kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Dahl Arne - Ciemna liczba - (08. Drużyna A)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
D

Dahl Arne - Ciemna liczba - (08. Drużyna A) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu D DAHL ARNE Cykl: Drużyna A
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

ARNE DAHL CIEMNA LICZBA 1 JUŻ ZA PIERWSZYM RAZEM gdy zobaczył szczątki, pojął, że jest w nich coś szczególnego. To było w ubiegły piątek, tuż przed weekendem. Był sam w dole, pozostali wdrapali się już na górę i teraz siedzieli i gadali o podejrzanych planach na weekend. Ich nogi zwisały obok niego pod brezentem, gdy po raz ostatni w tym tygodniu miał wbić łopatę w ziemię, i… zamarł. Ale to było wtedy. Teraz było teraz. To było coś zupełnie innego. Od tego czasu upłynął niemal cały weekend. Ponury weekend. Szalony weekend. Niepotrzebny weekend. Ale teraz było teraz. Skręcił firmowym samochodem w Stora Nygatan przecinającą Starówkę i jego oczom ukazał się widok konnego posągu Karola XIV Jana przy Slussen. Stał w promieniach słońca, które wydawały się padać niemal poziomo, tak jakby słońce ostrożnie opuściło duży palec do jeziora Melar i zastanawiało się, czy odważy się zanurzyć w nim całe. Ale to było złudzenie. Choć zbliżał się wieczór, słońce stało wysoko na niebie. To, że Sztokholm wyglądał tak dziwnie magicznie, wynikało zapewne z podwójnego odbicia słońca w słonej i słodkiej wodzie zatoki Saltsjön i jeziora Melar. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że było coś szczególnego w świetle tu, przy Slussen, gdzie jezioro łączyło się z morzem. Lustrzana sztuczka samego Boga. Otrząsnął się i skupił na Stora Nygatan. Kogo można spotkać na Starówce wczesnym niedzielnym wieczorem w połowie czerwca? Głównie Japończyków, pomyślał z krzywym uśmiechem. Może paru Amerykanów, jakiegoś pojedynczego Niemca czy Holendra. Być może zagubioną rodzinę ze Smalandii. Ale na pewno nie mieszkańca Sztokholmu.

Żadnych świadków, którzy zostaną w mieście. Jakby to ze świadkami było aktualne. Firmowy samochód wsunął się powoli pomiędzy prastare fasady domów; wydawały się zamykać wokół niego, układać w strzałkę wskazującą prosto na niego. Czuł się tak, jakby patrzył na niego cały Sztokholm. Po kilku sekundach w oddali pojawił się jednak brezent, niczym zagubiona piaszczysta wydma. Wyglądał na szczęście na nietknięty. Jak miraż. Nie, nie miraż. Oaza. Przejście do lepszego świata. Do lepszego życia. Istnieje szczegółowy plan postępowania dla robotników natrafiających na znaleziska archeologiczne. Wytyczne Głównego Urzędu Ochrony Zabytków dla robót ziemnych na terenie Starego Miasta. Ziemia tutaj jest naszpikowana historią. Nie sposób wbić łopaty tak, by nie dokopać się do ukrytej przeszłości. Z każdym krokiem, który robi się na starej wyspie Stadsholmen, stąpa się po kryjących się pod nogami światach. Podziemnych światach, minionych światach, nieznanych światach. Światach, które mogą zmienić teraźniejszość. Mrocznych światach. „Chłopcy, przecież wiecie, że każde, nawet najmniejsze znalezisko to nowy kawałek układanki, jaką jest historia Sztokholmu”. Zobaczył przed sobą napuszonego Allhema, gdy ten dureń wsunął gębę pod brezent i znowu wygłosił to niby-swojskie napomnienie, które wygłaszał już tuzin razy wcześniej. No przecież nie po raz pierwszy kopał na terenie Starówki. I nie był to też pierwszy raz, gdy natrafił na znalezisko. Podczas kopania przy Drakens gränd kilka lat temu znalazł srebrną zastawę z początku osiemnastego wieku, a zaledwie kilka miesięcy temu w dole przy Köpmangatan natrafił na nietkniętą czaszkę kobiety ze średniowiecza. Napuszony Allhem oczywiście się pojawił i wrzeszczał o grabarzu z Hamleta. Teraz faktycznie miałby coś, o czym mógłby wrzeszczeć, pomyślał, gdy firmowy samochód powoli sunął wzdłuż Stora Nygatan. Zdarzało się, że robotnicy mieli gdzieś wszystkie te wytyczne; pogwizdując, wdeptywali stary cebrzyk czy sczerniałą kość łokciową głębiej w ziemię i pracowali dalej jakby nigdy nic. Wszystko po to, żeby uniknąć ciągłych przerw w pracy i czasochłonnych wizyt oderwanych od rzeczywistości archeologów, których całe życie toczyło się w jakimś innym stuleciu. W gruncie rzeczy przecież naprawdę nic się nie stało. Nienawidził słowa „chłopcy”. To był tylko nowocześniejszy sposób, by z bardzo zadartym nosem powiedzieć „poddani”.

Chłopaki, nie „chłopcy”, byle tylko nie „chłopcy”, siedzieli obok niego, machając nogami, i gadali o tym, o ile łatwiej jest poderwać laskę, jeśli tylko wybrać się na potańcówkę kawałek za miasto. Rille powiedział: – W promieniu dziesięciu mil jest ciężko. Dalej są zupełnie inne reguły. – Rzeczywiście tak jest – zgodził się Berra. – Nie przejmują się, że mają mężów. To właśnie w tamtej chwili miał po raz ostatni wbić łopatę w ziemię i… zamarł. Potem przyszedł weekend. Wyszło głupio – nie tak. Kobiety są diabłami. I aniołami. Aniołami i diabłami. Kiedy człowiek myśli, że są aniołami, są diabłami, a gdy myśli, że są diabłami, są aniołami. Marja. Gdybyś tylko się przyznała. Powiedz, z kim się spotykasz? Opowiedz, dlaczego jest o tyle lepszy ode mnie. Ale nie okłamuj mnie więcej. Nie zniosę więcej kłamstw. Piekielny weekend. Walka. Najczarniejsza zazdrość. Z godziny na godzinę szczątki wydawały mu się coraz ważniejsze. Im głębiej on i Marja zapadali się w to czarne bagno, tym wyraźniej miał je przed oczami. Jak drogę do lepszego życia. Drogę, na którą właśnie wstąpiłem, myślał, gdy firmowy samochód dojechał do brezentu. Wycofał w taki sposób, by kryta platforma znalazła się jak najbliżej dołu, i rozejrzał się wokół. Pojedynczy wieczorni przechodnie. Wyłącznie turyści. Nawet Japończycy z aparatami fotograficznymi na brzuchach, tak jak przewidywał. Wyskoczył z samochodu, zszedł do dołu, opuścił za sobą brezent i zapalił latarkę. W tej samej sekundzie, gdy Berra powiedział: „mają gdzieś, że mają mężów”, w tej samej sekundzie, gdy miał po raz ostatni wbić łopatę w ziemię i zamarł, zdał sobie sprawę, że to było coś innego niż zwykle. Krawędź starej trumny. Przez chwilę się w nią wpatrywał. Gdy pochylił się i zaczął unosić wieko, Rille i Berra dalej gadali o chętnych mieszkankach Nynäshamn i napalonych dziewczynach z Enköping. Po chwili nogi nad nim zniknęły i Rille zawołał: – No to jak, Steffe?! Idziesz z nami do monopolowego?! – Zanim się zrobi cholerna kolejka… – dodał Berra. – Pojadę do domu! – zawołał. – Upaprałem sobie spodnie cholernym olejem. – Biedactwo! – ryknął Rille. – No to widzimy się w poniedziałek – powiedział Berra. – Nie przejmuj się tak babą, Steffe. – Chyba pójdziemy do Gimo – powiedział Rille. – Tam ani jedna laska nie nosi majtek.

Słyszał, jak dalej gadają, ich głosy stawały się coraz cichsze i w końcu zupełnie zamilkły. Zapadła absolutna cisza. Wieko trumny było odsłonięte. Zadrżał lekko, gdy wyczuł, że nie trzyma zbyt mocno. Odsunął je na bok. Ale to było wtedy. Możliwe, że przez cały ten cholerny weekend zastanawiał się nad tym, co wtedy zobaczył, ale teraz – bo teraz było teraz – był całkowicie pewien, że wszystko było dla niego jasne już wtedy. Od pierwszego spojrzenia. Wtedy. Założył robocze rękawice. W ostrym świetle latarki strzepnął cienką warstwę ziemi z kawałka brezentu, którym przykrył trumnę. Wszystko wydawało się całkowicie nietknięte. Gdyby jakiś pijaczyna w piątkowy czy sobotni wieczór wpadł do dołu, i tak nie zauważyłby trumny. Nie było nawet na niej wymiocin. Ściągnął brezent i ostrożnie dotaszczył trumnę do krawędzi dołu. Wydostał się na chodnik przy Stora Nygatan, rozejrzał się, odczekał, aż zrobi się w miarę spokojnie, i wskoczył przez otwór na krytą platformę firmowego wozu. Wyciągnął nad brezentem podnośnik i zeskoczył na dół, do wykopu, ciągnąc za sobą linę. Zanim umocował ją wokół trumny, zawahał się. Nie tak miało być. Wszystko miało pójść szybko i skutecznie. Taki był plan. A jednak się zawahał. Tak jakby człowiek bezwarunkowo musiał się zawahać w obliczu tego, co niewypowiedziane. O ile człowiek jeszcze żyje. Powoli odsunął na bok wieko. I znów stanął, patrząc na szczątki. Przeszył go dreszcz. Wydawało mu się, że rozumie związek. Związek z tym przeklętym weekendem. Związek z lepszą przyszłością. Nowe życie z Marją. Życie, w którym był lepszy niż wszyscy inni, którzy cały czas mu ją kradli. I w końcu przestanie go okłamywać. Wszystko się ułoży. Omijał wzrokiem zarysy szczątków. Nie był w stanie na nie patrzeć. To było zbyt okropne. Zbyt straszne. Znów zasunął wieko, umocował linę, wskoczył na platformę, uniósł trumnę za pomocą podnośnika i wciągnął ją do firmowego samochodu. I ruszył w stronę lepszego życia.

2 NIE PAMIĘTAM, co dokładnie robiłam, gdy stało się jasne, co się wydarzyło, ale w każdym razie byłam w kuchni. Może zmywałam naczynia, ale nie wydaje się to szczególnie prawdopodobne. Myślę, że nadzorowałam pracę. Zjawiła się Alma, blada jak trup, i powiedziała, że Marcus chce z nami porozmawiać na podwórzu i że to cholernie ważne. Na zewnątrz aż się od nich roiło. Muszę przyznać, że trochę trudno mi to znieść, gdy wszyscy zbiorą się razem, otacza ich chmura potu, rui, nadprodukcji hormonów i nierówno rozrośniętych części ciała, ale nie mówcie o tym nikomu. Marcus w każdym razie stanął pośrodku, jak zwykle, i wyglądał jak jakiś treser z cyrku. Brakowało tylko bicza, żebyśmy wszyscy biegali w idealnych kółeczkach i z piórkami na głowach. Tym razem jednak nie miał przyklejonej do twarzy tej męskiej, dominującej miny, lecz był niemal tak blady jak ta biedna, mała, roztrzęsiona Alma, która przez cały czas za nim lata i obwąchuje mu tyłek jak suka z cieczką, ale nie mówcie o tym nikomu. Nauczycielka – nigdy nie mogę zapamiętać, jak ma na imię, Astrid, Asta, Kurt-Egil – stała i się trzęsła. Słabe baby przynoszą wstyd wszystkim kobietom. Marcus (teraz jestem już pewna, że jest gejem, zero jakiejkolwiek reakcji na moje nowe stringi od bikini) poinformował nas poważnym głosem, co się stało, i nim się na dobre zorientowałam, już byłam w lesie i wołałam. Podzieliliśmy się tak, żeby pokryć cały obszar. Jedna para ruszyła drogą, inna do tej małej, śmiesznej dziury, ale większość poleciała do lasu, dzieciaki parami, my, rodzice, sami – zupełnie jakbyśmy mieli lepszą orientację niż one, zwłaszcza ten cały tata Antona… jak on się nazywał?… w każdym razie chyba nie potrafi odróżnić lewej od prawej, a co dopiero północy od południa. Ten cholerny las ciągnie się przecież przez całą drogę z południowego zachodu na północny wschód, jedna ściana lasu, jak okiem sięgnąć – i dopiero po jakimś kilometrze widać zakręcający w niemal idealnym półkolu strumień. No tak, wiecie przecież, jak to wygląda. Poszłam w każdym razie niemal prosto na północ i oczywiście las okazał się tam najgęstszy. Zupełnie nie do przejścia. Podarłam sobie nową kurtkę, od Ralpha Laurena z NK – zakładam, że mi to zrekompensują ze szkolnej kasy. W końcu znalazłam ścieżkę, która okazała się prowadzić na boisko, no wiecie, na skraju lasu, na północnych obrzeżach wioski. Od czasu do czasu widziałam paru chłopaków przemykających między drzewami. Wszyscy na całe gardło wrzeszczeli „Emily!” tymi swoimi okropnymi, łamiącymi się od mutacji głosami. Nie wiem, którzy to byli, ale na polanie zobaczyłam jednego z nich – tego wielkiego, napuszonego, chyba ma na imię Jesper – jak unosi coś nad głową. Uznałam, że nie powinno mnie to interesować, więc szybko skręciłam w drugą stronę i znalazłam tę ścieżkę. Wtedy czułam się tak, jakbym była sama na całym świecie. Niemal przy samym boisku, jakieś kilkanaście metrów ode mnie, z ziemi

zerwało się nagle z potężnym hałasem stado wron, czy co to tam mogło być. Wystraszyły mnie niemal na śmierć. Wyszłam na boisko z łomoczącym sercem i rozejrzałam się dookoła. Moja śliczna Felicia pojawiła się na drugim końcu, z tą potwornie zdeformowaną Vanją, którą zawsze ze sobą wszędzie wlecze, ale nie mówcie o tym nikomu. Udawała, że mnie nie widzi. Ścieżka prowadziła dalej na drugą stronę boiska, ruszyłam nią i szybko dotarłam do strumienia. Żadnych śladów czegokolwiek, prócz tych pieprzonych komarów i innych bożych dopustów. Naprawdę fantastyczny pomysł, żeby zorganizować klasową wycieczkę w dzicz, gdzie ponoć żyją grający na banjo z sześcioma palcami u każdej ręki. Mogę już sobie iść? * Naprawdę niełatwo jest utrzymać porządek w grupie takiej jak ta, tyle mogę powiedzieć. A mam przecież dużo doświadczenia z przywództwem na różnych poziomach. Jednak w sytuacjach takich jak ta trzeba używać różnych języków, zwracając się do różnych części grupy, i w przypadku tak ewidentnej heterogeniczności niełatwo jest nimi kierować. Niemniej sądzę, że zareagowałem bardzo szybko na to zaginięcie. Nie upłynął nawet kwadrans, a już zorganizowałem poszukiwania i uważam, że naprawdę dobrze udało mi się pokryć cały obszar. Jeśli chodzi o organizację, to przekroczyła wszelkie oczekiwania, dzieciaki i beznadziejne przypadki wśród dorosłych na nieistotnych pozycjach, a ci, na których naprawdę można polegać, na ważnych. (To znaczy na przykład ta… jak ona ma na imię… Lisa, mama Felicii, trudno sobie wyobrazić, że ktoś taki w ogóle mógł urodzić dziecko. Zupełnie jakby w jej ciele mógł być choćby ślad czegoś biologicznego.) No cóż, w każdym razie zorganizowałem to tak, że Nils, tata Antona, poszedł do wioski, żeby się rozpytać, Sven-Olof, tata Giny, wziął zachodnią część lasu, a Reine i tata Alvina i Albina południową, podczas gdy najrzetelniejsi chłopcy pod przywództwem mojego syna Daniela zajęli się północną częścią. Sam przeczesywałem okolicę szosy, autostrady numer dziewięćdziesiąt – na północ i na południe – i mogłem dzięki temu funkcjonować również jako punkt koordynacyjny, co prawda mobilny. Niestety byłem zmuszony ciągnąć ze sobą biedną Almę, która nie należy do najsamodzielniejszych istot, jakie w życiu spotkałem, i w związku z tym moje tempo spadło do kompletnie nieakceptowalnego poziomu. Tak czy inaczej, muszę zauważyć, iż moje obserwacje wzdłuż drogi ograniczyły się do trzech przejeżdżających samochodów, luksusowego srebrzystego volvo S60, starego granatowego opla astry i stosunkowo nowego volkswagena passata, czerwony metalik, jestem prawie na sto procent pewny, że to był 1,8T. Wszystkie miały szwedzkie rejestracje i jechały na południe. Wynotowałem wszystkie szczegóły dotyczące tych pojazdów. Proszę, tutaj. Gdy później miałem podsumować rezultaty poszukiwań, musiałem po prostu zaakceptować fakt, że Emily znikła bez śladu. Naprawdę mam nadzieję, że nie będę musiał kontaktować się z jej matką. Chyba nie muszę sam wszystkiego robić?

* Cholera, ale trudno było się przedzierać przez ten las. Co oni myśleli, że co właściwie znajdziemy? Emily siedzącą nadąsaną za jakimś świerkiem? Albo w rękach jakiegoś napalonego, stukniętego pedofila z zakrwawioną piłą łańcuchową? Kurde, i miałoby niby pomóc, że wysłali nas parami? Dwie czternastolatki na stukniętego pedofila. Marcus wysłał nas na śmierć, nie myśląc o niczym oprócz własnego… jak to się nazywa… autorytetu. Naprawdę cholernie trudno było się przedzierać przez ten las. Jestem przekonana, że ja i Mara dostałyśmy najpaskudniejszą część tego cholernego lasu, nie dało się przejść nawet metra, żeby się nie podrapać i nie pokaleczyć na całym ciele. Kurde, ale mnie bolała twarz, zobaczcie tylko na to zadrapanie. Nie, nie to. Tu, na czole! Marcus jak zwykle miał gdzieś dziewczyny, kiedy wydawał swoje „wytyczne” – nie wiem, czy ktoś właściwie przejmował się tym, co gadał – więc porozmawiałyśmy z Astrid, tak, z naszą nauczycielką, i ona znalazła kierunek, w którym nikt nie poszedł, i powiedziała, że będzie w pobliżu, więc w razie czego wystarczy, że tylko krzykniemy. Tak, ona jest naprawdę fajna. Mara ma mały, kieszonkowy kompas, więc ruszyłyśmy dokładnie na zachód, prosto w te kolczaste krzaki. Potem zjawiły się oczywiście Anki i Lovisa i przyczepiły się do nas. Co się działo po drodze nad rzekę? Chyba niewiele. Parę razy z daleka widziałyśmy Astrid, a potem widziałam Antona, Jonatana i Sebastiana, trochę… gdzie to było… na północ; poznałam ten cholerny militarny polar Jonatana w kolorze khaki. Potem doszłyśmy nad rzekę. Strasznie huczy i cholernie szybko pędzi, nikt nie mógł się przedostać na drugą stronę. Ale nie wydaje mi się, żeby się utopiła, cholera, nigdy w życiu, ale nigdy nie wiadomo, co Emily strzeli do głowy, ona jest naprawdę… no nie wiem… trudna. Cóż, może i jesteśmy koleżankami, ale to nie znaczy, że pilnuję, co ona wyprawia. Anki mówi, że widziała ją mniej więcej za dziesięć pierwsza, była na górze, w swoim pokoju, a kiedy mieliśmy się zebrać na odczyt, mniej więcej dziesięć po pierwszej, już jej nie było. Nigdzie ani śladu. Naprawdę myślicie, że nie żyje? * Od roku jestem ich wychowawczynią, przez całą siódmą klasę, i oczywiście, że czasami się zastanawiam, co to właściwie za życie. Kiedy chłopaki wskakują na ławki, a dziewczyny wrzeszczą tymi swoimi przenikliwymi głosami, jakby chciały sprawdzić, ile mogą wytrzymać, mogę tylko usiąść za pulpitem i cicho prowadzić zajęcia, i próbować sobie przypomnieć, co mnie kiedyś skłoniło, by zostać nauczycielką. Oczywiście szwedzki i angielski, ale przede wszystkim chyba pragnienie, by przekazywać nie tyle wiedzę samą w sobie, ile to, że wiedza jest fajna. Że miło jest wiedzieć różne rzeczy, zamiast przez cały czas poruszać się w świecie, który im jesteśmy starsi, tym bardziej staje się niezrozumiały. Że język jest naszą drogą do wolności. Że wszechstronność literatury jest zupełnie nie do pobicia, jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś o wyjątkowej wszechstronności życia.

Trochę lepiej zrozumieć samych siebie i dzięki temu zrozumieć innych. Za każdym razem gdy zagłębiam się w lekturę, uderza mnie to, że mimo wszystko nie chcę się poddać, więc brnę dalej w prowadzenie zajęć, bez względu na to, jak bardzo protestują, i że nazywają to zajęciami dla przedszkolaków albo głupawymi lekcjami. Wiem, widzę to w ich oczach, że właściwie to tego chcą, ale muszą kpić ze wszystkiego, co ma im do zaoferowania świat dorosłych. I nie ma w tym nic dziwnego. Od jakiegoś czasu poświęcam się dość ambitnemu projektowi, czytamy Jądro ciemności Josepha Conrada i łączymy to z oglądaniem różnych wersji filmowych, od bardzo wiernych adaptacji, takich jak ta nowa z Timem Rothem jako Marlowem i Johnem Malkovichem w roli Kurtza, aż po Czas Apokalipsy. Pokazywanie czternastolatkom Czasu Apokalipsy w wersji poszerzonej może wyglądać na lekką przesadę, ale pomyślcie tylko, jak inny jest świat dla dzisiejszych czternastolatków w porównaniu z tym, jaki był, kiedy my mieliśmy po czternaście lat. To jasne, że wyrosną na zupełnie innych ludzi. Pytanie tylko na jakich? No cóż, przepraszam za dygresję, projekt dotyczy w sumie pytania, gdzie właściwie jest ciemność: poza nami czy w nas? Mogę w każdym razie powiedzieć, że doprowadził do wielu ożywionych dyskusji. I to właśnie w tym celu mieliśmy się zebrać wczoraj o pierwszej, po lunchu. Dało mi to również możliwość, by policzyć dzieci – trudno powiedzieć, by tak zwane zbiórki Marcusa Lindegrena spełniały swoją funkcję jako kontrola obecności. W każdym razie nie było żadnych wątpliwości, że Emily faktycznie zaginęła. Uzgodniliśmy, że nikt nie będzie wychodził z ogrodu, o ile wyraźnie nie poinformuje o tym kogoś dorosłego, i przez te dni wszyscy się tego trzymali, Emily również. Nigdy nie byłam szczególnie zadowolona z tego, że celem klasowej wycieczki miało być gospodarstwo położone tak blisko lasu, ale wszyscy rodzice byli co do tego zgodni, więc trzeba było się dostosować. Marcus wydał swoje rozkazy chłopakom, a ja jak zwykle musiałam w nierzucający się w oczy sposób łatać ogromne dziury w jego patriarchalnym systemie. Najbardziej zalęknione dziewczynki miały się trzymać blisko mnie, Julia z tą jej wiecznie zmęczoną miną, mała Mara, a także Lovisa i Anki. Ruszyłyśmy przez las. Nie mogę powiedzieć, żebym coś zauważyła, las był naprawdę bardzo gęsty, zdałam sobie jednak sprawę, jakie to głupie, że idę sama w las, w którym może się kryć zupełnie rzeczywisty gwałciciel, a być może nawet morderca. Nie wspominając już nawet o wysyłaniu tam dwudziestki dzieci. Jak ziarenka rozsypane dla głodnej gęsi. Moim zdaniem Emily nigdy nie oddaliłaby się na własną rękę. On musiał być na górze, w budynku. W samym sercu. * Wiem, że są rozwiedzeni, cholera, wszyscy są rozwiedzeni, ale mogli chociaż się nie pieprzyć w samym środku poszukiwań. Pieprzony Marcus, pieprzony plastikowy żołnierzyk, któremu się wydaje, że jest pierdolonym królem i w jakichś krzakach przy drodze pieprzy matkę tego pedała Johnny’ego, głupią Almę, kiedy

Emily zaginęła i trzeba się, cholera, spieszyć. Marcus to naprawdę wspaniały człowiek! Sam tego nie widziałem, ale te przygłupie bliźniaki, Albin i Alvin, widzieli i opowiadali. Sam poszedłem na północ z tym tchórzliwym dupkiem Danielem, który był przekonany, że za każdym drzewem stoi pedofil gotowy się na niego rzucić. A tymczasem to jego własny ojciec maczał ogóra w matce pedała Johnny’ego. Naprawdę świetne. Bliźniacy kretyni przybiegli, wytykali Daniela palcami i opowiadali o tym, jak jego stary się pierdolił. Jak zawsze co drugie słowo było właśnie takie, kompletnie nie do zniesienia. Świński ryj pieprzonego Daniela zrobił się jeszcze bledszy i pewnie sam rzuciłby się w las, gdyby nie pietrał się tak przed wszystkimi możliwymi pedofilami. Kretyńskie bliźniaki się nas uczepiły i ruszyliśmy dalej w las, który tylko coraz bardziej gęstniał, tak że w końcu nie dało się już iść. Wrzeszczeliśmy z całych sił „Emily!”, i w końcu zobaczyliśmy przed sobą jakąś pierdoloną polanę. Na jałowcu, czy co to tam było, wisiał kawałek ciemnoliliowego sweterka Emily – ślad, do diabła, znalazłem ślad – uniosłem więc ten strzęp do góry, zacząłem nim machać i krzyczeć, ale, kurwa, nikt nie przyszedł. Marcus leżał gdzieś i dymał tę durną Almę, a reszta tych idiotów pewnie pogubiła się w lesie. Z wyjątkiem tych pijaków, którzy siedzieli w altance i chlali, oczywiście. Cholerna, wiecznie napalona matka Felicii, która tak chętnie pokazuje swoje cielsko wszystkim nastolatkom, widziała nas, ale natychmiast ruszyła w inną stronę. Pewnie się bała, że zostanie zgwałcona, tak jak wszystkie te baby, które nigdy by nie zostały zgwałcone, nawet gdyby błagały o to na kolanach. Potem znikła nam z oczu i poszliśmy dalej w stronę rzeki, ale trudno ją było znaleźć, bo las znów zrobił się strasznie gęsty, pieprzone igły, pieprzone gałęzie i pieprzone komary. Albin albo Alvin wrzasnął, nie wiem, który to był, nigdy nie potrafię ich odróżnić, i powiedział, że widział łosia. – To nie mógł być łoś – stwierdziłem. – One są przecież cholernie wielkie, zesrałbyś się w gacie, kretynie. – Też go widziałem – powiedział posrany Daniel – ale myślę, że to był jeleń, widziałem jego grzbiet, brązowozielonkawy jak u jelenia szlachetnego. – Morda w kubeł, pieprzeni debile – powiedziałem i zrobiło się cicho. Potem doszliśmy do tego pieprzonego zakrętu nad rzeką. Przepływało tam mnóstwo drewna i śmieci, i jakiś pierdolony niebieski kawałek materiału. Potem przepłynął zdechły, nabrzmiały szczur i kiedy okręcało go dookoła, było widać, że jelita wloką się za nim na kilka metrów. Wyglądał jak jakaś popieprzona meduza i wtedy Alvin albo Albin zrzygał się na Albina albo Alvina i zaczęli się bić. Kurwa, jak to fajnie mieć kumpli bliźniaków. Ale Emily nie żyje, wszyscy to już chyba zajarzyli. Pewnie się obraziła tak jak zwykle i poszła nad rzekę, wszystkie laski zawsze przecież chcą sobie odebrać życie mniej czy więcej, a ktoś, kto wpadnie do tej pieprzonej, pędzącej rzeki, jest martwy w pół minuty. No tak, kurwa. * Nie można powiedzieć, że dążyliśmy do nawiązania relacji towarzyskich

z mieszkańcami wsi, nie czułem się więc szczególnie zadowolony, że przydzielono mi zadanie rozpytania się w tej miejscowości. Robimy zakupy w supermarkecie przy Näsåker, więc nigdy nawet się nie połapałem, że tuż za rogiem jest mały sklepik Ica. Artykuły spożywcze, wypożyczalnia filmów, stoisko z lekami i monopolowy. I miejsce zbiórki dla oryginałów z wioski. Trzech starszych gości siedziało na parkowych ławeczkach przed sklepem i podejrzliwie mi się przyglądało. – Jestem Nils – powiedziałem, próbując się z nimi przywitać. – Mieszkam razem z klasą ze szkoły tam dalej, w Gamgården, na pewno nas widzieliście. Jeden z tych facetów pochylił się do przodu i powiedział: – Słyszeliśmy. – Co? – spytałem. – Nie widzieliśmy – powiedział ten facet, ciężko kiwając głową – tylko słyszeliśmy. – Cholera, ale wy wrzeszczycie – powiedział drugi gość. – Po nocach też. Ze stolicy, co? Kiwnąłem głową i powiedziałem: – Tak, jesteśmy ze Sztokholmu. Teraz jeden z naszych czternastoletnich dzieciaków zaginął i chcieliśmy się dowiedzieć, czy nie widzieliście kogoś od nas tutaj, we wsi. Facetami nagle jakby wstrząsnął dreszcz, wymienili krótkie, ostre spojrzenia. – Dziewczyna czy chłopak? – spytał pierwszy facet, ze wzrokiem wbitym w ziemię. – Dziewczyna – odparłem, próbując zrozumieć, o co chodzi z tym pytaniem. – No to nie Calle. – Facet numer trzy kiwnął głową do faceta numer jeden. – Pięknie – powiedział facet numer dwa i też kiwnął głową. – Łowimy ryby z Callem – zwrócił się do mnie z wyjaśnieniem facet numer jeden. Patrzyłem to na jednego, to na drugiego i zrobiłem jakiś drobny, niecierpliwy gest. – Zastanawiałem się tylko, czy nie widzieliście jakiejś samotnej dziewczyny w okolicy? – spytałem. Faceci powoli pokręcili głowami. Wyglądało to tak, jakby ten jeden skąpy ruch przenosił się z jednego na drugiego. Gdy ruszyłem w drugą stronę, usłyszałem za plecami: – To nie jest Gamgården, tylko Gammgården. * Zastanawiam się, czy naprawdę można by powiedzieć, że Felicia i ja jesteśmy

przyjaciółkami. Wiem, wszyscy myślą, że trzymam się z nią tylko dlatego, że jest taka ładna, ale nikomu nie przychodzi do głowy, że ona potrzebuje mnie o wiele bardziej niż ja jej. Lubię to, co jest w niej, w środku, pod tą całą ładną powierzchnią, to, co jest takie całkiem zniszczone i zepsute, a kiedy patrzy się na jej matkę, człowiek rozumie, z czego to się bierze. To jest brak miłości. Jej matka, Lisa, nigdy nie kochała żadnego człowieka prócz siebie, jestem tego pewna – a mnie nienawidzi. Wiem, że nazywa mnie zdeformowaną, chociaż nie mam pojęcia dlaczego. Pewnie dlatego, że wszystko, co tylko się zbliży do jej idealnej, reprezentacyjnej córki, wydaje się jakby zdeformowane. Dużo można powiedzieć o tych biedakach, moich rodzicach, ale miłości nigdy mi nie brakowało. To dlatego Felicia mnie potrzebuje, żeby wysysać ze mnie miłość. I to jest w porządku, mam jej aż nadto. Jakby była we mnie zmagazynowana. Ale czy to jest przyjaźń? Gdy Astrid czyta na głos Jądro ciemności, to właśnie Felicia – tak, i Emily też – wydaje się najbardziej pochłonięta. Zupełnie jakby miała nadzieję odnaleźć w swoim sercu chociaż to, przynajmniej trochę ciemności, z braku wszystkiego innego. Wiem, że jestem dojrzała ponad wiek, wiem, że tak myślicie, nie musicie mi tego mówić, tylu ludzi już mi to mówiło. „Vanja jest nad wiek dojrzała. Była zmuszona dorosnąć szybciej niż inni”. No więc tak, gdy ja i Felicia ruszałyśmy wzdłuż brzegu lasu na północny wschód, to było chyba trochę takie uczucie, jakie miał Marlow przy ujściu Kongo. Mijałyśmy małą altankę stojącą na uboczu i widziałyśmy Svena- Olofa, tatę Giny, i Reinego, tatę Albina i Alvina. Siedzieli tam, otworzyli po piwie i palili papierosy. Najwyraźniej nie mieli zamiaru ruszać do lasu. Ale my tam poszłyśmy. Przy autostradzie las nie był tak strasznie gęsty, więc dość szybko dotarłyśmy na boisko, no wiecie, to przy skraju lasu. A wtedy na boisko wypadła Lisa z kurtką od Ralpha Laurena podartą na strzępy i od razu się zorientowałam po minie Felicii, że zamierza udawać, że nie zauważyła swojej starej. Nie miałam nic przeciwko temu. Potem ruszyłyśmy na północ, w stronę rzeki. Nie, właściwie to nic nie widziałyśmy. Ale gdybyście zapytali mnie o zdanie, to uważam, że Emily uciekła. Zwiała. Felicia i ona to na swój sposób bratnie dusze, to dlatego się nawzajem nie znoszą. Mają tę samą pustkę w miejscu, gdzie powinno być serce, ale to jest pustka, która boli. Ale może już nie. * No cóż, koledzy, to pewnie moja wina, że siedzicie tutaj dzisiaj i próbujecie uporządkować wszystkie tropy. Wiecie przecież, że cięcia budżetowe najsilniej dotykają lokalnych posterunków, w tej chwili nie ma żadnego posterunku policji bliżej niż nasz, w Sollefteå. A teraz cholernie by się przydała miejscowa policja z lokalną bazą. Saltbacken to dla nas obcy teren, niemal tak samo jak dla was. Kiedy tylko dotarło do nas, że możemy tu mieć do czynienia z potencjalnymi powiązaniami zagranicznymi, skontaktowałem się z komisarzem Bengtssonem, a on przerzucił piłkę dalej i skontaktował się z policją kryminalną. Jakiś szef biura, który nazywał się chyba Wörner… nie… Mörner… postanowił, że to sprawa dla was. Jak wyglądały te zagraniczne powiązania? Co najmniej trzy samochody

z krajów nadbałtyckich, wydaje mi się, że litewskie. Widziano je w ważnym dla sprawy czasie niedaleko Saltbacken. Nic nie mogłem na to poradzić, że od razu pomyślałem o handlu ludźmi i porwanych dziewczynach, które stają się seksualnymi zabawkami i którym rozwala się macice w burdelach po całej Europie. Świeża czternastolatka, taka jak ta Emily, byłaby przecież klejnotem w koronie litewskich burdeli, że tak to ujmę. Prezentuje się przecież co najmniej dobrze. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, żeby dziewczyny z mojej siódmej klasy mogły tak wyglądać. Czyżby w ciągu ostatnich dwunastu lat zaszła jakaś zmiana w ludzkich genach, a przynajmniej w kobiecych? Mówimy tu o dorosłej czternastolatce. Jeśli pozwolicie, moje panie, ośmielę się zauważyć, że nawet wy, choć wydajecie się takie młode i świeże, jeśli mogę to tak ująć, nie wyglądałyście tak w siódmej klasie. Ale co tu można powiedzieć? Co prawda to fantastyczne okolice, tu nad rzeką, nie jest to jednak najwłaściwsze miejsce na szkolną wycieczkę. To było jak proszenie się o kłopoty. Rozumiecie zapewne, do czego zmierzam? Nie tylko las tuż za rogiem domu, nie tylko skrajnie wezbrana rzeka, w której w dodatku są bardzo silne prądy, ale przede wszystkim wszystkie te miejscowe dzieci specjalnej troski. Czy to oni są winni, czy Litwini, teraz wy będziecie musieli się dowiedzieć. Poszukiwania z udziałem ratowników i ochotników naturalnie wciąż trwają i będą trwały jeszcze przez kilka godzin, niniejszym jednak z zadowoleniem przekazuję sprawę zaginionej czternastolatki ze Sztokholmu, Emily Flodberg, bardziej doświadczonej i sprawniejszej Drużynie A.

3 – I TO SĄ NAPRAWDĘ najlepsze zeznania, jakie mamy? – spytał sceptycznie Gunnar Nyberg. – Nie tylko najlepsze – powiedziała Lena Lindberg. – To są jedyne zeznania. – Jedyne, o których warto wspomnieć – odezwała się Sara Svenhagen i spojrzała w wieczorne niebo, na którym nie chciał zapaść zmierzch. Czy białe noce sięgają aż tak daleko na południe, do Ångermanlandu? – pomyślała, wpatrując się w bajeczne formacje chmur, które wydawały się żarzyć dziwnym odcieniem głębokiego pomarańczowego. Choć wydawało się, że jest bezwietrznie, w górze na sklepieniu nieba miał miejsce jakiś ruch i nie były to gnane wiatrem chmury, lecz raczej różne warstwy nieba kręcące się wokół siebie niczym sporządzony przez czarownice kleisty, wrzący wywar. To było niskie, duszne niebo; wyglądało, jakby chciało pochłonąć małą wioskę na rysującym się wyraźnie wzgórzu, fragment wszechświata wyraźnie odgraniczony od reszty. Sara Svenhagen się wzdrygnęła. Mogła zinterpretować ten dreszcz jako skutek coraz dotkliwszego wieczornego chłodu, ale to oznaczałoby ucieczkę przed wszystkim innym, co sygnalizował. A rzadko zdarzało jej się uciekać. Pozwoliła sobie natomiast na podróż w przeszłość. Co prawda niezbyt odległą, wystarczyło jednak zaledwie kilka godzin, by zaczęła odnosić wrażenie, że to zupełnie inna epoka. Wtedy wciąż jeszcze zajmowała ją stosunkowo bezpieczna egzystencja mieszkańca dużego miasta – i poza tym była stosunkowo bezczynna. Jednostka specjalna policji do zwalczania przestępczości międzynarodowej – znana również jako Drużyna A – w ostatnim czasie nie zbierała szczególnych laurów w policyjnym światku. Szło po prostu trochę powoli i opornie. Aż do chwili gdy mocno zarumieniona twarz zajrzała do pokoju komisarz kryminalnej Kerstin Holm na posterunku Kungsholmen w Sztokholmie i wysapała w stylu, którego nie sposób było pomylić z jakimkolwiek innym: – Stawiam swój skromny tyłek, że teraz to się będzie działo, moje kochane małe policjantki. Biorąc pod uwagę, że jedną z trojga osób obecnych w pokoju był Gunnar Nyberg, niegdyś oficjalnie uznany za największego policjanta Szwecji, dobór słów nie był być może najlepszy. Z drugiej strony dobór słów nigdy nie był mocną stroną szefa biura Waldemara Mörnera. To, co faktycznie było jego mocną stroną, pozostawało

dotychczas ukryte za zasłoną tajemnic. Pewnie był po prostu formalnym szefem Drużyny A. Czysto formalna mocna strona. Natomiast Kerstin Holm była szefem operacyjnym wspomnianej jednostki policji i było to coś zupełnie innego. Sara Svenhagen, czwarta osoba obecna w pokoju, zawsze uważała, że dzieje się coś magicznego, gdy dwójka jej szefów znajdowała się w tym samym pomieszczeniu. Co w egzystencji niejasne i niezdefiniowane, nagle stawało się jasne jak słońce i świetnie zdefiniowane – na przykład takie pojęcia, jak jakość i kompetencje. Komisarz kryminalna Kerstin Holm, lekko mrużąc oczy, przyjrzała się zarumienionej facjacie i odparła: – Taki skromny to on nie jest. – Jak to? – sapnął Waldemar Mörner, wchodząc do pokoju. – Ten tyłek – wyjaśniła Holm. Mörner z zadowoleniem poklepał się po tyłku. – Dwie przerwy na trening dziennie, moje panie. – Po jednej na każdy pośladek – dorzucił Nyberg. – Co się takiego dzieje? – spytała Kerstin Holm. – Dzieje się? – zapytał Mörner i spojrzał skonfundowany na swoje kształtne pośladki. – No, tamte sprawy… – podsunął Nyberg. Waldemar Mörner wyglądał tak, jakby spadło na niego objawienie. Albo jakby dostał udaru. Z pełną powagi miną pochylił się nad biurkiem Kerstin Holm. – Ångermanland – mruknął złowróżbnie. Chwila ciszy, która potem zapadła, była zapewne w odczuciu Mörnera niemal naładowana elektrycznością. Pozostała trójka czekała po prostu na ciąg dalszy. Który nastąpił. W końcu. – Czternastolatka ze Sztokholmu zaginęła podczas klasowej wycieczki w Ångermanlandzie. W jakiejś dziurze, która nazywa się Saltbacken, tuż nad rzeką Ångermanälven. Okolice Sollefteå. – Co to znaczy „zaginęła”? – zapytała Kerstin Holm. – Właśnie o to chodzi – pokiwał głową Mörner. – Szczególne okoliczności. – No to musiały być naprawdę szczególne, żeby ta sprawa wylądowała na biurku Drużyny A. Zaginione osoby to nie bardzo nasza dziedzina. – Normalnie nie – przyznał Mörner. – Ale mamy na miejscu wątek międzynarodowy. W czasie istotnym dla sprawy w bezpośrednim sąsiedztwie widziano kilka samochodów z rejestracjami jednego z państw nadbałtyckich. Ale

nie tylko to. – Lecz również…? – Trzech potwierdzonych pedofilów w najbliższym sąsiedztwie. – Trzech?! – wybuchnął Gunnar Nyberg. – Trzech. – Mörner z satysfakcją pokiwał głową. – Dwóch skazanych, jeden oskarżony, ale zwolniony. W połączeniu z kolumną samochodów z bałtyckimi rejestracjami nie za dobrze to wróży. Ale oczywiście ty masz ostatnie słowo, Kerstin. To ty jesteś szefem operacyjnym. No pewnie, pomyślała Sara Svenhagen, właśnie to było mocną stroną Waldemara Mörnera. Rzadko się wtrącał w policyjne decyzje. Kerstin Holm kiwnęła głową, wzięła kartkę i długopis i spytała: – Osoba do kontaktu? – Komisarz Alf Bengtsson z policji w Sollefteå. Holm zanotowała nazwisko i numer telefonu. – Porozmawiam z nim i niedługo dam znać, jaką podjęłam decyzję. Mörner kiwnął głową i ruszył w stronę drzwi. Nim wyszedł na korytarz, zawahał się, pogłaskał w zamyśleniu swój jasnoblond tupecik i powiedział: – Powinnaś wziąć pod uwagę, że szef policji doceniłby, gdybyśmy to wzięli. To powinno zrobić dobre wrażenie na mediach. – Na pewno wezmę to pod uwagę – odparła łagodnie Kerstin Holm i uśmiechnęła się słodko. Można było odnieść wrażenie, że Waldemar Mörner poszybował na korytarz, unosząc się nad ziemią. Odwróciła się w stronę Gunnara Nyberga i Sary Svenhagen, siedzących w dość dziwnych pozycjach przy jej biurku. – Paskudny zbieg okoliczności – powiedziała, bynajmniej już nie tak łagodnie. – Że akurat my tu jesteśmy? O to ci chodzi? – spytał Nyberg. – Właśnie. Dwoje śledczych z doświadczeniami w sprawach związanych z pedofilią. – Którzy postanowili już nigdy się tym nie zajmować – odezwała się Sara Svenhagen. – Którzy niemal całkowicie się wypalili, kiedy nad tym pracowali. – Właśnie – powtórzyła Kerstin Holm. – Ale przecież nie mamy pojęcia, czy o to właśnie chodzi. Jeśli jednak miałoby się tak okazać, to wy dwoje, a zwłaszcza ty, Saro, macie najwięcej doświadczenia z nas wszystkich. – Tylko nie mów, że zamierzasz nas posłać do Ångermanlandu – odezwał się Gunnar Nyberg z niepokojem w głosie.

– Możemy to zignorować – powiedziała z naciskiem Kerstin Holm. – Możemy udawać, że ta zaginiona czternastolatka nas nie dotyczy. Możemy twierdzić, że mamy pełne ręce roboty z ważnymi sprawami o wyraźniej zarysowanym międzynarodowym charakterze. Jak myślicie? Zwłaszcza ostatnie pytanie w swej pozornej niewinności stanowiło eleganckie crescendo. – Zła kobieta – stwierdził Gunnar Nyberg. – Pakujcie walizki – poleciła Kerstin Holm. Zgodnie z tym poleceniem Sara Svenhagen oraz Gunnar Nyberg, a także stała partnerka Sary, Lena Lindberg, znajdowali się teraz na obrzeżach niewielkiej wsi Saltbacken, mniej więcej w połowie drogi między Sollefteå i Näsåker w południowym Ångermanlandzie. Z dala od honoru i uczciwości, jak sformułowano by to w miejskim środowisku dziewiętnastego wieku. Sara Svenhagen pozwoliła, by przypominające wywar czarownicy niebo gotowało się jeszcze przez chwilę, a potem niechętnie odsunęła się od balustrady balkonu i wkroczyła do wnętrza starego gospodarstwa, które stylowo nazwano się Gammgården. „Den gamla garden” – stare gospodarstwo. Lena Lindberg siedziała przy stole w dużej jadalni na piętrze, a jej palce przesuwały się po stercie papierów. Gunnar Nyberg siedział obok niej, obserwując lekkie pionowe ruchy jej szczupłych palców. – Masz piękne dłonie – powiedział. Lena instynktownie cofnęła dłoń, odwróciła się zdumiona w stronę potężnego mężczyzny – z którym wcześniej nie miała za dużo do czynienia – i poczuła delikatne uczucie naiwnej radości, które udało jej się ukryć dzięki temu, że jej replika była dość długa: – Dziwna konstrukcja ten odczytywacz głosu. ASR. Automatic Speech Recognition. W zewnętrznym świecie dzieją się różne rzeczy. Ludzie próbują znaleźć właściwe słowa, by każdy, ze swojej ograniczonej perspektywy, mógł opisać te wydarzenia. Mówią. Mikrofon wychwytuje ich z trudem znalezione słowa i zamienia je w cyfrowy plik. Zera i jedynki. Te zera i jedynki są potem przetwarzane przez komputer, który przekształca je w słowa pisane. Gotowe, odgraniczone od siebie słowa, w których nie mieszczą się pauzy mówiącego, to, co akcentował, to, jak dobierał frazy. A może jednak, mimo wszystko? Drukarka to drukuje, właściwie nie musimy nawet kiwnąć palcem, wystarczy ustawić mikrofon przed mówiącymi. I tutaj mamy ich słowa. Granica między słowem mówionym a pisanym została zniesiona. – Dobrze to wygląda? – spytała Sara. – Bez zarzutu – odparła Lena. – Tyle tylko że to czysty nonsens – wtrącił Gunnar.

– Ja tak nie sądzę – odparła Lena. – Naprawdę się porządnie wysilili i mamy sporo wartościowych zeznań. – Wartościowych pod jakim względem? – spytał Gunnar, pukając w stertę papierów. – Pod takim względem, że są ze sobą spójne – powiedziała Lena. – Dają nam zarysy całego przebiegu wydarzeń. Reszta zależy od nas. – A może jest tak – spytała Sara z niewinną miną – że ty, Gunnar Nyberg, stałeś się stary i zgorzkniały? – Zabiłem człowieka – odparł bez wahania Gunnar. – Do diabła, jasne, że stałem się zgorzkniały. Codziennie mam to przed oczami i zadaję sobie pytanie, czy nie powinienem był postąpić inaczej. To, czy jestem stary, to tylko kwestia liczb. – Wcale tak nie sądzę – powiedziała Lena. – Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje. Gunnar Nyberg był sporo po pięćdziesiątce – było to jedynie założenie, ponieważ nikt nie czuje się dokładnie na tyle, ile ma lat. W ubiegłym roku – po życiu, w którym był kolejno agresywnym, napakowanym sterydami kulturystą, mężczyzną bijącym żonę i pokutującym kościelnym chórzystą aż po odrodzonego i odchudzonego świetnego kochanka – po raz pierwszy zabił człowieka. I nie tak, jak zazwyczaj zabijają policjanci – pod wpływem chwili, w instynktownej samoobronie – lecz w sposób świadomy i wyrachowany. Po to, by mieć jakąkolwiek szansę na dalsze życie. I rozkoszować się owocami szczęścia, którego zupełnie niezasłużenie doświadczał ze swoją nową kobietą, Ludmilą. To była długa historia. – Chyba masz całkowitą rację – powiedział. – Co? – spytała kompletnie zdumiona Lena Lindberg. – Cofam to, co wcześniej powiedziałem. Wiek nie jest kwestią liczb. W dzisiejszych czasach, kiedy dorosły człowiek odwołuje swoje wcześniejsze słowa, jest to do tego stopnia niezwykłe, że pewne zdumienie faktycznie było tu na miejscu. Ponieważ Lena zaniemówiła, Gunnar zwrócił się do Sary: – Ale ty, moja piękna, czemu, u diabła, wytykasz akurat mnie, że jestem stary i zgorzkniały? – Tylko pytałam – odparła spokojnie Sara. – Nieprawda. To, że po swoim niemiłym ataku postawiłaś znak zapytania, wcale nie uczyniło z niego pytania. – No dobrze – powiedziała Sara, kładąc dłoń na wydrukach przesłuchań świadków. – Młodszy Gunnar Nyberg nie miałby najmniejszego problemu z zauważeniem w tej masie słów mnóstwa punktów zaczepienia. – Proponuję, żeby teraz, kiedy wreszcie już skończyliśmy, spróbować nadać temu jakąś strukturę. Próbowałam cię tylko obudzić, Gunnar. Wiem, że jest pewna różnica między Chios

i Saltbacken, ale do urlopu zostało ci jeszcze grubo ponad miesiąc. Gunnar Nyberg kiwnął głową i znów musiał przyznać, że jego rozmówczyni miała rację. Ale to Lena Lindberg odezwała się pierwsza: – Nastał już kolejny dzień; w tej chwili mamy trzy minuty po północy, 15 czerwca. Dokładnie jedenaście godzin temu czternastoletnia Emily Flodberg zniknęła ze starego, odrestaurowanego gospodarstwa Gammgården w Saltbacken na południu Ångermanlandu. Właścicielem gospodarstwa jest miejscowy rolnik, niejaki Arvid Lindström, który od czasu do czasu daje ogłoszenia w prasie w dużych miastach. Nie wyjaśniono jeszcze, w jaki dokładnie sposób podjęto decyzję, w każdym razie jedno z takich ogłoszeń wypatrzyła grupka rodziców szukająca właściwego miejsca na cel klasowej wycieczki dla swoich siódmoklasistów, po czym pod koniec marca podjęto decyzję. Tak więc w okolicy wiedziano od niemal dwóch miesięcy, że w wiosce zjawi się około dwadzieściorga czternastolatków. – Smakowite kąski dla lokalnej pedofilskiej mafii – stwierdził Gunnar Nyberg. – O czym naturalnie nie wiedziano – dodała Lena Lindberg – i o której istnieniu oczywiście nie informowano. – Potem trzeba się będzie zastanowić, czy naprawdę można ich określić mianem mafii – wtrąciła Sara Svenhagen. – Nie zostało to jeszcze do końca wyjaśnione, ale w tej chwili nic nie wskazuje na to, by fakt, że trójka pedofilów osiedliła się akurat w tej okolicy, był czymś więcej niż czystym przypadkiem. –- Te tak zwane miejscowe trudne przypadki to Robert Karlsson, Carl-Olof Strandberg i Sten Larsson – odczytał z kartki Gunnar Nyberg. – Żadnego z tej trójki nie było wczoraj w domu, gdy pojechała do nich miejscowa policja. Wszyscy trzej są poszukiwani. Wystosowano za nimi listy gończe. – Emily była widziana po raz ostatni o godzinie dwunastej pięćdziesiąt – ciągnęła Lena Lindberg. – Przez koleżankę z klasy, Anki Arvidsson. – Naprawdę ma na imię Anki? – spytała Sara. – Ochrzczono ją Anki, tak. Specjalnie o to dopytywałam. Dziś już nikomu nie daje się takich imion jak na przykład Ann-Katrin. W każdym razie Anki widziała Emily leżącą samą w swoim pokoju, który dzieliła z Felicią Lundén oraz Vanją Persson. Pisała w czymś, co Anki uznała za jej pamiętnik. Wyglądała, cytuję: „na bardzo zadowoloną”. Pamiętnika nie znaleziono. To wskazuje, że wzięła go ze sobą. A to z kolei wskazywałoby, że oddaliła się z własnej woli. Ale oczywiście jest za wcześnie, by móc coś sensownego na ten temat powiedzieć. O pierwszej, gdy uczniowie zebrali się na zajęcia, już jej nie było, co stwierdzono osiem po pierwszej, po czym wychowawczyni klasy Astrid Starbäck poinformowała o tym samozwańczego opiekuna klasy Marcusa Lindegrena, ten zaś zamiast zadzwonić na policję, zebrał wszystkich na coś w rodzaju poszukiwań. Rozpoczęły się około trzynastej piętnaście i wszyscy znów zebrali się na podwórzu o trzynastej pięćdziesiąt pięć. Dopiero wtedy zadzwoniono na policję.

– Jakie jest właściwie prawdopodobieństwo, że trzech pedofilów dobrze znanych policji przypadkiem osiedla się w tym samym miejscu? – spytał Gunnar Nyberg. – Niestety, pedofilów jest naprawdę sporo – odparła Sara Svenhagen, krzywiąc się lekko. – A ci trzej? Co to za jedni? – spytała Lena Lindberg. Sara usiadła na stole w dużej, pogrążonej w półmroku jadalni i przysunęła kartkę do słabego światła stołowej lampki. Najdalsze części pomieszczenia kryły się w ciemności. Najprawdopodobniej mimo wszystko za oknami zaczął zapadać zmierzch. Drzwi na balkon były otwarte i wlatywały przez nie do środka chmary komarów. To była cena, którą musieli zapłacić za chłodny, pachnący lasem powiew wiatru, dzięki któremu w ogóle o tej późnej godzinie byli w stanie myśleć. Sara czytała i jednocześnie podsumowywała: – Robert Karlsson ma pięćdziesiąt pięć lat i jest malarzem na rencie. Mieszka trzy mile stąd na północ, w położonym na uboczu domku, do którego dwanaście lat temu zwabił niemal całą klasę, dziecko po dziecku, same dziewczynki w wieku ośmiu lat. Policji, bo wówczas była tu lokalna policja, udało się go przyłapać na gorącym uczynku. Ale nie w sytuacji seksualnej i wygląda na to, że w ogóle nie doszło do bezpośrednich relacji seksualnych. Oskarżono go o uprowadzenie dzieci, jednak nie poszedł siedzieć. Od tego czasu wielokrotnie wyjeżdżał do Tajlandii i można podejrzewać, że Karlsson jest jednym z naszych tajlandzkich pedofilów. Podczas procesu pojawiły się sprzeczne wypowiedzi psychologów. Jeden twierdził, że to zatwardziały gwałciciel działający z zimną krwią, inny zaś, że ten człowiek ma umysł dziewięciolatka. Należałoby dodać, że ówczesnego dziewięciolatka. Od razu się przyznał, że jest winny i że „pieścił” małe dziewczynki. Dalej do końca nie wiadomo, co to właściwie miało oznaczać. – A ten cały Carl-Olof Strandberg to pewnie ten „Calle”, o którym wspominał jeden ze świadków? – spytał Nyberg. – Tak, najprawdopodobniej – kiwnęła głową Sara. – „No to nie Calle”, powiedział jeden z oryginałów z wioski do drugiego. „Łowimy ryby z Callem”. – Właśnie! – zawołała Lena Lindberg. – Oczywiście. „To nie mógł być Calle, bo on nie lubi dziewczynek”. – Tak trzeba chyba interpretować te zeznania – powiedziała Sara. – I to się zgadza z jego kartoteką. Stosunkowo niedawno wprowadził się do domu na obrzeżach Saltbacken. Z Kumli, a dokładniej mówiąc, z zakładu w Kumli, gdzie odsiedział siedem lat za brutalny gwałt na trzynastoletnim chłopcu. Może pamiętacie tę sprawę? Była dość głośna. Carl-Olof Strandberg, obecnie sześćdziesięcioczteroletni, mieszkał wówczas w Sztokholmie, w Vasastan, i był znanym pediatrą oraz psychiatrą dziecięcym. Kilka sztokholmskich szkół specjalnie go wybrało do opieki nad swoimi uczniami, ponieważ miał takie dobre podejście do dzieci. Brał się do niedobrych chłopców i sprawiał, że wychodzili na ludzi, jak to się mawia w pewnych kręgach. Zaginęło trzech chłopców z różnych

szkół, jedynym ogniwem, które ich łączyło, był Strandberg. Jednemu po tygodniu udało się uciec, ale nie sposób było nic z niego wydobyć. Dzięki analizie śladów włókien udało się ustalić, że przebywał w położonym zupełnie na uboczu wiejskim domu pediatry w okolicach Strängnäsu. Przetrząśnięto działkę i najbliższą okolicę, ale nie znaleziono żadnych śladów pozostałych dwóch chłopców. Ten, który przeżył, był tak ciężko okaleczony na ciele i na duszy, że zapewne już nigdy nic nie powie. Strandberg wie, jak zablokować umysł dziecka. Wygląda na to, że to naprawdę odrażający typ. Było sporo innych podejrzeń, ale nic nie udało się z nim powiązać. Poszedł siedzieć za ten pojedynczy gwałt i za nic więcej. Przez cały czas spędzony w Kumli twierdził, że jest niewinny i że to kolega po fachu, z którym od dawna był w niezgodzie, chciał go posłać do więzienia. – Ach, ci wszyscy niewinni w naszych więzieniach – wtrącił Gunnar Nyberg. – I wreszcie Sten Larsson – podjęła Sara Svenhagen, nie zaszczycając Nyberga nawet jednym spojrzeniem. – Człowiek z inną historią. Podobnie jak Robert Karlsson należy do lokalnych zasobów. Ci dwaj się tutaj nie przeprowadzili, lecz wychowali się w tych okolicach. Nieco gorszy rodzaj przestępcy, jeśli w tym piekle są jakieś kręgi. Piętnaście lat temu udowodniono, że był winny podwójnego gwałtu na dwóch nastolatkach z okolicy. Odsiedział pięć lat w Härnösandzie, w zakładzie drugiej klasy, a potem wrócił w rodzinne strony i znów podjął pracę jako stolarz. Ma trzydzieści osiem lat i według wszystkich dostępnych dokumentów od co najmniej dziesięciu lat jest zupełnie czysty. Lena Lindberg skrzywiła twarz w trudnym do odczytania grymasie i powiedziała: – Czysty… Teraz istnieje przecież zupełnie inne medium, w którym pedofil może się brudzić, i to tak, żeby nie było tego widać. – Internet – kiwnęła głową Sara. – Nie, z tego, co się dotychczas udało ustalić, żaden z naszych trzech panów nie pojawia się w żadnej znanej nam siatce internetowych pedofilów. Ale jak wiadomo, to tylko ułamek. Wciąż istnieją siatki dysponujące metodami, które pozwalają im działać w sieci w niezakłócony sposób. Gunnar Nyberg obserwował obie kobiety. Po niesamowicie gorączkowym dniu, właściwie bez przerwy na oddech, czuł ulgę, że może się rozsiąść wygodnie na krześle i pozwolić, by w słabym świetle lampy jego wzrok spoczął na tych dwóch pięknościach. Ponieważ był obecnie wyjątkowo ustatkowanym mężczyzną, mógł według ściśle obiektywnych kryteriów podchodzić do kwestii kobiecej urody bez wyrzutów sumienia. To zaś były doprawdy dwie zupełnie różne odmiany piękna. Co prawda Lena Lindberg nigdy do niego nie przemawiała ze swym pewnym siebie i dość cynicznym, czasami wręcz agresywnym seksapilem, jednak w ciągu ostatniego roku coś się stało. W czasie gdy Gunnar Nyberg znów został zmuszony do zapasów ze swoim sumieniem, Lena najwyraźniej doświadczała podobnej sytuacji. Ostatnio była poważna, zamyślona, a równocześnie znacznie mniej agresywna. Za każdym razem gdy ktoś ją zaskoczył, kiedy siedziała sama, na jej czole widać było wyraźną zmarszczkę, która nie zdążała się do końca wygładzić, zmarszczkę czyniącą ją w oczach całkowicie obiektywnego obserwatora o wiele

bardziej atrakcyjną. Minęły już czasy, gdy Sara Svenhagen musiała się nieustannie niepokoić, że jej partnerka niepotrzebnie ucieknie się do przemocy. Jeśli chodzi o Sarę, to oczywiście zawsze była Sarą – słodką istotą, która kiedyś, gdy Drużynę A tymczasowo zawieszono, delikatną ręką wprowadzała go w potworny, czarny świat dziecięcej pornografii. Jednak i ona w pewien sposób się zmieniła w ciągu ostatniego roku. Nyberg wyczuwał, że coś jest nie tak pomiędzy nią a jej mężem, Jorge Chavezem. Być może miało to jakiś związek z tym, że ich córka Isabel skończyła dwa lata. To był krytyczny moment dla każdej pary z małym dzieckiem. Czas, gdy karmienie piersią i długi okres przemian kobiecego ciała dobiegały końca. Czas na podjęcie decyzji, czy człowiek jest naprawdę gotowy, by jeszcze raz przejść przez to zmieniające całe życie doświadczenie. Ponieważ Gunnar Nyberg poczuł, że zaczyna się gubić w swych nader obiektywnych obserwacjach, musiał wziąć się w garść. Powiedział więc: – Gdybym miał kierować się instynktem, powiedziałbym, że to Sten Larsson jest naszym człowiekiem. Strandberg ewidentnie jest gejem, a Robert Karlsson wydaje się dość infantylny. – Tyle że podróże Karlssona do Tajlandii odbiegają od tego obrazu – odparła Sara Svenhagen – a Strandberg to człowiek, który faktycznie porwał dziecko i prawdopodobnie popełnił morderstwo. – Musimy po prostu dorwać całą tę bandę – podsumował Gunnar Nyberg, opierając się ciężko na rozklekotanym krześle. W nocnym powietrzu zapadła cisza. Zmierzch i świt wydawały się zbiegać w czasie, słaby poblask sklepienia nieba był specyficzną mieszanką rodzącego się i umierającego światła i trudno było powiedzieć, czy pora się zdrzemnąć, czy rozbudzić. Trzeba było podjąć decyzję. – Pracujemy czy śpimy? – spytał Nyberg. Lena Lindberg i Sara Svenhagen spoglądały po sobie. – Jest noc, a ona ma czternaście lat – powiedziała Sara. To przesądziło sprawę. – Poza tym musimy się zastanowić nad tymi Bałtami – dodała Lena Lindberg, klaszcząc w ręce jak prawdziwy facet. Wtedy rozległ się dźwięczny i wyraźny sygnał komórki Sary Svenhagen, wwiercając się w przepełnioną niezdecydowaniem noc.

4 MĘŻCZYZNA PRZYGLĄDAŁ SIĘ swojej lewej dłoni spoczywającej na kierownicy. Małego palca nie było. Nie wyglądało to tak, jakby został oderwany w wypadku, lecz jakby nigdy go nie było. Powierzchnia cięcia była bardzo, bardzo równa. Nie było widać żadnej blizny. Jedynie brak. Musiał przyglądać się swojej dłoni kilka razy dziennie. Naprawdę ją widzieć. Była przypomnieniem. Koniecznym, ciągłym przypomnieniem. Jak linka wokół palca. Który zaciska się trochę za mocno. Podniósł wzrok znad swojej dłoni i wyjrzał przez przednią szybę. Na zewnątrz roiło się od dzieci, barwna gromadka w blasku słońca. Widział to już tyle razy wcześniej, tę samą kolorową gromadę przedszkolaków. Istnieje pewien szczególny rodzaj czekania. Może się niesamowicie ciągnąć, godzinę za godziną, ale to nie oznacza, że wolno się rozluźnić choćby na jedną krótką sekundę. Bo kiedy to się dzieje, dzieje się błyskawicznie. To takie czekanie, kiedy trzeba być równocześnie odprężonym i czujnym. Już się tego nauczył. Gdy czekał – nawet na sekundę się nie rozluźniając – powrócił do swojego odwiecznego rozumowania. Nie był pewien, czy kiedykolwiek znajdzie jakąś odpowiedź, lecz same pytania sięgały dość daleko. Nigdy nie przestał ich zadawać. Czy można odzyskać swoje życie? Ile złego można zrobić innym ludziom i nadal żyć? Kiedy człowiek naprawdę żyje, a kiedy ten czas, który w nieunikniony sposób przemija, jest czymś innym niż życiem? Czymś, co dzieje się zamiast życia? Czy można w jakiś sposób stwierdzić, że dotarło się do takiego punktu, w którym znów ma się prawo żyć? I czy wówczas człowiek ma jakiekolwiek pojęcie o tym, co to znaczy żyć? Czy można powrócić do życia na wiele lat po tym, jak się je opuściło? Było wczesne lato. Przed jego oczyma za płotem przedszkola dzieci bawiły się, huśtały, wspinały, biegały, krzyczały, skakały. Cały ten kolorowy ruch. Całe to życie. Całe to powstające życie. Jego życie składało się teraz z zadań. O czasie, który upływał, gdy nie wypełniał zadań, w sumie nie warto było wspominać; niemniej teraz mógł powiedzieć, że żyje

przynajmniej wtedy, kiedy wypełnia zadania. Życie w czasie pomiędzy. To było więcej, niż większość ludzi mogła doświadczyć. Niekiedy porównuje się czas do rzeki. Dlaczego nie? Płynie. Płynie przez cały czas. Ale czasami poziom wody jest wysoki, i wtedy płynie szybciej. Czasem jest niski, i wtedy płynie wolniej. Teraz jest mało wody. Wysoki poziom był wczoraj. Zmienne życie, pomyślał i się roześmiał. Na szczęście nikt nie słyszał tego śmiechu. Potem woda wezbrała. Nigdy wcześniej nie widział tego samochodu, nie miał pojęcia, jak będzie wyglądał. A jednak natychmiast zrozumiał, że to ten sunący powoli ulicą. Było coś w sposobie prowadzenia tego samochodu. Jakby kierowca jechał i czegoś wypatrywał. To było oczywiste. Otworzył schowek i wyjął drut. Ułożył się w jego prawej dłoni jak ptasie gniazdo. Lewa ręka wciąż spoczywała na kierownicy. Znów na nią spojrzał i pomyślał: Odciąłem część swojego życia. Ale muszę przez cały czas pamiętać, że to zrobiłem. Gdy o tym zapomnę, wszystko stracone. I jeszcze o wiele, wiele więcej. Gdy samochód się zatrzymuje, dociera do niego, że już pora. Kiedykolwiek jest ta pora. Obserwuje barwną gromadkę tam w środku. Wszystko to życie. Kiełkujące życie. I wie, co to wszystko oznacza. To on stanowi różnicę. Mimo wszystko stanowi różnicę. Jedno z dzieci jest przy samym płocie. Porusza się ostrożnie, z zaciekawieniem, wzdłuż sztachet. Przemyka obok. W czasie pomiędzy. To samotne dziecko. I gdy drzwi tamtego samochodu się otwierają, rzeka występuje z brzegów. Mężczyzna dociera do bystrzyny. Zdejmuje lewą dłoń z kierownicy, zaciska ją na ptasim gnieździe i pociąga. Pociąga obiema rękoma. Słychać trzeszczący, ale wyraźny dźwięk, gdy drut napina się między jego dłońmi.