kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Edigey Jerzy - Śmierć czeka przed oknem

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
E

Edigey Jerzy - Śmierć czeka przed oknem .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu E EDIGEY JERZY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

JERZY EDIGEY ŚMIERĆ CZEKA PRZED OKNEM Państwowe Wydawnictwo Iskry Warszawa 1973

I. W LISTOPADZIE Nad ranem przestało padać. Ale ciężkie, ołowiane chmury, nabrzmiałe deszczem czy może nawet śniegiem, sunęły nisko po niebie. Zda się tuż, tuż nad wysokimi topolami rosnącymi za murem cmentarnym. Od samego domu trumnę nieśli koledzy i przyjaciele zmarłego. A także ci spośród mieszkańców Podleśnej, którzy znali starszego sierżanta MO, Władysława Kwaskowiaka, i zapewne nieraz korzystali z jego pomocy i opieki. Co kilkadziesiąt metrów ludzie przy trumnie zmieniali się i nie zabrakło ochotników do tej tak smutnej ostatniej posługi, oddawanej dzisiaj kierownikowi posterunku Milicji Obywatelskiej w podwarszawskim osiedlu, jakim jest Podleśna. Za trumną szła trójka małych dzieci. To dwóch synów i córka zmarłego. Żonę, okrytą wielkim czarnym welonem, prowadził pod rękę komendant powiatowy MO z Ruszkowa. Z drugiej strony wdowy ten młody człowiek z jasnymi włosami, lekko utykający na prawą nogę, to brat zmarłego, Janusz Kwaskowiak. Znany miejscowy piłkarz. Kuleje, bo przed dwoma tygodniami na meczu z „Huraganem” z Wołomina odniósł kontuzję. W kondukcie szło najmniej trzysta osób. Jak na Podleśną, bardzo wiele. Co dziesiąty mieszkaniec osiedla był na cmentarzu, mimo że ceremonia odbywała się przed południem zwykłego roboczego dnia. No, ale Władysława Kwaskowiaka znano i lubiano w Podleśnej. A poza tym pogrzeb ofiary morderstwa zawsze budzi sensację i zwabia tłum ciekawych, co dopiero kiedy jest nią komendant posterunku MO. Gapiów zresztą w Podleśnej, jak i w całej Polsce, nigdy i nigdzie nie brakuje. Nawet wówczas, kiedy powodem ich ciekawości jest cudza tragedia.

Trumna minęła bramę cmentarną. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i smutny pochód zatrzymał się nad świeżo wykopanym grobem. Zaczęły się normalne uroczystości. W imieniu kolegów pożegnał zmarłego zastępca komendanta wojewódzkiego MO, pułkownik Niegolewski. Mówił o zasługach zmarłego, o jego walce z przestępczością, walce, którą starszy sierżant przypłacił własnym życiem. Pułkownik zaznaczył, że i ta zbrodnia nie pozostanie bezkarna. Przestępca zostanie ujęty i będzie mu wymierzona sprawiedliwość. Następnie przemawiali: w imieniu Osiedlowej Rady Narodowej jej przewodniczący, Adam Rembowski, a w imieniu Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej doktor Zygmunt Workucki. Potem zapanowała cisza. Słychać było jedynie głuchy odgłos grud ziemi rzucanych na trumnę. Reszty dokonali grabarze formując nową mogiłę z żółtego piachu, którą pokryły wieńce i wiązanki kwiatów. Do wdowy podchodzili znajomi i nie- znajomi. Wypowiadali konwencjonalne słowa współczucia, całowali w rękę i pojedynczo lub grupkami opuszczali cmentarz. Nieco z boku, zasłonięty przez krzyże i pomniki, stał mężczyzna w ciemnoszarym płaszczu. Wysoki, o szpakowatych włosach i twarzy pokrytej zmarszczkami. Na pierwszy rzut oka mógł mieć jakieś sześćdziesiąt pięć lat albo i więcej. A przecież zaledwie cztery lata temu przekroczył pięćdziesiątkę. Dopiero kiedy nieznajomy zrobił kilka kroków, żeby lepiej przyjrzeć się ludziom otaczającym półkolem postawioną na górce piachu trumnę, ktoś obserwujący tego mężczyznę mógłby zauważyć ruchy sprężyste i energiczne, charakteryzujące osoby silne i wysportowane. Prawie nikt z zebranych na cmentarzu, z wyjątkiem kilku pracowników milicji, nie znał tego uczestnika smutnej ceremonii. On jeden nie zbliżył się do otwartego grobu i nie rzucił symbolicznej grudki ziemi na trumnę. Za to z zainteresowaniem obserwował wszystkich obecnych. Można by przypuszczać, że przywiodła go tutaj nie pamięć o zmarłym, lecz ciekawość, kto przyszedł pożegnać komendanta posterunku MO. Wpatrywał się w każdą twarz, jak gdyby chciał

ją zapamiętać. W pewnej chwili, na odgłos piasku uderzającego o wieko trumny, nieznajomy skrzywił twarz w dziwnym uśmiechu i powiedział ni to do siebie, ni to do stojącego obok jakiegoś młodego człowieka: Może morderca także jest na cmentarzu i również rzucił garść ziemi na grób swojej ofiary? - Chyba by rzucił, ale kamień — odpowiedział młody człowiek. - Kamień? Dlaczego kamień? - No, nie wie pan? — zdziwił się zagadnięty. — Jeszcze ze średniowiecza wywodzi się legenda, że ziemię na trumnę rzucają przyjaciele i ludzie życzliwi zmarłemu, a jego wrogowie kładą na mogile kamienie. - Rzeczywiście — z pewnym roztargnieniem potwierdził nieznajomy. - Ale to tylko u Słowian — młody człowiek najwyraźniej chciał się popisać swoją erudycją — bo na przykład u Persów do dziś dnia zachował się obowiązujący zwyczaj kładzenia kamyka na każdą mijaną, choćby przydrożną, mogiłę. Wywodzi się to stąd, że tam groby trzeba było zabezpieczać kamieniami, żeby szakale nie wykopały ciała. Nieznajomy nic nie odpowiedział. Młody człowiek odczekał trochę, a zorientowawszy się, że jego rozmówca nie chce kontynuować tematu, także podszedł do otwartej mogiły i rzucił na trumnę garść piasku. Potem razem z innymi skie- rował się w stronę wrót cmentarza. Powoli tłumek rozchodził się. Wreszcie nawet rodzina i najbliżsi koledzy zmarłego podążyli do wyjścia. Na cmentarzu pozostała tylko mogiła i nieznajomy mężczyzna. Wolnym krokiem podszedł do pagórka pokrytego kwiatami i długo wpatrywał się w grób, jak gdyby czekał, że zmarły da mu jakiś znak lub odpowie na wszystkie pytania, cisnące się na usta wysokiego mężczyzny. Ale na cmentarzu było cicho. Zmarły znalazł się już poza zasięgiem ludzkiej władzy. Major Bronisław Niewarowny, od dziś nowy komendant posterunku MO w Podleśnej, wiedział, że nikt nie odpowie na jego pytania. Sam musi rozwiązać tę

zagadkę. Czy potrafi? Czasy świetności i sławy majora Niewarowne- go, kiedy to był postrachem przestępców i kiedy powierzano mu najtrudniejsze sprawy, minęły przed kilkunastu laty. Jeden, drugi, trzeci błąd... A może nawet nie błąd, lecz zwykły pech? Jedna czy druga niewykryta sprawa, którą później rozwiązał ktoś inny... I to wcale nie dlatego, żeby Niewarowny przy prowadzeniu dochodzenia czegoś zaniedbał. Po prostu miał zbyt mało danych do rozwiązania zagadnienia. Jego następca skorzystał nie tylko z pracy swojego poprzednika, ale i z nowych okoliczności, które przypadkiem ujawniono. Naturalnie jemu przypisywano całą zasługę. A poza tym zmieniły się i warunki pracy, i metody działania służby dochodzeniowej. Kiedy Bronisława Nie- warownego, prosto z partyzantki, w 1945 roku skierowano do powstającej właśnie w Radomsku placówki milicji, inaczej się wtedy pracowało. Nikt nie słyszał o promieniach infraczerwonych i najrozmaitszych metodach oraz „mądrych” aparatach i maszynach Zakładu Kryminalistyki. Własna intuicja, spostrzegawczość, a przede wszystkim własna odwaga, dochodząca nieraz do brawury, musiała wystarczyć za wszystko. Czasy się zmieniły, epoka „bohaterstwa” minęła bezpowrotnie. Miejsce może nawet „genialnych” detektywów zajął nigdy niemylący się aparat lub komputer. W walce z przestępczością indywidualne wyczyny zastąpione zostały kole- gialną pracą wyspecjalizowanej grupy biegłych, z dyplomami wyższych uczelni w kieszeni, a nierzadko i z tytułem naukowym. Bronisław Niewarowny nie umiał i nie chciał tego zrozumieć. Prowadząc dochodzenie bardziej uwierzył w swój nieomylny instynkt i swoje szczęście niż w te wszystkie nowe, „diabła warte wynalazki". Nikt majorowi Niewarownemu nie negował jego zasług i nie pomniejszał dawnych sukcesów. Ale powoli, powoli odsuwano go od bardziej skomplikowanych spraw i zlecano jakieś zajęcia administracyjne. Zbiegło się to z ciężkimi

przeżyciami rodzinnymi i długotrwałą chorobą. Była ona następstwem dwuletniego pobytu w partyzanckim lesie i później ciężkiej kontuzji, kiedy to kula wystrzelona z pistoletu pewnego bandyty dosłownie zrykoszetowała na głowie pracownika milicji. Trudno nawet powiedzieć, czy major Niewarowny został „wymanewrowany” ze służby dochodzeniowej, czy też sam do tego doprowadził. Faktem jest, że we współżyciu z innymi ludźmi nie umiał być ani dyplomatą, ani nigdy nie miał zbyt giętkiego karku. Kogoś innego już dawno przeniesiono by na rentę lub przesunięto do innej roboty, poza aparatem. Z Niewarownym sprawa była znacznie trudniejsza. O rencie nie chciał słyszeć. A znaleźć mu zajęcie w innym zawodzie? Człowiekowi, który zaraz po zdaniu matury w 1938 roku nałożył mundur i nie zdjął go przez przeszło trzydzieści lat? Najpierw służba czynna, później wojna i ucieczka z obozu, następnie partyzantka w lasach pod Radomskiem i z kolei lata spędzone w MO. Nie, ani komendant wojewódzki, zresztą kolega i przyjaciel Nie warownego z tamtych lat, jak też i „góra” z Komendy Głównej MO nigdy z taką propozycją nie wystąpili. Wiedzieli doskonale, że Niewarowny nie potrafi pracować gdzie indziej, a przeniesienie na rentę oznacza dla niego koniec. Zarówno w znaczeniu moralnym, jak i fizycznym. Trzeba było znaleźć jakieś inne wyjście. Znaleziono. W komendzie istniała komórka zajmująca się statystyką. Prowadziła ją pewna pani porucznik z pomocą dwóch urzędniczek i jednego kaprala. Z tej komórki wyłoniono „samodzielny referat” badania rozwoju chuligaństwa w województwie. Dlatego samodzielny, bo przecież major nie może podlegać służbowo pani porucznik. Do pokoju wstawiono jeszcze jedno biurko i na drzwiach przybito dodatkową tablicz- kę. Niewarowny uważał, że tę fikcję stworzono po to, aby go zwekslować na boczny tor. Więc jeszcze bardziej sposępniał, stał się bardziej nerwowy i jeszcze mniej uprzejmy dla kolegów i przyjaciół. Rano przychodził do komendy, bez słowa wieszał w

szatni swój płaszcz i, mruknąwszy coś na kształt powitania, zasiadał przy swoim biurku. Przez cały dzień składał i rozwijał rozmaite papierki dostarczone mu z różnych wydziałów. Wiedział doskonale, że jego robotę mógłby wykonać milicjant bez żadnej belki na ramieniu. Z końcem urzędowania major zamykał swoją szufladę, brał płaszcz i nie żegnając się z nikim, bez słowa opuszczał gmach komendy. Od wielu lat nikt nigdy go nie widział na żadnej akademii lub w kasynie, chociaż dawniej był człowiekiem wesołym i niepozbawionym talentów towarzyskich. Wracał prosto do swojej kawalerki przy ulicy Kaszyńskiej i coś tam sobie pichcił na obiad. A potem szedł na samotny spacer. Nieraz dawni przyjaciele usiłowali tłumaczyć Niewarownemu, że stał się dziwakiem, że najwyższy czas zmienić zarówno tryb życia, jak i sposób postępowania z ludźmi. Co bardziej energiczni „na siłę” próbowali zaciągnąć go do siebie z okazji jakichś świąt lub imienin. Jeśli się im to udało, gorzko tego żałowali. Posępną miną i milczeniem major umiał bardzo szybko zmrozić najbardziej rozbawione towarzystwo. Tak było aż do wczoraj. Aż do momentu, kiedy zadzwonił telefon, a major usłyszał w słuchawce głos panny Krysi, sekretarki komendanta wojewódzkiego. - Pułkownik prosi obywatela majora, aby zaraz do niego przyszedł w bardzo ważnej sprawie.

II. DLACZEGO ZGINĄŁ TEN CZŁOWIEK? Bronisław Niewarowny wysłuchał polecenia przekazanego mu przez sekretarkę komendanta wojewódzkiego, odłożył słuchawkę i podnosząc się zza biurka powiedział do koleżanki w randze porucznika, która prowadziła statystykę: - Idę do starego. Nie wiem, kiedy wrócę. Dziewczyna przyjęła te słowa z niedowierzaniem. Przywykła już, że jej sąsiad cały dzień siedzi kamieniem przy swoim stole, nikt do niego nie telefonuje i on z nikim się nie kontaktuje. Spędził w tym pokoju przeszło trzy lata, ale żaden ze zwierzchników nie zainteresował się ani jego pracą, ani osobą. A tu raptem wezwanie aż do samego pułkownika! Panna Krysia obdarzyła wchodzącego majora uśmiechem przeznaczonym tylko dla tych, którzy jej się podobają lub też są w dobrych stosunkach z jej szefem, i rzekła: - Pułkownik czeka. Niewarowny skierował się w stronę drzwi obitych brązową dźwiękoszczelną dermą, zaś sekretarka zdążyła dorzucić przestrogę: - Komendant jest dzisiaj w niezbyt dobrym nastroju. Ale pułkownik powitał swojego podwładnego niezwykle serdecznie. - Proszę, siadajcie, majorze. Może papierosa? - Dziękuję, nie palę ― odpowiedział Niewarowny zajmując wskazany mu fotel. - To bardzo dobrze. Ja też chciałbym się odzwyczaić. Jak tam wasze zdrowie, majorze? - Dziękuję. Myślę, że do renty jakoś wytrzymam. - Dawno nie widzieliśmy się ― ciągnął pułkownik ― major tak się zakopał w swoich studiach nad chuligaństwem, że nie można go nigdzie spotkać. - To nie ja się zakopałem. To mnie zakopali ― major nie miał

zbyt wielkiego respektu dla swojego zwierzchnika. ― Pułkownik najlepiej wie, jak to było. Stary zmienił temat. - Znacie, majorze, Podleśną? - Byłem tam chyba dwa czy trzy razy w życiu. Ostatni raz przed dziesięciu laty. - Piękna miejscowość. Blisko Warszawy. Doskonały dojazd zarówno kolejką elektryczną, jak też i koleją z pobliskiego Rzęsowa. - Zwykła podmiejska dziura. Trochę domów i, jak to się mówi, laski i piaski. - Widać, że major dawno tam nie był. Ostatnio Podleśna bardzo się rozbudowała. Dużo ładnych willi. Mieszka sporo ciekawych ludzi. Malarze, literaci, lekarze... - A także najrozmaitsi kombinatorzy, którzy nie wiadomo jak się dorobili i skąd mają ciężką forsę. - Nie brakuje i takich ― zgodził się pułkownik - jak w każdym środowisku. - W Podleśnej takich chyba więcej niż gdzie indziej. - Nic dziwnego. Okolica ładna i zdrowa. A jednocześnie miejscowość, chociaż zaciszna, położona tuż pod Warszawą. Kolejką pół godziny, własnym autem zaledwie dwadzieścia minut drogi od stolicy. Kto ma pieniądze, tam się buduje. Między innymi i różni kombinatorzy. Ale większość mieszkańców na pewno dorobiła się swoich domków uczciwą pracą. Ja osobiście bardzo lubię Podleśną. Major nie podjął tematu, zaś komendant nie- zrażony tym mówił dalej: - Myślę, że dobrze wam by zrobiło przeniesienie się do Podleśnej. - Dziękuję, ale nie mam pieniędzy na wybudowanie willi. Poza tym nie widzę potrzeby rozstawania się z Warszawą. Na Kaszyńskiej mieszka mi się wygodnie. - Nie mówię o rozstawaniu się na zawsze ze stolicą. Po prostu sądziłem, że klimat Podleśnej ma walory lecznicze, a major przecież chorował, i to ciężko. - Wiem o tym, że chorowałem. Wiem też, że przebywałem

nawet niedaleko Podleśnej. Ta miejscowość nazywa się, a przynajmniej nazywała się przedtem „Tworki”. Czy to pułkownik chciał zaakcentować? - Daj spokój, Bronek. Naprawdę jesteś przewrażliwiony na swym punkcie ― komendant z oficjalnego „wy” przeszedł na mówienie po imieniu staremu przyjacielowi jeszcze z lat oku- pacji. - Bo wszyscy usiłujecie ze mnie zrobić wariata. - Ty znowu swoje. Ja do ciebie z sercem, a ty nawet nie chcesz mnie wysłuchać do końca. - Bardzo przepraszam, panie komendancie. Pułkownik wzruszył ramionami. - Siedzisz tutaj nad tymi wykazami statystycznymi jak borsuk w norze, a ja postanowiłem ciebie z niej wyciągnąć. Byłem przekonany, że Podleśna będzie ci odpowiadała. - Jak to Podleśna? - No... Mianowałbym cię, naturalnie tylko chwilowo, komendantem tamtejszego posterunku MO. - To już zabrakło na taką funkcję sierżantów i plutonowych? - Na pewno nie zabrakło. Uważam jednak, że w tej sytuacji ty byś się najlepiej nadawał na to miejsce. - Już się do niczego nie nadaję. „Major Niepotrzebny”, jak mnie w tym gmachu nazywają ― głos Niewarownego drżał lekko. ― Macie mnie dosyć nawet w tej statystyce. Dziękuję, że chociaż widzicie mnie na stanowisku kaprala w Podleśnej, a nie na przykład jako nocnego stróża w którymś z domów wczasowych. Choćby w „Mazurskim Dworku" pod Ełkiem. - Oj, Bronek, Bronek! Z tobą trzeba mieć świętą cierpliwość! - Po prostu powiedz mi, że zawadzam w tym gmachu i żebym się wynosił do wszystkich diabłów, a nie zajmował niepotrzebnie etat. - Ja ci daję najpoważniejszą robotę, jaką mamy w komendzie, a ty mi jeszcze wymyślasz. - Ładna poważna robota! Czterech ludzi na posterunku i raz na tydzień w sobotę pilnowanie, aby na dworcu kolejki nikt nie zrobił burdy. - Słuchaj, Bronek, czyś ty nic nie słyszał? Gazet nie czytałeś?

- Co miałem słyszeć? - Że komendant posterunku w Podleśnej został przedwczoraj zamordowany przez nieznanych sprawców. Jutro pogrzeb tego człowieka. Przecież w całej komendzie nikt o niczym innym nie mówi. - Coś tam w moim pokoju pytlowały dziewuchy. Mówiły o zabójstwie jakiegoś Krakowiaka. Ale nie mam zwyczaju podsłuchiwania cudzych rozmów. - Nie Krakowiaka, Kwaskowiaka. Tak się ten biedak nazywał. Znaleziono go przedwczoraj rano w lasku, tam gdzie kończy się ulica Różana. Zabito go uderzeniem w głowę. Najprawdopodobniej siekierą albo łomem żelaznym. - Co ustaliło dochodzenie? - Niewiele. Właściwie tylko godzinę popełnienia zbrodni. Lekarz ustalił, że Kwaskowiak zginął pomiędzy godziną czwartą trzydzieści a piątą trzydzieści. To zresztą potwierdzają fakty. Ciało znaleziono o godzinie szóstej, zaś żona sierżanta stwierdziła, że mąż wyszedł z domu po czwartej. - Tak rano szedł na posterunek? - Raczej nie. Jeżeli nie miał dyżuru lub nie pełnił innej funkcji, zjawiał się w lokalu posterunku około godziny siódmej. Zwykle przedtem wstępował na dworzec kolejki elektrycznej i kupował tam gazetę, a także sprawdzał, czy panuje porządek. W Podleśnej stacja kolejki stanowi centralny punkt. Tam się wszyscy spotykają. Tam też najczęściej dochodzi do różnych rozróbek lub kradzieży. Milicja ma ten punkt na uwadze, zwłaszcza w godzinach porannych i po południu, kiedy ludzie wyjeżdżają do pracy i powracają z niej do domu. - Dlaczego więc wyszedł z domu o świcie? - Właśnie tego nie umiemy wytłumaczyć. Żona zabitego twierdzi, że w ostatnich czasach Kwaskowiak bardzo często wychodził z domu około czwartej rano i po godzinie wracał. Co jednak robił, z tego nikomu się nie zwierzał. - Broń mu zabrano? - Nie. Nie miał jej przy sobie. Wyszedł z domu w dresie. - Zajmował się sportem? Może trenował biegi? - Na pewno nie. Skończył trzydzieści pięć lat i był raczej dość

tęgi. - Więc dlaczego dres? - Pytań, na które nie potrafimy odpowiedzieć, jest wiele w tej sprawie ― rzekł pułkownik. ― Wiemy, że były komendant posterunku w Podleśnej zawsze rano wychodził w dresie. Jeżeli padał deszcz, narzucał na dres ortalion. Dopiero po powrocie mył się, golił, jadł śniadanie, przebierał w mundur i szedł do pracy. - Znaleziono go daleko od domu? - W Podleśnej nigdzie nie jest daleko. Różana to trzecia równoległa ulica do Rezedowej, przy której mieszkał Kwaskowiak. Zresztą nawet nie jesteśmy pewni, czy zamordowano go na Różanej. Pewne ślady wskazują, że ciało zostało tam przeniesione, a zbrodnię popełniono gdzie indziej? - Jakieś ślady walki? - Nic z tych rzeczy. Prawdopodobnie został zaskoczony. - A więc musiał znać mordercę i nie spodziewał się napaści ze strony tego człowieka. Pułkownik uśmiechnął się i zauważył: - Tak się, Bronek, gniewałeś na mnie, kiedy ci proponowałem Podleśną, a teraz zaczynasz prowadzić dochodzenie. Masz rację. Podleśna nie jest wielkim miastem i wszyscy wszystkich znają. Kwaskowiak był w Podleśnej przeszło osiem lat. Tam awansował na starszego sierżanta i tam też został komendantem MO. Jego poprzednika skierowano na przeszkolenie do Iwicznej, a potem przeniesiono do służby ruchu przy naszej komendzie. W ciągu ośmiu lat Kwaskowiak zdążył na pewno poznać wszystkich mieszkańców osiedla. - Przypuszczam jednak, że gdyby spotkał kogoś podejrzanego, nie dałby się zaskoczyć; na przykład jakiemuś znanemu w Podleśnej chuliganowi. - I tak, i nie ― odpowiedział pułkownik. ― Ktoś mógł zrobić na sierżanta zasadzkę. Ukryć się, choćby za pniem grubej sosny, a następnie z tyłu zaatakować przechodzącego. - To nie jest wykluczone. Jakaś zemsta. Komendant takiego posterunku ma zapewne dużo wrogów. - W tym też kierunku prowadzi dochodzenie kapitan

Lewandowski. Znasz go przecież? Niewarowny skrzywił się. - Zarozumiały smarkacz. Myśli, że skoro skończył szkołę w Szczytnie i jest magistrem prawa, to już zjadł rozumy całego świata. - Za surowo go oceniasz. Nie można Lewandowskiemu odmówić zdolności. Ma w swojej pracy poważne osiągnięcia. Wróćmy jednak do Kwaskowiaka. Był on na swoim terenie popularny i dość łubiany. Ludzie byli mu wdzięczni, że okolicę oczyścił z różnych mętów. - A te męty go wykończyły? - To byli raczej przyjezdni na „gościnnych występach” z Warszawy albo z pobliskiego Rzęsowa lub nieco dalszego Ruszkowa. Tam z chuliganerią są stałe kłopoty. W Podleśnej jest jej znacznie mniej. Nie zapominaj, że to osiedle raczej za- mieszkałe przez inteligencję, i to tę zamożniejszą. - Za to dużo „złotych dzieci" i urodzonych w niedzielę. - Niewątpliwie ― zgodził się pułkownik ― są i tacy, ale Kwaskowiak umiał ich ująć w karby. Nie patyczkował się z nimi ani też nie dał się zastraszyć ustosunkowanym tatusiom. Doprowadził do tego, że Podleśna stała się najspokojniejszą oazą wśród podwarszawskich miejscowości. - Dlatego miał wielu wrogów i dlatego go zamordowano. - Gdyby to morderstwo zdarzyło się cztery lub pięć lat temu, niewątpliwie miałbyś słuszność. Nie odrzucajmy tej tezy, kapitan Lewandowski uważa ją za punkt wyjścia swojego do- chodzenia, ale obawiam się, że sprawa nie jest taka prosta. Niewarowny zamyślił się. - Tak ― przyznał ― poranne spacery komendanta, i to tylko w dresie, dają dużo do myślenia. Gdyby się kogoś obawiał, nie opuszczałby domu bez broni. Nie było mu trudno włożyć pistolet do kieszeni dresu. - Wszystko wskazuje na to, że Kwaskowiak nie czuł się zagrożony. Pora, w jakiej wybierał się na swoje dziwne wyprawy, jest najbardziej dogodna dla przestępcy. Ciemno, zimno, ludzie jeszcze nie wychodzą z domów do pracy. W całej

Podleśnej o tej porze trudno kogoś spotkać. - A pomimo to komendant MO codziennie właśnie w tym czasie spaceruje po ulicach osiedla. Od jak dawna nabrał podobnych zwyczajów? - Żona stwierdziła, że trwało to ponad trzy miesiące. Cztery, pięć razy w tygodniu jej mąż nastawiał budzik na godzinę czwartą rano, zrywał się z łóżka, nakładał dres i wychodził. Cza- sem wracał po dziesięciu minutach, czasem ten spacer trwał przeszło godzinę. - Ciekawe. I nigdy żony w nic nie wtajemniczał? - Nie zwierzał jej się ze spraw służbowych, a ona nawet go nie pytała. - Dobra zasada dla żony milicjanta, ale tym razem skomplikuje dochodzenie. - Sądzę ― zauważył pułkownik ― że Kwaskowiak nie wychodził z domu jedynie dla porannego spaceru i przewietrzenia się przed pracą. Ten człowiek na pewno coś lub kogoś obserwował. - Powinien był zrobić notatkę służbową. - Nie sporządził jej. Przetrząsnęliśmy cały posterunek i przeprowadziliśmy szczegółową rewizję w domu. Szukaliśmy jakiegoś zapisku na temat porannych promenad w dresie. Nie znaleźliśmy niczego. - A świadkowie? - To też charakterystyczne. Przesłuchaliśmy prawie wszystkich mieszkańców ulicy Różanej, a także sporo osób z sąsiedztwa. Nikt nigdy nie widział starszego sierżanta w czasie jego wczesnych spacerów. - Ten, kto go zabił, na pewno widział. - Jeżeli przypadkowo przesłuchaliśmy i mordercę, to był na tyle przezorny, że nie przyznał się do spotkań z Kwaskowiakiem. - Przez te dwa dni zrobiono ogromną robotę - stwierdził Niewarowny. —Ale bez żadnego rezultatu. Cała komenda powiatowa z Ruszkowa uczestniczyła we wstępnych czynnościach dochodzenia, nie mówiąc już o naszych ekipach. Akta sprawy

mają paręset stron i można je wycisnąć jak wodę. Nie pozostaje w nich nic. - Czuję, że kapitan Lewandowski będzie miał ciężki orzech do zgryzienia. ― Niewarowny uśmiechnął się z pewną satysfakcją. Właśnie Lewandowski przejął kiedyś po majorze pewną sprawę i zakończył ją błyskawicznym sukcesem. Nie dlatego, że major coś zaniedbał, lecz po prostu ujawniono później nowe fakty. Niemniej pewien żal pozostał i teraz Niewarowny bez przy- krości myślał, że jego młodszy kolega sam się przekona, co to znaczy prowadzić śledztwo, w którym nie można trafić na żaden ślad. - Tak, sprawa jest bardzo ciężka ― zgodził się pułkownik. ― Dlatego bardzo liczę na ciebie. - Na mnie? Nie rozumiem... - Chcę, żebyście, majorze ― pułkownik znowu mówił oficjalnym tonem jak przełożony do podwładnego ― objęli chwilowo kierownictwo posterunku w Podleśnej i poprowadzili dochodzenie. - Przecież to robi kapitan Lewandowski. Sam pułkownik przed chwilą o tym mówił. - Lewandowski prowadzi tę sprawę w Warszawie, a wy będziecie ją badali na miejscu, w Podleśnej. - Nie rozumiem, po co ten dualizm? Poza tym... wolałbym nie pracować z kapitanem Lewandowskim... Od razu powstałyby nie kończące się spory o kompetencje. - Nie będzie żadnych sporów. - Obawiam się jednak... - Po prostu dlatego ― dokończył pułkownik - że każdy z was zajmie się sprawą niezależnie od drugiego. Lewandowski jest dobry do prowadzenia dochodzenia z całą ekipą ludzi. Wy, majorze, jesteście indywidualistą i w Podleśnej będziecie mieli pole do wykazania, że wasze metody nie ustępują nowym. - Ale w ten sposób każdy z nas będzie robił masę niepotrzebnych rzeczy, które już przedtem inny rozwiązał. Choćby przesłuchania. - Wszystkie przesłuchania są w zasadzie zakończone. To nam nic nie dało i nawet nie potrzebujecie, majorze, przeglądać

arkuszy z protokołami zeznań. Natomiast chodzi mi o to, żeby ktoś tak bystry jak wy przyjrzał się na miejscu mieszkańcom Podleśnej. Posłuchał, co plotkują na temat zabójstwa, jak i z czego żyją. Trzeba poznać klimat tej miejscowości. Tego Lewandowski nie zrobi, choćby miał trzy razy więcej współpra- cowników, niż mogę mu teraz dać. Za to wy, jako komendant posterunku MO w tej podwarszawskiej osadzie, będziecie mieli znacznie większą łatwość działania i zawierania różnych znajomości. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że starszy sierżant Kwaskowiak został zamordowany przez jednego z mieszkańców Podleśnej. - Związek morderstwa z tymi tajemniczymi spacerami jest bardzo prawdopodobny ― zgodził się Niewarowny. ― Jednakże trochę inaczej zapatruję się na moje możliwości w Podleśnej. Mianowanie komendantem małego posterunku milicji oficera w stopniu majora, podczas gdy jego poprzednik na tym stanowisku był zaledwie starszym sierżantem, od razu obudzi czujność przestępcy. - Ten, kto zabił Kwaskowiaka, doskonale zdaje sobie sprawę, że po morderstwie funkcjonariusza milicji i tak cały nasz aparat postawiono na nogi. To nawet dobrze, że będzie was uważał za jedynego prowadzącego śledztwo. Dzięki temu Lewandowski pozostanie w cieniu. Nie przypuszczam zresztą, żeby na długo. Kapitan prowadzi zazwyczaj swoje dochodzenia z wielkim roz- machem. Masowe akcje, częste wzywanie świadków do gmachu komendy. Po początkowym okresie wystrzegania się przede wszystkim was, przestępca uzna, że major jest mniej szkodliwy niż ci z Warszawy. Może popełni jakąś niezręczność? - Nie sądzę ― Niewarowny bynajmniej nie był zachwycony strategią swojego zwierzchnika. - Jakie tu błędy można popełnić? Wystarczy, że nic nie będzie robił, cicho siedział, a wtedy nie uda nam się go zdemaskować. - Z tym się zgodzę, ale jednocześnie jestem pewien, że zabójca nie przyjmie, bo nie może przyjąć, tej taktyki. Miał na pewno bardzo ważny powód, aby usunąć Kwaskowiaka. Ostatecznie ludzie bez żadnej przyczyny nie mordują swoich

bliźnich, a cóż dopiero milicjantów. - To mógł być zwykły chuligański wyczyn faceta, który w czasie rozróby nadział się na starszego sierżanta. - Teoretycznie mogło tak być. Ale wątpię. Od dość długiego czasu żadnych „rozrób” w Podleśnej nie było. A tym bardziej tamtej nocy, kiedy zginął Kwaskowiak. To raczej skrytobójstwo. Takich zbrodni chuligani na ogół nie popełniają. A poza tym godzina mordu: pomiędzy czwartą a piątą rano. Nietypowa pora działalności chuligańskiej. Jedyną knajpę w Podleśnej zamyka się o dziesiątej wieczorem. Tamtego wieczoru było w niej zupełnie spokojnie. Ustaliliśmy to bez trudu. - Na pewno są jeszcze jakieś zakonspirowane meliny pijackie. - Lewandowski stara się to wyświetlić. Wasze zastrzeżenia pokrywają się z koncepcją, którą kapitan przyjął jako główną nić dochodzenia. Ale na razie daleko mu do jakiegokolwiek sukcesu. Chyba jest na złym tropie. Niewarowny poprawił się w fotelu, chrząknął, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale widocznie zrezygnował, bo pozwolił pułkownikowi mówić dalej. - Sądzę, że Kwaskowiak wpadł na ślad jakiegoś poważnego przestępstwa. Ten sierżant był wnikliwym obserwatorem. Gdyby miał maturę, skierowałbym go do szkoły oficerskiej. Parokrotnie namawiałem go, aby się wziął do nauki. Wykręcał się. Tłumaczył, że żona, troje dzieci, że już za stary... Jednocześnie Kwaskowiaka znano jako wielkiego służbistę. Należy więc przypuszczać, że jego podejrzenia nie były jeszcze sprecyzowane. Dlatego właśnie nie pozostawił żadnych zapi- sków ani nie zrobił notatki służbowej. Ale dla przestępcy, czy raczej dla bandy przestępców, zaczynał być groźny. Dlatego go usunięto. Teraz ci ludzie przywarowali i siedzą cicho jak mysz pod miotłą. Cisza i spokój nie będą jednak trwały długo. Właśnie dlatego jest takie ważne, żebyśmy mieli w Podleśnej zdolnego, rzutkiego obserwatora. Takiego jak ty ― pułkownik znowu przeszedł na mniej oficjalny sposób zwracania się do kolegi. - Dziękuję za pochwałę. W ostatnich latach miałem dużo

dowodów tego uznania. - Doskonale wiesz, że sam sobie jesteś winien. Znam dobrze twój charakterek i wiem, że niełatwo z tobą wytrzymać. No więc jak? Jedziesz do Podleśnej? - To rozkaz, obywatelu pułkowniku? - Nie ― komendant zaczynał się denerwować - to jedynie przyjacielska propozycja. Jeżeli wolisz swoją statystykę, nie zmuszam cię. Możesz nad nią siedzieć do... - Aż do wylania mnie ze służby ― dopowiedział Niewarowny. - Ty znowu swoje! Święty straciłby cierpliwość. - Ja już dawno ją straciłem. - Bronek, zastanów się! Daję ci wspaniałą sprawę. Jakby wymarzoną dla ciebie. Praktycznie biorąc, nieograniczona możliwość działania. Inny ucieszyłby się, a ty mi demonstrujesz cały repertuar żalów i stroisz fochy. - Cała komenda będzie się śmiała, że Niewarowny został kierownikiem wiejskiego posterunku. - Mógłbyś chociaż wymyślić jakiś mądrzejszy argument. Dotychczas tak ci strasznie zależało na tym, co o tobie mówią? Zresztą, dla zachowania twojej twarzy, mogę wydać rozkaz, że jesteś oddelegowany do Podleśnej dla przeprowadzenia tam dochodzenia. - Wtenczas będą mówili, że podlegam Lewandowskiemu. - Więc co? Może mam zamienić Podleśną w powiatowe miasto i zrobić ciebie komendantem powiatówki? Jedno, co mogę i uważam za słuszne, to dodać ci paru zdolnych ludzi, bo na pewno będą ci tam potrzebni. - Na długo mam się zakopać w tej dziurze? - Daję ci słowo, że w każdej chwili będziesz mógł wrócić do Warszawy. - A sprawy mieszkaniowe? - Nie histeryzuj. Jeżeli tysiące ludzi dojeżdża z tamtych stron do stolicy, to pewien major może jeździć w odwrotnym kierunku. Posterunek w Podleśnej ma dość obszerne pomieszczenie. Do jednego pokoju możesz sobie wstawić tapczan i zamienić ten pokój na chwilowe pied a terre, skoro uznasz, że musisz nocować na miejscu. Z ludzi, którzy pracują

tu tamtejszym posterunku, polecam ci szczególnie Bogdana Michalaka. Młody chłopak, w ubiegłym roku został sierżantem. Poważnie myślę o skierowaniu go do szkoły oficerskiej za dwa, trzy lata. Pochodzi z pobliskiego Rzęsowa i doskonale orientuje się w miejscowych stosunkach. Wyjątkowo inteligentny. Mo- żesz na niego liczyć w każdej okoliczności. Jestem przekonany, że ten sierżant wysoko zajdzie. - Pułkownik tak mówi, jak gdyby sprawa została już przesądzona. -Tyś się jeszcze nie zdecydował? Między nami mówiąc, to dla ciebie ostatnia szansa, Bronek, żeby stać się z powrotem pełnowartościowym pracownikiem aparatu. A na tym wszystkim, co było, położymy krzyżyk. Mnie przede wszystkim zależy na jak najszybszym ujęciu zabójcy czy zabójców Kwaskowiaka, ale naprawdę będę zadowolony, jeżeli zrobisz to ty, a nie Lewandowski. Nie dlatego, że go nie lubię, nie dostrzegam czy nie doceniam zdolności kapitana, ale chciał- bym mieć dowód, że nie omyliłem się i w ocenie twojej osoby. A więc? - W tej sytuacji muszę się poddać. Kiedy mam objąć nowe stanowisko? - Jutro pogrzeb. Na miejscowym cmentarzu w Podleśnej. W tym samym czasie mam odprawę tu KG MO i nie będę mógł wziąć w nim udziału. Zastąpi mnie pułkownik Niegolewski. Dobrze byłoby, żebyś wybrał się na cmentarz. A pojutrze rano przyjmiesz posterunek. Życzę szczęścia. - Po tym, co mi pułkownik zrelacjonował, nie spodziewam się łatwego zadania. - Najpierw musisz ustalić, dlaczego starszy sierżant wychodził tak wcześnie z domu. W tych dziwnych spacerach leży klucz do rozwiązania zagadki.

III. NA NOWYM POSTERUNKU Nazajutrz po pogrzebie starszego sierżanta Władysława Kwaskowiaka, major Bronisław Niewarowny przyjechał kolejką elektryczną do Podleśnej i skierował się w stronę posterunku MO. Mieścił się on w odległości najwyżej czterystu metrów od stacji, w przedwojennej willi jednorodzinnej, adaptowanej później na cel, któremu służyła do dzisiaj. Sam domek cofnięty był z dziesięć metrów od linii ulicy, a otaczał go niski, drewniany płotek, pomalowany na zielono. Od furtki do budynku szło się po chodniku ułożonym z płyt betonowych. Po lewej i po prawej stronie chodnika wśród trawników pielęgnowano dwa okrągłe klomby obłożone czerwoną cegłą. Ze środka jednego z nich wyrastał dość wysoki maszt pomalowany na biało, z metalową linką na bloczkach dla zawieszania flagi. Biało- czerwony sztandar, przepasany czarną taśmą, zwisał z połowy masztu. To koledzy Kwaskowiaka żałobnym kirem żegnali swojego byłego komendanta. Major otworzył furtkę, przeszedł chodnikiem i wszedł do wnętrza budynku. Korytarz dzielił willę na dwie równe części. Schody w dół, zamknięte na solidną metalową kratę na pewno prowadziły do aresztu. Na drzwiach z lewej strony wisiała nieduża tabliczka „Posterunek MO w Podleśnej”. Niewarowny nacisnął klamkę i znalazł się w obszernym pokoju, przedzielonym drewnianą kratką o wysokości około metra dwudziestu. Po jednej jej stronie stała szeroka drewniana ława i kilka krzeseł. Po drugiej ― dwa stoły, na nich telefon i kilka książek. Na ścianie godło państwowe. Miejsce za jednym ze stołów było wolne. Przy drugim siedział młody, przystojny sierżant i czytał gazetę. - Dzień dobry ― powiedział major. - Uhm ― odmruknął sierżant nie przerywając lektury. Niewarowny usiadł na ławce i czekał na dalszy rozwój wypadków. Upłynęły ze trzy minuty. Milicjant skończył

czytanie odcinka „kryminału” drukowanego w „Trybunie Mazowieckiej” i z ociąganiem się odłożył dziennik. - Obywatel w jakiej sprawie? - Przyjechałem z Warszawy. Moje nazwisko Niewarowny. Major Bronisław Niewarowny. - O rany, ale wpadłem! ― młody człowiek zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że trzymany przezeń numer „Trybuny Mazowieckiej” wylądował na podłodze. - Zdaje się, że sierżant Michalak? ― zapytał oficer. - Obywatelu majorze, sierżant Michalak melduje: stan posterunku pięciu ludzi. Jeden dyżurny, jeden zabity, trzech na patrolu ― Michalak wyrecytował te słowa w postawie na baczność. Spostrzegł jednak, że strzelił gafę i szybko się po- prawił: ― Tak mnie pan major zaskoczył, że sam nie wiem, co gadam. Jest nas tu czterech. Ja mam dyżur, a dwóch poszło na patrol. Czwarty ma wolny dzień, bo przypada mu służba w nocy. - Dobrze, dobrze ― major z trudem stłumił śmiech. Spodobał mu się ten sympatyczny chłopiec i jedynie dla porządku zwrócił uwagę ― na drugi raz, kiedy ktoś wchodzi, od razu przerwijcie czytanie gazety. - Tak jest, obywatelu majorze. - Mieliście telefonogram z komendy wojewódzkiej? ― Niewarowny otworzył drzwiczki, przeszedł na drugą połowę pokoju i nie zdejmując płaszcza usiadł na wolnym krześle naprzeciwko ciągle stojącego sierżanta. ― Siadajcie, Michalak. - Nie mieliśmy telefonogramu. Ale już wczoraj mówił nam o panu majorze komendant powiatówki z Ruszkowa. Myślałem, że zatelefonują z Warszawy i uprzedzą. Czekalibyśmy na stacji. - A po co? Sami widzicie, że trafiłem bez żadnej pomocy. - Ja pana majora widziałem wczoraj na pogrzebie. Stał pan z tyłu, prawda? - Tak. Byłem na cmentarzu. - Pan major będzie prowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa naszego komendanta? Nie było sensu zaprzeczać, więc major skinął głową. - Żebym złapał tego sukinsyna, pasy z niego bym darł!

- Opowiedzcie, jak to było. - To było we wtorek. Właśnie miałem dyżur w nocy. Przed szóstą przybiegł na posterunek Jan Rakowski i od drzwi woła, że Kwaskowiak leży zabity na Różanej. Sam byłem na posterunku, zamknąłem budynek na klucz i poszedłem z Ra- kowskim na miejsce. Różana, jak zresztą większość ulic w Podleśnej, kończy się lasem sosnowym. Osiedle zbudowano na parcelach w lesie i tak już zostało. Kilka metrów za ostatnim parkanem pod drzewem leżał człowiek. Było jeszcze zupełnie ciemno. Wiadomo, szósta rano w listopadzie. Podchodzę bliżej, świecę latarką. Kwaskowiak leży na plecach, ręce szeroko rozrzucone. Koło głowy czerwona plama. Nawet go nie do- tykałem. Od pierwszego rzutu oka widać było, że komendant nie żyje. Powiadam do Rakowskiego: „Zostańcie tutaj i pilnujcie, niech nikt nie dotyka ciała. Ja biegnę na posterunek, żeby zatelefonować do Ruszkowa, do komendy powiatowej”. Po drodze wstąpiłem do mieszkania kaprala Mariana Nierobisa. On już nie spał. Właśnie się ubierał. Kazałem mu biec na Różaną i zostać przy Kwaskowiaku. Sam wróciłem na posterunek, złożyłem raport do Ruszkowa. Po półgodzinie przyjechali Warszawą. - Kto to jest ten Rakowski? - Inżynier. Pracuje w elektrowni w Ruszkowie. Ma swój domek przy Różanej. Prawie przy końcu ulicy. Wyjeżdżał z bramy syrenką i w świetle reflektorów zauważył, że ktoś leży w lesie pod drzewem. Sądził, że to jakiś pijak, ale wysiadł z samochodu, aby sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. Kwaskowiaka znał dobrze i od razu go poznał. Później Rakowski tłumaczył, że tak się zdenerwował tym odkryciem, iż zupełnie zapomniał o swoim wozie i na posterunek przybiegł piechotą. - Wcale mu się nie dziwię ― wtrącił Niewarowny. - Najgorzej, panie majorze, że musiałem zawiadomić żonę komendanta. Nie chciałbym drugi raz w życiu podejmować się takiej misji. Kwaskowiakowa to dzielna kobieta i podziwiałem jej opanowanie. Biedactwo, została z trojgiem dzieci. Najstarszy ma dopiero dwanaście lat.

- A co o tym wszystkim mówią w Podleśnej? - Plotą różne głupstwa. Że to chuligani sprzątnęli komendanta albo „bimbrzarze” się zemścili lub goście z wesela u Augustyniaka. - Nie bardzo rozumiem ― przyznał major. - Nasz komendant był bardzo cięty na tych, co bimber pędzą. W samym tylko październiku zlikwidowaliśmy aż siedem bimbrowni. W trzech miejscach złapaliśmy i „fabrykantów”. Dobrze za to zapłacą. W czterech innych nie zastaliśmy nikogo, ale zniszczyliśmy cały zacier i zabraliśmy urządzenia. Do dziś leżą w piwnicy koło aresztu. Trzeba chyba je połamać i odstawić do składnicy złomu. - A co ma do tego wesele? - Nasz posterunek obejmuje nie tylko Podleśną, ale i okoliczne wsie. „Krzakówkę” pędzą nie mieszkańcy Podleśnej, tylko okoliczni chłopi. Właśnie w lesie, który otacza z trzech stron nasze osiedle i graniczy z tymi wioskami. Najwięcej bimbru idzie na weselach. Kwaskowiak sprytnie wyłapywał konkurentów Monopolu. Jeżeli w którejś wsi szykowało się wesele, to w przeddzień przyjeżdżaliśmy i mówiliśmy do rodziców panny młodej: „Pokażcie wódkę”. Skoro chłop pokazał „monopolówkę” w dostatecznej ilości, życzyliśmy im „na zdrowie”. Niech się goście bawią, byle bez rozróbek. Ale jeżeli nie miał albo tylko parę litrów dla zamydlenia oczu, to zaczynaliśmy szukać bimbru. Bywało, że i na samo wesele wstępowaliśmy niby przypadkiem. - A jeśli znaleźliście bimber? - Wtedy chłop w płacz, żeby go nie gubić. Kwaskowiak najczęściej kazał potłuc butelki i wylać bimber. I na tym się kończyło. Może to i trochę nieprawomyślnie, ale skutecznie. Bo na następne wesele sąsiad bał się kupować „krzakówkę”. - A co u tego Augustyniaka? - Wesele było w niedzielę. Myśmy do niego wpadli w sobotę po południu. Złapaliśmy przeszło sześćdziesiąt litrów. To bogaty chłop i dobrze córkę za mąż wydawał” więc chciał się postawić. Wszystko poszło do gnojówki. Augustyniak w

niedzielę do południa z „Delikatesów" z Warszawy musiał wódkę sprowadzać. Cała wieś się z niego śmiała, a goście weselni podobno strasznie się komendantowi odgrażali. - Zeznawaliście o tum? - Nie. - Dlaczego? Przecież to może być bardzo istotne dla dochodzenia. - Zupełnie mi z głowy wypadło. Nawet nie pomyślałem. Byliśmy wszyscy na pół przytomni, jak gdyby to i nas pałką w łeb zdzielono. Dopiero teraz, w rozmowie z panem majorem przypomniałem sobie tę historię. - Zrobicie notatkę służbową i poślecie ją do komendy wojewódzkiej. Do pana kapitana Lewandowskiego. Niewarowny nie przypuszczał, aby przyczyną zbrodni było kilkanaście litrów wylanego w ziemię bimbru i nie zamierzał prowadzić dochodzenia w tym kierunku, jednak uważał za swój obowiązek zawiadomić o tym lojalnie kapitana Le- wandowskiego. On, rozporządzając ludźmi z komendy wojewódzkiej i z „powiatówki”, ma większe możliwości sprawdzenia tego śladu. - Tak jest, obywatelu majorze. - A co mówią o chuliganach? - Plotą, że to „Czarny Romek" ze swoimi kumplami. Ale ja w to nie wierzę. - Co za Czarny Romek? - Jest tu taki cwaniaczek. Matka handluje warzywami. On jej niby trochę pomaga, ale tak naprawdę to najczęściej stoi pod budką z piwem. Z kilkoma takimi samymi jak on. Wiele razy rozrabiali pod stacją. Za pobicie jednego z mieszkańców Podleśnej dostał pół roku w „pośpieszniaku”. Wyszedł przed dwoma miesiącami. A tydzień temu znowu szumiał. Skończyło się w naszym areszcie i sprawa poszła na kolegium. O Romku meldowałem kapitanowi Lewandowskiemu, kiedy do nas przyjechał z ekipą dochodzeniową ― szybko uzupełnił Michalak. - A co wy o tym wszystkim myślicie? - Nie wiem, panie majorze, ale mnie się zdaje, że