kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 872 495
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 681 817

Connelly Michael - Zagubiony blask - (09. Harry Bosch)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Connelly Michael - Zagubiony blask - (09. Harry Bosch) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CONNELLY MICHAEL Cykl: Harry Bosch
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 177 stron)

Mi​cha​el Con​nel​ly ZA​GU​BIO​NY BLASK Prze​ło​żył Woj​ciech M. Próch​nie​wicz

Dla: No​ela, Me​gan, Sam, De​vi​na, Mad​die, Mi​cha​ela, Bren​da​na, Con​no​ra, Cal​lie Ra​chel Mag​gie i Ka​tie.

Co weź​miesz do ser​ca, zo​sta​nie w nim na za​wsze. Powiedziała mi to pewna kobieta. Podobno to cytat z wiersza, w którego treść wierzyła. Ona rozumiała to tak: jeśli rzeczywiście weźmiesz sobie coś do serca, naprawdę umieścisz w tych czerwonych, aksamitnych zwojach, będziesz nosić to już zawsze. Cokolwiek się stanie, zawsze będzie tam czekało. Według niej może to być cokolwiek – osoba, miejsce, sen. Cel w życiu. Coś świętego. Powiedziała także, że w tych zwojach wszystko się łączy. Zawsze. Wszystko jest jednością i zostaje tam na za​wsze, pul​su​jąc zgod​nie z ryt​mem ser​ca. Mam pięćdziesiąt dwa lata i nadal w to wierzę. Pamiętam o tym w nocy, kiedy próbuję zasnąć, ale nie mogę. Wtedy wszystkie ścieżki zdają się łączyć i widzę ludzi, których kochałem, nienawidziłem, którym pomagałem i których raniłem. Widzę sięgające ku mnie dłonie. Słyszę bicie serca i dobrze wiem, co mam robić. Mam cel w życiu i jestem świadomy, że nie mogę ani zawrócić, ani zmienić dro​gi. I wła​śnie wte​dy wiem, że co weź​miesz do ser​ca, zo​sta​nie w nim na za​wsze.

1 Ostatnią rzeczą, jakiej spodziewałbym się po Alexandrze Taylorze, było to, że sam otworzy mi drzwi. Stawiało to pod znakiem zapytania wszystko, co wiedziałem dotąd o Hollywood. Zdawało mi się, że facet, którego filmy zarobiły miliardy dolarów, nigdy nikomu sam drzwi nie otwiera. Powinien przecież mieć zatrudnionego na pełen etat odźwiernego w liberii, który wpuściłby mnie, i to dopiero po dokładnym sprawdzeniu mojej tożsamości oraz ustaleniu, czy jestem umówiony. Potem przekazałby mnie kamerdynerowi albo pokojówce. Ta zaprowadziłaby mnie do pana domu, stąpając przede mną bez​sze​lest​nie jak pa​da​ją​cy śnieg. Lecz w posiadłości przy Crest Road w Bel-Air nikogo takiego nie było. Brama była otwarta. A kiedy zaparkowałem na podjeździe i zapukałem do drzwi, otworzył mi sam mistrz kina akcji i wprowadził do wnętrza o wymiarach chyba żywcem skopiowanych z terminalu lotniska mię​dzy​na​ro​do​we​go w Los An​ge​les. Taylor był dużym facetem. Miał ponad metr osiemdziesiąt i ważył pewnie ze sto trzydzieści kilo. Wyglądał przy tym nieźle, z kędzierzawą brązową czupryną i kontrastującymi z nią niebieskimi oczami. Zarost na podbródku przydawał mu nieco artystycznego wyrafinowania, choć branża, w któ​rej pra​co​wał, nie​wie​le mia​ła wspól​ne​go ze sztu​ką. Ubrany był w miękki błękitny dres, na oko droższy niż całe moje ubranie. Wokół szyi – ciasno owinięty biały ręcznik z końcami wpuszczonymi pod bluzę. Policzki miał rumiane i ciężko oddychał. Naj​wy​raź​niej w czymś mu prze​szko​dzi​łem, bo wy​da​wał się nie​co roz​tar​gnio​ny. Przyjechałem do niego w moim najlepszym jasnoszarym, jednorzędowym garniturze, za który trzy lata temu dałem tysiąc dwieście dolarów. Nie nosiłem go od dobrych dziewięciu miesięcy i po wyciągnięciu z szafy musiałem oczyścić marynarkę z kurzu. Byłem świeżo ogolony i wiedziałem, cze​go chcę, pierw​szy raz od wie​lu mie​się​cy od​kąd od​wie​si​łem ten gar​ni​tur na wie​szak. – Proszę – powiedział Taylor. – Wszyscy mają dzisiaj wychodne, a ja właśnie ćwiczyłem. Na szczę​ście si​łow​nia jest bli​sko, bo ina​czej w ogó​le bym pana nie usły​szał. To duży dom. Cofnął się zapraszająco. Nie podał mi ręki. Pamiętam, że cztery lata temu, kiedy go poznałem, też tego nie zro​bił. Ru​szył pierw​szy, mnie zo​sta​wia​jąc za​mknię​cie drzwi. – Może po​roz​ma​wia​my, kie​dy będę ćwi​czył na ro​we​rze? Chciał​bym skoń​czyć. – Oczy​wi​ście. Szliśmy przez marmurowy hol, Taylor trzy kroki przede mną, jakbym należał do jego orszaku. Wi​docz​nie tak mu było wy​god​nie, a mnie to nie prze​szka​dza​ło. Przy​naj​mniej mo​głem się ro​zej​rzeć. Szereg okien po lewej stronie wychodził na wypielęgnowany, świadczący o bogactwie trawnik wielkości boiska futbolowego. Dalej spostrzegłem budynek, wyglądający na dom dla gości albo kryty basen. Albo jedno i drugie. Stał przed nim wózek golfowy, widać też było ślady kół prowadzące przez strzyżoną trawę tam i z powrotem. Los Angeles znałem na wylot – od najnędzniejszych gett po rezydencje na szczytach wzgórz. Ale pierwszy raz widziałem w obrębie miasta posiadłość tak dużą, że trze​ba jeź​dzić po niej elek​trycz​nym wóz​kiem. Na ścianie po prawej wisiały oprawione w ramki plakaty z tego mnóstwa filmów, które wyprodukował Alexander Taylor. Parę z nich widziałem, kiedy puszczali je w telewizji, a resztę pamiętałem ze zwiastunów. Przeważnie były to filmy akcji, z tych, co to idealnie pasują na długość trzydziestosekundowej reklamówki i wcale potem nie ma się ochoty oglądać reszty. Żadnego z nich nie można uznać za sztukę, obojętnie jaka byłaby definicja tego słowa. Ale dla Hollywood było w nich coś waż​niej​sze​go niż sztu​ka. Były do​cho​do​we. A to pod​sta​wa dla wszyst​kich in​nych pod​staw. Taylor, nie zwalniając, skręcił w prawo. Wszedłem za nim do sali ćwiczeń. Jak dla mnie, nadawała

słowu „fitness” całkiem nowe znaczenie. Pod ścianami stały wszystkie możliwe rodzaje atlasów, a na środku znajdowało się coś, co wyglądało na pełnowymiarowy ring bokserski. Taylor gładko wskoczył na stacjonarny rowerek, wcisnął parę przycisków na cyfrowym ekraniku przed sobą i zaczął pe​da​ło​wać. Przed nami, wysoko na ścianie, wisiały obok siebie trzy wielkie, płaskie telewizory, nastawione na dwa konkurencyjne 24-godzinne kanały informacyjne oraz serwis ekonomiczny Bloomberga. Bloomberg miał włączony dźwięk. Taylor wyłączył go pilotem. I znów, takiej uprzejmości się po nim nie spodziewałem. Kiedy dzwoniłem do jego sekretarki, żeby się umówić, odniosłem wrażenie, że powinienem być szczęśliwy, iż w ogóle umożliwia mi się zadanie paru pytań, nawet jeśli wielki czło​wiek bę​dzie jed​no​cze​śnie ga​dał przez ko​mór​kę. – Nie ma pan part​ne​ra? – za​py​tał Tay​lor. – Zda​wa​ło mi się, że wy prze​waż​nie pra​cu​je​cie w pa​rach. – Ja wolę sam. I urwałem na chwilę. Stałem bez słowa, a Taylor rozkręcał się i nabierał rytmu. Miał pod pięćdziesiątkę, ale wyglądał znacznie młodziej. Może wystarczy się tylko otoczyć tymi wszystkimi maszynami sportowymi, atrybutami młodości, niezależnie, czy używa się ich czy nie? A może chodzi o pe​elin​gi twa​rzy i za​strzy​ki z tok​sy​ny bo​tu​li​no​wej? – Mogę dać panu trzy mile – powiedział, zdejmując ręcznik z szyi i wieszając go na kierownicy. – To bę​dzie ja​kieś dwa​dzie​ścia mi​nut. – W po​rząd​ku. Sięgnąłem po notatnik do wewnętrznej kieszeni marynarki. Jego spiralny druciany grzbiet zahaczył o podszewkę. Czułem się jak głupek, usiłując go odczepić. W końcu po prostu szarpnąłem, usłyszałem trzask dartej tkaniny i zamaskowałem zakłopotanie uśmiechem. Taylor zrobił mi przy​słu​gę, od​wra​ca​jąc wzrok i wpa​tru​jąc się w je​den z mil​czą​cych te​le​wi​zo​rów. Zdaje się, że z mojego dawniejszego życia najbardziej mi brakuje tamtych wszystkich drobiazgów. Przez ponad dwadzieścia lat nosiłem w wewnętrznej kieszeni notes w okładce. Nie wolno było używać takich na spirali – sprytny adwokat mógłby twierdzić, że wydarto z niego strony z notatkami świadczącymi na korzyść oskarżonego. Oprawny notes rozwiązywał ten problem, a także lepiej ob​cho​dził się z pod​szew​ką. – Ucieszyłem się, że ma pan coś dla mnie – rzekł Taylor. – Zawsze mnie niepokoiła ta sprawa Angie. Cały czas. To była dobra dziewczyna, wie pan? I przez cały czas wydawało mi się, żeście so​bie tę spra​wę od​pu​ści​li. Że była po pro​stu mało waż​na. Kiwnąłem głową. Podczas rozmowy z sekretarką starannie dobierałem słowa. I chociaż wprost jej nie okłamałem, to jednak miałem na sumieniu parę niedomówień, tak by resztę dośpiewała sobie sama. Musiałem tak zrobić. Gdybym jej powiedział, że jestem byłym gliniarzem, pracującym pry​wat​nie nad sta​rą spra​wą, pew​nie nie do​pu​ści​ła​by mnie do mi​strza kina kasy na​wet na ki​lo​metr. – Zanim zaczniemy… Zdaje mi się, że nastąpiło drobne nieporozumienie. Nie wiem, co po​wie​dzia​ła panu se​kre​tar​ka, ale ja nie je​stem po​li​cjan​tem. Już nie. Taylor na chwilę przestał pedałować, ale szybko wrócił do poprzedniego rytmu. Twarz miał czerwoną i pocił się obficie. Sięgnął do stojaka na napoje obok panelu sterującego, wyciągnął stamtąd okulary do czytania i wąską kartkę z logo swojej firmy producenckiej – kwadratem wypełnionym plątaniną krzywych linii – i paroma odręcznymi zapiskami poniżej. Założył okulary i zmru​żył oczy, czy​ta​jąc. – Tutaj widzę co innego. Detektyw Harry Bosch, policja Los Angeles. Audrey to napisała. Pracuje u mnie od osiemnastu lat. Od czasów, gdy jeszcze kręciłem w Dolinie cały ten szajs na rynek wideo. Ona zna się na swo​jej pra​cy. I zwy​kle jest bar​dzo do​kład​na. – Długie lata miałem właśnie takie stanowisko. Ale rok temu odszedłem na emeryturę. Może przez te​le​fon tro​chę nie​ja​sno się wy​ra​zi​łem. Pro​szę nie wi​nić jej za to.

– Nie mam za​mia​ru. Spoj​rzał na mnie, po​chy​la​jąc gło​wę, by zer​k​nąć znad oku​la​rów. – W takim razie, co mogę zrobić dla pana, panie detektywie… a może powinienem powiedzieć „pa​nie Bosch”? Mam jesz​cze dwie i pół mili, a po​tem że​gnam pana. Po prawej stronie Taylora była ławeczka do wyciskania. Podszedłem do niej i usiadłem. Wyciągnąłem długopis z kieszeni koszuli tym razem nic się nie podarło – i przygotowałem się do no​to​wa​nia. – Nie wiem, czy pan pamięta, ale my już kiedyś rozmawialiśmy. Cztery lata temu, kiedy znaleziono ciało Angelli Benton w holu jej własnego domu, ja dostałem tę sprawę. Rozmawialiśmy w pana ga​bi​ne​cie w Eido​lon. Była ze mną part​ner​ka, Kiz Ri​der. – Pamiętam. Czarna. Powiedziała, że znała Angie. Z fitnessu, zdaje się. Pamiętam, że wtedy wzbu​dzi​li​ście we mnie za​ufa​nie. Ale po​tem znik​nę​li​ście i ni​g​dy się nie ode​zwa​li​ście… – Zabrali nam tę sprawę. My byliśmy z Wydziału Hollywood. Ale parę dni później, po napadzie i strze​la​ni​nie, spra​wę prze​jął Wy​dział Za​bójstw i Na​pa​dów. Ro​we​rek pik​nął ci​cho i po​my​śla​łem, że chy​ba Tay​lor prze​je​chał pierw​szą milę. – Pamiętam tych gości – rzucił z niechęcią. – Głupi i głupszy. Nie spodobali mi się. Przypominam sobie, że któryś z nich bardziej niż sprawą zainteresowany był wkręceniem się na konsultanta tech​nicz​ne​go do mo​ich fil​mów. Co się z nimi sta​ło? – Je​den nie żyje, a dru​gi od​szedł z po​li​cji. Dorsey i Cross. Znałem ich obu. Wbrew temu, co mówił Taylor, byli to zdolni śledczy. Do ich wydziału nikt nie dostawał się ot tak. Jack Dorsey i Lawton Cross zasłynęli też w światku policyjnym jako partnerzy mający wyjątkowego pecha, o czym nie miałem zamiaru informować Taylora. Kiedy pracowali nad sprawą, którą dostali parę miesięcy po sprawie Angelli Benton, wpadli na chwilę do hollywoodzkiego baru na lunch i regenerującą setkę. Siedzieli sobie w loży, jedli sandwicze z szynką i sączyli ze szklaneczek bushmillsa, kiedy do knajpy wpadł uzbrojony bandyta. Opowiadano, że Dorsey, który siedział przodem do drzwi, zerwał się, lecz był zbyt wolny. Został trafiony, zanim odbezpieczył pistolet, a padając na podłogę, już nie żył. Crossowi kula drasnęła czaszkę, ale druga trafiła go w szyję i utkwiła w kręgosłupie. Na koniec napastnik zastrzelił barmana, z małej od​le​gło​ści. – A co potem się stało z tą sprawą? – zapytał Taylor retorycznie, bez cienia sympatii w głosie dla upadłych gliniarzy. – Nic a nic. Dam sobie uciąć rękę, że zbiera kurz jak ten pana tani garniturek, co go pan wy​cią​gnął z sza​fy, wy​bie​ra​jąc się do mnie. Przełknąłem zniewagę, bo nie miałem wyjścia. Kiwnąłem głową, jakbym się z nim zgadzał. Nie wiedziałem, czy jego złość spowodowana była nierozwiązaną zagadką morderstwa Angelli Benton, czy tym, co się stało potem, napadem i następnym morderstwem, czy może faktem, że musiał wów​czas prze​rwać krę​ce​nie fil​mu. – Ci dwaj pracowali nad tym pełną parą przez sześć miesięcy odpowiedziałem. – A potem pojawiły się inne spra​wy. Cały czas się po​ja​wia​ją, wie pan. To nie jest tak, jak w pana fil​mach. Choć szko​da. – Jasne, zawsze są inne sprawy – odrzekł Taylor. – To wygodny wykręt, nie? Wszystko można zwalić na nadmiar pracy. A dziewczyna nie żyje, pieniędzy nie ma – no to trudno. Następny proszę. Szyb​ciej, szyb​ciej. Od​cze​ka​łem chwi​lę, żeby mieć pew​ność, czy skoń​czył. Nie skoń​czył. – Ale teraz minęły cztery lata i pojawia się pan. O co chodzi, panie Bosch? Naciągnął pan jej ro​dzi​nę na pry​wat​ne śledz​two? Tak czy nie? – Nie. Cała jej ro​dzi​na miesz​ka w Ohio. Nie kon​tak​to​wa​łem się z nimi. – No to o co cho​dzi? – Spra​wa jest nie​roz​wią​za​na. Drę​czy mnie to. Nie wy​da​je mi się, by ktoś się do tego jesz​cze hmm…

przy​kła​dał. – I tyle? Ski​ną​łem gło​wą. Tay​lor też ski​nął, sam do sie​bie. – Pięć​dzie​siąt ka​wał​ków – mruk​nął. – Słu​cham? – Za​pła​cę panu pięć​dzie​siąt ty​się​cy, je​śli pan tę spra​wę roz​wi​kła. A jak nie – to fil​mu nie bę​dzie. – Widzi pan, myli się pan trochę. Nie chcę tych pieniędzy a to nie jest film. Potrzebna mi tylko pana po​moc. – Proszę posłuchać: dobrą historię to ja poznaję od razu: detektyw, którego dręczy ta jedna nierozwiązana sprawa. To dobry, sprawdzony, uniwersalny motyw. Pięćdziesiąt z góry, a co potem – mo​że​my po​ga​dać. Pod​nio​słem z ław​ki no​tes, dłu​go​pis i wsta​łem. Wszyst​ko to zmie​rza​ło w złym kie​run​ku. – Dziękuję, że poświęcił mi pan czas, panie Taylor. Jak nie będę umiał trafić do wyjścia, to wy​strze​lę racę. Po pierwszym kroku w kierunku drzwi rower zabrzęczał drugi raz. Taylor odezwał się do moich ple​ców. – Finiszuję, panie Bosch. Proszę wrócić i zadać mi te pytania. Jak pan nie chce pięćdziesięciu ka​wał​ków, to nie będę się na​pra​szał. Od​wró​ci​łem się do nie​go, ale nie ru​szy​łem z miej​sca. Po​now​nie otwo​rzy​łem no​tat​nik. – Po pierwsze, ten napad – powiedziałem. – Kto z pana firmy wiedział o dwóch milionach dolarów? To znaczy, kto znał szczegóły? Skąd mieli je przywieźć? Czym? Wszystkie osoby i detale, ja​kie tyl​ko pan pa​mię​ta. Chcę za​cząć to wszyst​ko od zera.

2 Angella Benton zginęła w swoje dwudzieste czwarte urodziny. Nienaturalnie skręcone zwłoki znaleziono na hiszpańskiej terakocie w holu apartamentowca, gdzie mieszkała, na Fountain, niedaleko La Brea. Klucz był w skrzynce na listy wraz z dwiema kartkami urodzinowymi, wysłanymi z Columbus – jedna od matki, druga od ojca. Okazało się potem, że wcale nie są rozwiedzeni. Każde z nich chcia​ło po pro​stu na​pi​sać ży​cze​nia od sie​bie. Benton została uduszona. Przed śmiercią lub po, choć raczej po, sprawca rozdarł jej bluzkę i biustonosz, obnażając piersi. Potem masturbował się nad zwłokami, pozostawiając kilka kropel nasienia, skrzętnie zebranego przez techników do analizy DNA. Torebka Angelli zniknęła i nigdy jej nie zna​le​zio​no. Godzinę śmierci określiliśmy na „pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy”. Ciało znalazł jeden z miesz​kań​ców domu, wy​cho​dząc z psem na spa​cer oko​ło 0.30. I tu pojawiam się ja. Byłem starszym detektywem w hollywoodzkiej komendzie policji Los Angeles. Miałem dwoje partnerów. Wtedy pracowaliśmy trójkami, taki eksperymentalny program, mający na celu szybkie rozwiązywanie spraw. Pagery obudziły mnie, Kizmin Rider i Jerry’ego Edgara o pierwszej w nocy. Dostaliśmy sprawę Angelli. Spotkaliśmy się pod komendą, zatankowaliśmy dwa fordy crown victoria i pojechaliśmy na miejsce przestępstwa. Denatkę zo​ba​czy​li​śmy pierw​szy raz ja​kieś dwie lub trzy go​dzi​ny od mo​men​tu śmier​ci. Leżała na boku na brązowej terakocie koloru zaschniętej krwi. Oczy miała otwarte i wytrzeszczone, co szpeciło jej ładną buzię. Białka były przekrwione. Zauważyłem, że prawie nie miała biustu – jej pierś wyglądała niemal chłopięco. Pomyślałem sobie, że musiała mieć kompleks, tutaj, w mieście, gdzie fizyczne piękno często liczy się bardziej niż inne zalety. Rozdarcie bluzki i stanika jeszcze przydawało zbrodni okrucieństwa, jakby nie wystarczyło pozbawić tę dziewczynę ży​cia, ale trze​ba było jesz​cze wy​sta​wić na wi​dok pu​blicz​ny jej naj​in​tym​niej​sze sła​bo​ści. Najbardziej jednak utkwiły mi w pamięci jej ręce. Kiedy sprawca rzucił ją, martwą, na podłogę, dłonie przedziwnie złożyły się razem. Nieco po lewej stronie ciała, nad głową, jakby wyciągała je do kogoś, prosząco, niemal błagalnie. Kojarzyły mi się z renesansowymi malowidłami, z dłońmi potępionych wyciągniętymi do nieba w prośbie o zmiłowanie. Pracowałem w życiu przy ponad ty​sią​cu za​bójstw i ni​g​dy jesz​cze układ cia​ła ofia​ry tak mnie nie za​sta​no​wił. Może i zbyt dużą wagę przywiązywałem w tamtej chwili do pozycji, w jakiej znaleziono ciało, w końcu przypadkowej. Ale każda sprawa to bitwa w niekończącej się wojnie. Mówię wam: za każdym razem, kiedy się rusza do boju, trzeba coś mieć ze sobą. Coś, czego można się trzymać, coś, co daje siłę. W tym wypadku były to właśnie ręce. Nie mogłem ich zapomnieć. Wydawało mi się, że są wy​cią​gnię​te do mnie. Da​lej tak my​ślę. Śledztwo od razu dostało kopa, bo Kizmin Rider rozpoznała ofiarę. Znały się po imieniu, z fitnessu na El Centro, gdzie obie ćwiczyły. Rider nie mogła trenować regularnie z powodu ruchomych godzin pracy. Chodziła tam o różnych porach, w różne dni, zależnie od tego, kiedy miała czas i nad jaką sprawą akurat pracowała. Często spotykała Benton, a w końcu, ćwicząc na sąsiednich stepperach, za​czę​ły roz​ma​wiać. Rider wiedziała, że Benton stara się zrobić karierę w branży filmowej. Pracowała jako asystentka producenta w Eidolon Productions, firmie prowadzonej przez Alexandra Taylora. Filmy też kręci się o różnych porach doby – kiedy dostępna jest obsada i plan. A więc i Benton chodziła na siłownię podobnie nieregularnie jak Rider. Miała też niewiele czasu na randki. Powiedziała Rider, że przez ostat​ni rok umó​wi​ła się tyl​ko dwa razy i nie ma sta​łe​go fa​ce​ta.

Była to jednak powierzchowna znajomość – Rider nigdy nie spotkała Angelli poza siłownią. Obie były młodymi czarnymi kobietami, starającymi się, by własne ciało nigdy ich nie zawiodło, kiedy pra​co​wi​cie wspi​na​ją się po stro​mych stop​niach ka​rie​ry w dwóch róż​nych świa​tach. Choć na początek dobre było i to. Wiedzieliśmy od razu, z kim mamy do czynienia – z odpowiedzialną, pewną siebie młodą kobietą, dbającą zarówno o zdrowie, jak i o karierę. Taki styl jej życia pozwolił nam od razu wyeliminować sporo błędnych tropów, którymi moglibyśmy pójść. Ale niestety Rider pierwszy raz prowadziła śledztwo w sprawie, w której znała ofiarę morderstwa. Już na miejscu zbrodni zauważyłem, że się zawahała. Zwykle przy oględzinach i pierwszych hipotezach była dość ak​tyw​na, tym ra​zem jed​nak mil​cza​ła, do​pó​ki ktoś się do niej nie ode​zwał. Nie było żadnych świadków. Hol nie był widoczny z ulicy i doskonale maskował mordercę. Mógł się tu wśliznąć, zaczaić i zaatakować, bez obawy że zauważy go ktoś z zewnątrz. Istniało jednak ryzyko. W każdej chwili mógł pojawić się ktoś z mieszkańców. Gdyby facet z pieskiem zszedł na dół godzinę wcześniej, zapewne byłby świadkiem morderstwa. Mógłby ją uratować albo samemu paść ofia​rą. Anomalie. Sporo pracy poświęcało się na zbadanie anomalii. Wydawało się, że morderca wykorzystał okazję, że śledził ją i wybrał moment, kiedy była w osłoniętym miejscu. Jednakże pewne aspekty sprawy sugerowały, że znał ten hol i mógł się tu czaić, jak łowca zastawiający pułapkę z przy​nę​tą i cze​ka​ją​cy na ofia​rę. Anomalie. Angella Benton miała co najwyżej metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, ale przecież była sprawną, młodą dziewczyną. Rider widziała, jak trenuje, i miała pojęcie o jej sile i wytrzymałości. Jednak śladów walki nie było. Analiza śladów spod paznokci nie wykryła ani krwi, ani naskórka należącego do innej osoby. Czyżby znała mordercę? Dlaczego nie walczyła? Masturbacja i rozdarcie bluzki sugerowały motyw psychoseksualny. Takie zbrodnie popełnia się samotnie. Ale Angella nie wal​czy​ła o ży​cie – jak​by od razu się pod​da​ła. Może był wię​cej niż je​den spraw​ca? Przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny staraliśmy się zebrać dowody, zawiadomić kogo trzeba i przeprowadzić pierwsze przesłuchania osób mających oczywisty związek z miejscem zbrodni. Dopiero drugiego dnia zaczęliśmy robić odsiew faktów i rozpracowywać anomalie, próbując rozłupać je jak orzechy. I pod koniec drugiej doby doszliśmy do wniosku, że scena zbrodni została zaaranżowana – że morderca upozorował pewne fakty, żeby ukryć inne elementy przestępstwa. Doszliśmy do wniosku, że ten człowiek uważa, że jest od nas sprytniejszy, że wmanewruje nas w tro​pie​nie sek​su​al​ne​go mor​der​cy. Tym​cza​sem na​praw​dę cho​dzi​ło o coś zu​peł​nie in​ne​go. Na ten trop naprowadziła nas znaleziona na ciele dziewczyny sperma. Studiując zdjęcia zauważyłem, że krople nasienia idą po klatce piersiowej ofiary w linii prostej, tak jak rzekomo miały padać. Ale poszczególne kropelki były okrągłe. Wszyscy śledczy wiedzą o śladach krwi, że okrągłe krople powstają, kiedy skapnie ona pionowo na jakąś powierzchnię. Kiedy tryska ukośnie lub powierzchnia jest nachylona, krople są eliptyczne. Zapytaliśmy eksperta, czy to samo dotyczy innych płynów ustrojowych. Potwierdził i to wyjaśniło jedną z anomalii. Wysnuliśmy teorię, według której morderca lub mordercy prawdopodobnie przynieśli spermę ze sobą i rozlali ją na zwłokach jako ka​mu​flaż. Zmieniliśmy więc kierunek śledztwa. To już nie była sprawa, w której ofiara wchodzi w pole rażenia zabójcy. Angella Benton sama była polem rażenia. Coś w jej życiu i okolicznościach zwabiło ku niej mor​der​cę. Zaczęliśmy analizować jej życie i pracę, szukając tego ukrytego motywu, który doprowadził do morderstwa. Ktoś chciał, żeby nie żyła i uważał się za sprytnego na tyle, by sądzić, że skutecznie zamaskuje ten motyw, pozorując tło seksualne. I choć publicznie w mediach trąbiliśmy o seksualnym zbo​czeń​cu, dys​kret​nie roz​glą​da​li​śmy się zu​peł​nie za czym in​nym. Trzeciego dnia Edgar zajął się sekcją zwłok i piętrzącymi się papierami, a Rider i ja wyjechaliśmy

na miasto. Dwanaście godzin siedzieliśmy w biurach Eidolon Production, w Archway Pictures w Melrose. Machina do robienia filmów Taylora zajmowała prawie jedną trzecią całego biurowca. Ponad pięćdziesięciu pracowników. Angella Benton miała kontakt ze wszystkimi, w końcu była asystentką producenta. To stanowisko lokuje się na samym dole hollywoodzkiej drabiny. Taki goniec, przynieś-wynieś-pozamiataj. Nie miała nawet swojego pokoju, tylko biurko w pakamerze bez okien. Bez znaczenia – i tak cały dzień uganiała się między biurem w Archway a planami filmowymi. W tym momencie Eidolon realizował dwa filmy i serial telewizyjny, każde w innym miejscu Los Angeles. Każda z tych produkcji była miastem w mieście, wędrowną osadą, która prawie codziennie pakowała się i przeprowadzała gdzie indziej. Kolejna setka ludzi, którzy prawdopodobnie mieli styczność z An​gel​lą Ben​ton, i trze​ba ich było prze​słu​chać. Zadanie zaczynało nas przytłaczać. Złożyliśmy wniosek o pomoc – o przydzielenie dodatkowych osób do prowadzenia przesłuchań. Porucznik nie miał nikogo wolnego. Tymczasem same przesłuchania w Eidolonie zajęły Rider i mnie cały dzień. Wtedy właśnie, jedyny raz, miałem okazję rozmawiać z Taylorem. Trwało to pół godziny i było bardzo powierzchowne. Oczywiście znał Angellę, ale niezbyt dobrze. Ona była na dole drabiny, on na samym szczycie. Stykali się nieczęsto, a ich kontakty były równie powierzchowne. Poza tym pracowała w firmie od niecałych sześciu mie​się​cy i nie on ją za​trud​nił. Tego pierwszego dnia na nic nie trafiliśmy. To znaczy, żadne przesłuchanie nie przyniosło nowych danych ani nie ukierunkowało śledztwa. Stanęliśmy przed ścianą. Nikt z przesłuchiwanych nie miał zie​lo​ne​go po​ję​cia, dla​cze​go ktoś miał​by za​bić An​gel​lę Ben​ton. Postanowiliśmy, że następnego dnia rozdzielimy się: każde z nas zajmie się ludźmi od produkcji jednego filmu i będzie przesłuchiwać ich na planie. Edgar wybrał serial kręcony w Valencii. Familijna komedia o małżeństwie mającym jedynaka, który knuje, żeby rodzice nie mieli już więcej dzieci. Rider wzięła film w Santa Monica, bo tam miała najbliżej. Była to historia faceta, którego piękna koleżanka z pracy dostała anonimową walentynkę, a on podszył się pod jej autora. Wynikł romans, a mężczyzna przez cały czas dławił w sobie to początkowe kłamstwo, które rosło w nim jak rak. Mnie został drugi film kinowy, w Hollywood. Wysokobudżetowa historia kryminalna o zło​dzie​ju, któ​ry krad​nie wa​liz​kę z dwo​ma mi​lio​na​mi do​la​rów, nie wie​dząc, że na​le​ży ona do ma​fii. Jako najstarszy stopniem, byłem szefem zespołu. Zdecydowałem zatem nie zawiadamiać Taylora i reszty kierownictwa firmy, że ludzie od nas pojawią się na miejscu realizacji filmów. Nie chciałem, by ta informacja nas wyprzedziła. Po prostu podzieliliśmy plany filmowe między siebie i ustaliliśmy, że po​ja​wia​my się tam z za​sko​cze​nia i prze​bi​ja​my się siłą na​szych od​znak. To, co zdarzyło się następnego dnia, zaraz po moim przybyciu na plan, jest dobrze udokumentowane. Czasem analizuję swoje kroki i żałuję, że nie przyjechałem tam dzień wcześniej. Na pewno ktoś wspomniałby przy mnie o forsie i udałoby mi się skojarzyć fakty. Tak czy owak, prowadziliśmy śledztwo jak trzeba. Wykonywaliśmy właściwe ruchy we właściwym czasie. Nie mia​łem żad​nych wy​rzu​tów. Czwartego dnia rano już nie miałem tej sprawy. Wkroczył Wydział Zabójstw i Napadów i wszystko przejął. Za robotę zabrali się Jack Dorsey i Lawton Cross. Było tu wszystko, co Wydział lubi: filmy, pieniądze i morderstwo. Ale do niczego nie doszli, zajęli się więc innymi sprawami, a potem – jak wiadomo – wpadli na sandwicza i szklaneczkę do Nata, gdzie dostali trochę więcej, niż zamówili. Sprawa umarła razem z Dorseyem. Cross przeżył, lecz nigdy nie wrócił do zdrowia. Obudziwszy się z sześciotygodniowej śpiączki, nie pamiętał strzelaniny i był sparaliżowany od szyi w dół. Oddychała za niego maszyna; wiele osób z Wydziału sądziło, że miał większego pecha niż Dor​sey – wpraw​dzie oca​lał, ale już nie żył na​praw​dę. Tymczasem sprawa Angelli Benton porastała kurzem. Wszystko, czego dotknęli Dorsey i Cross, było skażone ich pechem, ciążyła nad tym klątwa. Nikt już nie wracał do tamtego morderstwa. Co

sześć miesięcy ktoś z Wydziału wyciągał akta, zdmuchiwał kurz, dopisywał w dokumentach „brak no​wych wnio​sków” i od​kła​dał z po​wro​tem na pół​kę. To się na​zy​wa w LAPD na​le​ży​tą sta​ran​no​ścią. Minęły cztery lata i znalazłem się na emeryturze. Niby powinno być mi dobrze. Dom spłacony, samochód kupiony za gotówkę i emerytura, która na moje potrzeby wystarcza aż nadto. Jakbym był na wakacjach. Żadnej pracy, żadnych nerwów, żadnych problemów. Ale czegoś mi brakowało. Gdzieś w głębi to czułem. Żyłem jak muzyk jazzowy czekający na koncert. Późno się kładłem, gapiłem się na ściany i piłem za dużo czerwonego wina. Trzeba było albo wstawić instrument do lombardu, albo za​cząć znów na nim grać. I wtedy zadzwonił do mnie Lawton Cross. W końcu doszły do niego słuchy, że odszedłem z policji. Po​pro​sił żonę, żeby za​dzwo​ni​ła do mnie i przy​trzy​ma​ła mu słu​chaw​kę, tak by mógł roz​ma​wiać. – Har​ry, przy​po​mi​na ci się cza​sem An​gel​la Ben​ton? – Cały czas – od​po​wie​dzia​łem. – Mnie też, Har​ry. Wró​ci​ła mi pa​mięć i dużo my​ślę o tam​tej spra​wie. I to wystarczyło. Kiedy ostatni raz wychodziłem z budynku hollywoodzkiej komendy, pomyślałem, że to już koniec, że już obejrzałem ostatnie zwłoki w życiu i przesłuchałem ostatniego gościa, o którym wiedziałem, że kłamie. Ale zabezpieczyłem się na dwie strony. Wyniosłem pudło pełne pa​pie​rów – sko​pio​wa​ne akta nie​roz​wią​za​nych hol​ly​wo​odz​kich mor​derstw z ostat​nich dwu​na​stu lat. Była tam i Angella Benton. Nie musiałem otwierać teczki, żeby przypomnieć sobie szczegóły: jak wyglądało jej ciało na podłodze z kafelków, obnażone i zbezczeszczone! Ta zadra wciąż we mnie tkwiła. Było mi przykro, że zapomniano o niej wśród tych fajerwerków, co wydarzyły się później, jak​by jej ży​cie było nie​waż​ne, od​kąd ukra​dzio​no dwa mi​lio​ny do​la​rów. Nigdy nie rozwiązałem tej sprawy. Zanim zdążyłem się dobrze przyłożyć, grube ryby zabrały mi ją. Tak się zdarza w LAPD. Ale to było dawno, a teraz to inna historia. Telefon od Crossa wszystko zmie​nił. Skoń​czy​łem moje przy​dłu​gie wa​ka​cje. Za​czą​łem na nowo pra​cę.

3 Nie miałem już policyjnej odznaki, ale wciąż tkwiły we mnie tysiące skojarzonych z tą blachą nawyków i instynktów. Zawsze znakomicie ułatwiała robotę, więc łapałem się na ciągłym sięganiu po nią, jak nawrócony palacz, którego ręce wciąż grzebią w kieszeniach koszuli, choć nic tam nie ma. Prawie trzydzieści lat byłem częścią instytucji, która propagowała izolację od świata zewnętrznego, ten etos „my kontra oni”. Byłem wyznawcą tej mundurowej religii, a nagle znalazłem się poza nią, ekskomunikowany, wykluczony. Nie miałem blachy. Nie byłem już jednym z „nas”. Byłem jednym z „nich”. Mijały miesiące, a ja każdego dnia na przemian to żałowałem, to cieszyłem się, że odszedłem. Starałem się oddzielić odznakę i to, co symbolizowała, od mojego życia. Wieki całe uważałem, że to jest nie do zrobienia, że ja to ona. Ale po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że moja własna tożsamość zwycięża. Lecz misja pozostała bez zmian. Z odznaką czy bez, miałem reprezentować umar​łych. Po rozmowie z Lawtonem Crossem, kiedy odłożyłem słuchawkę, poczułem, że jestem gotowy i że pora zacząć działać. Wyciągnąłem z szafy w korytarzu pudło z zakurzonymi fiszkami i głosami umarłych. Przemawiali do mnie w moich wspomnieniach. W relacjach z miejsc zbrodni. Najlepiej z nich wszystkich pamiętałem Angellę Benton, jej martwe ciało skurczone na hiszpańskiej terakocie, jej ręce wy​cią​gnię​te nad gło​wę, się​ga​ją​ce ku mnie. Już mia​łem cel w ży​ciu.

4 Następnego ranka po rozmowie z Taylorem usiadłem sobie w jadalni przy stole, w moim domu na Woodrow Wilson Drive. W kuchni miałem przygotowany dzbanek gorącej kawy, a w zmieniarce pięć kompaktów z późnym Artem Pepperem, kiedy grał jako sideman. Przed sobą rozłożyłem papiery i zdję​cia z akt spra​wy An​gel​li Ben​ton. Papiery były niekompletne, bo WZiN przejął sprawę, zanim śledztwo doprowadziło do czegoś konkretnego, a więc jeszcze przed napisaniem wielu ważnych raportów. Był to zaledwie punkt startowy. Tak więc teraz, po czterech latach przerwy, miałem do dyspozycji tylko tyle. Oraz listę na​zwisk, któ​re wczo​raj po​dał mi Tay​lor. Kiedy przeglądałem materiały, przygotowując się do dnia pełnego tropienia nazwisk i umawiania się na przesłuchania, moją uwagę zwrócił niewielki stosik wycinków z gazet, których brzegi zdążyły już po​żółk​nąć w tecz​ce. Za​czą​łem je czy​tać. Na początku morderstwo Angelli Benton zasłużyło sobie tylko na krótką notkę w „Los Angeles Timesie”. Pamiętam, jak mnie to wtedy sfrustrowało. Potrzebowaliśmy świadków. Nawet nie tyle świadków samego przestępstwa, ile osób, które zauważyły samochód sprawcy albo widziały, jak wychodził. Musieliśmy wiedzieć, co robiła ofiara przed atakiem. Miała urodziny. Z kim i gdzie spędziła wieczór, zanim wróciła do domu? Jedną z lepszych metod na zebranie relacji od ludzi jest właśnie artykuł w gazecie. A ponieważ „Times” postanowił zamieścić tylko notatkę, wciśniętą gdzieś w rogu na stronach lokalnych, prawie nikt się nie odezwał. Kiedy zadzwoniłem do reporterki, by wyrazić swoje niezadowolenie, powiedziała mi, że według ostatnich badań czytelnikom nie podoba się gazeta pisząca tylko o zbrodniach i śmierci. A także że okienko na informacje o przestępstwach coraz bardziej się zmniejsza i nic się na to nie poradzi. W ramach zadośćuczynienia napisała jednak drugą notkę, w której dodała, że policja prosi czytelników o pomoc. Lecz ten artykulik był jeszcze krótszy niż po​przed​ni i jesz​cze mniej wi​docz​ny. Ani jed​na oso​ba do nas nie za​dzwo​ni​ła. Wszystko to zmieniło się trzy dni później, gdy sprawa stała się numerem jeden w gazetach i we wszystkich lokalnych wiadomościach telewizyjnych. Wziąłem do ręki pierwszy z wycinków z pierw​szej stro​ny ga​ze​ty i prze​czy​ta​łem go jesz​cze raz. PRAW​DZI​WA STRZE​LA​NI​NA NA PLA​NIE FIL​MO​WYM JED​NA OSO​BA ZA​BI​TA, JED​NA RAN​NA. PO​TYCZ​KA PO​LI​CJAN​TÓW I ZŁO​DZIEI WŚRÓD ICH KI​NO​WYCH SO​BO​WTÓ​RÓW. Ke​isha Rus​sell, „Los An​ge​les Ti​mes” W piątek rano w świat iluzji wtargnęła tragiczna rzeczywistość. Doszło do wymiany strzałów między policją i pracownikami ochrony a uzbrojonymi rabusiami, kradnącymi dwa miliony dolarów w gotówce. Pieniądze były rekwizytem w fil​mie. Po​strze​lo​no dwóch pra​cow​ni​ków ban​ku, jed​ne​go z nich śmier​tel​nie. Uzbrojeni bandyci, zanim odjechali z pieniędzmi, otworzyli ogień do pracowników ochrony oraz prawdziwego policjanta z policji kryminalnej, który akurat był na planie. Według rzecznika policji, ślady krwi znalezione w porzuconej furgonetce świad​czą, że przy​naj​mniej je​den ze spraw​ców rów​nież zo​stał ran​ny. Brenda Barstow, gwiazda grająca główną rolę, podczas strzelaniny była w pobliskiej przyczepie kempingowej. Jest cała, zdro​wa i ni​cze​go nie wi​dzia​ła. Według policji tragedia wydarzyła się przed domem na Selma Avenue około 9.50. Opancerzona ciężarówka przywiozła na plan dwa miliony dolarów, które miały być rekwizytem w scenach kręconych wewnątrz domu. Plan filmowy był w tym cza​sie ści​śle strze​żo​ny, choć nikt nie po​da​je do​kład​nej licz​by uzbro​jo​nych ochro​nia​rzy i po​li​cjan​tów. Śmiertelną ofiarą strzelaniny jest Raymond Vaughn, 43-letni dyrektor ds. bezpieczeństwa w BankLA, banku, który dostarczył pieniądze. Ranny został także Linus Simonson, 27-letni pracownik banku. Otrzymał postrzał w brzuch; według le​ka​rzy jego ży​ciu nic nie za​gra​ża.

Jak relacjonuje detektyw Jack Dorsey z policji Los Angeles, podczas gdy dwaj strażnicy przenosili worki z pieniędzmi do wnętrza domu, z zaparkowanej w pobliżu furgonetki wyskoczyło trzech uzbrojonych napastników. Czwarty czekał za kierownicą. Bandyci zaskoczyli ochronę i zabrali pieniądze. Kiedy wycofywali się do furgonetki z czterema workami pie​nię​dzy, je​den z nich otwo​rzył ogień. – Roz​pę​ta​ło się pie​kło – mówi de​tek​tyw Dor​sey. – Praw​dzi​wa bi​twa. Do zamknięcia numeru nie było wiadomo, dlaczego w ogóle padły strzały. Świadkowie zeznali policji, że ochrona nie sta​wia​ła opo​ru. – Z tego, co wie​my, oni za​czę​li strze​lać na​gle, bez po​wo​du – mówi de​tek​tyw Law​ton Cross. Według policji ogniem odpowiedziało kilku strażników, kilku znajdujących się na planie policjantów, pracujących jako ochrona, a także detektyw z policji, Harry Bosch, który znajdował się akurat w jednej z przyczep, prowadząc z pozoru nie​zwią​za​ne ze spra​wą śledz​two. Wczoraj technicy policyjni oszacowali, że podczas wymiany ognia padło ponad sto strzałów. Mimo to, zdaniem świadków, całe zajście nie trwało dłużej niż minutę. Bandyci zdołali wskoczyć do samochodu i odjechać. Podziurawioną pociskami furgonetkę znaleziono później przy zjeździe z bulwaru Zachodzącego Słońca na autostradę. Okazało się, że ukradziono ją z parkingu studia filmowego poprzedniej nocy. W środku wykryto ślady krwi, policja uznaje więc, że jeden ze sprawców zo​stał ran​ny w strze​la​ni​nie. – Nie znamy jeszcze tożsamości sprawców – mówi detektyw Dorsey. – Mamy kilka różnych tropów, które wydają się obie​cu​ją​ce dla śledz​twa. Dla gru​py fil​mow​ców strze​la​ni​na była otrzeź​wia​ją​cą daw​ką rze​czy​wi​sto​ści. – Najpierw myślałem, że to rekwizytorzy strzelają ze ślepaków – powiedział nam Sean O’Malley, asystent producenta. – Że to jakiś kawał. A potem usłyszałem krzyki „padnij; padnij” i w dom zaczęły trafiać prawdziwe kule. Wtedy już wiedziałem, że to na​praw​dę. Pa​dłem na zie​mię i tyl​ko się mo​dli​łem. Strasz​ne to było. Film, na razie bez tytułu, opowiada o złodziejce, która kradnie walizkę z dwoma milionami dolarów od gangu z Las Vegas i ucieka do Los Angeles. Według naszych ekspertów wykorzystanie prawdziwych pieniędzy w filmie to rzecz wyjątkowa i niespotykana. Jednak reżyser filmu, Wolfgang Haus, nalegał, by ich użyć, ponieważ sceny kręcone na Selma Avenue za​wie​ra​ły zbli​że​nia zło​dziej​ki, gra​nej przez Bren​dę Bar​stow, z dużą ilo​ścią bank​no​tów. Haus powiedział nam, że w scenariuszu bohaterka ma rozsypać pieniądze na łóżku, tarzać się w nich i wyrzucać je w powietrze z radości. W innej scenie z kolei zanurza się w wypełnionej nimi wannie. Jego zdaniem w tych scenach fałszywe bank​no​ty by​ły​by ła​two roz​po​zna​wal​ne. – Nie dałoby się tego inaczej zrobić – powiedział. – Moje filmy opierają się na precyzji i prawdzie. Gdybyśmy użyli fał​szy​wek, film był​by kłam​stwem i wszy​scy wi​dzo​wie od razu by to za​uwa​ży​li. Policyjni detektywi powiedzieli, że firma produkująca film, Eidolon Productions, zorganizowała wypożyczenie gotówki na jeden dzień i ściągnęła całą armię ochroniarzy. Opancerzony samochód miał czekać na planie podczas realizacji, a pieniądze miały wrócić do niego natychmiast po skończeniu zdjęć. Skarb składał się wyłącznie ze studolarowych bank​no​tów w pacz​kach po 25 000. Alexander Taylor, właściciel firmy Eidolon, nie skomentował ani napadu, ani decyzji użycia na planie prawdziwych pie​nię​dzy. Nie wia​do​mo tak​że, czy były one ubez​pie​czo​ne. Policja nie ujawnia, dlaczego na planie filmu znalazł się detektyw Bosch. Nasi informatorzy twierdzą jednak, że Bosch badał sprawę śmierci Angelli Benton, która trzy dni wcześniej została uduszona w swoim apartamentowcu w Hollywood. Angella Benton miała 24 lata i pracowała w firmie Eidolon Productions. Policja bada, czy istnieje związek między tym mor​der​stwem a na​pa​dem. Brenda Barstow, w oświadczeniu rozesłanym przez jej agenta, pisze: „Jestem głęboko wstrząśnięta i łączę się w bólu z ro​dzi​na​mi ofiar tej tra​ge​dii”. Rzecznik prasowy BankLA poinformował, że Raymond Vaughn pracował w banku od siedmiu lat. Przedtem był policjantem w Nowym Jorku i Pensylwanii. Simonson, ranny, jest asystentem wiceprezesa banku, Gordona Scaggsa, który odpowiada za operację jednodniowego wypożyczenia gotówki na plan filmowy. Ze Scaggsem nie udało nam się skon​tak​to​wać. Realizacja filmu została tymczasowo wstrzymana. Do zamknięcia numeru nie mieliśmy informacji, czy zostanie wzno​wio​na ani czy po ewen​tu​al​nym wzno​wie​niu na pla​nie po​now​nie po​ja​wią się praw​dzi​we pie​nią​dze. Pamiętam tę surrealistyczną scenę. Krzyk i unosząca się nad wszystkim chmura prochowego dymu. Ludzie leżący na ziemi, nie wiadomo, ranni czy kryjący się przed kulami. Dłuższy czas nikt nie wsta​wał, mimo że fur​go​net​ka już daw​no od​je​cha​ła. Przejrzałem jeszcze tekst wydrukowany obok, omawiający niezwykłość wykorzystania w filmie prawdziwych pieniędzy – zwłaszcza takiej sumy – niezależnie od tego, jakie przedsięwzięto środki ostrożności. Dwa miliony dolarów wypełniły cztery worki. Dziennikarze słusznie zauważyli, że jest mało prawdopodobne, by taka ilość forsy w ogóle zmieściła się w kadrze. Mimo to producenci

zgodzili się na żądanie reżysera, by dostarczyć na plan, dla zachowania autentyzmu, dwa miliony prawdziwych dolarów. Jednak cytowani w tekście anonimowi informatorzy i osoby dobrze znające Hollywood, twierdziły, że tu nie chodzi o pieniądze, autentyzm ani w ogóle sztukę filmową. To był pokaz siły. Wolfgang Haus uparł się, bo mógł sobie na to pozwolić. Nakręcił kolejno parę hitów, które zarobiły po dwieście milionów dolarów. W zaledwie cztery lata wyrósł z reżysera krótkometrażowych filmów niezależnych na potężnego hollywoodzkiego gracza. Domagając się dwóch milionów w gotówce jako rekwizytu do raczej rutynowych scen, wykorzystywał świeżo nabytą władzę. Mógł zażądać takiej sumy i otrzymać ją. Niby nic, kolejna historia o rządzącej Hollywood chci​wo​ści. Tyl​ko że tym ra​zem zgi​nę​li lu​dzie. Następnie przeszedłem do podsumowania całego wydarzenia, opublikowanego dwa dni po napadzie. Był to w zasadzie przemielony poprzedni artykuł, z bardzo niewielkim dodatkiem nowych informacji. Żadnych aresztowań, żadnych podejrzanych. Jedyna nowa informacja to taka, że Warner Bros, studio finansujące film, po siedmiu dniach realizacji zrezygnowało z udziału w produkcji i zamroziło środki, po tym jak Brenda Barstow, aktorka grająca główną rolę, wycofała się. Za powód podała względy bezpieczeństwa. Według dobrze poinformowanych źródeł przyczyny były inne, a ona wykorzystała po prostu klauzulę o bezpieczeństwie w swoim kontrakcie. Sugerowane inne powody to obawa, że cały ten dramat odbije się na popularności filmu, a także rozczarowanie Brendy Barstow końcową wersją scenariusza, której wcześniej nie znała, bo został on ukończony dopiero, kiedy przy​ję​ła tę rolę. Na koniec tekst informował, że do śledztwa włączono także sprawę Angelli Benton, a całość przejął od komendy hollywoodzkiej Wydział Zabójstw i Napadów. Zauważyłem, że na dole wycinka ktoś za​kre​ślił je​den aka​pit. Naj​praw​do​po​dob​niej ja sam czte​ry lata temu. Nasze źródła informują, że część banknotów dostarczonych na plan była oznakowana. Detektywi potwierdzają, że od​na​le​zie​nie bank​no​tów może być naj​sku​tecz​niej​szym spo​so​bem zi​den​ty​fi​ko​wa​nia i uję​cia po​dej​rza​nych. Nie pamiętam, czemu zakreśliłem wtedy owe zdania i teraz zastanawiałem się, dlaczego to zrobiłem; przecież kiedy to się ukazało, już nie prowadziłem sprawy. Prawdopodobnie jeszcze trochę mnie to wszystko interesowało i byłem ciekaw, czy informator powiedział reporterowi prawdę, czy po prostu miał nadzieję, że złodzieje przeczytają artykuł i przestraszą się, że skradzione pieniądze są do wytropienia. To spowoduje, że w ten sposób będą dłużej na nich siedzieć i łatwiej da się odzyskać więk​szą część sumy. Zwyczajne myślenie życzeniowe. Teraz nie miało to już znaczenia. Poskładałem wycinki i odsunąłem na bok. Przypomniałem sobie tamten dzień. Opis w gazecie był zaledwie szkicem, odległym od rzeczywistości jak zdjęcie lotnicze. To tak, jakby próbować wyobrazić sobie wojnę w Wietnamie na podstawie wieczornych wiadomości Waltera Cronkite’a. W suchej relacji nie ma nic z chaosu, zapachu krwi i strachu, z adrenaliny pędzącej żyłami jak spadochroniarze zeskakujący z ram​py Her​cu​le​sa nad te​ry​to​rium wro​ga. – Go! Go! Go! Ja byłem w przyczepie na Selma Avenue. Rozmawiałem właśnie z Hausem, reżyserem, o Angelli Benton. Szukałem jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Obsesyjnie powracały do mnie jej dramatycznie wyciągnięte dłonie; i nagle w tej przyczepie przyszło mi do głowy, że te ręce były częścią inscenizacji sceny morderstwa. Inscenizacji, przeprowadzonej przez reżysera. Naciskałem Hausa, straszyłem go, chciałem, żeby powiedział mi, co robił w tamten wieczór. A potem ktoś za​pu​kał do drzwi, otwo​rzył je i wszyst​ko się zmie​ni​ło. – Wol​fgang – za​wo​łał fa​cet w czap​ce z dasz​kiem. – Przy​je​cha​ła cię​ża​rów​ka z for​są. Spoj​rza​łem na Hau​sa. – Z for​są? Jaką for​są?

I już wie​dzia​łem, pod​świa​do​mie, co się bę​dzie dzia​ło. Gdy wspominam tamte chwile, widzę w zwolnionym tempie wszystkie ruchy, wszystkie szczegóły. Wyszedłem z przyczepy reżysera i zobaczyłem dwa domy dalej czerwoną pancerną ciężarówkę. Tylne drzwi były otwarte, umundurowany facet w środku podawał worek dwóm innym na zewnątrz. Dwaj inni w gar​ni​tu​rach, je​den młod​szy, dru​gi dużo star​szy, ob​ser​wo​wa​li wszyst​ko z boku. Kiedy ochroniarze z workami ruszyli w kierunku domu, z furgonetki po drugiej stronie ulicy wyskoczyło trzech uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach. Widziałem, że w otwartym aucie pozostał czwarty – kierowca. Moja ręka powędrowała pod marynarkę, gdzie tkwił pistolet, i tam pozostała. Sytuacja nie była stabilna. Zbyt wielu ludzi w zasięgu strzałów. Pozwoliłem, by sprawy po​to​czy​ły się swo​im to​rem. Napastnicy zaszli ochroniarzy od tyłu i przejęli worki bez jednego strzału. Jednak potem, kiedy wycofywali się do swego samochodu, zaszło coś niewytłumaczalnego. Ten, który nie niósł worków, tylko robił za osłonę, stanął w rozkroku i uniósł broń oburącz. Nie rozumiałem. Co zobaczył? Gdzie było to zagrożenie? Kto go sprowokował? Strzelił i starszy człowiek, zupełnie niegroźny, w gar​ni​tu​rze, z pod​nie​sio​ny​mi rę​ka​mi, prze​wró​cił się na ple​cy. W niecałą sekundę rozpętała się strzelanina na całego. Wszyscy strzelali – strażnik z ciężarówki, ochroniarze i wynajęci policjanci na trawniku przed domem. Ja też wyciągnąłem pistolet i pod​bie​głem przez tra​wę do cię​ża​rów​ki. – Na zie​mię! Wszy​scy na zie​mię! Kiedy członkowie ekipy i technicy padli na ziemię, zbliżyłem się. Usłyszałem czyjś krzyk i odgłos dodawania gazu. Dym szczypał mnie w nozdrza. Gdy zająłem pozycję do czystego, bezpiecznego strzału, złodzieje byli już przy furgonetce. Jeden cisnął worki do środka i odwrócił się, wyszarpując zza pa​ska dwa pi​sto​le​ty. Ale nie zdążył strzelić. Ja byłem szybszy i obserwowałem, jak leci do tyłu, do wnętrza furgonetki. Pozostali wskoczyli tam za nim, samochód ruszył z piskiem opon i otwartymi drzwiami, przez które wystawała noga rannego. Patrzyłem, jak skręcają w stronę bulwaru Zachodzącego Słońca i au​to​stra​dy. Nie mia​łem szan​sy ich do​go​nić; mój ford był za​par​ko​wa​ny ze dwie prze​czni​ce da​lej. Wyciągnąłem więc komórkę i zawiadomiłem centralę. Kazałem przysłać karetki i dużo po​li​cjan​tów. Po​da​łem, gdzie po​je​cha​ła fur​go​net​ka, i po​wie​dzia​łem, żeby za​blo​ko​wa​li au​to​stra​dę. Krzyki nie milkły przez cały czas. Schowałem telefon i podszedłem do rannego. To był młodszy z tych dwóch w garniturach. Leżał na boku i kurczowo ściskał lewe biodro. Krew przeciekała mu mię​dzy pal​ca​mi. Zmar​no​wa​li mu dzień i znisz​czy​li ubra​nie, ale wia​do​mo było, że prze​ży​je. – Tra​fi​li mnie! – wrzesz​czał, wi​jąc się na zie​mi. – Tra​fi​li mnie, kur​wa! Przeszedłem do jadalni, kiedy Art Pepper zaczął „You’d Be So Nice To Come Home To” z Jackiem Sheldonem na trąbce. Miałem na płytach dwie czy trzy wersje standardów Cole’a Portera w jego wykonaniu. We wszystkich zdawał się atakować je z furią i rozdzierać na strzępy. Tylko tak umiał grać i wła​śnie za tę za​wzię​tość tak go lu​bi​łem. Mia​łem na​dzie​ję, że też po​sia​dam tę ce​chę. Otworzyłem notatnik na czystej stronie i właśnie miałem zapisać coś, co sobie przypomniałem na te​mat tam​tej strze​la​ni​ny, kie​dy ktoś za​pu​kał do drzwi.

5 Wstałem, podszedłem do drzwi wejściowych i zerknąłem przez wizjer. Potem pędem wróciłem do jadalni i wyciągnąłem z szafki obrus. Był nieużywany. Kupiła go moja żona, by czekał w szafce, aż zaprosimy gości. Nigdy jednak nie zaprosiliśmy gości. Żonaty też już nie byłem, ale obrus wreszcie mógł się na coś przydać. Pukanie rozległo się ponownie, tym razem głośniej. Czym prędzej rzuciłem ów ob​rus na zdję​cia i do​ku​men​ty i po​bie​głem do drzwi. Kiz Ri​der sta​ła ty​łem do mnie. Wy​glą​da​ła na uli​cę. – Kiz, prze​pra​szam. By​łem na bal​ko​nie i nie sły​sza​łem, jak pu​ka​łaś pierw​szy raz. Wchodź. Mi​nę​ła mnie w drzwiach i skie​ro​wa​ła się ku ja​dal​ni i sa​lo​no​wi. – To skąd wiesz, że pu​ka​łam pierw​szy raz? – za​py​ta​ła. – My​śla​łem, tego… że sko​ro ktoś puka tak gło​śno, to ozna​cza, że już przed​tem… – OK, Har​ry. Ro​zu​miem. Nie widziałem jej od niemal ośmiu miesięcy. Od przyjęcia pożegnalnego, które dla mnie wy​pra​wi​ła, U Mus​sa; za​re​zer​wo​wa​ła wte​dy cały bar i za​pro​si​ła całą ko​men​dę. Weszła do jadalni. Zauważyłem, że przygląda się pofałdowanemu obrusowi. Pożałowałem, że go wy​cią​gną​łem. Było oczy​wi​ste, że coś chcia​łem przed nią ukryć. Ubrana była w grafitowy kostium ze spódnicą za kolano. Zaskoczyło mnie to. Kiedy pracowaliśmy razem, prawie zawsze nosiła czarne dżinsy, białą bluzkę i rozpinaną bluzę. Takie ubranie daje swobodę ruchów, pozwala biegać, jeśli trzeba. W kostiumie wyglądała bardziej na wiceprezeskę ban​ku niż na de​tek​ty​wa z wy​dzia​łu za​bójstw. Nie od​ry​wa​jąc oczu od ob​ru​sa, po​wie​dzia​ła: – Har​ry, ty za​wsze tak ład​nie po​tra​fisz na​kryć stół. Co jest na obiad? – Przepraszam. Nie wiedziałem, kto przyszedł, więc tak tylko nakryłem różne rzeczy, które tu so​bie roz​ło​ży​łem. Od​wró​ci​ła się ku mnie. – Har​ry, ja​kie rze​czy? – Takie tam. Stare sprawy. Powiedz mi, jak ci idzie w WZiN? Lepiej, niż gdy rozmawialiśmy ostat​nim ra​zem? Na rok przed moim odejściem awansowała do centrali. Miała problemy z dogadaniem się ze swoim nowym partnerem i innymi policjantami z Wydziału Zabójstw i Napadów – zwierzała mi się z tego. Wcześniej byłem dla niej kimś w rodzaju mistrza – i tak zostało, kiedy ją przenieśli. Ale kontakt urwał się, kiedy wybrałem emeryturę zamiast awansu, po którym moglibyśmy znów pracować razem. Wiedziałem, że ją to zraniło. Fakt, że zajęła się moim pożegnalnym przyjęciem, był mi​łym ge​stem, lecz jed​no​cze​śnie osta​tecz​nym po​że​gna​niem. – WZiN? WZiN się nie spraw​dził. – Co ta​kie​go? Byłem szczerze zdumiony. Mnie się nie zdarzyło pracować z kimś równie zdolnym jak ona, z kim dogadywałbym się niemal bez słów. Była stworzona do tej pracy. Wydział potrzebował więcej takich osób. Miałem pewność, że w końcu się dostosuje, że będą jej przydzielać najtrudniejsze sprawy i że się wy​ka​że. – Prze​nio​słam się stam​tąd na po​cząt​ku czerw​ca. Te​raz pra​cu​ję w biu​rze ko​men​dan​ta. – Po​waż​nie? Chy​ba żar​tu​jesz. Niemal osłupiałem. Najwyraźniej zdecydowała się piąć w górę. Jeśli pracowała jako adiutant komendanta do spraw specjalnych, czekała ją kariera w dowództwie. Nic w tym złego. Wiedziałem, że

Rider nie jest mniej ambitna od innych. Ale wydział kryminalny to powołanie, a nie kariera. Zawsze wy​da​wa​ło mi się, że ona to ro​zu​mie i iden​ty​fi​ku​je się z tym. Mia​ła po​wo​ła​nie. – Nie wiem, Kiz, co po​wie​dzieć… Szko​da… – Że co, że ci to powiedziałam? To ty postanowiłeś, że nie gramy już razem, Harry. Nie wiem, czy pamiętasz? Co chciałeś mi powiedzieć, że mam dzielnie znosić przeciwności w WZiN, kiedy ty sam się z tego wy​krę​ci​łeś? – Ja to co innego. Ja już zdążyłem narobić sobie wrogów. Za duży balast ciągnąłem za sobą. Ale ty? Ty by​łaś gwiaz​dą. – Gwiazdy też się wypalają. Trzecie piętro to tylko czepianie się o drobiazgi, kopanie dołków i polityka. Dlatego zmieniłam kierunek. Zdałam po prostu egzamin na porucznika. A komendant jest w porządku. Wie, co chce robić, a ja razem z nim. Wiesz, to śmieszne, ale na szóstym piętrze polityki jest o wie​le mniej. Na zdro​wy ro​zum po​win​no być od​wrot​nie. Zabrzmiało to tak, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż mnie. Cóż, mogłem tylko kiwnąć głową. Ogarnęło mnie poczucie winy. Gdybym został i przeniósł się do WZiN, ona też by została. Po​sze​dłem do sa​lo​nu i cięż​ko opa​dłem na ka​na​pę. Po​dą​ży​ła za mną, lecz nie usia​dła. Wyciągnąłem rękę i przyciszyłem muzykę, ale tylko trochę. Lubiłem tę piosenkę. Zapatrzyłem się w góry za Doliną, dobrze widoczne przez oszklone drzwi na taras. Smog był mniej więcej taki jak zwykle. Ale zaciągnięte niebo pasowało mi jakoś do Peppera, akompaniującego na klarnecie Lee Konitzowi w „Cieniu twego uśmiechu”. Była w tym smutna zaduma, która, zdaje się, zawładnęła na​wet Kiz. Moja daw​na part​ner​ka sta​ła za​słu​cha​na. Wszystkie te płyty dał mi znajomy, Quentin McKinzie, stary jazzman, który znał Peppera i całe dziesięciolecia temu grał z nim u Shelly’ego Manne’a, Dontego i w paru innych, dawno zamkniętych klubach, które wypłynęły kiedyś na fali mody na jazz z Zachodniego Wybrzeża. Powiedział mi, bym uważnie przesłuchał, przestudiował te płyty. To były ostatnie nagrania Peppera. Po latach spędzonych w aresztach i więzieniach z powodu swoich nałogów nadrabiał stracony czas. Nawet jako sideman. Ta zawziętość. Nie przestawał, dopóki serce nie przestało bić. Jego charakter i muzyka były jednością, którą tak bardzo podziwiał mój przyjaciel. Dał mi te krążki i powiedział, żebym zawsze starał się nad​ro​bić stra​co​ny czas. Mu​zy​ka uci​chła i Kiz ode​zwa​ła się. – Kto to grał? – Art Pep​per i Lee Ko​nitz. – To bia​li? Przy​tak​ną​łem. – Kur​czę. Nie​złe. Po​ki​wa​łem gło​wą. – No to co tam masz pod tym ob​ru​sem? Wzru​szy​łem ra​mio​na​mi. – Przy​cho​dzisz do mnie po ośmiu mie​sią​cach, więc pew​nie wiesz. – Ja​sne. – Niech zgadnę: Alexander Taylor ma dobre układy z komendantem, burmistrzem albo jednym i dru​gim i ka​zał mnie wziąć pod lupę. Tym ra​zem ona przy​tak​nę​ła. Mia​łem ra​cję. – A po​nie​waż ko​men​dant wie, że kie​dyś by​li​śmy bli​sko, więc… Kie​dyś. Zda​wa​ło mi się, że za​jąk​nę​ła się przy tym sło​wie. – No, w każdym razie wysłał mnie, żebym ci przekazała, że wsadzasz nos i węszysz nie tam, gdzie trze​ba. Siadła na krześle naprzeciwko kanapy i zerknęła w stronę tarasu. Wiedziałem, że piękny widok

gu​zik ją ob​cho​dzi. Po pro​stu uni​ka​ła mo​je​go wzro​ku. – Czy​li zo​sta​wi​łaś wy​dział kry​mi​nal​ny i je​steś te​raz na po​sył​ki u ko​men​dan​ta. Spojrzała mi prosto w oczy. Widziałem w nich urazę, ale nie żałowałem tych słów. Byłem równie zły na nią, jak ona na mnie. – Ła​two ci to mó​wić, Har​ry. Ty już wró​ci​łeś z woj​ny. – Wiesz, Kiz, woj​na ni​g​dy się nie koń​czy. Prawie się uśmiechnąłem, widząc zbieżność między tym, co miała mi do przekazania Rider, a następną piosenką. Tytuł brzmiał „Oszołomka”, Pepper dalej akompaniował Konitzowi. W sześć miesięcy po nagraniu zmarł. A zbieżność była następująca: otóż w czasach, gdy byłem młodszym policjantem w wydziale, doświadczeni detektywi „oszołomkami” nazywali sprawy, które budziły nadmierne zainteresowanie szóstego piętra albo kryły w sobie inne, niewiadome pułapki natury politycznej lub biurokratycznej. Przy takich sprawach trzeba działać ostrożnie, bo łowi się ryby w mętnej wodzie. I trzeba mieć dupę krytą, bo w razie czego nikt nie będzie chciał cię bronić. Zdaje się, że by​łem wła​śnie w ta​kiej sy​tu​acji. Wstałem, podszedłem do okna. Światło słoneczne rozpraszało się w miliardach wiszących w powietrzu cząstek smogu. Różowe, pomarańczowe, wyglądało po prostu pięknie. Nic nie wska​zy​wa​ło, że może to być tru​ci​zna. – To co ten komendant ma mi do powiedzenia? Bosch, daj se spokój? Jesteś teraz cywilem. Zostaw to fa​chow​com? – Mniej wię​cej. – Kiz, sprawa leży i porasta kurzem. Czemu on się przejął, że w niej grzebię, jeśli nie robi tego nikt inny? Boi się, że jak ją roz​wią​żę, wyj​dzie na nie​udacz​ni​ka czy coś? – Kto po​wie​dział, że po​ra​sta ku​rzem? Od​wró​ci​łem się i spoj​rza​łem na nią. – Daj sobie spokój z tą gadką o należytej staranności. Wiem, jak to działa. Co sześć miesięcy nowy dopisek w rejestrze sprawy: „Nic nowego”. Kiz, czy ty się tym nie przejmujesz? Znałaś przecież An​gel​lę Ben​ton. Nie chcia​ła​byś, by to zo​sta​ło wy​ja​śnio​ne? – Pewnie, że bym chciała. Jak możesz w to wątpić. Ale różne rzeczy się dzieją. To, że mnie tu wysłali, to raczej uprzejmość względem ciebie. Nie mieszaj się. Możesz wplątać się w coś nie​do​bre​go. Mo​żesz wię​cej za​szko​dzić niż po​móc. Usiadłem głębiej i popatrzyłem na Kiz przez dłuższą chwilę, usiłując odgadnąć, co kryje się mię​dzy wier​sza​mi. Nie prze​ko​na​ła mnie. – Je​śli ktoś nad tym fak​tycz​nie pra​cu​je, po​wiedz kto? Po​krę​ci​ła gło​wą. – Nie mogę ci po​wie​dzieć. Mó​wię ci tyl​ko: zo​staw tę spra​wę w spo​ko​ju. – Posłuchaj, Kiz: coś ci powiem. Nawet jeśli jesteś na mnie zła z tego powodu, że odszedłem, to nie po​win​naś… – Czego nie powinnam? Wykonywać moich zadań? Słuchać rozkazów? Harry, ty już nawet nie masz od​zna​ki. A nad tą spra​wą pra​cu​ją lu​dzie z od​zna​ka​mi. Pra​cu​ją, ro​zu​miesz? I niech tak zo​sta​nie. Za​nim zdą​ży​łem się ode​zwać, wy​pa​li​ła po​now​nie. – A mną się nie martw, dobrze? Nie jestem już zła na ciebie, Harry. Zostawiłeś mnie na lodzie, ale to było dawno. Tak, byłam wściekła, ale mi przeszło. Oczywiście wolałabym, żeby on przysłał tu kogo in​ne​go, ale wy​brał mnie. My​ślał, że może ja cie​bie prze​ko​nam. „On” to pewnie komendant, pomyślałem. Siedziałem przez chwilę w milczeniu i czekałem na dal​sze cio​sy. Ale po​prze​sta​ła na tym. Ode​zwa​łem się ci​cho, cał​kiem jak na spo​wie​dzi: – A jeśli nie mogę tego tak zostawić, to co? Jeżeli z jakichś powodów muszę nad tym pracować? Oso​bi​stych po​wo​dów, nie​ma​ją​cych ze spra​wą nic wspól​ne​go? To co się sta​nie?

Gniew​nie po​trzą​snę​ła gło​wą. – No to wtedy oberwiesz, Harry. Ci goście nie będą się pieprzyć. Znajdź sobie inną sprawę, albo w ogó​le inne za​ję​cie, je​śli chcesz uspo​ko​ić swo​je de​mo​ny. – Jacy go​ście? Kiz wsta​ła. – Kiz, jacy go​ście? – Już ci do​syć po​wie​dzia​łam. Wia​do​mość prze​ka​za​na. Po​wo​dze​nia. Ru​szy​ła ku drzwiom. Wsta​łem i po​sze​dłem za nią, ana​li​zu​jąc w my​śli wszyst​ko, co usły​sza​łem. – Kto nad tym pra​cu​je? Po​wiedz mi. Obej​rza​ła się. – Kiz, po​wiedz, kto to jest? Za​trzy​ma​ła się rap​tow​nie i od​wró​ci​ła. W oczach mia​ła złość. Za​py​ta​ła pro​wo​ka​cyj​nie: – Przez wzgląd na to, co było? To chcia​łeś po​wie​dzieć? Cofnąłem się. Poczułem, jak odpycha mnie wytworzone przez nią gniewne napięcie. Rozłożyłem ręce w ge​ście re​zy​gna​cji i mil​cza​łem. Od​cze​ka​ła chwi​lę i skie​ro​wa​ła się do wyj​ścia. – Do wi​dze​nia, Har​ry. Otwo​rzy​ła drzwi, wy​szła i za​mknę​ła je za sobą. – Do wi​dze​nia, Kiz. Ale jej już nie było. Stałem tam długo i dumałem o tym, co powiedziała i czego nie powiedziała. Coś się kryło między wierszami przekazanej przez nią wiadomości, ale jeszcze nie wiedziałem co. Woda była zbyt męt​na. – Je​steś nie​zła oszo​łom​ka, moja mała – po​wie​dzia​łem do sie​bie, prze​krę​ca​jąc za​mek.

6 Dotarcie na Woodland Hills zabrało mi prawie godzinę. Kiedyś w tym mieście było tak, że jeśli poczekało się trochę na odpowiedni moment i pojechało w inną stronę, niż jadą wszyscy, docierało się na miejsce w rozsądnym czasie. Teraz już nie. Teraz chyba wszystkie autostrady były równie koszmarne, o każdej porze dnia i nocy. Ani chwili przerwy. A ponieważ przez ostatnie parę miesięcy rzadko wybierałem się w trasę, powrót do tego był nużący i denerwujący. Kiedy miałem już tego dość, zjechałem z autostrady przy kanionie Topanga i resztę dnia poruszałem się zwykłymi drogami. Starałem się nie nadrabiać straconego czasu, dociskając pedał gazu, bo przeważnie jechałem przez obszar zabudowany. W wewnętrznej kieszeni miałem piersiówkę. Gdyby mnie zatrzymali, mogłyby być kło​po​ty. Po piętnastu minutach dotarłem pod dom przy Melba Avenue. Zaparkowałem za furgonetką i wysiadłem. Wspiąłem się na górę po drewnianej pochylni dobudowanej na schodach domu i za​czy​na​ją​cej się przy sa​mych drzwiach fur​go​net​ki. U szczy​tu po​ja​wi​ła się Da​niel​le Cross i w mil​cze​niu wpu​ści​ła mnie do środ​ka. – Jak on się czu​je, Dan​ny? – Tak jak za​wsze. – No tak. Nie wiedziałem, co innego powiedzieć. Pojęcia nie miałem, co ona sądzi, jaki ma pogląd na świat, po tym jak wszystkie jej nadzieje i plany w ciągu jednego wieczoru zmieniły się tak diametralnie. Wiedziałem, że nie może być dużo starsza od swego męża. Miała pewnie ze czterdzieści parę lat. Ale wyglądała na więcej: te oczy, usta, które zdawały się zaciśnięte na stałe, z kącikami opadającymi w dół. Znałem drogę, więc nie musiała mnie prowadzić. Przez salon i korytarz do ostatniego pokoju po lewej. Wszedłem tam i ujrzałem Lawtona Crossa w fotelu, tym kupionym wraz z furgonetką za pieniądze ze zbiórki, którą ogłosił nasz związek zawodowy. Cross oglądał CNN w telewizorze umieszczonym na stelażu wiszącym w rogu pokoju. Kolejny program o sytuacji na Bliskim Wscho​dzie. Spojrzał na mnie samymi oczyma. Twarz ani drgnęła. Nad jego brwiami widniał pasek mocujący głowę do poduszki. Prawą rękę miał podłączoną plątaniną rurek do woreczka z bezbarwnym płynem, który wisiał na stojaku do kroplówek, przymocowanym do tyłu fotela. Był blady, ważył na oko z sześćdziesiąt kilogramów, obojczyki sterczały mu jak odłamki zbitych naczyń. Usta miał suche i spękane, na głowie wronie gniazdo. Kiedy widziałem go pierwszy raz, po tym, jak zadzwonił, byłem wstrzą​śnię​ty jego wy​glą​dem. Sta​ra​łem się po​wtór​nie tego nie oka​zać. – Cześć, Law, jak ży​jesz? Nie​na​wi​dzi​łem tego py​ta​nia, ale czu​łem, że by​łem mu je win​ny. – A jak my​ślisz, Har​ry? – No tak. Jego chropowaty szept brzmiał jak głos trenera piłki nożnej, który przez czterdzieści lat wydzierał się na gra​czy z li​nii bocz​nej. – Po​słu​chaj – po​wie​dzia​łem. – Prze​pra​szam, że wra​cam tak szyb​ko, ale wy​ni​kło jesz​cze parę spraw. – By​łeś u tego pro​du​cen​ta? – Tak, wczo​raj go na​pa​dłem. Dał mi dwa​dzie​ścia mi​nut. W pokoju słyszało się niski syczący odgłos. Zwróciłem na to uwagę już poprzednio. Chyba był to wentylator pompujący powietrze przez sieć przezroczystych rurek, biegnących pod koszulą Lawtona,

po jego szyi i po​licz​kach do nosa. – Coś wy​szło? – Podał parę nazwisk. Wszystkich z Eidolonu, którzy prawdopodobnie wiedzieli o pieniądzach. Nie zdą​ży​łem ich jesz​cze na​mie​rzyć. – A czy za​py​ta​łeś go, co zna​czy „Eido​lon”? – Nie, nie przy​szło mi to do gło​wy. Na​zwi​sko czy​jeś czy coś? – Nie. To oznacza ducha. Różne rzeczy mi się przypominają. To tak po prostu wyskoczyło, kiedy rozmyślałem o tej sprawie. Raz go zapytałem. Powiedział, że wziął to z wiersza. Coś o duchu sie​dzą​cym na tro​nie w ciem​no​ści. Pew​nie wy​obra​ża so​bie, że to on. – Dzi​wacz​ne. – No, Har​ry, może wy​łącz tę niań​kę. Żeby nie de​ner​wo​wać Dan​ny. Za pierwszy razem poprosił mnie o to samo. Ominąłem fotel i podszedłem do biurka. Na blacie stało małe, plastikowe urządzonko z zapaloną zieloną lampką. Była to elektroniczna niańka, przeznaczona dla rodziców małych dzieci – pozwalała słyszeć, czy śpią. A Cross mógł przez nią zawołać żonę, kiedy chciał na przykład zmienić kanał. Wyłączyłem to, żebyśmy mogli porozmawiać dys​kret​nie, i wró​ci​łem przed fo​tel. – Świet​nie – po​wie​dział Cross. – A te​raz może byś za​mknął drzwi. Zro​bi​łem, co ka​zał. Wie​dzia​łem, do cze​go zmie​rza. – Masz coś dla mnie dzi​siaj? – za​py​tał. – Tak jak pro​si​łem? – Hm. No, mam. – To dobrze. Zróbmy tak. Zajrzyj do łazienki, za tobą, i sprawdź, czy ona zostawiła tam moją bu​tel​kę. Na blacie wokół umywalki w łazience piętrzyły się różnorakie lekarstwa i drobny sprzęt medyczny. Na mydelniczce stała otwarta plastikowa butelka. Trochę przypominała bidon do roweru, z tym że szyjkę miała szerszą i trochę zakrzywioną. Pomyślałem, że pewnie po to, żeby piło się pod wygodniejszym kątem. Pośpiesznie wyjąłem piersiówkę z kieszeni i wlałem do butelki ze setkę bu​sh​mil​l​sa. Kie​dy przy​nio​słem ją do po​ko​ju, Cross wy​trzesz​czył oczy prze​ra​żo​ny. – Nie ta! Ta jest do si​ka​nia! Wsa​dza się ją pod fo​tel. – O cho​le​ra! Prze​pra​szam. Za​wró​ci​łem do ła​zien​ki i wy​la​łem whi​sky do zle​wu, mimo że Cross krzy​czał: – Nie, po co! Od​wró​ci​łem się do nie​go. – Wy​pił​bym i tak. – Nie przej​muj się. Jesz​cze mam. Wy​płu​kaw​szy bu​tel​kę, od​sta​wi​łem ją na my​del​nicz​kę i wró​ci​łem do sy​pial​ni. – Law, tam nie ma bu​tel​ki do pi​cia. Co mam zro​bić? – Szlag, pew​nie ją za​bra​ła. Wie, co mi cho​dzi po gło​wie. Masz pier​siów​kę? – Tak. Tu​taj. – Da​waj. Niech no spró​bu​ję. Wyciągnąłem butelkę i odkręciłem. Podsunąłem i dałem mu łyka. Zakaszlał głośno; trochę whisky po​cie​kło mu po po​licz​kach i bro​dzie na po​dusz​kę. – O Jezu! – za​sa​pał. – Co? – Je​zus Ma​ria… – Co, Law? Do​brze się czu​jesz? Za​wo​łam Dan​ny. Zro​bi​łem krok do drzwi, ale za​trzy​mał mnie. – Nie, nie. Nic mi nie jest. Tyl​ko… daw​no nie pró​bo​wa​łem. I tyle. Daj jesz​cze. – Law, mu​si​my po​roz​ma​wiać.

– Wiem. Ale naj​pierw daj jesz​cze łyka. Znów podsunąłem mu butelkę i wlałem do ust dobrą miarkę. Tym razem weszła dobrze. Zamknął oczy. – Czar​ny bu​sh​mills. Je​zus, ja​kie do​bre. Uśmiech​ną​łem się i kiw​ną​łem gło​wą. – Chuj z lekarzami – powiedział. – Harry, za każdym razem masz mi, kurna, przynieść bushmillsa. Za każ​dym ra​zem. Nie mógł ru​szyć ręką ani nogą, ale i tak wi​dzia​łem, jak whi​sky spra​wia, że oczy mu ła​god​nie​ją. – Ona nic mi nie da. Lekarze zabraniają. Tylko jak któryś z was się zjawia, mam szansę choć na łyka. Ale to nieczęsto się zdarza. Kto by chciał przychodzić tu oglądać taki żałosny widok… Musisz mnie od​wie​dzać, Har​ry. Spra​wa gu​zik mnie ob​cho​dzi, roz​wią​żesz ją albo i nie, ale przy​chodź do mnie. Jego wzrok po​wę​dro​wał w kie​run​ku pier​siów​ki. – I przy​ja​ciół​kę też przy​pro​wa​dzaj. Za​wsze przy​chodź z przy​ja​ciół​ką. Zaczęło mi coś świtać. Zdaje się, że Cross specjalnie nie powiedział mi wszystkiego. Byłem u niego wtedy, przed wizytą u Taylora. Od niego chciałem zacząć. Ale milczał, chciał, żebym przyszedł jeszcze raz z butelką. Może w ogóle od początku, kiedy zadzwonił do mnie, by przypomnieć o spra​wie An​gel​li, cho​dzi​ło mu tyl​ko o jed​no. O flasz​kę. Unio​słem pier​siów​kę. Była wiel​ko​ści port​fe​la. – Spe​cjal​nie nie po​wie​dzia​łeś mi wszyst​kie​go, że​bym wró​cił z flasz​ką. – Nie. Chcia​łem na​wet, żeby Dan​ny do cie​bie za​dzwo​ni​ła. Bo o czymś za​po​mnia​łem. – Tak, już o tym wiem. Idę pogadać z Taylorem, a zaraz potem odwiedza mnie ktoś z szóstego pię​tra i mówi, że​bym dał spo​kój, że nad tą spra​wą pra​cu​ją lu​dzie. Lu​dzie, któ​rzy się nie pie​przą. Oczy za​czę​ły la​tać mu na boki, w tej twa​rzy jak ma​ska. – Nie – rzu​cił. – Kto był u cie​bie przede mną? – Nikt. Nikt w tej spra​wie. – Do kogo przede mną dzwo​ni​łeś? – Do ni​ko​go, Har​ry. Z ręką na ser​cu. Pew​nie pod​nio​słem głos, bo drzwi otwo​rzy​ły się na​gle i sta​nę​ła w nich żona Cros​sa. – Wszyst​ko w po​rząd​ku? – Wszyst​ko do​brze, Dan​ny – od​po​wie​dział jej mąż. – Zo​staw nas. Przez moment stała w drzwiach. Widziałem, że zerknęła na piersiówkę w mojej dłoni. Przez moment zastanowiłem się, czy nie pociągnąć z niej, żeby dać do zrozumienia, że to moje. Ale zaraz domyśliłem się, że dokładnie wie, co jest grane. Dłuższą chwilę stała bez ruchu, a potem popatrzyła mi prze​cią​gle w oczy. Po czym cof​nę​ła się i za​mknę​ła drzwi. Spoj​rza​łem na Cros​sa. – Je​śli na​wet przed​tem nie wie​dzia​ła, to te​raz wie. – Nie ob​cho​dzi mnie to. Har​ry, któ​ra go​dzi​na? Na ekra​nie nie wi​dzę za do​brze. Zer​k​ną​łem w róg ekra​nu, gdzie w CNN za​wsze po​ka​zy​wa​li czas. – Je​de​na​sta osiem​na​ście. Law, kto do cie​bie przy​cho​dził? Chcę wie​dzieć, kto nad tym pra​cu​je. – Harry, przecież mówię, nikogo nie było. O ile wiem, ta sprawa jest bardziej martwa niż moje cho​ler​ne nogi. – No to o czym ta​kim mi wte​dy nie po​wie​dzia​łeś? Spojrzał na butelkę. Nie musiałem o nic pytać. Przytknąłem szyjkę do jego spierzchniętych, łusz​czą​cych się ust. Po​cią​gnął so​lid​ny łyk. Za​mknął oczy. – O rany – po​wie​dział. – Już mam… Otwo​rzył oczy, jego wzrok za​ata​ko​wał mnie jak wil​ki po​wa​la​ją​ce je​le​nia. – Ona na siłę trzy​ma mnie przy ży​ciu – szep​nął z roz​pa​czą. – My​ślisz, że mi to od​po​wia​da? Pół dnia

siedzieć we własnym gównie? Dopóki żyję, ma pełen serwis – cała pensja i renta inwalidzka. Jeśli umrę, zostanie jej tylko renta po mężu. A ja nie pracowałem tak długo, wiesz. Czternaście lat. To by​ła​by mniej wię​cej po​ło​wa tego, co ma te​raz. Dłuż​szą chwi​lę spo​glą​da​łem na nie​go, za​sta​na​wia​jąc się, czy Dan​ny pod​słu​chu​je pod drzwia​mi. – Czego chcesz ode mnie, Law? Mam ci wyciągnąć wtyczkę? Tego nie mógłbym zrobić. Jeśli chcesz, mogę ci za​ła​twić praw​ni​ka, ale ni​g​dy… – I jesz​cze źle mnie trak​tu​je. Znów urwałem. Poczułem jakieś ukłucie, szarpnięcie w trzewiach. Jeśli to, co powiedział, było prawdą, to jego życie jest większym piekłem, niż można sobie wyobrazić. Ściszyłem głos i za​py​ta​łem: – Law, co ci zro​bi​ła? – Wście​ka się. Robi róż​ne głu​pie rze​czy. Nie chcę o tym mó​wić. To nie jej wina. – Posłuchaj, mam ci sprowadzić adwokata? Mogę także załatwić pracownika socjalnego, który zba​da sy​tu​ację. – Nie, żadnych prawników. To by się nigdy nie skończyło. I socjalnych też nie. Nie chcę. No i, Harry, nie chcę cię wplątywać w żadne kłopoty, ale co mam zrobić? Gdybym mógł sam wyciągnąć wtycz​kę, to​bym… Parsknął. Jeden jedyny odruch, na jaki pozwalało mu bezwładne ciało. Mogłem się tylko domyślać, jak bar​dzo jest sfru​stro​wa​ny. – Har​ry, tak się nie da żyć. To nie jest ży​cie. Pokiwałem głową. Podczas pierwszej mojej wizyty słowem o tym nie wspomniał. Rozmawialiśmy o sprawie Angelli, o tym, co on pamięta. Pamięć wracała mu fragmentami. Rozmowa była trudna, ale ani śladu rozpaczy czy obrzydzenia dla samego siebie. A i depresji tyle, ile można by się spodziewać. Za​sta​na​wia​łem się, czy al​ko​hol wy​cią​gnął to z nie​go. – Wiesz co, po​my​ślę o tym – po​wie​dzia​łem. – Tyl​ko tyle mogę obie​cać. Od​wró​cił wzrok w stro​nę te​le​wi​zo​ra. – Har​ry, któ​ra go​dzi​na? Tym ra​zem spoj​rza​łem na wła​sny ze​ga​rek. – Dwa​dzie​ścia po je​de​na​stej. Śpie​szysz się gdzieś, Law? Ktoś jesz​cze ma przyjść? – Nie, nie, nic podobnego. Chcę tylko obejrzeć program o sprawach sądowych w Court TV. O dwu​na​stej. Rik​ki Klie​man. Lu​bię ją. – Więc masz jeszcze sporo czasu, żeby ze mną porozmawiać. Dlaczego nie zainstalujesz sobie więk​sze​go ze​ga​ra? – Dan​ny nie chce. Po​dob​no le​karz mówi, że pa​trze​nie na ze​gar by mi szko​dzi​ło. – Pew​nie ma ra​cję. Nie powinienem był tego mówić. Zobaczyłem gniew w jego oczach i od razu pożałowałem tych słów. – Prze​pra​szam. Nie po​wi​nie​nem… – Wiesz, jak to jest, gdy nie można nawet, cholera, podnieść nadgarstka, żeby popatrzeć na pie​przo​ny ze​ga​rek? – Nie, Law. Nie wiem. – Wiesz, jak to jest srać do woreczka, który żona wyrzuca do kibla? Prosić ją o każdą cholerną rzecz, na​wet o łyk whi​sky? – Przy​kro mi, Law. – Taa, pew​nie, że ci przy​kro. Wszyst​kim, kur​wa, przy​kro, tyl​ko nikt… Urwał, odgryzł koniec zdania, jak pies szarpiący surowe mięso. Odwrócił wzrok, zamilkł. Ja też dłuższą chwilę nic nie mówiłem, dopóki nie pomyślałem, że gniew już spłynął mu przez gardło do