisk. Wszystkich z Eidolonu, którzy prawdopodobnie wiedzieli o pieniądzach. Nie
zdążyłem ich jeszcze namierzyć.
– A czy zapytałeś go, co znaczy „Eidolon”?
– Nie, nie przyszło mi to do głowy. Nazwisko czyjeś czy coś?
– Nie. To oznacza ducha. Różne rzeczy mi się przypominają. To tak po prostu wyskoczyło, kiedy
rozmyślałem o tej sprawie. Raz go zapytałem. Powiedział, że wziął to z wiersza. Coś o duchu
siedzącym na tronie w ciemności. Pewnie wyobraża sobie, że to on.
– Dziwaczne.
– No, Harry, może wyłącz tę niańkę. Żeby nie denerwować Danny.
Za pierwszy razem poprosił mnie o to samo. Ominąłem fotel i podszedłem do biurka. Na blacie
stało małe, plastikowe urządzonko z zapaloną zieloną lampką. Była to elektroniczna niańka,
przeznaczona dla rodziców małych dzieci – pozwalała słyszeć, czy śpią. A Cross mógł przez nią
zawołać żonę, kiedy chciał na przykład zmienić kanał. Wyłączyłem to, żebyśmy mogli porozmawiać
dyskretnie, i wróciłem przed fotel.
– Świetnie – powiedział Cross. – A teraz może byś zamknął drzwi.
Zrobiłem, co kazał. Wiedziałem, do czego zmierza.
– Masz coś dla mnie dzisiaj? – zapytał. – Tak jak prosiłem?
– Hm. No, mam.
– To dobrze. Zróbmy tak. Zajrzyj do łazienki, za tobą, i sprawdź, czy ona zostawiła tam moją
butelkę.
Na blacie wokół umywalki w łazience piętrzyły się różnorakie lekarstwa i drobny sprzęt
medyczny. Na mydelniczce stała otwarta plastikowa butelka. Trochę przypominała bidon do roweru, z
tym że szyjkę miała szerszą i trochę zakrzywioną. Pomyślałem, że pewnie po to, żeby piło się pod
wygodniejszym kątem. Pośpiesznie wyjąłem piersiówkę z kieszeni i wlałem do butelki ze setkę
bushmillsa. Kiedy przyniosłem ją do pokoju, Cross wytrzeszczył oczy przerażony.
– Nie ta! Ta jest do sikania! Wsadza się ją pod fotel.
– O cholera! Przepraszam.
Zawróciłem do łazienki i wylałem whisky do zlewu, mimo że Cross krzyczał: – Nie, po co!
Odwróciłem się do niego.
– Wypiłbym i tak.
– Nie przejmuj się. Jeszcze mam.
Wypłukawszy butelkę, odstawiłem ją na mydelniczkę i wróciłem do sypialni.
– Law, tam nie ma butelki do picia. Co mam zrobić?
– Szlag, pewnie ją zabrała. Wie, co mi chodzi po głowie. Masz piersiówkę?
– Tak. Tutaj.
– Dawaj. Niech no spróbuję.
Wyciągnąłem butelkę i odkręciłem. Podsunąłem i dałem mu łyka. Zakaszlał głośno; trochę whisky
pociekło mu po policzkach i brodzie na poduszkę.
– O Jezu! – zasapał.
– Co?
– Jezus Maria…
– Co, Law? Dobrze się czujesz? Zawołam Danny.
Zrobiłem krok do drzwi, ale zatrzymał mnie.
– Nie, nie. Nic mi nie jest. Tylko… dawno nie próbowałem. I tyle. Daj jeszcze.
– Law, musimy porozmawiać.
– Wiem. Ale najpierw daj jeszcze łyka.
Znów podsunąłem mu butelkę i wlałem do ust dobrą miarkę. Tym razem weszła dobrze. Zamknął
oczy.
– Czarny bushmills. Jezus, jakie dobre.
Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową.
– Chuj z lekarzami – powiedział. – Harry, za każdym razem masz mi, kurna, przynieść bushmillsa.
Za każdym razem.
Nie mógł ruszyć ręką ani nogą, ale i tak widziałem, jak whisky sprawia, że oczy mu łagodnieją.
– Ona nic mi nie da. Lekarze zabraniają. Tylko jak któryś z was się zjawia, mam szansę choć na
łyka. Ale to nieczęsto się zdarza. Kto by chciał przychodzić tu oglądać taki żałosny widok… Musisz
mnie odwiedzać, Harry. Sprawa guzik mnie obchodzi, rozwiążesz ją albo i nie, ale przychodź do mnie.
Jego wzrok powędrował w kierunku piersiówki.
– I przyjaciółkę też przyprowadzaj. Zawsze przychodź z przyjaciółką.
Zaczęło mi coś świtać. Zdaje się, że Cross specjalnie nie powiedział mi wszystkiego. Byłem u
niego wtedy, przed wizytą u Taylora. Od niego chciałem zacząć. Ale milczał, chciał, żebym przyszedł
jeszcze raz z butelką. Może w ogóle od początku, kiedy zadzwonił do mnie, by przypomnieć o
sprawie Angelli, chodziło mu tylko o jedno. O flaszkę.
Uniosłem piersiówkę. Była wielkości portfela.
– Specjalnie nie powiedziałeś mi wszystkiego, żebym wrócił z flaszką.
– Nie. Chciałem nawet, żeby Danny do ciebie zadzwoniła. Bo o czymś zapomniałem.
– Tak, już o tym wiem. Idę pogadać z Taylorem, a zaraz potem odwiedza mnie ktoś z szóstego
piętra i mówi, żebym dał spokój, że nad tą sprawą pracują ludzie. Ludzie, którzy się nie pieprzą.
Oczy zaczęły latać mu na boki, w tej twarzy jak maska.
– Nie – rzucił.
– Kto był u ciebie przede mną?
– Nikt. Nikt w tej sprawie.
– Do kogo przede mną dzwoniłeś?
– Do nikogo, Harry. Z ręką na sercu.
Pewnie podniosłem głos, bo drzwi otworzyły się nagle i stanęła w nich żona Crossa.
– Wszystko w porządku?
– Wszystko dobrze, Danny – odpowiedział jej mąż. – Zostaw nas.
Przez moment stała w drzwiach. Widziałem, że zerknęła na piersiówkę w mojej dłoni. Przez
moment zastanowiłem się, czy nie pociągnąć z niej, żeby dać do zrozumienia, że to moje. Ale zaraz
domyśliłem się, że dokładnie wie, co jest grane. Dłuższą chwilę stała bez ruchu, a potem popatrzyła
mi przeciągle w oczy. Po czym cofnęła się i zamknęła drzwi. Spojrzałem na Crossa.
– Jeśli nawet przedtem nie wiedziała, to teraz wie.
– Nie obchodzi mnie to. Harry, która godzina? Na ekranie nie widzę za dobrze.
Zerknąłem w róg ekranu, gdzie w CNN zawsze pokazywali czas.
– Jedenasta osiemnaście. Law, kto do ciebie przychodził? Chcę wiedzieć, kto nad tym pracuje.
– Harry, przecież mówię, nikogo nie było. O ile wiem, ta sprawa jest bardziej martwa niż moje
cholerne nogi.
– No to o czym takim mi wtedy nie powiedziałeś?
Spojrzał na butelkę. Nie musiałem o nic pytać. Przytknąłem szyjkę do jego spierzchniętych,
łuszczących się ust. Pociągnął solidny łyk. Zamknął oczy.
– O rany – powiedział. – Już mam…
Otworzył oczy, jego wzrok zaatakował mnie jak wilki powalające jelenia.
– Ona na siłę trzyma mnie przy życiu – szepnął z rozpaczą. – Myślisz, że mi to odpowiada? Pół dnia
siedzieć we własnym gównie? Dopóki żyję, ma pełen serwis – cała pensja i renta inwalidzka. Jeśli
umrę, zostanie jej tylko renta po mężu. A ja nie pracowałem tak długo, wiesz. Czternaście lat. To
byłaby mniej więcej połowa tego, co ma teraz.
Dłuższą chwilę spoglądałem na niego, zastanawiając się, czy Danny podsłuchuje pod drzwiami.
– Czego chcesz ode mnie, Law? Mam ci wyciągnąć wtyczkę? Tego nie mógłbym zrobić. Jeśli
chcesz, mogę ci załatwić prawnika, ale nigdy…
– I jeszcze źle mnie traktuje.
Znów urwałem. Poczułem jakieś ukłucie, szarpnięcie w trzewiach. Jeśli to, co powiedział, było
prawdą, to jego życie jest większym piekłem, niż można sobie wyobrazić. Ściszyłem głos i
zapytałem:
– Law, co ci zrobiła?
– Wścieka się. Robi różne głupie rzeczy. Nie chcę o tym mówić. To nie jej wina.
– Posłuchaj, mam ci sprowadzić adwokata? Mogę także załatwić pracownika socjalnego, który
zbada sytuację.
– Nie, żadnych prawników. To by się nigdy nie skończyło. I socjalnych też nie. Nie chcę. No i,
Harry, nie chcę cię wplątywać w żadne kłopoty, ale co mam zrobić? Gdybym mógł sam wyciągnąć
wtyczkę, tobym…
Parsknął. Jeden jedyny odruch, na jaki pozwalało mu bezwładne ciało. Mogłem się tylko domyślać,
jak bardzo jest sfrustrowany.
– Harry, tak się nie da żyć. To nie jest życie.
Pokiwałem głową. Podczas pierwszej mojej wizyty słowem o tym nie wspomniał. Rozmawialiśmy
o sprawie Angelli, o tym, co on pamięta. Pamięć wracała mu fragmentami. Rozmowa była trudna, ale
ani śladu rozpaczy czy obrzydzenia dla samego siebie. A i depresji tyle, ile można by się spodziewać.
Zastanawiałem się, czy alkohol wyciągnął to z niego.
– Wiesz co, pomyślę o tym – powiedziałem. – Tylko tyle mogę obiecać.
Odwrócił wzrok w stronę telewizora.
– Harry, która godzina?
Tym razem spojrzałem na własny zegarek.
– Dwadzieścia po jedenastej. Śpieszysz się gdzieś, Law? Ktoś jeszcze ma przyjść?
– Nie, nie, nic podobnego. Chcę tylko obejrzeć program o sprawach sądowych w Court TV. O
dwunastej. Rikki Klieman. Lubię ją.
– Więc masz jeszcze sporo czasu, żeby ze mną porozmawiać. Dlaczego nie zainstalujesz sobie
większego zegara?
– Danny nie chce. Podobno lekarz mówi, że patrzenie na zegar by mi szkodziło.
– Pewnie ma rację.
Nie powinienem był tego mówić. Zobaczyłem gniew w jego oczach i od razu pożałowałem tych
słów.
– Przepraszam. Nie powinienem…
– Wiesz, jak to jest, gdy nie można nawet, cholera, podnieść nadgarstka, żeby popatrzeć na
pieprzony zegarek?
– Nie, Law. Nie wiem.
– Wiesz, jak to jest srać do woreczka, który żona wyrzuca do kibla? Prosić ją o każdą cholerną
rzecz, nawet o łyk whisky?
– Przykro mi, Law.
– Taa, pewnie, że ci przykro. Wszystkim, kurwa, przykro, tylko nikt…
Urwał, odgryzł koniec zdania, jak pies szarpiący surowe mięso. Odwrócił wzrok, zamilkł. Ja też
dłuższą chwilę nic nie mówiłem, dopóki nie pomyślałem, że gniew już spłynął mu przez gardło do
Michael Connelly ZAGUBIONY BLASK Przełożył Wojciech M. Próchniewicz
Dla: Noela, Megan, Sam, Devina, Maddie, Michaela, Brendana, Connora, Callie Rachel Maggie i Katie.
Co weźmiesz do serca, zostanie w nim na zawsze. Powiedziała mi to pewna kobieta. Podobno to cytat z wiersza, w którego treść wierzyła. Ona rozumiała to tak: jeśli rzeczywiście weźmiesz sobie coś do serca, naprawdę umieścisz w tych czerwonych, aksamitnych zwojach, będziesz nosić to już zawsze. Cokolwiek się stanie, zawsze będzie tam czekało. Według niej może to być cokolwiek – osoba, miejsce, sen. Cel w życiu. Coś świętego. Powiedziała także, że w tych zwojach wszystko się łączy. Zawsze. Wszystko jest jednością i zostaje tam na zawsze, pulsując zgodnie z rytmem serca. Mam pięćdziesiąt dwa lata i nadal w to wierzę. Pamiętam o tym w nocy, kiedy próbuję zasnąć, ale nie mogę. Wtedy wszystkie ścieżki zdają się łączyć i widzę ludzi, których kochałem, nienawidziłem, którym pomagałem i których raniłem. Widzę sięgające ku mnie dłonie. Słyszę bicie serca i dobrze wiem, co mam robić. Mam cel w życiu i jestem świadomy, że nie mogę ani zawrócić, ani zmienić drogi. I właśnie wtedy wiem, że co weźmiesz do serca, zostanie w nim na zawsze.
1 Ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałbym się po Alexandrze Taylorze, było to, że sam otworzy mi drzwi. Stawiało to pod znakiem zapytania wszystko, co wiedziałem dotąd o Hollywood. Zdawało mi się, że facet, którego filmy zarobiły miliardy dolarów, nigdy nikomu sam drzwi nie otwiera. Powinien przecież mieć zatrudnionego na pełen etat odźwiernego w liberii, który wpuściłby mnie, i to dopiero po dokładnym sprawdzeniu mojej tożsamości oraz ustaleniu, czy jestem umówiony. Potem przekazałby mnie kamerdynerowi albo pokojówce. Ta zaprowadziłaby mnie do pana domu, stąpając przede mną bezszelestnie jak padający śnieg. Lecz w posiadłości przy Crest Road w Bel-Air nikogo takiego nie było. Brama była otwarta. A kiedy zaparkowałem na podjeździe i zapukałem do drzwi, otworzył mi sam mistrz kina akcji i wprowadził do wnętrza o wymiarach chyba żywcem skopiowanych z terminalu lotniska międzynarodowego w Los Angeles. Taylor był dużym facetem. Miał ponad metr osiemdziesiąt i ważył pewnie ze sto trzydzieści kilo. Wyglądał przy tym nieźle, z kędzierzawą brązową czupryną i kontrastującymi z nią niebieskimi oczami. Zarost na podbródku przydawał mu nieco artystycznego wyrafinowania, choć branża, w której pracował, niewiele miała wspólnego ze sztuką. Ubrany był w miękki błękitny dres, na oko droższy niż całe moje ubranie. Wokół szyi – ciasno owinięty biały ręcznik z końcami wpuszczonymi pod bluzę. Policzki miał rumiane i ciężko oddychał. Najwyraźniej w czymś mu przeszkodziłem, bo wydawał się nieco roztargniony. Przyjechałem do niego w moim najlepszym jasnoszarym, jednorzędowym garniturze, za który trzy lata temu dałem tysiąc dwieście dolarów. Nie nosiłem go od dobrych dziewięciu miesięcy i po wyciągnięciu z szafy musiałem oczyścić marynarkę z kurzu. Byłem świeżo ogolony i wiedziałem, czego chcę, pierwszy raz od wielu miesięcy odkąd odwiesiłem ten garnitur na wieszak. – Proszę – powiedział Taylor. – Wszyscy mają dzisiaj wychodne, a ja właśnie ćwiczyłem. Na szczęście siłownia jest blisko, bo inaczej w ogóle bym pana nie usłyszał. To duży dom. Cofnął się zapraszająco. Nie podał mi ręki. Pamiętam, że cztery lata temu, kiedy go poznałem, też tego nie zrobił. Ruszył pierwszy, mnie zostawiając zamknięcie drzwi. – Może porozmawiamy, kiedy będę ćwiczył na rowerze? Chciałbym skończyć. – Oczywiście. Szliśmy przez marmurowy hol, Taylor trzy kroki przede mną, jakbym należał do jego orszaku. Widocznie tak mu było wygodnie, a mnie to nie przeszkadzało. Przynajmniej mogłem się rozejrzeć. Szereg okien po lewej stronie wychodził na wypielęgnowany, świadczący o bogactwie trawnik wielkości boiska futbolowego. Dalej spostrzegłem budynek, wyglądający na dom dla gości albo kryty basen. Albo jedno i drugie. Stał przed nim wózek golfowy, widać też było ślady kół prowadzące przez strzyżoną trawę tam i z powrotem. Los Angeles znałem na wylot – od najnędzniejszych gett po rezydencje na szczytach wzgórz. Ale pierwszy raz widziałem w obrębie miasta posiadłość tak dużą, że trzeba jeździć po niej elektrycznym wózkiem. Na ścianie po prawej wisiały oprawione w ramki plakaty z tego mnóstwa filmów, które wyprodukował Alexander Taylor. Parę z nich widziałem, kiedy puszczali je w telewizji, a resztę pamiętałem ze zwiastunów. Przeważnie były to filmy akcji, z tych, co to idealnie pasują na długość trzydziestosekundowej reklamówki i wcale potem nie ma się ochoty oglądać reszty. Żadnego z nich nie można uznać za sztukę, obojętnie jaka byłaby definicja tego słowa. Ale dla Hollywood było w nich coś ważniejszego niż sztuka. Były dochodowe. A to podstawa dla wszystkich innych podstaw. Taylor, nie zwalniając, skręcił w prawo. Wszedłem za nim do sali ćwiczeń. Jak dla mnie, nadawała
słowu „fitness” całkiem nowe znaczenie. Pod ścianami stały wszystkie możliwe rodzaje atlasów, a na środku znajdowało się coś, co wyglądało na pełnowymiarowy ring bokserski. Taylor gładko wskoczył na stacjonarny rowerek, wcisnął parę przycisków na cyfrowym ekraniku przed sobą i zaczął pedałować. Przed nami, wysoko na ścianie, wisiały obok siebie trzy wielkie, płaskie telewizory, nastawione na dwa konkurencyjne 24-godzinne kanały informacyjne oraz serwis ekonomiczny Bloomberga. Bloomberg miał włączony dźwięk. Taylor wyłączył go pilotem. I znów, takiej uprzejmości się po nim nie spodziewałem. Kiedy dzwoniłem do jego sekretarki, żeby się umówić, odniosłem wrażenie, że powinienem być szczęśliwy, iż w ogóle umożliwia mi się zadanie paru pytań, nawet jeśli wielki człowiek będzie jednocześnie gadał przez komórkę. – Nie ma pan partnera? – zapytał Taylor. – Zdawało mi się, że wy przeważnie pracujecie w parach. – Ja wolę sam. I urwałem na chwilę. Stałem bez słowa, a Taylor rozkręcał się i nabierał rytmu. Miał pod pięćdziesiątkę, ale wyglądał znacznie młodziej. Może wystarczy się tylko otoczyć tymi wszystkimi maszynami sportowymi, atrybutami młodości, niezależnie, czy używa się ich czy nie? A może chodzi o peelingi twarzy i zastrzyki z toksyny botulinowej? – Mogę dać panu trzy mile – powiedział, zdejmując ręcznik z szyi i wieszając go na kierownicy. – To będzie jakieś dwadzieścia minut. – W porządku. Sięgnąłem po notatnik do wewnętrznej kieszeni marynarki. Jego spiralny druciany grzbiet zahaczył o podszewkę. Czułem się jak głupek, usiłując go odczepić. W końcu po prostu szarpnąłem, usłyszałem trzask dartej tkaniny i zamaskowałem zakłopotanie uśmiechem. Taylor zrobił mi przysługę, odwracając wzrok i wpatrując się w jeden z milczących telewizorów. Zdaje się, że z mojego dawniejszego życia najbardziej mi brakuje tamtych wszystkich drobiazgów. Przez ponad dwadzieścia lat nosiłem w wewnętrznej kieszeni notes w okładce. Nie wolno było używać takich na spirali – sprytny adwokat mógłby twierdzić, że wydarto z niego strony z notatkami świadczącymi na korzyść oskarżonego. Oprawny notes rozwiązywał ten problem, a także lepiej obchodził się z podszewką. – Ucieszyłem się, że ma pan coś dla mnie – rzekł Taylor. – Zawsze mnie niepokoiła ta sprawa Angie. Cały czas. To była dobra dziewczyna, wie pan? I przez cały czas wydawało mi się, żeście sobie tę sprawę odpuścili. Że była po prostu mało ważna. Kiwnąłem głową. Podczas rozmowy z sekretarką starannie dobierałem słowa. I chociaż wprost jej nie okłamałem, to jednak miałem na sumieniu parę niedomówień, tak by resztę dośpiewała sobie sama. Musiałem tak zrobić. Gdybym jej powiedział, że jestem byłym gliniarzem, pracującym prywatnie nad starą sprawą, pewnie nie dopuściłaby mnie do mistrza kina kasy nawet na kilometr. – Zanim zaczniemy… Zdaje mi się, że nastąpiło drobne nieporozumienie. Nie wiem, co powiedziała panu sekretarka, ale ja nie jestem policjantem. Już nie. Taylor na chwilę przestał pedałować, ale szybko wrócił do poprzedniego rytmu. Twarz miał czerwoną i pocił się obficie. Sięgnął do stojaka na napoje obok panelu sterującego, wyciągnął stamtąd okulary do czytania i wąską kartkę z logo swojej firmy producenckiej – kwadratem wypełnionym plątaniną krzywych linii – i paroma odręcznymi zapiskami poniżej. Założył okulary i zmrużył oczy, czytając. – Tutaj widzę co innego. Detektyw Harry Bosch, policja Los Angeles. Audrey to napisała. Pracuje u mnie od osiemnastu lat. Od czasów, gdy jeszcze kręciłem w Dolinie cały ten szajs na rynek wideo. Ona zna się na swojej pracy. I zwykle jest bardzo dokładna. – Długie lata miałem właśnie takie stanowisko. Ale rok temu odszedłem na emeryturę. Może przez telefon trochę niejasno się wyraziłem. Proszę nie winić jej za to.
– Nie mam zamiaru. Spojrzał na mnie, pochylając głowę, by zerknąć znad okularów. – W takim razie, co mogę zrobić dla pana, panie detektywie… a może powinienem powiedzieć „panie Bosch”? Mam jeszcze dwie i pół mili, a potem żegnam pana. Po prawej stronie Taylora była ławeczka do wyciskania. Podszedłem do niej i usiadłem. Wyciągnąłem długopis z kieszeni koszuli tym razem nic się nie podarło – i przygotowałem się do notowania. – Nie wiem, czy pan pamięta, ale my już kiedyś rozmawialiśmy. Cztery lata temu, kiedy znaleziono ciało Angelli Benton w holu jej własnego domu, ja dostałem tę sprawę. Rozmawialiśmy w pana gabinecie w Eidolon. Była ze mną partnerka, Kiz Rider. – Pamiętam. Czarna. Powiedziała, że znała Angie. Z fitnessu, zdaje się. Pamiętam, że wtedy wzbudziliście we mnie zaufanie. Ale potem zniknęliście i nigdy się nie odezwaliście… – Zabrali nam tę sprawę. My byliśmy z Wydziału Hollywood. Ale parę dni później, po napadzie i strzelaninie, sprawę przejął Wydział Zabójstw i Napadów. Rowerek piknął cicho i pomyślałem, że chyba Taylor przejechał pierwszą milę. – Pamiętam tych gości – rzucił z niechęcią. – Głupi i głupszy. Nie spodobali mi się. Przypominam sobie, że któryś z nich bardziej niż sprawą zainteresowany był wkręceniem się na konsultanta technicznego do moich filmów. Co się z nimi stało? – Jeden nie żyje, a drugi odszedł z policji. Dorsey i Cross. Znałem ich obu. Wbrew temu, co mówił Taylor, byli to zdolni śledczy. Do ich wydziału nikt nie dostawał się ot tak. Jack Dorsey i Lawton Cross zasłynęli też w światku policyjnym jako partnerzy mający wyjątkowego pecha, o czym nie miałem zamiaru informować Taylora. Kiedy pracowali nad sprawą, którą dostali parę miesięcy po sprawie Angelli Benton, wpadli na chwilę do hollywoodzkiego baru na lunch i regenerującą setkę. Siedzieli sobie w loży, jedli sandwicze z szynką i sączyli ze szklaneczek bushmillsa, kiedy do knajpy wpadł uzbrojony bandyta. Opowiadano, że Dorsey, który siedział przodem do drzwi, zerwał się, lecz był zbyt wolny. Został trafiony, zanim odbezpieczył pistolet, a padając na podłogę, już nie żył. Crossowi kula drasnęła czaszkę, ale druga trafiła go w szyję i utkwiła w kręgosłupie. Na koniec napastnik zastrzelił barmana, z małej odległości. – A co potem się stało z tą sprawą? – zapytał Taylor retorycznie, bez cienia sympatii w głosie dla upadłych gliniarzy. – Nic a nic. Dam sobie uciąć rękę, że zbiera kurz jak ten pana tani garniturek, co go pan wyciągnął z szafy, wybierając się do mnie. Przełknąłem zniewagę, bo nie miałem wyjścia. Kiwnąłem głową, jakbym się z nim zgadzał. Nie wiedziałem, czy jego złość spowodowana była nierozwiązaną zagadką morderstwa Angelli Benton, czy tym, co się stało potem, napadem i następnym morderstwem, czy może faktem, że musiał wówczas przerwać kręcenie filmu. – Ci dwaj pracowali nad tym pełną parą przez sześć miesięcy odpowiedziałem. – A potem pojawiły się inne sprawy. Cały czas się pojawiają, wie pan. To nie jest tak, jak w pana filmach. Choć szkoda. – Jasne, zawsze są inne sprawy – odrzekł Taylor. – To wygodny wykręt, nie? Wszystko można zwalić na nadmiar pracy. A dziewczyna nie żyje, pieniędzy nie ma – no to trudno. Następny proszę. Szybciej, szybciej. Odczekałem chwilę, żeby mieć pewność, czy skończył. Nie skończył. – Ale teraz minęły cztery lata i pojawia się pan. O co chodzi, panie Bosch? Naciągnął pan jej rodzinę na prywatne śledztwo? Tak czy nie? – Nie. Cała jej rodzina mieszka w Ohio. Nie kontaktowałem się z nimi. – No to o co chodzi? – Sprawa jest nierozwiązana. Dręczy mnie to. Nie wydaje mi się, by ktoś się do tego jeszcze hmm…
przykładał. – I tyle? Skinąłem głową. Taylor też skinął, sam do siebie. – Pięćdziesiąt kawałków – mruknął. – Słucham? – Zapłacę panu pięćdziesiąt tysięcy, jeśli pan tę sprawę rozwikła. A jak nie – to filmu nie będzie. – Widzi pan, myli się pan trochę. Nie chcę tych pieniędzy a to nie jest film. Potrzebna mi tylko pana pomoc. – Proszę posłuchać: dobrą historię to ja poznaję od razu: detektyw, którego dręczy ta jedna nierozwiązana sprawa. To dobry, sprawdzony, uniwersalny motyw. Pięćdziesiąt z góry, a co potem – możemy pogadać. Podniosłem z ławki notes, długopis i wstałem. Wszystko to zmierzało w złym kierunku. – Dziękuję, że poświęcił mi pan czas, panie Taylor. Jak nie będę umiał trafić do wyjścia, to wystrzelę racę. Po pierwszym kroku w kierunku drzwi rower zabrzęczał drugi raz. Taylor odezwał się do moich pleców. – Finiszuję, panie Bosch. Proszę wrócić i zadać mi te pytania. Jak pan nie chce pięćdziesięciu kawałków, to nie będę się napraszał. Odwróciłem się do niego, ale nie ruszyłem z miejsca. Ponownie otworzyłem notatnik. – Po pierwsze, ten napad – powiedziałem. – Kto z pana firmy wiedział o dwóch milionach dolarów? To znaczy, kto znał szczegóły? Skąd mieli je przywieźć? Czym? Wszystkie osoby i detale, jakie tylko pan pamięta. Chcę zacząć to wszystko od zera.
2 Angella Benton zginęła w swoje dwudzieste czwarte urodziny. Nienaturalnie skręcone zwłoki znaleziono na hiszpańskiej terakocie w holu apartamentowca, gdzie mieszkała, na Fountain, niedaleko La Brea. Klucz był w skrzynce na listy wraz z dwiema kartkami urodzinowymi, wysłanymi z Columbus – jedna od matki, druga od ojca. Okazało się potem, że wcale nie są rozwiedzeni. Każde z nich chciało po prostu napisać życzenia od siebie. Benton została uduszona. Przed śmiercią lub po, choć raczej po, sprawca rozdarł jej bluzkę i biustonosz, obnażając piersi. Potem masturbował się nad zwłokami, pozostawiając kilka kropel nasienia, skrzętnie zebranego przez techników do analizy DNA. Torebka Angelli zniknęła i nigdy jej nie znaleziono. Godzinę śmierci określiliśmy na „pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy”. Ciało znalazł jeden z mieszkańców domu, wychodząc z psem na spacer około 0.30. I tu pojawiam się ja. Byłem starszym detektywem w hollywoodzkiej komendzie policji Los Angeles. Miałem dwoje partnerów. Wtedy pracowaliśmy trójkami, taki eksperymentalny program, mający na celu szybkie rozwiązywanie spraw. Pagery obudziły mnie, Kizmin Rider i Jerry’ego Edgara o pierwszej w nocy. Dostaliśmy sprawę Angelli. Spotkaliśmy się pod komendą, zatankowaliśmy dwa fordy crown victoria i pojechaliśmy na miejsce przestępstwa. Denatkę zobaczyliśmy pierwszy raz jakieś dwie lub trzy godziny od momentu śmierci. Leżała na boku na brązowej terakocie koloru zaschniętej krwi. Oczy miała otwarte i wytrzeszczone, co szpeciło jej ładną buzię. Białka były przekrwione. Zauważyłem, że prawie nie miała biustu – jej pierś wyglądała niemal chłopięco. Pomyślałem sobie, że musiała mieć kompleks, tutaj, w mieście, gdzie fizyczne piękno często liczy się bardziej niż inne zalety. Rozdarcie bluzki i stanika jeszcze przydawało zbrodni okrucieństwa, jakby nie wystarczyło pozbawić tę dziewczynę życia, ale trzeba było jeszcze wystawić na widok publiczny jej najintymniejsze słabości. Najbardziej jednak utkwiły mi w pamięci jej ręce. Kiedy sprawca rzucił ją, martwą, na podłogę, dłonie przedziwnie złożyły się razem. Nieco po lewej stronie ciała, nad głową, jakby wyciągała je do kogoś, prosząco, niemal błagalnie. Kojarzyły mi się z renesansowymi malowidłami, z dłońmi potępionych wyciągniętymi do nieba w prośbie o zmiłowanie. Pracowałem w życiu przy ponad tysiącu zabójstw i nigdy jeszcze układ ciała ofiary tak mnie nie zastanowił. Może i zbyt dużą wagę przywiązywałem w tamtej chwili do pozycji, w jakiej znaleziono ciało, w końcu przypadkowej. Ale każda sprawa to bitwa w niekończącej się wojnie. Mówię wam: za każdym razem, kiedy się rusza do boju, trzeba coś mieć ze sobą. Coś, czego można się trzymać, coś, co daje siłę. W tym wypadku były to właśnie ręce. Nie mogłem ich zapomnieć. Wydawało mi się, że są wyciągnięte do mnie. Dalej tak myślę. Śledztwo od razu dostało kopa, bo Kizmin Rider rozpoznała ofiarę. Znały się po imieniu, z fitnessu na El Centro, gdzie obie ćwiczyły. Rider nie mogła trenować regularnie z powodu ruchomych godzin pracy. Chodziła tam o różnych porach, w różne dni, zależnie od tego, kiedy miała czas i nad jaką sprawą akurat pracowała. Często spotykała Benton, a w końcu, ćwicząc na sąsiednich stepperach, zaczęły rozmawiać. Rider wiedziała, że Benton stara się zrobić karierę w branży filmowej. Pracowała jako asystentka producenta w Eidolon Productions, firmie prowadzonej przez Alexandra Taylora. Filmy też kręci się o różnych porach doby – kiedy dostępna jest obsada i plan. A więc i Benton chodziła na siłownię podobnie nieregularnie jak Rider. Miała też niewiele czasu na randki. Powiedziała Rider, że przez ostatni rok umówiła się tylko dwa razy i nie ma stałego faceta.
Była to jednak powierzchowna znajomość – Rider nigdy nie spotkała Angelli poza siłownią. Obie były młodymi czarnymi kobietami, starającymi się, by własne ciało nigdy ich nie zawiodło, kiedy pracowicie wspinają się po stromych stopniach kariery w dwóch różnych światach. Choć na początek dobre było i to. Wiedzieliśmy od razu, z kim mamy do czynienia – z odpowiedzialną, pewną siebie młodą kobietą, dbającą zarówno o zdrowie, jak i o karierę. Taki styl jej życia pozwolił nam od razu wyeliminować sporo błędnych tropów, którymi moglibyśmy pójść. Ale niestety Rider pierwszy raz prowadziła śledztwo w sprawie, w której znała ofiarę morderstwa. Już na miejscu zbrodni zauważyłem, że się zawahała. Zwykle przy oględzinach i pierwszych hipotezach była dość aktywna, tym razem jednak milczała, dopóki ktoś się do niej nie odezwał. Nie było żadnych świadków. Hol nie był widoczny z ulicy i doskonale maskował mordercę. Mógł się tu wśliznąć, zaczaić i zaatakować, bez obawy że zauważy go ktoś z zewnątrz. Istniało jednak ryzyko. W każdej chwili mógł pojawić się ktoś z mieszkańców. Gdyby facet z pieskiem zszedł na dół godzinę wcześniej, zapewne byłby świadkiem morderstwa. Mógłby ją uratować albo samemu paść ofiarą. Anomalie. Sporo pracy poświęcało się na zbadanie anomalii. Wydawało się, że morderca wykorzystał okazję, że śledził ją i wybrał moment, kiedy była w osłoniętym miejscu. Jednakże pewne aspekty sprawy sugerowały, że znał ten hol i mógł się tu czaić, jak łowca zastawiający pułapkę z przynętą i czekający na ofiarę. Anomalie. Angella Benton miała co najwyżej metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, ale przecież była sprawną, młodą dziewczyną. Rider widziała, jak trenuje, i miała pojęcie o jej sile i wytrzymałości. Jednak śladów walki nie było. Analiza śladów spod paznokci nie wykryła ani krwi, ani naskórka należącego do innej osoby. Czyżby znała mordercę? Dlaczego nie walczyła? Masturbacja i rozdarcie bluzki sugerowały motyw psychoseksualny. Takie zbrodnie popełnia się samotnie. Ale Angella nie walczyła o życie – jakby od razu się poddała. Może był więcej niż jeden sprawca? Przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny staraliśmy się zebrać dowody, zawiadomić kogo trzeba i przeprowadzić pierwsze przesłuchania osób mających oczywisty związek z miejscem zbrodni. Dopiero drugiego dnia zaczęliśmy robić odsiew faktów i rozpracowywać anomalie, próbując rozłupać je jak orzechy. I pod koniec drugiej doby doszliśmy do wniosku, że scena zbrodni została zaaranżowana – że morderca upozorował pewne fakty, żeby ukryć inne elementy przestępstwa. Doszliśmy do wniosku, że ten człowiek uważa, że jest od nas sprytniejszy, że wmanewruje nas w tropienie seksualnego mordercy. Tymczasem naprawdę chodziło o coś zupełnie innego. Na ten trop naprowadziła nas znaleziona na ciele dziewczyny sperma. Studiując zdjęcia zauważyłem, że krople nasienia idą po klatce piersiowej ofiary w linii prostej, tak jak rzekomo miały padać. Ale poszczególne kropelki były okrągłe. Wszyscy śledczy wiedzą o śladach krwi, że okrągłe krople powstają, kiedy skapnie ona pionowo na jakąś powierzchnię. Kiedy tryska ukośnie lub powierzchnia jest nachylona, krople są eliptyczne. Zapytaliśmy eksperta, czy to samo dotyczy innych płynów ustrojowych. Potwierdził i to wyjaśniło jedną z anomalii. Wysnuliśmy teorię, według której morderca lub mordercy prawdopodobnie przynieśli spermę ze sobą i rozlali ją na zwłokach jako kamuflaż. Zmieniliśmy więc kierunek śledztwa. To już nie była sprawa, w której ofiara wchodzi w pole rażenia zabójcy. Angella Benton sama była polem rażenia. Coś w jej życiu i okolicznościach zwabiło ku niej mordercę. Zaczęliśmy analizować jej życie i pracę, szukając tego ukrytego motywu, który doprowadził do morderstwa. Ktoś chciał, żeby nie żyła i uważał się za sprytnego na tyle, by sądzić, że skutecznie zamaskuje ten motyw, pozorując tło seksualne. I choć publicznie w mediach trąbiliśmy o seksualnym zboczeńcu, dyskretnie rozglądaliśmy się zupełnie za czym innym. Trzeciego dnia Edgar zajął się sekcją zwłok i piętrzącymi się papierami, a Rider i ja wyjechaliśmy
na miasto. Dwanaście godzin siedzieliśmy w biurach Eidolon Production, w Archway Pictures w Melrose. Machina do robienia filmów Taylora zajmowała prawie jedną trzecią całego biurowca. Ponad pięćdziesięciu pracowników. Angella Benton miała kontakt ze wszystkimi, w końcu była asystentką producenta. To stanowisko lokuje się na samym dole hollywoodzkiej drabiny. Taki goniec, przynieś-wynieś-pozamiataj. Nie miała nawet swojego pokoju, tylko biurko w pakamerze bez okien. Bez znaczenia – i tak cały dzień uganiała się między biurem w Archway a planami filmowymi. W tym momencie Eidolon realizował dwa filmy i serial telewizyjny, każde w innym miejscu Los Angeles. Każda z tych produkcji była miastem w mieście, wędrowną osadą, która prawie codziennie pakowała się i przeprowadzała gdzie indziej. Kolejna setka ludzi, którzy prawdopodobnie mieli styczność z Angellą Benton, i trzeba ich było przesłuchać. Zadanie zaczynało nas przytłaczać. Złożyliśmy wniosek o pomoc – o przydzielenie dodatkowych osób do prowadzenia przesłuchań. Porucznik nie miał nikogo wolnego. Tymczasem same przesłuchania w Eidolonie zajęły Rider i mnie cały dzień. Wtedy właśnie, jedyny raz, miałem okazję rozmawiać z Taylorem. Trwało to pół godziny i było bardzo powierzchowne. Oczywiście znał Angellę, ale niezbyt dobrze. Ona była na dole drabiny, on na samym szczycie. Stykali się nieczęsto, a ich kontakty były równie powierzchowne. Poza tym pracowała w firmie od niecałych sześciu miesięcy i nie on ją zatrudnił. Tego pierwszego dnia na nic nie trafiliśmy. To znaczy, żadne przesłuchanie nie przyniosło nowych danych ani nie ukierunkowało śledztwa. Stanęliśmy przed ścianą. Nikt z przesłuchiwanych nie miał zielonego pojęcia, dlaczego ktoś miałby zabić Angellę Benton. Postanowiliśmy, że następnego dnia rozdzielimy się: każde z nas zajmie się ludźmi od produkcji jednego filmu i będzie przesłuchiwać ich na planie. Edgar wybrał serial kręcony w Valencii. Familijna komedia o małżeństwie mającym jedynaka, który knuje, żeby rodzice nie mieli już więcej dzieci. Rider wzięła film w Santa Monica, bo tam miała najbliżej. Była to historia faceta, którego piękna koleżanka z pracy dostała anonimową walentynkę, a on podszył się pod jej autora. Wynikł romans, a mężczyzna przez cały czas dławił w sobie to początkowe kłamstwo, które rosło w nim jak rak. Mnie został drugi film kinowy, w Hollywood. Wysokobudżetowa historia kryminalna o złodzieju, który kradnie walizkę z dwoma milionami dolarów, nie wiedząc, że należy ona do mafii. Jako najstarszy stopniem, byłem szefem zespołu. Zdecydowałem zatem nie zawiadamiać Taylora i reszty kierownictwa firmy, że ludzie od nas pojawią się na miejscu realizacji filmów. Nie chciałem, by ta informacja nas wyprzedziła. Po prostu podzieliliśmy plany filmowe między siebie i ustaliliśmy, że pojawiamy się tam z zaskoczenia i przebijamy się siłą naszych odznak. To, co zdarzyło się następnego dnia, zaraz po moim przybyciu na plan, jest dobrze udokumentowane. Czasem analizuję swoje kroki i żałuję, że nie przyjechałem tam dzień wcześniej. Na pewno ktoś wspomniałby przy mnie o forsie i udałoby mi się skojarzyć fakty. Tak czy owak, prowadziliśmy śledztwo jak trzeba. Wykonywaliśmy właściwe ruchy we właściwym czasie. Nie miałem żadnych wyrzutów. Czwartego dnia rano już nie miałem tej sprawy. Wkroczył Wydział Zabójstw i Napadów i wszystko przejął. Za robotę zabrali się Jack Dorsey i Lawton Cross. Było tu wszystko, co Wydział lubi: filmy, pieniądze i morderstwo. Ale do niczego nie doszli, zajęli się więc innymi sprawami, a potem – jak wiadomo – wpadli na sandwicza i szklaneczkę do Nata, gdzie dostali trochę więcej, niż zamówili. Sprawa umarła razem z Dorseyem. Cross przeżył, lecz nigdy nie wrócił do zdrowia. Obudziwszy się z sześciotygodniowej śpiączki, nie pamiętał strzelaniny i był sparaliżowany od szyi w dół. Oddychała za niego maszyna; wiele osób z Wydziału sądziło, że miał większego pecha niż Dorsey – wprawdzie ocalał, ale już nie żył naprawdę. Tymczasem sprawa Angelli Benton porastała kurzem. Wszystko, czego dotknęli Dorsey i Cross, było skażone ich pechem, ciążyła nad tym klątwa. Nikt już nie wracał do tamtego morderstwa. Co
sześć miesięcy ktoś z Wydziału wyciągał akta, zdmuchiwał kurz, dopisywał w dokumentach „brak nowych wniosków” i odkładał z powrotem na półkę. To się nazywa w LAPD należytą starannością. Minęły cztery lata i znalazłem się na emeryturze. Niby powinno być mi dobrze. Dom spłacony, samochód kupiony za gotówkę i emerytura, która na moje potrzeby wystarcza aż nadto. Jakbym był na wakacjach. Żadnej pracy, żadnych nerwów, żadnych problemów. Ale czegoś mi brakowało. Gdzieś w głębi to czułem. Żyłem jak muzyk jazzowy czekający na koncert. Późno się kładłem, gapiłem się na ściany i piłem za dużo czerwonego wina. Trzeba było albo wstawić instrument do lombardu, albo zacząć znów na nim grać. I wtedy zadzwonił do mnie Lawton Cross. W końcu doszły do niego słuchy, że odszedłem z policji. Poprosił żonę, żeby zadzwoniła do mnie i przytrzymała mu słuchawkę, tak by mógł rozmawiać. – Harry, przypomina ci się czasem Angella Benton? – Cały czas – odpowiedziałem. – Mnie też, Harry. Wróciła mi pamięć i dużo myślę o tamtej sprawie. I to wystarczyło. Kiedy ostatni raz wychodziłem z budynku hollywoodzkiej komendy, pomyślałem, że to już koniec, że już obejrzałem ostatnie zwłoki w życiu i przesłuchałem ostatniego gościa, o którym wiedziałem, że kłamie. Ale zabezpieczyłem się na dwie strony. Wyniosłem pudło pełne papierów – skopiowane akta nierozwiązanych hollywoodzkich morderstw z ostatnich dwunastu lat. Była tam i Angella Benton. Nie musiałem otwierać teczki, żeby przypomnieć sobie szczegóły: jak wyglądało jej ciało na podłodze z kafelków, obnażone i zbezczeszczone! Ta zadra wciąż we mnie tkwiła. Było mi przykro, że zapomniano o niej wśród tych fajerwerków, co wydarzyły się później, jakby jej życie było nieważne, odkąd ukradziono dwa miliony dolarów. Nigdy nie rozwiązałem tej sprawy. Zanim zdążyłem się dobrze przyłożyć, grube ryby zabrały mi ją. Tak się zdarza w LAPD. Ale to było dawno, a teraz to inna historia. Telefon od Crossa wszystko zmienił. Skończyłem moje przydługie wakacje. Zacząłem na nowo pracę.
3 Nie miałem już policyjnej odznaki, ale wciąż tkwiły we mnie tysiące skojarzonych z tą blachą nawyków i instynktów. Zawsze znakomicie ułatwiała robotę, więc łapałem się na ciągłym sięganiu po nią, jak nawrócony palacz, którego ręce wciąż grzebią w kieszeniach koszuli, choć nic tam nie ma. Prawie trzydzieści lat byłem częścią instytucji, która propagowała izolację od świata zewnętrznego, ten etos „my kontra oni”. Byłem wyznawcą tej mundurowej religii, a nagle znalazłem się poza nią, ekskomunikowany, wykluczony. Nie miałem blachy. Nie byłem już jednym z „nas”. Byłem jednym z „nich”. Mijały miesiące, a ja każdego dnia na przemian to żałowałem, to cieszyłem się, że odszedłem. Starałem się oddzielić odznakę i to, co symbolizowała, od mojego życia. Wieki całe uważałem, że to jest nie do zrobienia, że ja to ona. Ale po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że moja własna tożsamość zwycięża. Lecz misja pozostała bez zmian. Z odznaką czy bez, miałem reprezentować umarłych. Po rozmowie z Lawtonem Crossem, kiedy odłożyłem słuchawkę, poczułem, że jestem gotowy i że pora zacząć działać. Wyciągnąłem z szafy w korytarzu pudło z zakurzonymi fiszkami i głosami umarłych. Przemawiali do mnie w moich wspomnieniach. W relacjach z miejsc zbrodni. Najlepiej z nich wszystkich pamiętałem Angellę Benton, jej martwe ciało skurczone na hiszpańskiej terakocie, jej ręce wyciągnięte nad głowę, sięgające ku mnie. Już miałem cel w życiu.
4 Następnego ranka po rozmowie z Taylorem usiadłem sobie w jadalni przy stole, w moim domu na Woodrow Wilson Drive. W kuchni miałem przygotowany dzbanek gorącej kawy, a w zmieniarce pięć kompaktów z późnym Artem Pepperem, kiedy grał jako sideman. Przed sobą rozłożyłem papiery i zdjęcia z akt sprawy Angelli Benton. Papiery były niekompletne, bo WZiN przejął sprawę, zanim śledztwo doprowadziło do czegoś konkretnego, a więc jeszcze przed napisaniem wielu ważnych raportów. Był to zaledwie punkt startowy. Tak więc teraz, po czterech latach przerwy, miałem do dyspozycji tylko tyle. Oraz listę nazwisk, które wczoraj podał mi Taylor. Kiedy przeglądałem materiały, przygotowując się do dnia pełnego tropienia nazwisk i umawiania się na przesłuchania, moją uwagę zwrócił niewielki stosik wycinków z gazet, których brzegi zdążyły już pożółknąć w teczce. Zacząłem je czytać. Na początku morderstwo Angelli Benton zasłużyło sobie tylko na krótką notkę w „Los Angeles Timesie”. Pamiętam, jak mnie to wtedy sfrustrowało. Potrzebowaliśmy świadków. Nawet nie tyle świadków samego przestępstwa, ile osób, które zauważyły samochód sprawcy albo widziały, jak wychodził. Musieliśmy wiedzieć, co robiła ofiara przed atakiem. Miała urodziny. Z kim i gdzie spędziła wieczór, zanim wróciła do domu? Jedną z lepszych metod na zebranie relacji od ludzi jest właśnie artykuł w gazecie. A ponieważ „Times” postanowił zamieścić tylko notatkę, wciśniętą gdzieś w rogu na stronach lokalnych, prawie nikt się nie odezwał. Kiedy zadzwoniłem do reporterki, by wyrazić swoje niezadowolenie, powiedziała mi, że według ostatnich badań czytelnikom nie podoba się gazeta pisząca tylko o zbrodniach i śmierci. A także że okienko na informacje o przestępstwach coraz bardziej się zmniejsza i nic się na to nie poradzi. W ramach zadośćuczynienia napisała jednak drugą notkę, w której dodała, że policja prosi czytelników o pomoc. Lecz ten artykulik był jeszcze krótszy niż poprzedni i jeszcze mniej widoczny. Ani jedna osoba do nas nie zadzwoniła. Wszystko to zmieniło się trzy dni później, gdy sprawa stała się numerem jeden w gazetach i we wszystkich lokalnych wiadomościach telewizyjnych. Wziąłem do ręki pierwszy z wycinków z pierwszej strony gazety i przeczytałem go jeszcze raz. PRAWDZIWA STRZELANINA NA PLANIE FILMOWYM JEDNA OSOBA ZABITA, JEDNA RANNA. POTYCZKA POLICJANTÓW I ZŁODZIEI WŚRÓD ICH KINOWYCH SOBOWTÓRÓW. Keisha Russell, „Los Angeles Times” W piątek rano w świat iluzji wtargnęła tragiczna rzeczywistość. Doszło do wymiany strzałów między policją i pracownikami ochrony a uzbrojonymi rabusiami, kradnącymi dwa miliony dolarów w gotówce. Pieniądze były rekwizytem w filmie. Postrzelono dwóch pracowników banku, jednego z nich śmiertelnie. Uzbrojeni bandyci, zanim odjechali z pieniędzmi, otworzyli ogień do pracowników ochrony oraz prawdziwego policjanta z policji kryminalnej, który akurat był na planie. Według rzecznika policji, ślady krwi znalezione w porzuconej furgonetce świadczą, że przynajmniej jeden ze sprawców również został ranny. Brenda Barstow, gwiazda grająca główną rolę, podczas strzelaniny była w pobliskiej przyczepie kempingowej. Jest cała, zdrowa i niczego nie widziała. Według policji tragedia wydarzyła się przed domem na Selma Avenue około 9.50. Opancerzona ciężarówka przywiozła na plan dwa miliony dolarów, które miały być rekwizytem w scenach kręconych wewnątrz domu. Plan filmowy był w tym czasie ściśle strzeżony, choć nikt nie podaje dokładnej liczby uzbrojonych ochroniarzy i policjantów. Śmiertelną ofiarą strzelaniny jest Raymond Vaughn, 43-letni dyrektor ds. bezpieczeństwa w BankLA, banku, który dostarczył pieniądze. Ranny został także Linus Simonson, 27-letni pracownik banku. Otrzymał postrzał w brzuch; według lekarzy jego życiu nic nie zagraża.
Jak relacjonuje detektyw Jack Dorsey z policji Los Angeles, podczas gdy dwaj strażnicy przenosili worki z pieniędzmi do wnętrza domu, z zaparkowanej w pobliżu furgonetki wyskoczyło trzech uzbrojonych napastników. Czwarty czekał za kierownicą. Bandyci zaskoczyli ochronę i zabrali pieniądze. Kiedy wycofywali się do furgonetki z czterema workami pieniędzy, jeden z nich otworzył ogień. – Rozpętało się piekło – mówi detektyw Dorsey. – Prawdziwa bitwa. Do zamknięcia numeru nie było wiadomo, dlaczego w ogóle padły strzały. Świadkowie zeznali policji, że ochrona nie stawiała oporu. – Z tego, co wiemy, oni zaczęli strzelać nagle, bez powodu – mówi detektyw Lawton Cross. Według policji ogniem odpowiedziało kilku strażników, kilku znajdujących się na planie policjantów, pracujących jako ochrona, a także detektyw z policji, Harry Bosch, który znajdował się akurat w jednej z przyczep, prowadząc z pozoru niezwiązane ze sprawą śledztwo. Wczoraj technicy policyjni oszacowali, że podczas wymiany ognia padło ponad sto strzałów. Mimo to, zdaniem świadków, całe zajście nie trwało dłużej niż minutę. Bandyci zdołali wskoczyć do samochodu i odjechać. Podziurawioną pociskami furgonetkę znaleziono później przy zjeździe z bulwaru Zachodzącego Słońca na autostradę. Okazało się, że ukradziono ją z parkingu studia filmowego poprzedniej nocy. W środku wykryto ślady krwi, policja uznaje więc, że jeden ze sprawców został ranny w strzelaninie. – Nie znamy jeszcze tożsamości sprawców – mówi detektyw Dorsey. – Mamy kilka różnych tropów, które wydają się obiecujące dla śledztwa. Dla grupy filmowców strzelanina była otrzeźwiającą dawką rzeczywistości. – Najpierw myślałem, że to rekwizytorzy strzelają ze ślepaków – powiedział nam Sean O’Malley, asystent producenta. – Że to jakiś kawał. A potem usłyszałem krzyki „padnij; padnij” i w dom zaczęły trafiać prawdziwe kule. Wtedy już wiedziałem, że to naprawdę. Padłem na ziemię i tylko się modliłem. Straszne to było. Film, na razie bez tytułu, opowiada o złodziejce, która kradnie walizkę z dwoma milionami dolarów od gangu z Las Vegas i ucieka do Los Angeles. Według naszych ekspertów wykorzystanie prawdziwych pieniędzy w filmie to rzecz wyjątkowa i niespotykana. Jednak reżyser filmu, Wolfgang Haus, nalegał, by ich użyć, ponieważ sceny kręcone na Selma Avenue zawierały zbliżenia złodziejki, granej przez Brendę Barstow, z dużą ilością banknotów. Haus powiedział nam, że w scenariuszu bohaterka ma rozsypać pieniądze na łóżku, tarzać się w nich i wyrzucać je w powietrze z radości. W innej scenie z kolei zanurza się w wypełnionej nimi wannie. Jego zdaniem w tych scenach fałszywe banknoty byłyby łatwo rozpoznawalne. – Nie dałoby się tego inaczej zrobić – powiedział. – Moje filmy opierają się na precyzji i prawdzie. Gdybyśmy użyli fałszywek, film byłby kłamstwem i wszyscy widzowie od razu by to zauważyli. Policyjni detektywi powiedzieli, że firma produkująca film, Eidolon Productions, zorganizowała wypożyczenie gotówki na jeden dzień i ściągnęła całą armię ochroniarzy. Opancerzony samochód miał czekać na planie podczas realizacji, a pieniądze miały wrócić do niego natychmiast po skończeniu zdjęć. Skarb składał się wyłącznie ze studolarowych banknotów w paczkach po 25 000. Alexander Taylor, właściciel firmy Eidolon, nie skomentował ani napadu, ani decyzji użycia na planie prawdziwych pieniędzy. Nie wiadomo także, czy były one ubezpieczone. Policja nie ujawnia, dlaczego na planie filmu znalazł się detektyw Bosch. Nasi informatorzy twierdzą jednak, że Bosch badał sprawę śmierci Angelli Benton, która trzy dni wcześniej została uduszona w swoim apartamentowcu w Hollywood. Angella Benton miała 24 lata i pracowała w firmie Eidolon Productions. Policja bada, czy istnieje związek między tym morderstwem a napadem. Brenda Barstow, w oświadczeniu rozesłanym przez jej agenta, pisze: „Jestem głęboko wstrząśnięta i łączę się w bólu z rodzinami ofiar tej tragedii”. Rzecznik prasowy BankLA poinformował, że Raymond Vaughn pracował w banku od siedmiu lat. Przedtem był policjantem w Nowym Jorku i Pensylwanii. Simonson, ranny, jest asystentem wiceprezesa banku, Gordona Scaggsa, który odpowiada za operację jednodniowego wypożyczenia gotówki na plan filmowy. Ze Scaggsem nie udało nam się skontaktować. Realizacja filmu została tymczasowo wstrzymana. Do zamknięcia numeru nie mieliśmy informacji, czy zostanie wznowiona ani czy po ewentualnym wznowieniu na planie ponownie pojawią się prawdziwe pieniądze. Pamiętam tę surrealistyczną scenę. Krzyk i unosząca się nad wszystkim chmura prochowego dymu. Ludzie leżący na ziemi, nie wiadomo, ranni czy kryjący się przed kulami. Dłuższy czas nikt nie wstawał, mimo że furgonetka już dawno odjechała. Przejrzałem jeszcze tekst wydrukowany obok, omawiający niezwykłość wykorzystania w filmie prawdziwych pieniędzy – zwłaszcza takiej sumy – niezależnie od tego, jakie przedsięwzięto środki ostrożności. Dwa miliony dolarów wypełniły cztery worki. Dziennikarze słusznie zauważyli, że jest mało prawdopodobne, by taka ilość forsy w ogóle zmieściła się w kadrze. Mimo to producenci
zgodzili się na żądanie reżysera, by dostarczyć na plan, dla zachowania autentyzmu, dwa miliony prawdziwych dolarów. Jednak cytowani w tekście anonimowi informatorzy i osoby dobrze znające Hollywood, twierdziły, że tu nie chodzi o pieniądze, autentyzm ani w ogóle sztukę filmową. To był pokaz siły. Wolfgang Haus uparł się, bo mógł sobie na to pozwolić. Nakręcił kolejno parę hitów, które zarobiły po dwieście milionów dolarów. W zaledwie cztery lata wyrósł z reżysera krótkometrażowych filmów niezależnych na potężnego hollywoodzkiego gracza. Domagając się dwóch milionów w gotówce jako rekwizytu do raczej rutynowych scen, wykorzystywał świeżo nabytą władzę. Mógł zażądać takiej sumy i otrzymać ją. Niby nic, kolejna historia o rządzącej Hollywood chciwości. Tylko że tym razem zginęli ludzie. Następnie przeszedłem do podsumowania całego wydarzenia, opublikowanego dwa dni po napadzie. Był to w zasadzie przemielony poprzedni artykuł, z bardzo niewielkim dodatkiem nowych informacji. Żadnych aresztowań, żadnych podejrzanych. Jedyna nowa informacja to taka, że Warner Bros, studio finansujące film, po siedmiu dniach realizacji zrezygnowało z udziału w produkcji i zamroziło środki, po tym jak Brenda Barstow, aktorka grająca główną rolę, wycofała się. Za powód podała względy bezpieczeństwa. Według dobrze poinformowanych źródeł przyczyny były inne, a ona wykorzystała po prostu klauzulę o bezpieczeństwie w swoim kontrakcie. Sugerowane inne powody to obawa, że cały ten dramat odbije się na popularności filmu, a także rozczarowanie Brendy Barstow końcową wersją scenariusza, której wcześniej nie znała, bo został on ukończony dopiero, kiedy przyjęła tę rolę. Na koniec tekst informował, że do śledztwa włączono także sprawę Angelli Benton, a całość przejął od komendy hollywoodzkiej Wydział Zabójstw i Napadów. Zauważyłem, że na dole wycinka ktoś zakreślił jeden akapit. Najprawdopodobniej ja sam cztery lata temu. Nasze źródła informują, że część banknotów dostarczonych na plan była oznakowana. Detektywi potwierdzają, że odnalezienie banknotów może być najskuteczniejszym sposobem zidentyfikowania i ujęcia podejrzanych. Nie pamiętam, czemu zakreśliłem wtedy owe zdania i teraz zastanawiałem się, dlaczego to zrobiłem; przecież kiedy to się ukazało, już nie prowadziłem sprawy. Prawdopodobnie jeszcze trochę mnie to wszystko interesowało i byłem ciekaw, czy informator powiedział reporterowi prawdę, czy po prostu miał nadzieję, że złodzieje przeczytają artykuł i przestraszą się, że skradzione pieniądze są do wytropienia. To spowoduje, że w ten sposób będą dłużej na nich siedzieć i łatwiej da się odzyskać większą część sumy. Zwyczajne myślenie życzeniowe. Teraz nie miało to już znaczenia. Poskładałem wycinki i odsunąłem na bok. Przypomniałem sobie tamten dzień. Opis w gazecie był zaledwie szkicem, odległym od rzeczywistości jak zdjęcie lotnicze. To tak, jakby próbować wyobrazić sobie wojnę w Wietnamie na podstawie wieczornych wiadomości Waltera Cronkite’a. W suchej relacji nie ma nic z chaosu, zapachu krwi i strachu, z adrenaliny pędzącej żyłami jak spadochroniarze zeskakujący z rampy Herculesa nad terytorium wroga. – Go! Go! Go! Ja byłem w przyczepie na Selma Avenue. Rozmawiałem właśnie z Hausem, reżyserem, o Angelli Benton. Szukałem jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Obsesyjnie powracały do mnie jej dramatycznie wyciągnięte dłonie; i nagle w tej przyczepie przyszło mi do głowy, że te ręce były częścią inscenizacji sceny morderstwa. Inscenizacji, przeprowadzonej przez reżysera. Naciskałem Hausa, straszyłem go, chciałem, żeby powiedział mi, co robił w tamten wieczór. A potem ktoś zapukał do drzwi, otworzył je i wszystko się zmieniło. – Wolfgang – zawołał facet w czapce z daszkiem. – Przyjechała ciężarówka z forsą. Spojrzałem na Hausa. – Z forsą? Jaką forsą?
I już wiedziałem, podświadomie, co się będzie działo. Gdy wspominam tamte chwile, widzę w zwolnionym tempie wszystkie ruchy, wszystkie szczegóły. Wyszedłem z przyczepy reżysera i zobaczyłem dwa domy dalej czerwoną pancerną ciężarówkę. Tylne drzwi były otwarte, umundurowany facet w środku podawał worek dwóm innym na zewnątrz. Dwaj inni w garniturach, jeden młodszy, drugi dużo starszy, obserwowali wszystko z boku. Kiedy ochroniarze z workami ruszyli w kierunku domu, z furgonetki po drugiej stronie ulicy wyskoczyło trzech uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach. Widziałem, że w otwartym aucie pozostał czwarty – kierowca. Moja ręka powędrowała pod marynarkę, gdzie tkwił pistolet, i tam pozostała. Sytuacja nie była stabilna. Zbyt wielu ludzi w zasięgu strzałów. Pozwoliłem, by sprawy potoczyły się swoim torem. Napastnicy zaszli ochroniarzy od tyłu i przejęli worki bez jednego strzału. Jednak potem, kiedy wycofywali się do swego samochodu, zaszło coś niewytłumaczalnego. Ten, który nie niósł worków, tylko robił za osłonę, stanął w rozkroku i uniósł broń oburącz. Nie rozumiałem. Co zobaczył? Gdzie było to zagrożenie? Kto go sprowokował? Strzelił i starszy człowiek, zupełnie niegroźny, w garniturze, z podniesionymi rękami, przewrócił się na plecy. W niecałą sekundę rozpętała się strzelanina na całego. Wszyscy strzelali – strażnik z ciężarówki, ochroniarze i wynajęci policjanci na trawniku przed domem. Ja też wyciągnąłem pistolet i podbiegłem przez trawę do ciężarówki. – Na ziemię! Wszyscy na ziemię! Kiedy członkowie ekipy i technicy padli na ziemię, zbliżyłem się. Usłyszałem czyjś krzyk i odgłos dodawania gazu. Dym szczypał mnie w nozdrza. Gdy zająłem pozycję do czystego, bezpiecznego strzału, złodzieje byli już przy furgonetce. Jeden cisnął worki do środka i odwrócił się, wyszarpując zza paska dwa pistolety. Ale nie zdążył strzelić. Ja byłem szybszy i obserwowałem, jak leci do tyłu, do wnętrza furgonetki. Pozostali wskoczyli tam za nim, samochód ruszył z piskiem opon i otwartymi drzwiami, przez które wystawała noga rannego. Patrzyłem, jak skręcają w stronę bulwaru Zachodzącego Słońca i autostrady. Nie miałem szansy ich dogonić; mój ford był zaparkowany ze dwie przecznice dalej. Wyciągnąłem więc komórkę i zawiadomiłem centralę. Kazałem przysłać karetki i dużo policjantów. Podałem, gdzie pojechała furgonetka, i powiedziałem, żeby zablokowali autostradę. Krzyki nie milkły przez cały czas. Schowałem telefon i podszedłem do rannego. To był młodszy z tych dwóch w garniturach. Leżał na boku i kurczowo ściskał lewe biodro. Krew przeciekała mu między palcami. Zmarnowali mu dzień i zniszczyli ubranie, ale wiadomo było, że przeżyje. – Trafili mnie! – wrzeszczał, wijąc się na ziemi. – Trafili mnie, kurwa! Przeszedłem do jadalni, kiedy Art Pepper zaczął „You’d Be So Nice To Come Home To” z Jackiem Sheldonem na trąbce. Miałem na płytach dwie czy trzy wersje standardów Cole’a Portera w jego wykonaniu. We wszystkich zdawał się atakować je z furią i rozdzierać na strzępy. Tylko tak umiał grać i właśnie za tę zawziętość tak go lubiłem. Miałem nadzieję, że też posiadam tę cechę. Otworzyłem notatnik na czystej stronie i właśnie miałem zapisać coś, co sobie przypomniałem na temat tamtej strzelaniny, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
5 Wstałem, podszedłem do drzwi wejściowych i zerknąłem przez wizjer. Potem pędem wróciłem do jadalni i wyciągnąłem z szafki obrus. Był nieużywany. Kupiła go moja żona, by czekał w szafce, aż zaprosimy gości. Nigdy jednak nie zaprosiliśmy gości. Żonaty też już nie byłem, ale obrus wreszcie mógł się na coś przydać. Pukanie rozległo się ponownie, tym razem głośniej. Czym prędzej rzuciłem ów obrus na zdjęcia i dokumenty i pobiegłem do drzwi. Kiz Rider stała tyłem do mnie. Wyglądała na ulicę. – Kiz, przepraszam. Byłem na balkonie i nie słyszałem, jak pukałaś pierwszy raz. Wchodź. Minęła mnie w drzwiach i skierowała się ku jadalni i salonowi. – To skąd wiesz, że pukałam pierwszy raz? – zapytała. – Myślałem, tego… że skoro ktoś puka tak głośno, to oznacza, że już przedtem… – OK, Harry. Rozumiem. Nie widziałem jej od niemal ośmiu miesięcy. Od przyjęcia pożegnalnego, które dla mnie wyprawiła, U Mussa; zarezerwowała wtedy cały bar i zaprosiła całą komendę. Weszła do jadalni. Zauważyłem, że przygląda się pofałdowanemu obrusowi. Pożałowałem, że go wyciągnąłem. Było oczywiste, że coś chciałem przed nią ukryć. Ubrana była w grafitowy kostium ze spódnicą za kolano. Zaskoczyło mnie to. Kiedy pracowaliśmy razem, prawie zawsze nosiła czarne dżinsy, białą bluzkę i rozpinaną bluzę. Takie ubranie daje swobodę ruchów, pozwala biegać, jeśli trzeba. W kostiumie wyglądała bardziej na wiceprezeskę banku niż na detektywa z wydziału zabójstw. Nie odrywając oczu od obrusa, powiedziała: – Harry, ty zawsze tak ładnie potrafisz nakryć stół. Co jest na obiad? – Przepraszam. Nie wiedziałem, kto przyszedł, więc tak tylko nakryłem różne rzeczy, które tu sobie rozłożyłem. Odwróciła się ku mnie. – Harry, jakie rzeczy? – Takie tam. Stare sprawy. Powiedz mi, jak ci idzie w WZiN? Lepiej, niż gdy rozmawialiśmy ostatnim razem? Na rok przed moim odejściem awansowała do centrali. Miała problemy z dogadaniem się ze swoim nowym partnerem i innymi policjantami z Wydziału Zabójstw i Napadów – zwierzała mi się z tego. Wcześniej byłem dla niej kimś w rodzaju mistrza – i tak zostało, kiedy ją przenieśli. Ale kontakt urwał się, kiedy wybrałem emeryturę zamiast awansu, po którym moglibyśmy znów pracować razem. Wiedziałem, że ją to zraniło. Fakt, że zajęła się moim pożegnalnym przyjęciem, był miłym gestem, lecz jednocześnie ostatecznym pożegnaniem. – WZiN? WZiN się nie sprawdził. – Co takiego? Byłem szczerze zdumiony. Mnie się nie zdarzyło pracować z kimś równie zdolnym jak ona, z kim dogadywałbym się niemal bez słów. Była stworzona do tej pracy. Wydział potrzebował więcej takich osób. Miałem pewność, że w końcu się dostosuje, że będą jej przydzielać najtrudniejsze sprawy i że się wykaże. – Przeniosłam się stamtąd na początku czerwca. Teraz pracuję w biurze komendanta. – Poważnie? Chyba żartujesz. Niemal osłupiałem. Najwyraźniej zdecydowała się piąć w górę. Jeśli pracowała jako adiutant komendanta do spraw specjalnych, czekała ją kariera w dowództwie. Nic w tym złego. Wiedziałem, że
Rider nie jest mniej ambitna od innych. Ale wydział kryminalny to powołanie, a nie kariera. Zawsze wydawało mi się, że ona to rozumie i identyfikuje się z tym. Miała powołanie. – Nie wiem, Kiz, co powiedzieć… Szkoda… – Że co, że ci to powiedziałam? To ty postanowiłeś, że nie gramy już razem, Harry. Nie wiem, czy pamiętasz? Co chciałeś mi powiedzieć, że mam dzielnie znosić przeciwności w WZiN, kiedy ty sam się z tego wykręciłeś? – Ja to co innego. Ja już zdążyłem narobić sobie wrogów. Za duży balast ciągnąłem za sobą. Ale ty? Ty byłaś gwiazdą. – Gwiazdy też się wypalają. Trzecie piętro to tylko czepianie się o drobiazgi, kopanie dołków i polityka. Dlatego zmieniłam kierunek. Zdałam po prostu egzamin na porucznika. A komendant jest w porządku. Wie, co chce robić, a ja razem z nim. Wiesz, to śmieszne, ale na szóstym piętrze polityki jest o wiele mniej. Na zdrowy rozum powinno być odwrotnie. Zabrzmiało to tak, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż mnie. Cóż, mogłem tylko kiwnąć głową. Ogarnęło mnie poczucie winy. Gdybym został i przeniósł się do WZiN, ona też by została. Poszedłem do salonu i ciężko opadłem na kanapę. Podążyła za mną, lecz nie usiadła. Wyciągnąłem rękę i przyciszyłem muzykę, ale tylko trochę. Lubiłem tę piosenkę. Zapatrzyłem się w góry za Doliną, dobrze widoczne przez oszklone drzwi na taras. Smog był mniej więcej taki jak zwykle. Ale zaciągnięte niebo pasowało mi jakoś do Peppera, akompaniującego na klarnecie Lee Konitzowi w „Cieniu twego uśmiechu”. Była w tym smutna zaduma, która, zdaje się, zawładnęła nawet Kiz. Moja dawna partnerka stała zasłuchana. Wszystkie te płyty dał mi znajomy, Quentin McKinzie, stary jazzman, który znał Peppera i całe dziesięciolecia temu grał z nim u Shelly’ego Manne’a, Dontego i w paru innych, dawno zamkniętych klubach, które wypłynęły kiedyś na fali mody na jazz z Zachodniego Wybrzeża. Powiedział mi, bym uważnie przesłuchał, przestudiował te płyty. To były ostatnie nagrania Peppera. Po latach spędzonych w aresztach i więzieniach z powodu swoich nałogów nadrabiał stracony czas. Nawet jako sideman. Ta zawziętość. Nie przestawał, dopóki serce nie przestało bić. Jego charakter i muzyka były jednością, którą tak bardzo podziwiał mój przyjaciel. Dał mi te krążki i powiedział, żebym zawsze starał się nadrobić stracony czas. Muzyka ucichła i Kiz odezwała się. – Kto to grał? – Art Pepper i Lee Konitz. – To biali? Przytaknąłem. – Kurczę. Niezłe. Pokiwałem głową. – No to co tam masz pod tym obrusem? Wzruszyłem ramionami. – Przychodzisz do mnie po ośmiu miesiącach, więc pewnie wiesz. – Jasne. – Niech zgadnę: Alexander Taylor ma dobre układy z komendantem, burmistrzem albo jednym i drugim i kazał mnie wziąć pod lupę. Tym razem ona przytaknęła. Miałem rację. – A ponieważ komendant wie, że kiedyś byliśmy blisko, więc… Kiedyś. Zdawało mi się, że zająknęła się przy tym słowie. – No, w każdym razie wysłał mnie, żebym ci przekazała, że wsadzasz nos i węszysz nie tam, gdzie trzeba. Siadła na krześle naprzeciwko kanapy i zerknęła w stronę tarasu. Wiedziałem, że piękny widok
guzik ją obchodzi. Po prostu unikała mojego wzroku. – Czyli zostawiłaś wydział kryminalny i jesteś teraz na posyłki u komendanta. Spojrzała mi prosto w oczy. Widziałem w nich urazę, ale nie żałowałem tych słów. Byłem równie zły na nią, jak ona na mnie. – Łatwo ci to mówić, Harry. Ty już wróciłeś z wojny. – Wiesz, Kiz, wojna nigdy się nie kończy. Prawie się uśmiechnąłem, widząc zbieżność między tym, co miała mi do przekazania Rider, a następną piosenką. Tytuł brzmiał „Oszołomka”, Pepper dalej akompaniował Konitzowi. W sześć miesięcy po nagraniu zmarł. A zbieżność była następująca: otóż w czasach, gdy byłem młodszym policjantem w wydziale, doświadczeni detektywi „oszołomkami” nazywali sprawy, które budziły nadmierne zainteresowanie szóstego piętra albo kryły w sobie inne, niewiadome pułapki natury politycznej lub biurokratycznej. Przy takich sprawach trzeba działać ostrożnie, bo łowi się ryby w mętnej wodzie. I trzeba mieć dupę krytą, bo w razie czego nikt nie będzie chciał cię bronić. Zdaje się, że byłem właśnie w takiej sytuacji. Wstałem, podszedłem do okna. Światło słoneczne rozpraszało się w miliardach wiszących w powietrzu cząstek smogu. Różowe, pomarańczowe, wyglądało po prostu pięknie. Nic nie wskazywało, że może to być trucizna. – To co ten komendant ma mi do powiedzenia? Bosch, daj se spokój? Jesteś teraz cywilem. Zostaw to fachowcom? – Mniej więcej. – Kiz, sprawa leży i porasta kurzem. Czemu on się przejął, że w niej grzebię, jeśli nie robi tego nikt inny? Boi się, że jak ją rozwiążę, wyjdzie na nieudacznika czy coś? – Kto powiedział, że porasta kurzem? Odwróciłem się i spojrzałem na nią. – Daj sobie spokój z tą gadką o należytej staranności. Wiem, jak to działa. Co sześć miesięcy nowy dopisek w rejestrze sprawy: „Nic nowego”. Kiz, czy ty się tym nie przejmujesz? Znałaś przecież Angellę Benton. Nie chciałabyś, by to zostało wyjaśnione? – Pewnie, że bym chciała. Jak możesz w to wątpić. Ale różne rzeczy się dzieją. To, że mnie tu wysłali, to raczej uprzejmość względem ciebie. Nie mieszaj się. Możesz wplątać się w coś niedobrego. Możesz więcej zaszkodzić niż pomóc. Usiadłem głębiej i popatrzyłem na Kiz przez dłuższą chwilę, usiłując odgadnąć, co kryje się między wierszami. Nie przekonała mnie. – Jeśli ktoś nad tym faktycznie pracuje, powiedz kto? Pokręciła głową. – Nie mogę ci powiedzieć. Mówię ci tylko: zostaw tę sprawę w spokoju. – Posłuchaj, Kiz: coś ci powiem. Nawet jeśli jesteś na mnie zła z tego powodu, że odszedłem, to nie powinnaś… – Czego nie powinnam? Wykonywać moich zadań? Słuchać rozkazów? Harry, ty już nawet nie masz odznaki. A nad tą sprawą pracują ludzie z odznakami. Pracują, rozumiesz? I niech tak zostanie. Zanim zdążyłem się odezwać, wypaliła ponownie. – A mną się nie martw, dobrze? Nie jestem już zła na ciebie, Harry. Zostawiłeś mnie na lodzie, ale to było dawno. Tak, byłam wściekła, ale mi przeszło. Oczywiście wolałabym, żeby on przysłał tu kogo innego, ale wybrał mnie. Myślał, że może ja ciebie przekonam. „On” to pewnie komendant, pomyślałem. Siedziałem przez chwilę w milczeniu i czekałem na dalsze ciosy. Ale poprzestała na tym. Odezwałem się cicho, całkiem jak na spowiedzi: – A jeśli nie mogę tego tak zostawić, to co? Jeżeli z jakichś powodów muszę nad tym pracować? Osobistych powodów, niemających ze sprawą nic wspólnego? To co się stanie?
Gniewnie potrząsnęła głową. – No to wtedy oberwiesz, Harry. Ci goście nie będą się pieprzyć. Znajdź sobie inną sprawę, albo w ogóle inne zajęcie, jeśli chcesz uspokoić swoje demony. – Jacy goście? Kiz wstała. – Kiz, jacy goście? – Już ci dosyć powiedziałam. Wiadomość przekazana. Powodzenia. Ruszyła ku drzwiom. Wstałem i poszedłem za nią, analizując w myśli wszystko, co usłyszałem. – Kto nad tym pracuje? Powiedz mi. Obejrzała się. – Kiz, powiedz, kto to jest? Zatrzymała się raptownie i odwróciła. W oczach miała złość. Zapytała prowokacyjnie: – Przez wzgląd na to, co było? To chciałeś powiedzieć? Cofnąłem się. Poczułem, jak odpycha mnie wytworzone przez nią gniewne napięcie. Rozłożyłem ręce w geście rezygnacji i milczałem. Odczekała chwilę i skierowała się do wyjścia. – Do widzenia, Harry. Otworzyła drzwi, wyszła i zamknęła je za sobą. – Do widzenia, Kiz. Ale jej już nie było. Stałem tam długo i dumałem o tym, co powiedziała i czego nie powiedziała. Coś się kryło między wierszami przekazanej przez nią wiadomości, ale jeszcze nie wiedziałem co. Woda była zbyt mętna. – Jesteś niezła oszołomka, moja mała – powiedziałem do siebie, przekręcając zamek.
6 Dotarcie na Woodland Hills zabrało mi prawie godzinę. Kiedyś w tym mieście było tak, że jeśli poczekało się trochę na odpowiedni moment i pojechało w inną stronę, niż jadą wszyscy, docierało się na miejsce w rozsądnym czasie. Teraz już nie. Teraz chyba wszystkie autostrady były równie koszmarne, o każdej porze dnia i nocy. Ani chwili przerwy. A ponieważ przez ostatnie parę miesięcy rzadko wybierałem się w trasę, powrót do tego był nużący i denerwujący. Kiedy miałem już tego dość, zjechałem z autostrady przy kanionie Topanga i resztę dnia poruszałem się zwykłymi drogami. Starałem się nie nadrabiać straconego czasu, dociskając pedał gazu, bo przeważnie jechałem przez obszar zabudowany. W wewnętrznej kieszeni miałem piersiówkę. Gdyby mnie zatrzymali, mogłyby być kłopoty. Po piętnastu minutach dotarłem pod dom przy Melba Avenue. Zaparkowałem za furgonetką i wysiadłem. Wspiąłem się na górę po drewnianej pochylni dobudowanej na schodach domu i zaczynającej się przy samych drzwiach furgonetki. U szczytu pojawiła się Danielle Cross i w milczeniu wpuściła mnie do środka. – Jak on się czuje, Danny? – Tak jak zawsze. – No tak. Nie wiedziałem, co innego powiedzieć. Pojęcia nie miałem, co ona sądzi, jaki ma pogląd na świat, po tym jak wszystkie jej nadzieje i plany w ciągu jednego wieczoru zmieniły się tak diametralnie. Wiedziałem, że nie może być dużo starsza od swego męża. Miała pewnie ze czterdzieści parę lat. Ale wyglądała na więcej: te oczy, usta, które zdawały się zaciśnięte na stałe, z kącikami opadającymi w dół. Znałem drogę, więc nie musiała mnie prowadzić. Przez salon i korytarz do ostatniego pokoju po lewej. Wszedłem tam i ujrzałem Lawtona Crossa w fotelu, tym kupionym wraz z furgonetką za pieniądze ze zbiórki, którą ogłosił nasz związek zawodowy. Cross oglądał CNN w telewizorze umieszczonym na stelażu wiszącym w rogu pokoju. Kolejny program o sytuacji na Bliskim Wschodzie. Spojrzał na mnie samymi oczyma. Twarz ani drgnęła. Nad jego brwiami widniał pasek mocujący głowę do poduszki. Prawą rękę miał podłączoną plątaniną rurek do woreczka z bezbarwnym płynem, który wisiał na stojaku do kroplówek, przymocowanym do tyłu fotela. Był blady, ważył na oko z sześćdziesiąt kilogramów, obojczyki sterczały mu jak odłamki zbitych naczyń. Usta miał suche i spękane, na głowie wronie gniazdo. Kiedy widziałem go pierwszy raz, po tym, jak zadzwonił, byłem wstrząśnięty jego wyglądem. Starałem się powtórnie tego nie okazać. – Cześć, Law, jak żyjesz? Nienawidziłem tego pytania, ale czułem, że byłem mu je winny. – A jak myślisz, Harry? – No tak. Jego chropowaty szept brzmiał jak głos trenera piłki nożnej, który przez czterdzieści lat wydzierał się na graczy z linii bocznej. – Posłuchaj – powiedziałem. – Przepraszam, że wracam tak szybko, ale wynikło jeszcze parę spraw. – Byłeś u tego producenta? – Tak, wczoraj go napadłem. Dał mi dwadzieścia minut. W pokoju słyszało się niski syczący odgłos. Zwróciłem na to uwagę już poprzednio. Chyba był to wentylator pompujący powietrze przez sieć przezroczystych rurek, biegnących pod koszulą Lawtona,
po jego szyi i policzkach do nosa. – Coś wyszło? – Podał parę nazwisk. Wszystkich z Eidolonu, którzy prawdopodobnie wiedzieli o pieniądzach. Nie zdążyłem ich jeszcze namierzyć. – A czy zapytałeś go, co znaczy „Eidolon”? – Nie, nie przyszło mi to do głowy. Nazwisko czyjeś czy coś? – Nie. To oznacza ducha. Różne rzeczy mi się przypominają. To tak po prostu wyskoczyło, kiedy rozmyślałem o tej sprawie. Raz go zapytałem. Powiedział, że wziął to z wiersza. Coś o duchu siedzącym na tronie w ciemności. Pewnie wyobraża sobie, że to on. – Dziwaczne. – No, Harry, może wyłącz tę niańkę. Żeby nie denerwować Danny. Za pierwszy razem poprosił mnie o to samo. Ominąłem fotel i podszedłem do biurka. Na blacie stało małe, plastikowe urządzonko z zapaloną zieloną lampką. Była to elektroniczna niańka, przeznaczona dla rodziców małych dzieci – pozwalała słyszeć, czy śpią. A Cross mógł przez nią zawołać żonę, kiedy chciał na przykład zmienić kanał. Wyłączyłem to, żebyśmy mogli porozmawiać dyskretnie, i wróciłem przed fotel. – Świetnie – powiedział Cross. – A teraz może byś zamknął drzwi. Zrobiłem, co kazał. Wiedziałem, do czego zmierza. – Masz coś dla mnie dzisiaj? – zapytał. – Tak jak prosiłem? – Hm. No, mam. – To dobrze. Zróbmy tak. Zajrzyj do łazienki, za tobą, i sprawdź, czy ona zostawiła tam moją butelkę. Na blacie wokół umywalki w łazience piętrzyły się różnorakie lekarstwa i drobny sprzęt medyczny. Na mydelniczce stała otwarta plastikowa butelka. Trochę przypominała bidon do roweru, z tym że szyjkę miała szerszą i trochę zakrzywioną. Pomyślałem, że pewnie po to, żeby piło się pod wygodniejszym kątem. Pośpiesznie wyjąłem piersiówkę z kieszeni i wlałem do butelki ze setkę bushmillsa. Kiedy przyniosłem ją do pokoju, Cross wytrzeszczył oczy przerażony. – Nie ta! Ta jest do sikania! Wsadza się ją pod fotel. – O cholera! Przepraszam. Zawróciłem do łazienki i wylałem whisky do zlewu, mimo że Cross krzyczał: – Nie, po co! Odwróciłem się do niego. – Wypiłbym i tak. – Nie przejmuj się. Jeszcze mam. Wypłukawszy butelkę, odstawiłem ją na mydelniczkę i wróciłem do sypialni. – Law, tam nie ma butelki do picia. Co mam zrobić? – Szlag, pewnie ją zabrała. Wie, co mi chodzi po głowie. Masz piersiówkę? – Tak. Tutaj. – Dawaj. Niech no spróbuję. Wyciągnąłem butelkę i odkręciłem. Podsunąłem i dałem mu łyka. Zakaszlał głośno; trochę whisky pociekło mu po policzkach i brodzie na poduszkę. – O Jezu! – zasapał. – Co? – Jezus Maria… – Co, Law? Dobrze się czujesz? Zawołam Danny. Zrobiłem krok do drzwi, ale zatrzymał mnie. – Nie, nie. Nic mi nie jest. Tylko… dawno nie próbowałem. I tyle. Daj jeszcze. – Law, musimy porozmawiać.
– Wiem. Ale najpierw daj jeszcze łyka. Znów podsunąłem mu butelkę i wlałem do ust dobrą miarkę. Tym razem weszła dobrze. Zamknął oczy. – Czarny bushmills. Jezus, jakie dobre. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową. – Chuj z lekarzami – powiedział. – Harry, za każdym razem masz mi, kurna, przynieść bushmillsa. Za każdym razem. Nie mógł ruszyć ręką ani nogą, ale i tak widziałem, jak whisky sprawia, że oczy mu łagodnieją. – Ona nic mi nie da. Lekarze zabraniają. Tylko jak któryś z was się zjawia, mam szansę choć na łyka. Ale to nieczęsto się zdarza. Kto by chciał przychodzić tu oglądać taki żałosny widok… Musisz mnie odwiedzać, Harry. Sprawa guzik mnie obchodzi, rozwiążesz ją albo i nie, ale przychodź do mnie. Jego wzrok powędrował w kierunku piersiówki. – I przyjaciółkę też przyprowadzaj. Zawsze przychodź z przyjaciółką. Zaczęło mi coś świtać. Zdaje się, że Cross specjalnie nie powiedział mi wszystkiego. Byłem u niego wtedy, przed wizytą u Taylora. Od niego chciałem zacząć. Ale milczał, chciał, żebym przyszedł jeszcze raz z butelką. Może w ogóle od początku, kiedy zadzwonił do mnie, by przypomnieć o sprawie Angelli, chodziło mu tylko o jedno. O flaszkę. Uniosłem piersiówkę. Była wielkości portfela. – Specjalnie nie powiedziałeś mi wszystkiego, żebym wrócił z flaszką. – Nie. Chciałem nawet, żeby Danny do ciebie zadzwoniła. Bo o czymś zapomniałem. – Tak, już o tym wiem. Idę pogadać z Taylorem, a zaraz potem odwiedza mnie ktoś z szóstego piętra i mówi, żebym dał spokój, że nad tą sprawą pracują ludzie. Ludzie, którzy się nie pieprzą. Oczy zaczęły latać mu na boki, w tej twarzy jak maska. – Nie – rzucił. – Kto był u ciebie przede mną? – Nikt. Nikt w tej sprawie. – Do kogo przede mną dzwoniłeś? – Do nikogo, Harry. Z ręką na sercu. Pewnie podniosłem głos, bo drzwi otworzyły się nagle i stanęła w nich żona Crossa. – Wszystko w porządku? – Wszystko dobrze, Danny – odpowiedział jej mąż. – Zostaw nas. Przez moment stała w drzwiach. Widziałem, że zerknęła na piersiówkę w mojej dłoni. Przez moment zastanowiłem się, czy nie pociągnąć z niej, żeby dać do zrozumienia, że to moje. Ale zaraz domyśliłem się, że dokładnie wie, co jest grane. Dłuższą chwilę stała bez ruchu, a potem popatrzyła mi przeciągle w oczy. Po czym cofnęła się i zamknęła drzwi. Spojrzałem na Crossa. – Jeśli nawet przedtem nie wiedziała, to teraz wie. – Nie obchodzi mnie to. Harry, która godzina? Na ekranie nie widzę za dobrze. Zerknąłem w róg ekranu, gdzie w CNN zawsze pokazywali czas. – Jedenasta osiemnaście. Law, kto do ciebie przychodził? Chcę wiedzieć, kto nad tym pracuje. – Harry, przecież mówię, nikogo nie było. O ile wiem, ta sprawa jest bardziej martwa niż moje cholerne nogi. – No to o czym takim mi wtedy nie powiedziałeś? Spojrzał na butelkę. Nie musiałem o nic pytać. Przytknąłem szyjkę do jego spierzchniętych, łuszczących się ust. Pociągnął solidny łyk. Zamknął oczy. – O rany – powiedział. – Już mam… Otworzył oczy, jego wzrok zaatakował mnie jak wilki powalające jelenia. – Ona na siłę trzyma mnie przy życiu – szepnął z rozpaczą. – Myślisz, że mi to odpowiada? Pół dnia
siedzieć we własnym gównie? Dopóki żyję, ma pełen serwis – cała pensja i renta inwalidzka. Jeśli umrę, zostanie jej tylko renta po mężu. A ja nie pracowałem tak długo, wiesz. Czternaście lat. To byłaby mniej więcej połowa tego, co ma teraz. Dłuższą chwilę spoglądałem na niego, zastanawiając się, czy Danny podsłuchuje pod drzwiami. – Czego chcesz ode mnie, Law? Mam ci wyciągnąć wtyczkę? Tego nie mógłbym zrobić. Jeśli chcesz, mogę ci załatwić prawnika, ale nigdy… – I jeszcze źle mnie traktuje. Znów urwałem. Poczułem jakieś ukłucie, szarpnięcie w trzewiach. Jeśli to, co powiedział, było prawdą, to jego życie jest większym piekłem, niż można sobie wyobrazić. Ściszyłem głos i zapytałem: – Law, co ci zrobiła? – Wścieka się. Robi różne głupie rzeczy. Nie chcę o tym mówić. To nie jej wina. – Posłuchaj, mam ci sprowadzić adwokata? Mogę także załatwić pracownika socjalnego, który zbada sytuację. – Nie, żadnych prawników. To by się nigdy nie skończyło. I socjalnych też nie. Nie chcę. No i, Harry, nie chcę cię wplątywać w żadne kłopoty, ale co mam zrobić? Gdybym mógł sam wyciągnąć wtyczkę, tobym… Parsknął. Jeden jedyny odruch, na jaki pozwalało mu bezwładne ciało. Mogłem się tylko domyślać, jak bardzo jest sfrustrowany. – Harry, tak się nie da żyć. To nie jest życie. Pokiwałem głową. Podczas pierwszej mojej wizyty słowem o tym nie wspomniał. Rozmawialiśmy o sprawie Angelli, o tym, co on pamięta. Pamięć wracała mu fragmentami. Rozmowa była trudna, ale ani śladu rozpaczy czy obrzydzenia dla samego siebie. A i depresji tyle, ile można by się spodziewać. Zastanawiałem się, czy alkohol wyciągnął to z niego. – Wiesz co, pomyślę o tym – powiedziałem. – Tylko tyle mogę obiecać. Odwrócił wzrok w stronę telewizora. – Harry, która godzina? Tym razem spojrzałem na własny zegarek. – Dwadzieścia po jedenastej. Śpieszysz się gdzieś, Law? Ktoś jeszcze ma przyjść? – Nie, nie, nic podobnego. Chcę tylko obejrzeć program o sprawach sądowych w Court TV. O dwunastej. Rikki Klieman. Lubię ją. – Więc masz jeszcze sporo czasu, żeby ze mną porozmawiać. Dlaczego nie zainstalujesz sobie większego zegara? – Danny nie chce. Podobno lekarz mówi, że patrzenie na zegar by mi szkodziło. – Pewnie ma rację. Nie powinienem był tego mówić. Zobaczyłem gniew w jego oczach i od razu pożałowałem tych słów. – Przepraszam. Nie powinienem… – Wiesz, jak to jest, gdy nie można nawet, cholera, podnieść nadgarstka, żeby popatrzeć na pieprzony zegarek? – Nie, Law. Nie wiem. – Wiesz, jak to jest srać do woreczka, który żona wyrzuca do kibla? Prosić ją o każdą cholerną rzecz, nawet o łyk whisky? – Przykro mi, Law. – Taa, pewnie, że ci przykro. Wszystkim, kurwa, przykro, tylko nikt… Urwał, odgryzł koniec zdania, jak pies szarpiący surowe mięso. Odwrócił wzrok, zamilkł. Ja też dłuższą chwilę nic nie mówiłem, dopóki nie pomyślałem, że gniew już spłynął mu przez gardło do