1
BYŁ wieczór na początku maja. Najmniejszego podmuchu
wiatru.
Na wodach zatoki Saltsjön nie widać było ani jednej zmarszczki.
Chorągiewka na twierdzy Kastellholmen zastygła w bezruchu.
Sterczące niczym zęby fasady domów na Skeppsbron wyglądały z
oddali jak na teatralnym prospekcie.
Nie załopotały flagi wzdłuż Stadsgarden, nie zakołysały się
wierzchołki drzew na Fjällgatan, nie drgnęły liście na wzgórzu
Mosebacke. Ciemne wody cieśniny Beckholmssundet wyglądałyby
jak lustro, gdyby nie mieniąca się kolorami tęczy dryfująca smuga
ropy.
Przez krótką chwilę lustrzany obraz młodego mężczyzny otaczało
prawie idealne, koncentryczne tęczowe koło, jak w celowniku, ale
rozpłynęło się i przesunęło dalej, w kierunku mostu Beckholmsbron,
zmieniając po drodze kształt. Naszło go nieprzyjemne uczucie,
wzdrygnął się i wciągnął pierwszą kreskę.
Odchylił się na ławce, rozłożył ramiona i zwrócił twarz w stronę
jasnego nieba, które teraz ciemniało z każdą chwilą.
Sprawdził: bez rewelacji. Ta sama niezachwiana pewność siebie,
zmącona na zaledwie ułamek sekundy. Uśmiechnął się zaczepnie do
leżącej obok na ławce jak gdyby nigdy nic karty do gry. Dama pik. Z
przygotowaną już drugą kreską.
Rozwinął banknot i zlizał resztki białego proszku. Jeszcze przez
chwilę obracał go w palcach. Tysiąc koron. Tysiąc koron szwedzkich.
Stary dziad z brodą. Będzie na niego patrzeć przez najbliższych kilka
miesięcy, tyle wiedział na pewno. Zwinął go z powrotem i ostrożnie
podniósł damę pik.
Poczuł się dwukrotnie odważniejszy, dwukrotnie silniejszy. Już
samo to, że po zaledwie tygodniu w nowym mieście, w nowym kraju,
siedział tak po prostu na ławce w parku i wciągał kokainę, było aktem
odwagi - odwagi podwójnej, biorąc pod uwagę fakt, że nagły
podmuch wiatru mógł mu zepsuć całą jazdę.
Ale przecież nie było najmniejszego podmuchu wiatru.
Potrzebował dwóch kresek, żeby poczuć kopa. Niedługo będzie
potrzebować trzech, później czterech, a zaraz potem pięciu, ale nie
myślał o tym, tylko przesuwał zwiniętego w rulon dziada po
wspaniałościach damy pik i wciągał proszek, który miał go przenieść
do raju.
Jest. Ale nie uderza nagle, jak kiedyś, kijem bejsbolowym prosto
w twarz, tylko zachodzi go podstępnie od tyłu, domagając się więcej i
więcej.
Odurzenie ogarniało go stopniowo, zawijając na boki pole
widzenia, lekko je przechylając, nie poczuł jednak smagnięć wiatru.
Zachodzące ciemnością miasto leżało wciąż bez ruchu, jak na
pocztówce.
W pojedynczych oknach zapalały się światła, reflektory
samochodów sunęły bezdźwięcznie w oddali, a lekko zbutwiały
zapach zaskoczonej wiosny przeszedł w smród ścieku, łajna dwóch
gigantycznych żyraf, które pochyliły się nad nim przy
akompaniamencie odbijających się echem zniekształconych krzyków
dzieci. Bał się zwierząt, nienawidził ich od małego. Olbrzymie,
monstrualne, cuchnące, ryczące żyrafy, jak wyjęte z nocnego
koszmaru.
Zdążył poczuć nagłe ukłucie zbliżającej się paniki, jeszcze zanim
zobaczył, że żyrafy są parą dźwigów, i zanim usłyszał, że krzyki
dzieci dobiegają z otwartego właśnie pobliskiego wesołego
miasteczka. Odór żyrafiego łajna ustąpił i znów był tylko zapachem
zaskoczonej wiosny.
Czas płynął. Dużo czasu. Nieznany czas. Był gdzieś indziej. W
innym czasie. W czasie odurzenia. Nieznanym czasie archaicznym.
Skręciło go w środku. Wstał i spojrzał na miasto, tak jak się
patrzy na wroga. Sztokholm, pomyślał, podnosząc dłoń. Brutalnie
piękna miniaturo miasta, pomyślał, zaciskając pięść.
Łatwo cię zdobyć, pomyślał i wyciągnął w jego stronę zaciśniętą
dłoń, jakby był pierwszym, który to zrobił.
Obrócił się. Zmierzchało. Pole widzenia miał nadal lekko
przekrzywione, zapachy i dźwięki docierały do niego zniekształcone.
Wkoło żywej duszy. Przez cały ten czas nie zauważył ani jednego
człowieka. A mimo to doświadczał czyjejś ledwo wyczuwalnej
obecności. Coś przesuwało się tuż za granicą pola widzenia.
Wzdrygnął się. Nie tak powinien czuć się człowiek, który chce podbić
miasto.
Podniósł damę pik z ławki, oblizał łapczywie, schował do
wewnętrznej kieszonki, blisko serca, i poklepał się po letniej
marynarce w kolorze jasnego różu. Rozwinął banknot, który przykleił
mu się do dłoni, gdy siedział odurzony nie wiadomo jak długo. Zlizał
resztki białego proszku, podarł demonstracyjnie banknot na długie
paski i rzucił je na ziemię.
Nawet się nie poruszyły. Najmniejszego podmuchu wiatru.
Robiąc pierwszy krok, zadzwonił łańcuchem. Zawsze tak robił.
Wciąż mierzył bogactwo grubością złotego łańcucha na szyi. Ludzie o
nim usłyszą.
Zdziwił się, że Vattugränd, której nazwę z takim trudem odczytał
z tabliczki, była całkiem opustoszała. Czy Szwedzi nie wychodzą
wieczorami? Dopiero teraz poczuł, jak bardzo się ochłodziło. I jak
bardzo pociemniało. Absolutna cisza. Nie dobiegł go ani jeden
radosny krzyk z wesołego miasteczka.
Ile czasu siedział tam w dole, nad wodą, odurzony?
Coś połaskotało go w stopy. Węże. Zwierzęta. Nagły strach.
Dopiero potem zobaczył.
Szczątki tysiąckoronowego banknotu.
Obrócił się. Zatoka Saltsjön falowała. Przeszył go zimny wiatr.
Wężowe banknoty ruszyły w stronę Djurgardsstaden.
Znów poczuł czyjąś obecność. Nic. Pusto. A przecież czuł ją
wyraźnie. Lodowate zimno. Wiatr przenikający duszę. Wciąż nic.
Jakby przez cały ten czas to coś znajdowało się w punkcie, którego
nie sięgał wzrokiem.
Wyszedł na główną drogę. Żywej duszy. Ani jednego samochodu.
Przeszedł na drugą stronę i wkroczył w las. Prawdziwy las. Tylko
drzewa. I coraz bardziej wyczuwalna obecność.
Zahukała sowa.
Sowa? Zwierzęta, pomyślał.
Kątem oka zobaczył cień chowający się za drzewo. I jeszcze
jeden.
Stał nieruchomo. Sowa zamilkła. Minerwa, pomyślał. Mitologia
starych, którą nosił w sobie od dziecka, od czasów dorastania w
biednej dzielnicy Aten.
Minerwa, bogini mądrości, imię Ateny, odkąd przywłaszczyli ją
sobie Rzymianie.
Stał przez chwilę, próbując upodobnić się do Ateny. Rozumny.
Czy to dzieje się naprawdę? Czy jest tylko wytworem mojej
wyobraźni? Skąd ten strach? Nieraz stawałem oko w oko z
rozwścieczonymi ćpunami, potrafię ich uśpić kilkoma szybkimi
ruchami. Jestem władcą imperium. Czego się boję?
I nagle strach się materializuje. Może to i nawet lepiej. Gdy za
świerkiem trzaska gałązka, zagłuszając rozpędzający się wiatr, już
wie, że tu są. To nawet miłe uczucie. Ma pewność.
Nie widzi ich, ale zaczyna biec.
Czarno, jakby był w pierwotnym lesie. Smagają go gałęzie.
Na szyi dzwoni mu gruby łańcuch. Jak krowi dzwonek.
Zwierzęta, myśli, wybiegając na drogę. Ani jednego samochodu.
Jakby świat przestał istnieć. Tylko on i tych kilka stworzeń,
których nie rozumie.
Znowu las. Wszędzie drzewa. Czuje, jak przeszywa go wiatr.
Lodowaty. I cienie, które przesuwają się po krawędzi pola widzenia.
Pierwotne istoty, myśli. Przebiega ścieżkę i pędzi prosto na
ogrodzenie z siatki. Rzuca się. Rozkołysuje je.
Wspina się. Cisza, tylko wiatr. Nie, jeszcze sowa. Rozdzierający
krzyk. I niedający się uciszyć wiatr.
Pierwotny krzyk.
Kaleczy palce o ostre oczka siatki. Wszechogarniająca obecność.
Gra cieni w ciemnościach.
Sięga po pistolet. Czepia się jedną ręką ogrodzenia, drugą strzela.
Na wszystkie strony. Na oślep. Ciche strzały w pierwotnym lesie. Bez
odpowiedzi. Bez reakcji. Stworzenia wokół niego nie pierzchają. Są
niezmienne. Nieustraszone. Niepokonane.
Wpycha nieporadnie pistolet za szelki, zostało kilka naboi, użyje
ich na sam koniec, bliskość cieni sprawia, że wzbierają w nim
ponadludzkie siły. Tak mu się w każdym razie zdaje, gdy podciąga się
i przeskakuje, chwytając za druty kolczaste wystające nad
ogrodzeniem.
Ponadludzkie siły, myśli, uśmiechając się ironicznie, wyswobadza
się z drutów i skacze na drugą stronę.
No dalej, myśli, lądując w zieleni po drugiej stronie ogrodzenia.
Spróbujcie tu przejść.
Przechodzą. Natychmiast wyczuwa ich obecność. Wstaje z
krzaków i patrzy prosto w parę skośnych, żółtawych oczu.
Krzyczy. Nad oczami rysuje się para spiczastych uszu, a poniżej
błyszczy rząd ostrych zębów. Zwierzę, myśli i skacze w bok. Prosto
na drugie. Te same skośne, żółtawe oczy, które widzą świat zupełnie
inaczej niż on. Pierwotny wzrok. Biega po lesie. Jest czas przed
zlodowaceniem.
Wilki, przychodzi mu na myśl. Jezu, a jeśli to wilki?
To jest miasto? - krzyczy coś w jego wnętrzu. To ma być, kurwa,
europejskie miasto?
Dzwoni łańcuchem. Biegnie hałaśliwą autostradą. Chwyta za
łańcuch, zrywa go z siebie i rzuca w zieleń. Prosto w przyrodę.
W końcu dociera do muru, czepia się go zakrwawionymi palcami,
pulsującymi z bólu rozchodzącego się po całym ciele, i jak wspinacz
wdrapuje się po pionowym murze, przewiesza się nad siatką nad
murem, a pod nim już tylko przyroda pełna ruchomych cieni, drzewa
idą naprzód, las napiera, zastygłe w bezruchu wilki ożywają z całą
swoją pierwotną obojętnością.
Wyjmuje broń i próbuje strzelać do zwierząt. I nic. Pistolet tylko
klika. Rzuca nim w cienie. Popsuł mu się wzrok. Nie wie, w co trafia.
Jest na drodze. Asfalt. Wreszcie asfalt. Biegnie na oślep pod górę,
a ze wszystkich stron patrzą na niego zwierzęta, mrocznie, obojętnie,
powiew wiatru niesie ich odór i odgłosy, próbuje nazwać
towarzyszące mu leśne stworzenia, które prześladują go i które nigdy,
ale to nigdy się nie poddadzą.
Nazywanie uspokaja.
Furie, myśli, biegnąc. Gorgony, harpie. Nie, to nie to. Jak one się
nazywały? Boginie zemsty?
Już wie, to one. Boginie zemsty, muchy, niepokonane prastare
bóstwa. Zemsta kobiet. Jak one się nazywały? W szale szuka
odpowiedniego słowa.
Nazywanie uspokaja.
Biegnie, wciąż biegnie, ale nigdzie nie dobiega. Pędzi po bieżni,
po klejącym się asfalcie. Są tam, nabierają rzeczywistych kształtów,
suną dalej, ale stają się ciałem.
Ciałami. Wydaje mu się, że je widzi. Upada. Przewracają go.
Czuje, jak go unoszą. Czarno. Pierwotna ciemność. Lodowaty wiatr.
Jego ciało się obraca. A może wcale nie? Nie wie. Nagle już nic nie
wie. W jednej chwili wszystko zamienia się w anonimowy,
pozbawiony kształtów chaos. Wciąż szuka nazwy.
Nazwy mitologicznych stworzeń. Chce wiedzieć, co go zabija.
Widzi twarz. Jedna. A może jest ich wiele. Twarze kobiet.
Bogiń zemsty.
Wiruje. Wszystko wywraca się do góry nogami. Księżyc wyłania
się spomiędzy jego stóp. Słyszy, jak gwiazdy wybuchają pieśnią lat
świetlnych. Widzi, jak ciemnieje ciemność.
Widzi twarz. Do góry nogami. Kobieta, to te wszystkie kobiety,
które kiedyś skrzywdził, zgwałcił, pobił, poniżył. Kobieta, to te
wszystkie kobiety, zwierzę, kobieta, zwierzę. Milutki ryjek, jak u
łasiczki, który nagle rozwiera się, obnażając głębokie, mordercze
gardło. Wgryza się w jego twarz, czuje, jak jego zakrwawione palce
tańczą po wilgotnej ziemi, i czuje ból, który przekracza granice
wszelkiego zrozumienia. I nic już nie rozumie, zupełnie nic.
Z wyjątkiem tego, że umiera.
Że zabija go sam ból.
I wtedy, wraz z ostatnią falą spokoju, przypomina mu się nazwa
cienistych postaci. Ostatnie, co czuje, to jak ziemia wchodzi mu w
zakrwawione opuszki palców.
To go uspokaja.
2
STARY rybak niejedno w życiu widział. Sądził nawet, że widział
wszystko. Gdy pod wieczór składał stoisko z arbuzami, które już
dawno temu zajęło miejsce sieci rybackich, przekonał się, że życie
wciąż potrafi go zaskoczyć. Już samo to było zaskoczeniem. Życie - a
w szczególności turyści - wciąż miało do zaoferowania sporą dawkę
szaleństwa. Dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Życie jeszcze się
nie skończyło.
Wiele lat temu stary rybak zrozumiał, że pieniądze, jakie może
zarobić na sprzedaży arbuzów turystom, wielokrotnie przewyższają
zysk z tego, co wyłowi z morza. I przy mniejszym nakładzie pracy.
A on nie lubił się wysilać. Prawdziwy rybak powinien.
Stary rybak spojrzał na Morze Liguryjskie, które w ten wiosenny
wieczór falowało, jakby sprawiało mu to taką samą przyjemność co
obserwującym. Wzrok starego rybaka powędrował na porośnięte
lasem wzgórza otaczające wioskę i dalej w stronę muru okalającego
stare miasto, które dawniej było etruskim portem.
Tego stary rybak, sączący przez zęby pachnące pinią morskie
powietrze, nie wiedział. Wiedział natomiast z całą pewnością, że
Castiglione della Pescaia to jego dom i że dobrze się tu czuje.
I że życie zaskoczyło go dzisiaj po raz pierwszy od bardzo, bardzo
dawna.
Zaczęło się dosyć niewinnie. Jego nieco pochmurne oczy
dostrzegły biało-niebieski parasol pośrodku plaży, na której nieliczni
już amatorzy słońca wystawiali się na wiosenne promienie, całkowicie
nie dbając o ochronę. Pod parasolem siedziała trójka dzieci w różnym
wieku, wszystkie kredowobiałe, z ciałami tak samo białymi jak włosy.
Podeszło do nich kolejne kredowobiałe dziecko, usiadło, a po
chwili dołączyła kobieta, równie kredowobiała, z maleńkim
kredowobiałym dzieckiem na ramieniu. Sześć kredowobiałych postaci
skuliło się pod parasolem, dzieląc między siebie niewielki okrągły
cień na nasłonecznionej plaży.
Stary rybak patrzył z zafascynowaniem na ten niecodzienny
widok i przez chwilę zapomniał nawet, po co tu przyszedł.
Nagle usłyszał jakby z oddali:
- Cinque cocomeri, per favore.
Zdziwił go widok rodziny pod biało-niebieskim parasolem, potem
gigantyczne zamówienie - na widok uprzejmego uśmiechu
kupującego odjęło mu mowę. Uśmiech ten należał do wychudzonego
kredowobiałego mężczyzny w luźnym płóciennym garniturze w
dziwacznym kapeluszu z żółtym Pikachu.
Mimo dziwnej wymowy nie można było mieć wątpliwości co do
treści zamówienia. Choć brzmiało to całkowicie niedorzecznie.
- Cinque? - zdumiał się stary rybak.
- Cinque - powtórzył kredowobiały i ruszył przez plażę, taszcząc
pięć ogromnych arbuzów i zataczając się przy tym niczym pijany
linoskoczek. Rzucił je kolejno na piasek wokół parasola.
Wyglądały jak ogromne ziarna magicznej fasoli wysiewane przez
olbrzyma. Kredowobiały mężczyzna dał nura w cień, jakby przez cały
ten czas był wystawiony na groźne promieniowanie radioaktywne i
wreszcie znalazł się w bezpiecznym miejscu.
Stary rybak przez chwilę się zastanawiał, jak podzielić pięć
arbuzów na siedem osób. Potem zadał sobie nieuniknione pytanie:
Po co jechać do Włoch, na wybrzeże toskańskie, do Maremmy, do
Castiglione della Pescaia, skoro jest się uczulonym na słońce?
Sam Arto Söderstedt nie miał na to dobrej odpowiedzi. Czy
„piękno" stanowiło dostateczne usprawiedliwienie dla wyciągnięcia ze
szkoły piątki dzieci, i to pod sam koniec roku szkolnego?
Czy „spokój" tłumaczył dwoje dorosłych zatrudnionych w
instytucjach państwowych, którzy znikają na długie miesiące,
zwłaszcza rewidenta podatkowego w Urzędzie Skarbowym, i to w
okresie, gdy wieżowiec skarbówki tonie w deklaracjach
podatkowych? To ostatnie dotyczyło Anji.
Nic dziwnego, że sumienie protestowało przy słowach „piękno" i
„spokój". Milczało tylko odnośnie do niego samego. Arto Söderstedt
ani przez chwilę nie żałował, że na jakiś czas opuścił szeregi policji.
Drużyna A, to znaczy jednostka specjalna Rikskrim do
zwalczania przestępczości o charakterze międzynarodowym, miała co
prawda w minionym roku ręce pełne roboty, ale wielkich,
przyćmiewających wszystko inne śledztw nie prowadzili od czasu
dziwnego zakończenia sprawy rzeźni w Siekli, kiedy to znaleźli się na
krawędzi międzynarodowej katastrofy. Ale zdarzyło się to blisko rok
temu, a czas, jak to się mówi, leczy rany.
Gdy pieniądze spadły na niego jak manna z nieba, Arto Söderstedt
nie zwlekał zbyt długo z decyzją. W dodatku czuł się wypalony, choć
nie potrafił pojąć, co to tak naprawdę znaczy. Teraz wszyscy byli
wypaleni, wszyscy z wyjątkiem niego - pewnie jedynie dlatego, że nie
rozumiał sensu tego słowa. Bardzo możliwe, że był wypalony już od
dawna, tylko o tym nie wiedział.
Teraz przyszła kolej na niego. Pod sztandarem „piękna" i
„spokoju" zamierzał wyleczyć się z wypalenia - nieważne, czy było,
czy nie. Jednego i drugiego w Toskanii nie brakowało, o czym
przekonał się już po kilku dniach pobytu.
Rodzina wynajęła dom na wsi w Chianti, otoczony winnicami.
Nie była to willa - po włosku „willa" znaczy co innego niż w innych
językach - ale mały wiejski domek z kamienia na pachnącym pinią
zboczu niedaleko wsi Montefioralle na obrzeżach miasta Greve. W
dole rozpościerały się plantacje winogron, pola nieskończoności, jak
gdyby pękło niebo, a raj rozsypał się na drobne kawałki, tworząc
nieziemski patchwork.
Arto Söderstedt rozkoszował się Włochami w pełni - a zarazem
czuł się w jakiś sposób niegodny, jakby święty Piotr przysnął w
chwili, gdy smukłe, białe ciało inspektora kryminalnego wślizgnęło
się jak wąż przez bramy raju. W żadnym wypadku na to nie zasłużył.
Przesiadywał noce na werandzie przy kieliszku Vin Santo lub
dostojnego Brunello di Montalcino błądzącego po kubkach
smakowych. Świadomie bezkrytycznie wchłonął cały mit związany z
Toskanią i czuł się z tym wyśmienicie. Z wizyty w Sienie - co za
magiczne miasto - nie zapomni ani jednej minuty.
I to mimo dzieciaków, które wyły czystym kanonem w samym
sercu katedry. Piszczałki organów, pomyślał tylko, przyglądając się
pięciu istotom, które ustawione od najniższej do najwyższej
wrzeszczały wniebogłosy, aż zjawił się stróż i z kamienną twarzą
wyrzucił całą piątkę. Nawet się nie zająknął, wypierając się ojcostwa.
Stróż spojrzał z niedowierzaniem na jego większą, ale jakże
identyczną postać. Kłamać o czymś takim w domu bożym...
Przez kolejne pół godziny przechadzał się w absolutnej ciszy,
napawając się Donatellem, Michałem Aniołem, Pinturicchiem,
Berninim, Pisanem. Gdy wyszedł, dzieciaki siedziały na schodach
Piazza del Duomo, zajadając się lodami. Najbardziej pochłonięta tym
wydawała się Anja - widać wyparcie się przez niego ojcostwa nie
zrobiło na niej większego wrażenia.
Nawet telefon wyłączył.
Gdy siedział pod biało-niebieskim parasolem, zastanawiając się,
jak w chwili kupna zamierzał podzielić pięć arbuzów między siedem
osób w różnym wieku, przyszedł mu na myśl wuj Pertti.
Wspomnieniu temu towarzyszyło poczucie wdzięczności. I spora
dawka wyrzutów sumienia.
Zapomniał, że ma wuja. A teraz ten już nie żył.
Wuj Pertti nie był tak naprawdę jego wujem, tylko wujem jego
matki, ale mimo to Arto dorastał w cieniu jego legendy. Bohater
wojny zimowej. Lekarz, który zasłużył się w armii Mannerheima.
Arto Söderstedt był jedynakiem, podobnie jego żona - pewnie
dlatego dorobili się aż piątki dzieci - a w Finlandii pozostawili bardzo
nieliczną rodzinę. Jego rodzice - również jedynacy - nie żyli już od
dawna, a innych krewnych nie miał.
Jak się okazało, był jedynym spadkobiercą.
Arto Söderstedt grzebał nożem w piasku i myślał: pięć podzielić
przez siedem, zastanówmy się, zero przecinek siedemset czternaście
arbuza na osobę, oczywiście pod warunkiem, że wszyscy dostaną po
równo, ale jeśli weźmie się pod uwagę ciężar ciała...
Przerwał i spojrzał na swoją wielką, siedzącą w cieniu rodzinę,
która z coraz większym zniecierpliwieniem obserwowała jego
zastygły w bezruchu nóż. Czy tak wyglądają godni spadkobiercy
bohatera wojny zimowej Perttiego Lindrota, zwycięzcy bitwy pod
Suomussalmi, jednego z twórców słynnej taktyki motti, dzięki której
pokonano uzależnione od dróg oddziały Armii Czerwonej,
rozdzielając je w lesie na mniejsze grupy, okrążając i niszcząc?
- Po prostu go pokrój - odezwała się zniecierpliwiona druga co do
starszeństwa córka Linda.
Arto Söderstedt spojrzał na nią urażony. Jeszcze nigdy nie
pozwolił sobie na tego rodzaju niedbałość. Wykluczone. Arto -
sześćdziesiąt pięć kilo, tyle samo Anja, Mikaela - czterdzieści, Linda -
trzydzieści pięć, tyle samo Peter, Stefan - dwadzieścia pięć, a mała
Lina - dwadzieścia. Łącznie dwieście osiemdziesiąt pięć kilo. Z czego
dwadzieścia trzy procent, sześćdziesiąt pięć podzielone przez dwieście
osiemdziesiąt pięć, powinno przypaść każdemu z rodziców.
Dwadzieścia trzy procent z pięciu arbuzów to jest...
- Po prostu go pokrój - powtórzyła mała Lina.
...jeden przecinek piętnaście arbuza. To znaczy ponad jeden arbuz
dla każdego z rodziców. Czy naprawdę tak wtedy zamierzał je
podzielić?
Nóż się nie ruszał. Czego nie można było powiedzieć o rodzinie.
A więc małej Linie przypadało zero przecinek trzydzieści pięć arbuza.
Nie wydało mu się to sprawiedliwe.
Sprawiedliwe.
Czy sprawiedliwe było, że gdy zadłużył się po uszy, kupując
wielki samochód rodzinny, po śmierci wuja spłacił go za jednym
zamachem i jeszcze, niewiele się zastanawiając i nawet nie informując
o tym rodziny, wynajął przez Internet na dwa miesiące dom w
Toskanii?
Nie, to nie było sprawiedliwe.
Ale co jest w życiu sprawiedliwe?
Z pewnością nie zero przecinek trzydzieści pięć arbuza dla
najmłodszej córki, pomyślał z nagłą stanowczością i pokroił owoc,
dzieląc go sprawiedliwie między wszystkich członków swojej wielkiej
rodziny.
Ponad milion. Kto by pomyślał, że stary wuj Pertti, o którego
istnieniu zapomniał, dorobił się takich oszczędności? Wraz z
pieniędzmi wróciły wspomnienia, ale Arto Söderstedt zapamiętał
tylko jego wiejące smrodem usta z rzędem małych, nadpsutych
zębów. Bohater, który się zaniedbał, ale którego gloria świeciła nadal
jasnym światłem. Miał, jak by to powiedzieć, prawo się zaniedbać, tak
przynajmniej rozumiał słowa rodziców. Całe życie wydawało mu się,
że to właśnie oni, ostatni żyjący krewni, utrzymywali staruszka. I
nagle się okazało, że wuj miał na koncie ponad milion.
Nic nie jest do końca takie, jakim się wydaje.
Gdyby miał się podjąć rekonstrukcji jego życia, wyglądałoby to
mniej więcej tak: młody, energiczny wiejski lekarz wpada w wir
fińskiej wojny zimowej po niespodziewanym ataku sowieckiej Rosji.
Wykazuje się dużym talentem podczas partyzanckich walk w
zimowych lasach, szybko więc awansuje. Po kilku rozstrzygających
bitwach zostaje bohaterem, a po ostatecznym zwycięstwie Rosji znika
w lesie jak prawdziwy partyzant.
Po wojnie wraca, zniszczony życiem. Coraz częściej zagląda do
kieliszka, coraz większe trudności sprawia mu utrzymanie posady
lekarza w coraz bardziej zapadłych dziurach, w końcu wraca do Vaasa
i zostaje lokalnym oryginałem, który żyje swoim smutnym życiem aż
do dziewięćdziesiątki. End of story.
Tak w każdym razie sądził Arto Söderstedt.
Do dnia, w którym dostał spadek.
Który teraz był konsumowany pod postacią pokaźnej liczby
kawałków arbuza w coraz dalej sięgającym cieniu. Toskańskie
wiosenne słońce wyraźnie dotykało już wygiętego horyzontu Morza
Liguryjskiego. Niedługo zniży się na tyle, że kredowobiała rodzina
odważy się wyjść spod parasola i wykąpać.
Gdy wszyscy inni - trzęsąc się z zimna - opuszczą plażę.
Arto Söderstedt patrzył, jak stary rybak składa stoisko z arbuzami,
rzuca ostatnie zdziwione spojrzenie na siedzącą w cieniu rodzinę,
kręci głową i odchodzi, żeby wypić kieliszek wina w lokalnym barze.
Opowie o cieniolubnej rodzinie, a na stole położy pieniądze, które
kiedyś należały do innego oryginała z całkiem innego miejsca na
ziemi.
Arto Söderstedt dał się przez chwilę ponieść rozmyślaniom na
temat ruchów pieniądza, przepływu pieniądza, źródeł pieniądza.
Następnie ściągnął z siebie pognieciony garnitur i pobiegł na
czele gromadki dzieciaków do brzegu, żeby zanurzyć duży palec u
nogi w wodzie, której lodowatość przypomniała mu kąpiele z
dzieciństwa w fińskich jeziorach.
Na brzegu siedział wujek Pertti, ciągnąc z butelki koskenkorvę, i
śmiał się do rozpuku, rozbawiony jego tchórzostwem.
Arto wbiegł do wody. Dzieci zapiszczały jak piszczałki organów.
W plecaku pod biało-niebieskim parasolem leżał wyłączony
telefon.
3
SIEDZĄCA na szpitalnym łóżku dziewczynka, która miała
szczęście w nieszczęściu, wydawała się zdziwiona. Wyglądała tak
zapewne od wczorajszego wieczoru. Jej zdziwienie miało charakter
trwały.
Paul Hjelm rozumiał ją aż nazbyt dobrze. Gdy ma się dziesięć lat i
idzie w wiosenny wieczór, trzymając ojca za rękę, to człowiek nie
spodziewa się, że zostanie postrzelony.
A tak się właśnie stało.
Trochę zmarzła, nagle zerwał się wiatr, przeniknął cienką kurtkę i
wyziębił jej w zasadzie gołe nogi. Jedną ręką trzymała ojca, a drugą
balon w kształcie wesołego, żółtego ludzika.
Czasem podskakiwała, głównie po to, żeby się rozgrzać, ale
również dlatego, że cieszyła się na myśl o torebce z łakociami, którą
wyłowiła na wędkę i która teraz znajdował się w reklamówce
niesionej przez ojca. Było trochę zimno, ale poza tym super.
I wtedy ktoś do niej strzelił.
Skądś nadleciała kula i trafiła ją prosto w prawe ramię. I została.
Całe szczęście.
Szczęście w nieszczęściu.
- Będzie dobrze, Liso - powiedział Paul Hjelm, kładąc rękę na jej
dłoni. - To tylko powierzchowna rana.
Ojciec Lisy siedział na krześle z zapłakaną twarzą i chrapał. Paul
Hjelm dotknął go ostrożnie w ramię. Głowa mężczyzny podskoczyła z
głośnym pociągnięciem nosem. Spojrzał, niczego nie rozumiejąc, na
siedzącego na brzegu łóżka policjanta, potem przeniósł wzrok na
zabandażowane ramię córki i nagle wszystko sobie przypomniał.
- Proszę wybaczyć, panie Altbratt - odezwał się uprzejmie Hjelm.
- Muszę być całkowicie pewny, że nie mamy nawet cienia podejrzeń
co do sprawcy. Żadnego ruchu między drzewami? Zupełnie nic?
Altbratt potrząsnął głową i zaczął się wpatrywać w swoje dłonie.
- W pobliżu nie było nikogo - szepnął. - Nic nie słyszałem. Nagle
Lisa krzyknęła, trysnęła krew. Dopiero lekarz wyjaśnił mi, że została
postrzelona. Postrzelona! Co to za kraj!
- Szliście Sirishovsvägen w kierunku Djurgardsvägen. Gdzie
dokładnie byliście?
- A jakie to ma znaczenie?
Zadzwoniła komórka Paula Hjelma. Nieodpowiedni moment.
Miał nadzieję, że nie siądą od tego respiratory ani inna aparatura
podtrzymująca pracę serca czy płuc. Już widział nagłówki gazet:
„Szok! Znany policjant zabija komórką czterech ciężko chorych
pacjentów".
- Hjelm - odezwał się lakonicznie, bo czy ktoś zdrowy na umyśle
będzie robić wywód, odbierając telefon? Chyba że jest się
automatyczną sekretarką...
Przez chwilę było cicho. Altbratt patrzył na niego, jakby Hjelm
zajęty był wyrywaniem piór zagrożonemu wyginięciem orłowi. Córka
Altbratta wciąż wyglądała na zdziwioną.
- Skansen? - wykrzyknął dręczyciel orła. Nic więcej nie dodał.
Podniósł się z łóżka, pogłaskał Lisę po głowie i podał jej ojcu
rękę na pożegnanie.
- Muszę lecieć. Jeszcze wrócę.
Przedpołudniowe niedające ciepła słońce wyszło mu na spotkanie
w wejściu na ostry dyżur pediatryczny Szpitala Karolinska. Szpital
Dziecięcy imienia Astrid Lindgren. Ruszył w stronę parkingu,
poklepując się po kieszeniach. Najwyraźniej zgubił gdzieś klucze do
wozu. Nie pierwszy już raz, powtórzył więc rytuał z poklepywaniem.
Ta-dam! Wyskoczyły z kieszeni stanowczo zbyt cienkiej marynarki.
Same procedure as last year.
Był rześki wiosenny poranek z rodzaju tych, które w pierwszym
tygodniu maja kuszą, żeby wyjść, gdy patrzy się przez okno, a potem
okazują się podstępnie zamaskowanym zimowym dniem. Cienki
materiał nie stawiał najmniejszego oporu lodowatym podmuchom
wiatru. Próbował opatulić się ciaśniej, nie miał jednak na sobie
niczego, czym by mógł się owinąć.
Była dziewiąta rano, a stojące w korkach auta wokół Haga Södra i
Norrtull nawet nie drgnęły. W ciągu ostatniego roku znacznie wzrosła
liczba samochodów. Nagle wszyscy zapragnęli tkwić w korkach.
Wyglądało to na tanią psychoterapię, rząd klatek z rozwrzeszczanymi
panami Hyde'ami.
Wielkiego wyboru jednak nie było: niedawno sprywatyzowana
kolej podmiejska, która nigdy nie kursowała, metro, które stało
godzinami w ciemnych tunelach, lub jazda rowerem po ścieżkach,
które wymyślił jakiś sadysta i z których nikt nie miał odwagi
korzystać, bo zaprojektowano je chyba w celu powodowania
szczególnie nieprzyjemnych obrażeń.
Dobra, trochę zrzędził.
On sam nie miał się na co skarżyć. Na trasie czerwonej linii metra
w zasadzie wszystko działało. Podczas codziennej podróży z
Norsborga do Sztokholmu uciekał od rzeczywistości w jazz. Zaliczył
co prawda skok w bok w świat opery, idąc w ślady lekko
zdeprawowanego inspektora Morse'a, ale wrócił do jazzu. Nie mógł
oderwać się od bebopu z lat sześćdziesiątych.
W tej chwili słuchał Milesa Davisa. Kind of Blue. Arcydzieło,
inaczej nie mógł tego nazwać, każdy utwór na całej płycie. Pięć
klasyków: So What, Freddie Freeloader, Blue in Green, All Blues i
Flamenco Sketches - każdy z nich mniej lub bardziej
zaimprowizowany w studiu nagrań w złotym roku 1959.
Muzycy weszli do studia, Miles zjawił się z garścią kartek
zapisanych nutami i, jak głosi legenda, wszystkie pięć utworów
nagrano już za pierwszym razem. Czuło się, że ta muzyka powstawała
w czasie sesji, że od początku się układała.
Nowy rodzaj bluesa, nieskończenie prymitywny, nieskończenie
wyrafinowany. Rozkoszował się każdą sekundą.
W pracy jeździł służbowym autem. Włożył cudownie odnaleziony
kluczyk do zamka starego beżowego audi, spojrzał na zatłoczoną ulicę
i ciężko westchnął. Szybciej byłoby pewnie przepłynąć na
Djurgarden.
Właśnie tam się wybierał. W głosie Jorge Chaveza, jego kolegi i
partnera, wyczuł nutkę nadziei, za którą Paul Hjelm tak bardzo już
tęsknił: „Powinieneś tu przyjechać, Paul. Do Skansenu".
Zaciekawiło go to, zwłaszcza że akurat zajmował się sprawą
również związaną z okolicami Skansenu.
Utknął w korku już na terenie Szpitala Karolińska, obiecał sobie
jednak, że nie przemieni się w pana Hyde'a. Nie warto. Włożył Kind
of Blue do odtwarzacza; gdy poczuł, jak pierwsze dźwięki kładą się
miękko na jego bębenkach, uśmiechnął się.
W oczekiwaniu na wyjazd z terenu szpitala robił ranking
dziwnych nazwisk. Altbratt? Czy nie zasłużyło na pierwsze miejsce?
Co prawda miał już takie kwiatki jak Kungskranz i Riddarsson,
Äppelblohm i Sarkander, ale czym były wobec Altbratta1
.
Anton Altbratt był zamożnym właścicielem sklepu z futrami na
Östermalm, mieszkał w Djurgardsstaden, dwukrotnie żonaty, owocem
drugiego małżeństwa była dziesięcioletnia Lisa.
1
Przytyk do modnego w niektórych kręgach zwyczaju
przyjmowania obco brzmiących, oryginalnych nazwisk, niekiedy
sugerujących szlacheckie pochodzenie, zwłaszcza jeśli wcześniej
nazywało się Svensson lub Andersson (wszystkie przypisy pochodzą od
tłumaczki).
Z pierwszego małżeństwa miał dwójkę dzieci; z nową żoną,
mamą Lisy, nie sposób się było skontaktować. Wyjechała służbowo w
nieznane miejsce. Hjelm domyślał się zawiłych układów erotycznych,
postanowił jednak, że nie będzie się dopytywać.
Co takiego mogło się kryć za strzałem do nieszczęsnej Lisy?
Żywił szczerą nadzieję, że ofiarą miał być ojciec Anton. Wówczas
łatwiej było o racjonalne motywy - młoda żona, handel dobrami
luksusowymi, kto wie, może nawet atak wegańskiej bojówki na
sprzedawcę futer.
Brak huku oznaczał tłumik - co z kolei sugerowało profesjonalną
grupę przestępczą - czyli raczej żona, która z powodów finansowych
lub seksualnych chciała pozbyć się małżonka, lub szemrane kontakty
handlowe, być może nielegalny obrót futrami. Bądź coś w ten deseń.
Nic groźnego. Zaplanowany, ale nieudany pojedynczy atak.
Gorzej, jeśli ofiarą miała być Lisa. Wówczas znikały wszystkie
możliwe racjonalne motywy i wyłaniał się obraz szaleńca w typie
Lasermana. Tym razem specjalizującego się w dzieciach.
Tej myśli Paul Hjelm nie miał ochoty dokończyć.
Była jeszcze trzecia możliwość: ani ojciec, ani córka nie mieli być
ofiarami, a kula trafiła w ramię Lisy przez czysty przypadek. To by z
kolei sugerowało porachunki gangów pośród drzew Djurgarden.
Nie miał zbyt wiele do roboty. Musiał sprawdzić, co takiego
robiła żona Altbratta poprzedniego wieczoru, jak wyglądało ich
małżeństwo, kto wiedział o przyjęciu dla dzieci na Rosendal, czy nie
było przekrętów w działalności handlowej lub gróźb ze strony
ARNE DAHL Europa blues
1 BYŁ wieczór na początku maja. Najmniejszego podmuchu wiatru. Na wodach zatoki Saltsjön nie widać było ani jednej zmarszczki. Chorągiewka na twierdzy Kastellholmen zastygła w bezruchu. Sterczące niczym zęby fasady domów na Skeppsbron wyglądały z oddali jak na teatralnym prospekcie. Nie załopotały flagi wzdłuż Stadsgarden, nie zakołysały się wierzchołki drzew na Fjällgatan, nie drgnęły liście na wzgórzu Mosebacke. Ciemne wody cieśniny Beckholmssundet wyglądałyby jak lustro, gdyby nie mieniąca się kolorami tęczy dryfująca smuga ropy. Przez krótką chwilę lustrzany obraz młodego mężczyzny otaczało prawie idealne, koncentryczne tęczowe koło, jak w celowniku, ale rozpłynęło się i przesunęło dalej, w kierunku mostu Beckholmsbron, zmieniając po drodze kształt. Naszło go nieprzyjemne uczucie, wzdrygnął się i wciągnął pierwszą kreskę. Odchylił się na ławce, rozłożył ramiona i zwrócił twarz w stronę jasnego nieba, które teraz ciemniało z każdą chwilą. Sprawdził: bez rewelacji. Ta sama niezachwiana pewność siebie, zmącona na zaledwie ułamek sekundy. Uśmiechnął się zaczepnie do leżącej obok na ławce jak gdyby nigdy nic karty do gry. Dama pik. Z przygotowaną już drugą kreską. Rozwinął banknot i zlizał resztki białego proszku. Jeszcze przez chwilę obracał go w palcach. Tysiąc koron. Tysiąc koron szwedzkich.
Stary dziad z brodą. Będzie na niego patrzeć przez najbliższych kilka miesięcy, tyle wiedział na pewno. Zwinął go z powrotem i ostrożnie podniósł damę pik. Poczuł się dwukrotnie odważniejszy, dwukrotnie silniejszy. Już samo to, że po zaledwie tygodniu w nowym mieście, w nowym kraju, siedział tak po prostu na ławce w parku i wciągał kokainę, było aktem odwagi - odwagi podwójnej, biorąc pod uwagę fakt, że nagły podmuch wiatru mógł mu zepsuć całą jazdę. Ale przecież nie było najmniejszego podmuchu wiatru. Potrzebował dwóch kresek, żeby poczuć kopa. Niedługo będzie potrzebować trzech, później czterech, a zaraz potem pięciu, ale nie myślał o tym, tylko przesuwał zwiniętego w rulon dziada po wspaniałościach damy pik i wciągał proszek, który miał go przenieść do raju. Jest. Ale nie uderza nagle, jak kiedyś, kijem bejsbolowym prosto w twarz, tylko zachodzi go podstępnie od tyłu, domagając się więcej i więcej. Odurzenie ogarniało go stopniowo, zawijając na boki pole widzenia, lekko je przechylając, nie poczuł jednak smagnięć wiatru. Zachodzące ciemnością miasto leżało wciąż bez ruchu, jak na pocztówce. W pojedynczych oknach zapalały się światła, reflektory samochodów sunęły bezdźwięcznie w oddali, a lekko zbutwiały zapach zaskoczonej wiosny przeszedł w smród ścieku, łajna dwóch gigantycznych żyraf, które pochyliły się nad nim przy
akompaniamencie odbijających się echem zniekształconych krzyków dzieci. Bał się zwierząt, nienawidził ich od małego. Olbrzymie, monstrualne, cuchnące, ryczące żyrafy, jak wyjęte z nocnego koszmaru. Zdążył poczuć nagłe ukłucie zbliżającej się paniki, jeszcze zanim zobaczył, że żyrafy są parą dźwigów, i zanim usłyszał, że krzyki dzieci dobiegają z otwartego właśnie pobliskiego wesołego miasteczka. Odór żyrafiego łajna ustąpił i znów był tylko zapachem zaskoczonej wiosny. Czas płynął. Dużo czasu. Nieznany czas. Był gdzieś indziej. W innym czasie. W czasie odurzenia. Nieznanym czasie archaicznym. Skręciło go w środku. Wstał i spojrzał na miasto, tak jak się patrzy na wroga. Sztokholm, pomyślał, podnosząc dłoń. Brutalnie piękna miniaturo miasta, pomyślał, zaciskając pięść. Łatwo cię zdobyć, pomyślał i wyciągnął w jego stronę zaciśniętą dłoń, jakby był pierwszym, który to zrobił. Obrócił się. Zmierzchało. Pole widzenia miał nadal lekko przekrzywione, zapachy i dźwięki docierały do niego zniekształcone. Wkoło żywej duszy. Przez cały ten czas nie zauważył ani jednego człowieka. A mimo to doświadczał czyjejś ledwo wyczuwalnej obecności. Coś przesuwało się tuż za granicą pola widzenia. Wzdrygnął się. Nie tak powinien czuć się człowiek, który chce podbić miasto. Podniósł damę pik z ławki, oblizał łapczywie, schował do wewnętrznej kieszonki, blisko serca, i poklepał się po letniej
marynarce w kolorze jasnego różu. Rozwinął banknot, który przykleił mu się do dłoni, gdy siedział odurzony nie wiadomo jak długo. Zlizał resztki białego proszku, podarł demonstracyjnie banknot na długie paski i rzucił je na ziemię. Nawet się nie poruszyły. Najmniejszego podmuchu wiatru. Robiąc pierwszy krok, zadzwonił łańcuchem. Zawsze tak robił. Wciąż mierzył bogactwo grubością złotego łańcucha na szyi. Ludzie o nim usłyszą. Zdziwił się, że Vattugränd, której nazwę z takim trudem odczytał z tabliczki, była całkiem opustoszała. Czy Szwedzi nie wychodzą wieczorami? Dopiero teraz poczuł, jak bardzo się ochłodziło. I jak bardzo pociemniało. Absolutna cisza. Nie dobiegł go ani jeden radosny krzyk z wesołego miasteczka. Ile czasu siedział tam w dole, nad wodą, odurzony? Coś połaskotało go w stopy. Węże. Zwierzęta. Nagły strach. Dopiero potem zobaczył. Szczątki tysiąckoronowego banknotu. Obrócił się. Zatoka Saltsjön falowała. Przeszył go zimny wiatr. Wężowe banknoty ruszyły w stronę Djurgardsstaden. Znów poczuł czyjąś obecność. Nic. Pusto. A przecież czuł ją wyraźnie. Lodowate zimno. Wiatr przenikający duszę. Wciąż nic. Jakby przez cały ten czas to coś znajdowało się w punkcie, którego nie sięgał wzrokiem. Wyszedł na główną drogę. Żywej duszy. Ani jednego samochodu.
Przeszedł na drugą stronę i wkroczył w las. Prawdziwy las. Tylko drzewa. I coraz bardziej wyczuwalna obecność. Zahukała sowa. Sowa? Zwierzęta, pomyślał. Kątem oka zobaczył cień chowający się za drzewo. I jeszcze jeden. Stał nieruchomo. Sowa zamilkła. Minerwa, pomyślał. Mitologia starych, którą nosił w sobie od dziecka, od czasów dorastania w biednej dzielnicy Aten. Minerwa, bogini mądrości, imię Ateny, odkąd przywłaszczyli ją sobie Rzymianie. Stał przez chwilę, próbując upodobnić się do Ateny. Rozumny. Czy to dzieje się naprawdę? Czy jest tylko wytworem mojej wyobraźni? Skąd ten strach? Nieraz stawałem oko w oko z rozwścieczonymi ćpunami, potrafię ich uśpić kilkoma szybkimi ruchami. Jestem władcą imperium. Czego się boję? I nagle strach się materializuje. Może to i nawet lepiej. Gdy za świerkiem trzaska gałązka, zagłuszając rozpędzający się wiatr, już wie, że tu są. To nawet miłe uczucie. Ma pewność. Nie widzi ich, ale zaczyna biec. Czarno, jakby był w pierwotnym lesie. Smagają go gałęzie. Na szyi dzwoni mu gruby łańcuch. Jak krowi dzwonek. Zwierzęta, myśli, wybiegając na drogę. Ani jednego samochodu. Jakby świat przestał istnieć. Tylko on i tych kilka stworzeń, których nie rozumie.
Znowu las. Wszędzie drzewa. Czuje, jak przeszywa go wiatr. Lodowaty. I cienie, które przesuwają się po krawędzi pola widzenia. Pierwotne istoty, myśli. Przebiega ścieżkę i pędzi prosto na ogrodzenie z siatki. Rzuca się. Rozkołysuje je. Wspina się. Cisza, tylko wiatr. Nie, jeszcze sowa. Rozdzierający krzyk. I niedający się uciszyć wiatr. Pierwotny krzyk. Kaleczy palce o ostre oczka siatki. Wszechogarniająca obecność. Gra cieni w ciemnościach. Sięga po pistolet. Czepia się jedną ręką ogrodzenia, drugą strzela. Na wszystkie strony. Na oślep. Ciche strzały w pierwotnym lesie. Bez odpowiedzi. Bez reakcji. Stworzenia wokół niego nie pierzchają. Są niezmienne. Nieustraszone. Niepokonane. Wpycha nieporadnie pistolet za szelki, zostało kilka naboi, użyje ich na sam koniec, bliskość cieni sprawia, że wzbierają w nim ponadludzkie siły. Tak mu się w każdym razie zdaje, gdy podciąga się i przeskakuje, chwytając za druty kolczaste wystające nad ogrodzeniem. Ponadludzkie siły, myśli, uśmiechając się ironicznie, wyswobadza się z drutów i skacze na drugą stronę. No dalej, myśli, lądując w zieleni po drugiej stronie ogrodzenia. Spróbujcie tu przejść. Przechodzą. Natychmiast wyczuwa ich obecność. Wstaje z krzaków i patrzy prosto w parę skośnych, żółtawych oczu.
Krzyczy. Nad oczami rysuje się para spiczastych uszu, a poniżej błyszczy rząd ostrych zębów. Zwierzę, myśli i skacze w bok. Prosto na drugie. Te same skośne, żółtawe oczy, które widzą świat zupełnie inaczej niż on. Pierwotny wzrok. Biega po lesie. Jest czas przed zlodowaceniem. Wilki, przychodzi mu na myśl. Jezu, a jeśli to wilki? To jest miasto? - krzyczy coś w jego wnętrzu. To ma być, kurwa, europejskie miasto? Dzwoni łańcuchem. Biegnie hałaśliwą autostradą. Chwyta za łańcuch, zrywa go z siebie i rzuca w zieleń. Prosto w przyrodę. W końcu dociera do muru, czepia się go zakrwawionymi palcami, pulsującymi z bólu rozchodzącego się po całym ciele, i jak wspinacz wdrapuje się po pionowym murze, przewiesza się nad siatką nad murem, a pod nim już tylko przyroda pełna ruchomych cieni, drzewa idą naprzód, las napiera, zastygłe w bezruchu wilki ożywają z całą swoją pierwotną obojętnością. Wyjmuje broń i próbuje strzelać do zwierząt. I nic. Pistolet tylko klika. Rzuca nim w cienie. Popsuł mu się wzrok. Nie wie, w co trafia. Jest na drodze. Asfalt. Wreszcie asfalt. Biegnie na oślep pod górę, a ze wszystkich stron patrzą na niego zwierzęta, mrocznie, obojętnie, powiew wiatru niesie ich odór i odgłosy, próbuje nazwać towarzyszące mu leśne stworzenia, które prześladują go i które nigdy, ale to nigdy się nie poddadzą. Nazywanie uspokaja.
Furie, myśli, biegnąc. Gorgony, harpie. Nie, to nie to. Jak one się nazywały? Boginie zemsty? Już wie, to one. Boginie zemsty, muchy, niepokonane prastare bóstwa. Zemsta kobiet. Jak one się nazywały? W szale szuka odpowiedniego słowa. Nazywanie uspokaja. Biegnie, wciąż biegnie, ale nigdzie nie dobiega. Pędzi po bieżni, po klejącym się asfalcie. Są tam, nabierają rzeczywistych kształtów, suną dalej, ale stają się ciałem. Ciałami. Wydaje mu się, że je widzi. Upada. Przewracają go. Czuje, jak go unoszą. Czarno. Pierwotna ciemność. Lodowaty wiatr. Jego ciało się obraca. A może wcale nie? Nie wie. Nagle już nic nie wie. W jednej chwili wszystko zamienia się w anonimowy, pozbawiony kształtów chaos. Wciąż szuka nazwy. Nazwy mitologicznych stworzeń. Chce wiedzieć, co go zabija. Widzi twarz. Jedna. A może jest ich wiele. Twarze kobiet. Bogiń zemsty. Wiruje. Wszystko wywraca się do góry nogami. Księżyc wyłania się spomiędzy jego stóp. Słyszy, jak gwiazdy wybuchają pieśnią lat świetlnych. Widzi, jak ciemnieje ciemność. Widzi twarz. Do góry nogami. Kobieta, to te wszystkie kobiety, które kiedyś skrzywdził, zgwałcił, pobił, poniżył. Kobieta, to te wszystkie kobiety, zwierzę, kobieta, zwierzę. Milutki ryjek, jak u łasiczki, który nagle rozwiera się, obnażając głębokie, mordercze gardło. Wgryza się w jego twarz, czuje, jak jego zakrwawione palce
tańczą po wilgotnej ziemi, i czuje ból, który przekracza granice wszelkiego zrozumienia. I nic już nie rozumie, zupełnie nic. Z wyjątkiem tego, że umiera. Że zabija go sam ból. I wtedy, wraz z ostatnią falą spokoju, przypomina mu się nazwa cienistych postaci. Ostatnie, co czuje, to jak ziemia wchodzi mu w zakrwawione opuszki palców. To go uspokaja. 2 STARY rybak niejedno w życiu widział. Sądził nawet, że widział wszystko. Gdy pod wieczór składał stoisko z arbuzami, które już dawno temu zajęło miejsce sieci rybackich, przekonał się, że życie wciąż potrafi go zaskoczyć. Już samo to było zaskoczeniem. Życie - a w szczególności turyści - wciąż miało do zaoferowania sporą dawkę szaleństwa. Dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Życie jeszcze się nie skończyło. Wiele lat temu stary rybak zrozumiał, że pieniądze, jakie może zarobić na sprzedaży arbuzów turystom, wielokrotnie przewyższają zysk z tego, co wyłowi z morza. I przy mniejszym nakładzie pracy. A on nie lubił się wysilać. Prawdziwy rybak powinien. Stary rybak spojrzał na Morze Liguryjskie, które w ten wiosenny wieczór falowało, jakby sprawiało mu to taką samą przyjemność co obserwującym. Wzrok starego rybaka powędrował na porośnięte
lasem wzgórza otaczające wioskę i dalej w stronę muru okalającego stare miasto, które dawniej było etruskim portem. Tego stary rybak, sączący przez zęby pachnące pinią morskie powietrze, nie wiedział. Wiedział natomiast z całą pewnością, że Castiglione della Pescaia to jego dom i że dobrze się tu czuje. I że życie zaskoczyło go dzisiaj po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Zaczęło się dosyć niewinnie. Jego nieco pochmurne oczy dostrzegły biało-niebieski parasol pośrodku plaży, na której nieliczni już amatorzy słońca wystawiali się na wiosenne promienie, całkowicie nie dbając o ochronę. Pod parasolem siedziała trójka dzieci w różnym wieku, wszystkie kredowobiałe, z ciałami tak samo białymi jak włosy. Podeszło do nich kolejne kredowobiałe dziecko, usiadło, a po chwili dołączyła kobieta, równie kredowobiała, z maleńkim kredowobiałym dzieckiem na ramieniu. Sześć kredowobiałych postaci skuliło się pod parasolem, dzieląc między siebie niewielki okrągły cień na nasłonecznionej plaży. Stary rybak patrzył z zafascynowaniem na ten niecodzienny widok i przez chwilę zapomniał nawet, po co tu przyszedł. Nagle usłyszał jakby z oddali: - Cinque cocomeri, per favore. Zdziwił go widok rodziny pod biało-niebieskim parasolem, potem gigantyczne zamówienie - na widok uprzejmego uśmiechu kupującego odjęło mu mowę. Uśmiech ten należał do wychudzonego
kredowobiałego mężczyzny w luźnym płóciennym garniturze w dziwacznym kapeluszu z żółtym Pikachu. Mimo dziwnej wymowy nie można było mieć wątpliwości co do treści zamówienia. Choć brzmiało to całkowicie niedorzecznie. - Cinque? - zdumiał się stary rybak. - Cinque - powtórzył kredowobiały i ruszył przez plażę, taszcząc pięć ogromnych arbuzów i zataczając się przy tym niczym pijany linoskoczek. Rzucił je kolejno na piasek wokół parasola. Wyglądały jak ogromne ziarna magicznej fasoli wysiewane przez olbrzyma. Kredowobiały mężczyzna dał nura w cień, jakby przez cały ten czas był wystawiony na groźne promieniowanie radioaktywne i wreszcie znalazł się w bezpiecznym miejscu. Stary rybak przez chwilę się zastanawiał, jak podzielić pięć arbuzów na siedem osób. Potem zadał sobie nieuniknione pytanie: Po co jechać do Włoch, na wybrzeże toskańskie, do Maremmy, do Castiglione della Pescaia, skoro jest się uczulonym na słońce? Sam Arto Söderstedt nie miał na to dobrej odpowiedzi. Czy „piękno" stanowiło dostateczne usprawiedliwienie dla wyciągnięcia ze szkoły piątki dzieci, i to pod sam koniec roku szkolnego? Czy „spokój" tłumaczył dwoje dorosłych zatrudnionych w instytucjach państwowych, którzy znikają na długie miesiące, zwłaszcza rewidenta podatkowego w Urzędzie Skarbowym, i to w okresie, gdy wieżowiec skarbówki tonie w deklaracjach podatkowych? To ostatnie dotyczyło Anji.
Nic dziwnego, że sumienie protestowało przy słowach „piękno" i „spokój". Milczało tylko odnośnie do niego samego. Arto Söderstedt ani przez chwilę nie żałował, że na jakiś czas opuścił szeregi policji. Drużyna A, to znaczy jednostka specjalna Rikskrim do zwalczania przestępczości o charakterze międzynarodowym, miała co prawda w minionym roku ręce pełne roboty, ale wielkich, przyćmiewających wszystko inne śledztw nie prowadzili od czasu dziwnego zakończenia sprawy rzeźni w Siekli, kiedy to znaleźli się na krawędzi międzynarodowej katastrofy. Ale zdarzyło się to blisko rok temu, a czas, jak to się mówi, leczy rany. Gdy pieniądze spadły na niego jak manna z nieba, Arto Söderstedt nie zwlekał zbyt długo z decyzją. W dodatku czuł się wypalony, choć nie potrafił pojąć, co to tak naprawdę znaczy. Teraz wszyscy byli wypaleni, wszyscy z wyjątkiem niego - pewnie jedynie dlatego, że nie rozumiał sensu tego słowa. Bardzo możliwe, że był wypalony już od dawna, tylko o tym nie wiedział. Teraz przyszła kolej na niego. Pod sztandarem „piękna" i „spokoju" zamierzał wyleczyć się z wypalenia - nieważne, czy było, czy nie. Jednego i drugiego w Toskanii nie brakowało, o czym przekonał się już po kilku dniach pobytu. Rodzina wynajęła dom na wsi w Chianti, otoczony winnicami. Nie była to willa - po włosku „willa" znaczy co innego niż w innych językach - ale mały wiejski domek z kamienia na pachnącym pinią zboczu niedaleko wsi Montefioralle na obrzeżach miasta Greve. W dole rozpościerały się plantacje winogron, pola nieskończoności, jak
gdyby pękło niebo, a raj rozsypał się na drobne kawałki, tworząc nieziemski patchwork. Arto Söderstedt rozkoszował się Włochami w pełni - a zarazem czuł się w jakiś sposób niegodny, jakby święty Piotr przysnął w chwili, gdy smukłe, białe ciało inspektora kryminalnego wślizgnęło się jak wąż przez bramy raju. W żadnym wypadku na to nie zasłużył. Przesiadywał noce na werandzie przy kieliszku Vin Santo lub dostojnego Brunello di Montalcino błądzącego po kubkach smakowych. Świadomie bezkrytycznie wchłonął cały mit związany z Toskanią i czuł się z tym wyśmienicie. Z wizyty w Sienie - co za magiczne miasto - nie zapomni ani jednej minuty. I to mimo dzieciaków, które wyły czystym kanonem w samym sercu katedry. Piszczałki organów, pomyślał tylko, przyglądając się pięciu istotom, które ustawione od najniższej do najwyższej wrzeszczały wniebogłosy, aż zjawił się stróż i z kamienną twarzą wyrzucił całą piątkę. Nawet się nie zająknął, wypierając się ojcostwa. Stróż spojrzał z niedowierzaniem na jego większą, ale jakże identyczną postać. Kłamać o czymś takim w domu bożym... Przez kolejne pół godziny przechadzał się w absolutnej ciszy, napawając się Donatellem, Michałem Aniołem, Pinturicchiem, Berninim, Pisanem. Gdy wyszedł, dzieciaki siedziały na schodach Piazza del Duomo, zajadając się lodami. Najbardziej pochłonięta tym wydawała się Anja - widać wyparcie się przez niego ojcostwa nie zrobiło na niej większego wrażenia. Nawet telefon wyłączył.
Gdy siedział pod biało-niebieskim parasolem, zastanawiając się, jak w chwili kupna zamierzał podzielić pięć arbuzów między siedem osób w różnym wieku, przyszedł mu na myśl wuj Pertti. Wspomnieniu temu towarzyszyło poczucie wdzięczności. I spora dawka wyrzutów sumienia. Zapomniał, że ma wuja. A teraz ten już nie żył. Wuj Pertti nie był tak naprawdę jego wujem, tylko wujem jego matki, ale mimo to Arto dorastał w cieniu jego legendy. Bohater wojny zimowej. Lekarz, który zasłużył się w armii Mannerheima. Arto Söderstedt był jedynakiem, podobnie jego żona - pewnie dlatego dorobili się aż piątki dzieci - a w Finlandii pozostawili bardzo nieliczną rodzinę. Jego rodzice - również jedynacy - nie żyli już od dawna, a innych krewnych nie miał. Jak się okazało, był jedynym spadkobiercą. Arto Söderstedt grzebał nożem w piasku i myślał: pięć podzielić przez siedem, zastanówmy się, zero przecinek siedemset czternaście arbuza na osobę, oczywiście pod warunkiem, że wszyscy dostaną po równo, ale jeśli weźmie się pod uwagę ciężar ciała... Przerwał i spojrzał na swoją wielką, siedzącą w cieniu rodzinę, która z coraz większym zniecierpliwieniem obserwowała jego zastygły w bezruchu nóż. Czy tak wyglądają godni spadkobiercy bohatera wojny zimowej Perttiego Lindrota, zwycięzcy bitwy pod Suomussalmi, jednego z twórców słynnej taktyki motti, dzięki której pokonano uzależnione od dróg oddziały Armii Czerwonej, rozdzielając je w lesie na mniejsze grupy, okrążając i niszcząc?
- Po prostu go pokrój - odezwała się zniecierpliwiona druga co do starszeństwa córka Linda. Arto Söderstedt spojrzał na nią urażony. Jeszcze nigdy nie pozwolił sobie na tego rodzaju niedbałość. Wykluczone. Arto - sześćdziesiąt pięć kilo, tyle samo Anja, Mikaela - czterdzieści, Linda - trzydzieści pięć, tyle samo Peter, Stefan - dwadzieścia pięć, a mała Lina - dwadzieścia. Łącznie dwieście osiemdziesiąt pięć kilo. Z czego dwadzieścia trzy procent, sześćdziesiąt pięć podzielone przez dwieście osiemdziesiąt pięć, powinno przypaść każdemu z rodziców. Dwadzieścia trzy procent z pięciu arbuzów to jest... - Po prostu go pokrój - powtórzyła mała Lina. ...jeden przecinek piętnaście arbuza. To znaczy ponad jeden arbuz dla każdego z rodziców. Czy naprawdę tak wtedy zamierzał je podzielić? Nóż się nie ruszał. Czego nie można było powiedzieć o rodzinie. A więc małej Linie przypadało zero przecinek trzydzieści pięć arbuza. Nie wydało mu się to sprawiedliwe. Sprawiedliwe. Czy sprawiedliwe było, że gdy zadłużył się po uszy, kupując wielki samochód rodzinny, po śmierci wuja spłacił go za jednym zamachem i jeszcze, niewiele się zastanawiając i nawet nie informując o tym rodziny, wynajął przez Internet na dwa miesiące dom w Toskanii? Nie, to nie było sprawiedliwe. Ale co jest w życiu sprawiedliwe?
Z pewnością nie zero przecinek trzydzieści pięć arbuza dla najmłodszej córki, pomyślał z nagłą stanowczością i pokroił owoc, dzieląc go sprawiedliwie między wszystkich członków swojej wielkiej rodziny. Ponad milion. Kto by pomyślał, że stary wuj Pertti, o którego istnieniu zapomniał, dorobił się takich oszczędności? Wraz z pieniędzmi wróciły wspomnienia, ale Arto Söderstedt zapamiętał tylko jego wiejące smrodem usta z rzędem małych, nadpsutych zębów. Bohater, który się zaniedbał, ale którego gloria świeciła nadal jasnym światłem. Miał, jak by to powiedzieć, prawo się zaniedbać, tak przynajmniej rozumiał słowa rodziców. Całe życie wydawało mu się, że to właśnie oni, ostatni żyjący krewni, utrzymywali staruszka. I nagle się okazało, że wuj miał na koncie ponad milion. Nic nie jest do końca takie, jakim się wydaje. Gdyby miał się podjąć rekonstrukcji jego życia, wyglądałoby to mniej więcej tak: młody, energiczny wiejski lekarz wpada w wir fińskiej wojny zimowej po niespodziewanym ataku sowieckiej Rosji. Wykazuje się dużym talentem podczas partyzanckich walk w zimowych lasach, szybko więc awansuje. Po kilku rozstrzygających bitwach zostaje bohaterem, a po ostatecznym zwycięstwie Rosji znika w lesie jak prawdziwy partyzant. Po wojnie wraca, zniszczony życiem. Coraz częściej zagląda do kieliszka, coraz większe trudności sprawia mu utrzymanie posady lekarza w coraz bardziej zapadłych dziurach, w końcu wraca do Vaasa
i zostaje lokalnym oryginałem, który żyje swoim smutnym życiem aż do dziewięćdziesiątki. End of story. Tak w każdym razie sądził Arto Söderstedt. Do dnia, w którym dostał spadek. Który teraz był konsumowany pod postacią pokaźnej liczby kawałków arbuza w coraz dalej sięgającym cieniu. Toskańskie wiosenne słońce wyraźnie dotykało już wygiętego horyzontu Morza Liguryjskiego. Niedługo zniży się na tyle, że kredowobiała rodzina odważy się wyjść spod parasola i wykąpać. Gdy wszyscy inni - trzęsąc się z zimna - opuszczą plażę. Arto Söderstedt patrzył, jak stary rybak składa stoisko z arbuzami, rzuca ostatnie zdziwione spojrzenie na siedzącą w cieniu rodzinę, kręci głową i odchodzi, żeby wypić kieliszek wina w lokalnym barze. Opowie o cieniolubnej rodzinie, a na stole położy pieniądze, które kiedyś należały do innego oryginała z całkiem innego miejsca na ziemi. Arto Söderstedt dał się przez chwilę ponieść rozmyślaniom na temat ruchów pieniądza, przepływu pieniądza, źródeł pieniądza. Następnie ściągnął z siebie pognieciony garnitur i pobiegł na czele gromadki dzieciaków do brzegu, żeby zanurzyć duży palec u nogi w wodzie, której lodowatość przypomniała mu kąpiele z dzieciństwa w fińskich jeziorach. Na brzegu siedział wujek Pertti, ciągnąc z butelki koskenkorvę, i śmiał się do rozpuku, rozbawiony jego tchórzostwem. Arto wbiegł do wody. Dzieci zapiszczały jak piszczałki organów.
W plecaku pod biało-niebieskim parasolem leżał wyłączony telefon. 3 SIEDZĄCA na szpitalnym łóżku dziewczynka, która miała szczęście w nieszczęściu, wydawała się zdziwiona. Wyglądała tak zapewne od wczorajszego wieczoru. Jej zdziwienie miało charakter trwały. Paul Hjelm rozumiał ją aż nazbyt dobrze. Gdy ma się dziesięć lat i idzie w wiosenny wieczór, trzymając ojca za rękę, to człowiek nie spodziewa się, że zostanie postrzelony. A tak się właśnie stało. Trochę zmarzła, nagle zerwał się wiatr, przeniknął cienką kurtkę i wyziębił jej w zasadzie gołe nogi. Jedną ręką trzymała ojca, a drugą balon w kształcie wesołego, żółtego ludzika. Czasem podskakiwała, głównie po to, żeby się rozgrzać, ale również dlatego, że cieszyła się na myśl o torebce z łakociami, którą wyłowiła na wędkę i która teraz znajdował się w reklamówce niesionej przez ojca. Było trochę zimno, ale poza tym super. I wtedy ktoś do niej strzelił. Skądś nadleciała kula i trafiła ją prosto w prawe ramię. I została. Całe szczęście. Szczęście w nieszczęściu. - Będzie dobrze, Liso - powiedział Paul Hjelm, kładąc rękę na jej dłoni. - To tylko powierzchowna rana.
Ojciec Lisy siedział na krześle z zapłakaną twarzą i chrapał. Paul Hjelm dotknął go ostrożnie w ramię. Głowa mężczyzny podskoczyła z głośnym pociągnięciem nosem. Spojrzał, niczego nie rozumiejąc, na siedzącego na brzegu łóżka policjanta, potem przeniósł wzrok na zabandażowane ramię córki i nagle wszystko sobie przypomniał. - Proszę wybaczyć, panie Altbratt - odezwał się uprzejmie Hjelm. - Muszę być całkowicie pewny, że nie mamy nawet cienia podejrzeń co do sprawcy. Żadnego ruchu między drzewami? Zupełnie nic? Altbratt potrząsnął głową i zaczął się wpatrywać w swoje dłonie. - W pobliżu nie było nikogo - szepnął. - Nic nie słyszałem. Nagle Lisa krzyknęła, trysnęła krew. Dopiero lekarz wyjaśnił mi, że została postrzelona. Postrzelona! Co to za kraj! - Szliście Sirishovsvägen w kierunku Djurgardsvägen. Gdzie dokładnie byliście? - A jakie to ma znaczenie? Zadzwoniła komórka Paula Hjelma. Nieodpowiedni moment. Miał nadzieję, że nie siądą od tego respiratory ani inna aparatura podtrzymująca pracę serca czy płuc. Już widział nagłówki gazet: „Szok! Znany policjant zabija komórką czterech ciężko chorych pacjentów". - Hjelm - odezwał się lakonicznie, bo czy ktoś zdrowy na umyśle będzie robić wywód, odbierając telefon? Chyba że jest się automatyczną sekretarką...
Przez chwilę było cicho. Altbratt patrzył na niego, jakby Hjelm zajęty był wyrywaniem piór zagrożonemu wyginięciem orłowi. Córka Altbratta wciąż wyglądała na zdziwioną. - Skansen? - wykrzyknął dręczyciel orła. Nic więcej nie dodał. Podniósł się z łóżka, pogłaskał Lisę po głowie i podał jej ojcu rękę na pożegnanie. - Muszę lecieć. Jeszcze wrócę. Przedpołudniowe niedające ciepła słońce wyszło mu na spotkanie w wejściu na ostry dyżur pediatryczny Szpitala Karolinska. Szpital Dziecięcy imienia Astrid Lindgren. Ruszył w stronę parkingu, poklepując się po kieszeniach. Najwyraźniej zgubił gdzieś klucze do wozu. Nie pierwszy już raz, powtórzył więc rytuał z poklepywaniem. Ta-dam! Wyskoczyły z kieszeni stanowczo zbyt cienkiej marynarki. Same procedure as last year. Był rześki wiosenny poranek z rodzaju tych, które w pierwszym tygodniu maja kuszą, żeby wyjść, gdy patrzy się przez okno, a potem okazują się podstępnie zamaskowanym zimowym dniem. Cienki materiał nie stawiał najmniejszego oporu lodowatym podmuchom wiatru. Próbował opatulić się ciaśniej, nie miał jednak na sobie niczego, czym by mógł się owinąć. Była dziewiąta rano, a stojące w korkach auta wokół Haga Södra i Norrtull nawet nie drgnęły. W ciągu ostatniego roku znacznie wzrosła liczba samochodów. Nagle wszyscy zapragnęli tkwić w korkach. Wyglądało to na tanią psychoterapię, rząd klatek z rozwrzeszczanymi panami Hyde'ami.
Wielkiego wyboru jednak nie było: niedawno sprywatyzowana kolej podmiejska, która nigdy nie kursowała, metro, które stało godzinami w ciemnych tunelach, lub jazda rowerem po ścieżkach, które wymyślił jakiś sadysta i z których nikt nie miał odwagi korzystać, bo zaprojektowano je chyba w celu powodowania szczególnie nieprzyjemnych obrażeń. Dobra, trochę zrzędził. On sam nie miał się na co skarżyć. Na trasie czerwonej linii metra w zasadzie wszystko działało. Podczas codziennej podróży z Norsborga do Sztokholmu uciekał od rzeczywistości w jazz. Zaliczył co prawda skok w bok w świat opery, idąc w ślady lekko zdeprawowanego inspektora Morse'a, ale wrócił do jazzu. Nie mógł oderwać się od bebopu z lat sześćdziesiątych. W tej chwili słuchał Milesa Davisa. Kind of Blue. Arcydzieło, inaczej nie mógł tego nazwać, każdy utwór na całej płycie. Pięć klasyków: So What, Freddie Freeloader, Blue in Green, All Blues i Flamenco Sketches - każdy z nich mniej lub bardziej zaimprowizowany w studiu nagrań w złotym roku 1959. Muzycy weszli do studia, Miles zjawił się z garścią kartek zapisanych nutami i, jak głosi legenda, wszystkie pięć utworów nagrano już za pierwszym razem. Czuło się, że ta muzyka powstawała w czasie sesji, że od początku się układała. Nowy rodzaj bluesa, nieskończenie prymitywny, nieskończenie wyrafinowany. Rozkoszował się każdą sekundą.
W pracy jeździł służbowym autem. Włożył cudownie odnaleziony kluczyk do zamka starego beżowego audi, spojrzał na zatłoczoną ulicę i ciężko westchnął. Szybciej byłoby pewnie przepłynąć na Djurgarden. Właśnie tam się wybierał. W głosie Jorge Chaveza, jego kolegi i partnera, wyczuł nutkę nadziei, za którą Paul Hjelm tak bardzo już tęsknił: „Powinieneś tu przyjechać, Paul. Do Skansenu". Zaciekawiło go to, zwłaszcza że akurat zajmował się sprawą również związaną z okolicami Skansenu. Utknął w korku już na terenie Szpitala Karolińska, obiecał sobie jednak, że nie przemieni się w pana Hyde'a. Nie warto. Włożył Kind of Blue do odtwarzacza; gdy poczuł, jak pierwsze dźwięki kładą się miękko na jego bębenkach, uśmiechnął się. W oczekiwaniu na wyjazd z terenu szpitala robił ranking dziwnych nazwisk. Altbratt? Czy nie zasłużyło na pierwsze miejsce? Co prawda miał już takie kwiatki jak Kungskranz i Riddarsson, Äppelblohm i Sarkander, ale czym były wobec Altbratta1 . Anton Altbratt był zamożnym właścicielem sklepu z futrami na Östermalm, mieszkał w Djurgardsstaden, dwukrotnie żonaty, owocem drugiego małżeństwa była dziesięcioletnia Lisa. 1 Przytyk do modnego w niektórych kręgach zwyczaju przyjmowania obco brzmiących, oryginalnych nazwisk, niekiedy sugerujących szlacheckie pochodzenie, zwłaszcza jeśli wcześniej nazywało się Svensson lub Andersson (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Z pierwszego małżeństwa miał dwójkę dzieci; z nową żoną, mamą Lisy, nie sposób się było skontaktować. Wyjechała służbowo w nieznane miejsce. Hjelm domyślał się zawiłych układów erotycznych, postanowił jednak, że nie będzie się dopytywać. Co takiego mogło się kryć za strzałem do nieszczęsnej Lisy? Żywił szczerą nadzieję, że ofiarą miał być ojciec Anton. Wówczas łatwiej było o racjonalne motywy - młoda żona, handel dobrami luksusowymi, kto wie, może nawet atak wegańskiej bojówki na sprzedawcę futer. Brak huku oznaczał tłumik - co z kolei sugerowało profesjonalną grupę przestępczą - czyli raczej żona, która z powodów finansowych lub seksualnych chciała pozbyć się małżonka, lub szemrane kontakty handlowe, być może nielegalny obrót futrami. Bądź coś w ten deseń. Nic groźnego. Zaplanowany, ale nieudany pojedynczy atak. Gorzej, jeśli ofiarą miała być Lisa. Wówczas znikały wszystkie możliwe racjonalne motywy i wyłaniał się obraz szaleńca w typie Lasermana. Tym razem specjalizującego się w dzieciach. Tej myśli Paul Hjelm nie miał ochoty dokończyć. Była jeszcze trzecia możliwość: ani ojciec, ani córka nie mieli być ofiarami, a kula trafiła w ramię Lisy przez czysty przypadek. To by z kolei sugerowało porachunki gangów pośród drzew Djurgarden. Nie miał zbyt wiele do roboty. Musiał sprawdzić, co takiego robiła żona Altbratta poprzedniego wieczoru, jak wyglądało ich małżeństwo, kto wiedział o przyjęciu dla dzieci na Rosendal, czy nie było przekrętów w działalności handlowej lub gróźb ze strony