Początek całej historii
Droga była zupełnie pusta. Nic dziwnego. Nie sezon i
wtorek po południu. Kto miał przyjechać do Zakopanego,
zrobił to w sobotę. Kto stamtąd wracał, najczęściej tak
planował swój urlop, aby w poniedziałek stawić się do
pracy. Toteż teraz, w to wtorkowe popołudnie, szosą od
czasu do czasu przejechał jedynie autobus PKS. Rzadziej
ciężarówka lub prywatne auto.
Było już dobrze po czwartej po południu, bo po gorącym
dniu zaczęło się robić chłodniej, a tarcza słoneczna
zbliżała się do horyzontu. Jeszcze pół godziny i słońce
zniknie za górą. Wtedy temperatura szybciej będzie spa-
dała, aby w nocy ziemię pokryć szronem. Tak to zawsze
jest w październiku na Podhalu. W dzień piękne słońce i
upał, że można opalić się na Murzyna, w nocy natomiast
przymrozki.
Droga biegła w dół. Z jednej strony znajdowało się dość
strome zbocze, porośnięte młodym lasem. Z drugiej, aż do
wioski widocznej daleko w dolinie, łąka opadała tarasami
zielonych pól.
Na szczycie wzgórza ukazała się syrena. Samochód
wbrew przepisom jechał samym środkiem szosy. Teraz z
coraz większą szybkością zaczął zjeżdżać w dół. Naj-
widoczniej kierowcy bardzo się śpieszyło. Dokąd? Do szpi-
tala czy od razu na cmentarz?
Samochodzik jadący na pełnym gazie szosą opadającą
dość stromo dawno przekroczył wszelkie parametry szyb-
kości przewidziane dla tego rodzaju wozów. Wprost tań-
czył po całej szerokości drogi. Jeszcze trochę i skończy się
katastrofą. Kierowca straci panowanie nad maszyną.
W tej chwili z bocznej drogi, z zalesionego wzgórza
wyjechał rowerzysta. Stary góral w białych, dobrze przy-
brudzonych portkach, w granatowej, wytartej marynarce i
ozdobionym muszelkami kapelusiku, który także chyba
pamiętał przedwojenne czasy.
Góral nie widział samochodu, bo zasłaniały go drzewa.
On także jechał z góry i nawet nie pomyślał, że przed
wjazdem na szosę trzeba zwolnić i sprawdzić, czy droga
wolna. A kierowca wozu skupił swoją uwagę na tym, aby
nie wylecieć przy tej szybkości na pobocze, nie rozbić się o
jakieś drzewo lub nie stoczyć kilkadziesiąt metrów po
zielonej łące. Zaskoczenie było obopólne. Dla człowieka w
syrenie nagłe pojawienie się na środku szosy rowerzysty
stało się taką samą niespodzianką, jak ten pędzący
samochód dla górala wjeżdżającego lekkomyślnie na
asfaltową drogę.
Zderzenie było nieuniknione. Góral już nie mógł zaha-
mować, a dla prowadzącego wóz jakikolwiek skręt kie-
rownicą przy tej szybkości równał się wyleceniu z szosy.
Człowiek w samochodzie tak lekkomyślnie rozwijający
nadmierną szybkość musiał być jednak dobrym kierowcą.
Spostrzegłszy w ostatnim momencie wyłaniającego się zza
drzew rowerzystę, spróbował ostatniego manewru. Dodał
jeszcze gazu. Może uda się przemknąć samochodem tuż
przed góralem?
Nie udało się!
Jedynie przednie koła i połowa samochodu zdołały
wygrać wyścig z czasem. Cyklista wpadł na
przejeżdżający w pędzie wóz. Rower odrzucony został
kilka metrów w bok, a człowiek, po uderzeniu głową'!
barkami o nadwozie auta, zatoczył łuk do tyłu, upadł na
szosę i znieruchomiał.
Samochód przejechał dalsze pięćdziesiąt metrów,
zanim kierowca zdołał go zatrzymać. Na tylnym biegu
podjechał do miejsca wypadku. Wyskoczył z auta i zbliżył
się do leżącego na boku, dziwnie podkurczonego górala.
Kierowca był mężczyzną w wieku około trzydziestu
pięciu lat. Wysoki, ubrany w ciemnoniebieski garnitur.
Szatyn o czole nieco podwyższonym, zapowiadającym
szybkie wyłysienie. Twarz okrągła, oczy piwne.
Góral leżał bez ruchu. Rysów twarzy me można było
odróżnić pod warstwą krwi, która zaczęła już na
czerwono farbować asfalt. To, co przed chwilą było
jeszcze rowerem, teraz przedstawiało sobą widok
nowoczesnej rzeźby zrobionej z kawałków rur i pasków
gumy.
Na widok swojej ofiary kierowca momentalnie wy-
trzeźwiał.
— Co robić? — przemknęło mu przez głowę. — Temu
człowiekowi żaden ratunek nie zda się na nic. Nawet nie
dowiodę, że góral nagle zajechał mi drogę. Czy zresztą
zapytają mnie o to?
Przecież wystarczy próba krwi. Ta ćwiartka, którą
wypił „na pożegnanie” z przyjaciółmi, będzie miała na
rozprawie sądowej głos decydujący.
Zresztą sam kierowca uczciwie w duchu przyznał, że
gdyby nie wódka, nie gnałby tak po wariacku z góry i
wtedy, kto wie, może mógłby wyminąć rowerzystę czy też
zatrzymać wóz, aby nie dopuścić do zderzenia.
Ale teraz te wszystkie „żeby, gdyby” przestały być
aktualne. Doszło do katastrofy. On jest po dużej porcji
alkoholu, a na ziemi leży zabity przez niego człowiek. Co
robić? Jak się ratować?
Właściciel syreny rozejrzał się dookoła. Szosa nadal była
zupełnie pusta.
Człowiek, który spowodował wypadek, zdecydował się
błyskawicznie. Dopadł swojej syreny, uruchomił motor i
wyciskając z niego ile się da, z największą szybkością
uciekł z miejsca wypadku.
— Tu zaraz — kombinował — musi być skrzyżowanie
dróg. Ta boczna szosa jest zawsze pusta. Trzeba skręcić w
lewo. A później na szosę prowadzącą do Wadowic. Byle się
tam dostać. Droga do Katowic będzie już dla mnie
bezpieczna. Po niej kręci się tyle wozów, że syrena pozo-
stanie nie zauważona i łatwiej zatrze za sobą ślady.
Uciekający pirat drogowy miał szczęście. Aż do skrzy-
żowania nie minęło go żadne auto. Także i po przejecha-
niu skrzyżowania jego wóz był jedynym na bocznej dro-
dze. Zapadał zmierzch i jakakolwiek identyfikacja jadą-
cego wozu stawała się coraz trudniejsza. Kierowca prowa-
dził swój wóz bardzo ostrożnie.
Przed Wadowicami syrena zatrzymała się, a jej właści-
ciel długo oglądał swój pojazd. Nie znalazł na nim ani
kropelki krwi. Tylko na ramie pomiędzy drzwiami i tyl-
nym oknem było niewielkie zadrapanie. Mała skaza na
popielatym lakierze. Widocznie właśnie w to miejsce
rowerzysta uderzył głowią. Najpewniej tę rysę zrobiła
jakaś muszelka góralskiego kapelusika.
Kierowca posmarował zarysowany lakier olejem, a póź-
niej przetarł flanelką do sucha. Skaza stała się prawie
niewidoczna, a także nieco się spatynowała. Wyglądała,
jak gdyby powstała nie przed dwiema godzinami, ale co
najmniej przed miesiącem.
Mężczyzna w ciemnoniebieskim ubraniu teraz zupełnie
uspokojony przejechał przez Wadowice i wyjechał na
szosę do Katowic. Jak przewidywał, ruch tu był większy i
zapadł zmrok. Wszystko się udało! Nikt nie widział wy-
padku, nikt nie rozpozna jego sprawcy.
— Temu biedakowi i tak nie mogłem już pomóc —
uspokajał swoje sumienie właściciel syreny. — Przecież to
nie moja wina. Wyskoczył mi facet z bocznej drogi prosto
pod koła. Jechałem szosą, miałem pierwszeństwo
przejazdu. A niech to licho porwie! Nigdy nie wezmę do
ust kieliszka wódki.
Radość pirata drogowego była przedwczesna. Nie zau-
ważył bowiem, że kiedy on pędził z góry na złamanie
karku, jakiś mężczyzna szedł ścieżką biegnącą lasem tuż
przy drodze.
Przechodzień, jakiś pieszy turysta lub wczasowicz z po-
bliskiego domu FWP, stał się mimowolnym świadkiem
wypadku. Znajdował się najwyżej o dwadzieścia metrów
od miejsca tragicznego zderzenia. Widział wszystkie ma-
newry kierowcy, przerażenie, wahanie i zdecydowaną
ucieczkę. Ukryty za drzewami mężczyzna miał przy sobie
aparat fotograficzny. Szybko otworzył futerał, nastawił
aparat na ostrość i właściwą odległość, utrwalając wszy-
stkie fazy zachowania się właściciela wozu.
Mężczyzna nie zdradził swojej obecności. Nie wyszedł
na szosę tak długo, dopóki uciekająca syrena nie zniknęła
za zakrętem drogi. Dopiero wówczas zbliżył się do leżą-
cego bez ruchu górala i pośpieszył z pomocą ofierze wy-
padku.
W tydzień później fotograf-amator wywołał filmy. Był
bardzo zadowolony z tych kilku zdjęć. Udały się dosko-
nale. Na tle samochodu syrena znakomicie odbijała
postać mężczyzny o wystraszonym wyrazie twarzy. Tuż u
jego nóg leżał góral. Można było zauważyć, że leżący ma
całą głowę we krwi. Najważniejsze jednak, że wyjątkowo
wyraziście wyszła tylna tablica rejestracyjna syreny.
Gdyby takie zdjęcie posłać na konkurs fotograficzny
reporterów prasowych, miałoby ono szansę zdobycia
jednej z pierwszych nagród.
Ale człowiek, który zrobił to zdjęcie, nie był fotorepor-
terem. Nigdzie nie posłał swojego zdjęcia. Nikomu go
nawet nie pokazał i schował głęboko w szufladzie swojego
biurka. Tej, gdzie przechowywał najważniejsze doku-
menty.
Minęło przeszło dwa lata...
R O Z D Z I A Ł 1
Włamanie do sklepu ,,Jubilera”
Pierwsza jak zwykle przyszła Maria Pawełkiewicz. Do
jedenastej brakowało dziesięciu minut. Pomimo to pra-
cownica sklepu „Jubilera” zdziwiła się, że kraty wystawy i
drzwi frontowych jeszcze nie są otwarte. Kierownik
sklepu, Stanisław Charasimowicz, zjawiał się zwykle
wcześniej niż reszta personelu. Wchodził do sklepu tyl-
nym wejściem, sam odsuwał kraty drzwi od ulicy, a także
podnosił metalowe żaluzje na oknach wystawowych.
Kierownik lubił to zajęcie. Nie chciał, aby mu w otwie-
raniu sklepu ktoś pomagał. Może zresztą ten człowiek,
któremu zaledwie parę lat pozostało do emerytury i który
był synem i wnukiem jubilera, wyobrażał sobie, że przy-
chodzi do własnego, odziedziczonego po rodzicach sklepu?
A może po prostu wybierał tę godzinę ciszy i spokoju
przed otwarciem magazynu, aby bez żadnych przeszkód
załatwić całą papierkową robotę, tak obrzydzającą życie
każdemu kierownikowi każdego sklepu, bez względu na
jego branżę.
Maria była trochę zdziwiona, że kierownik się spóźnił
bądź zrezygnował z porannej pracy. Na pewno jednak za
chwilę nadejdzie. Czekała więc cierpliwie przed sklepem.
Nie upłynęły i trzy minuty, kiedy od strony przystanku
autobusowego nadszedł następny pracownik „Jubilera”,
taksator Wincenty Kołodko. On także nie krył zdziwienia
na widok zapuszczonych krat.
— Co się stało z naszym staruszkiem? — zażartował. —
Czyżby mu się przypomniała trzecia młodość i jak wczoraj
popłynął w Polskę, tak do tej pory nie zszedł z orbity?
— Co też pan opowiada, panie Wicku?! — Pawełkiewi-
czowa była wręcz zgorszona niestosownymi dowcipami
młodego człowieka. — Jak można w ten sposób wyrażać
się o starszym panu i to w dodatku kierowniku?
Z kolei nadeszła Krystyna Waldecka, zastępczyni kie-
rownika.
— Pan Stanisław nie uprzedzał mnie, że dzisiaj przyjdzie
później. Przecież dałby mi klucze...
— Nie mógł pani dać kluczy, bo został w sklepie, kiedy
wczoraj wychodziliśmy — przypomniał taksator.
— Rzeczywiście! — potwierdziła pani Maria. — Ktoś do
niego telefonował i zorientowałam się, że kierownik
zaczeka na tego kogoś w sklepie.
— To nie „ktoś” telefonował — wyjaśniła Waldecka —
tylko nasz główny księgowy. Sama odbierałam telefon.
Zresztą „stary” powiedział, że księgowy przyjdzie około
siódmej, ponieważ coś nie zgadza mu się w dokumentach.
Dlatego kierownik nie wyszedł o siódmej razem z nami.
Nadszedł ostatni z pracowników sklepu, zegarmistrz
Antoni Radwaniuk.
— Tak stoicie przed sklepem, jak gdyby wam za to
płacili — zegarmistrz witał kolegów. — Jeszcze zamknię-
te? A ja już bałem się, że jestem spóźniony.
Waldecka spojrzała na zegarek.
— To się zgadza — potwierdziła. — Siedem minut po
jedenastej.
— A naszego Charasimowicza jak nie ma, tak nie ma.
Nic, tylko wczoraj zapił się w pestkę. Powiadam wam! —
upierał się taksator.
— To niemożliwe! — znowu zaprotestowała Pawełkie-
wiczowa.
— Zajrzę od tyłu — zdecydowała Krystyna Waldecka. —
Może kierownik tak ostro zabrał się do sprawo-
zdawczości, że zapomniał o całym świecie? Jeżeli drzwi
będą zamknięte, zapukam w szybę.
Sklep „Jubilera” znajdował się w Warszawie, przy ulicy
Poznańskiej, w niewielkim jednopiętrowym domu. Na
górze były dwa mieszkania. Lokale na parterze zajmowali
„Jubiler”, prywatny sklep z okryciami damskimi i rze-
mieślniczy warsztat szewski. Obecnie, w lipcu, pozostałe
placówki, jak to głosiły białe wywieszki ze stemplem
„Stołeczna Rada Narodowa” zamknięto na czas urlopów
ich właścicieli. „Jubiler” zajmował największy z trzech lo-
kali handlowych. Duże pomieszczenie frontowe z dwoma
oknami wystawowymi miało zaplecze składające się z po-
koju kierownika, urządzenia sanitarnego i sporej
pakamery. Tam też, prosto z klatki schodowej,
prowadziło drugie wejście do sklepu. Okna od tyłu domu
zaopatrzono w solidne kraty, ale można było wsunąć
przez nie rękę i zapukać w szybę pokoju kierownika.
Właśnie jego zastępczyni, Waldecka, zamierzała to
uczynić.
Wkrótce niewiasta powróciła, a jej twarz wyrażała za-
niepokojenie.
— Chodźcie ze mną. Obawiam się, że stało się coś złego.
Wszyscy pośpieszyli za panią Krystyną.
— Pukałam parę razy w szybę — wyjaśniała — ale nikt
nie odpowiada. Coś mnie tknęło i otworzyłam prowadzące
na klatkę schodową drzwi. Podchodzę do naszych sklepo-
wych i widzę, że antaby wiszą nie założone, a kłódek ani
śladu. Pukałam, a potem waliłam nogą w drzwi. Nikt nie
otwiera.
Mała grupka stanęła na klatce schodowej i przyglądała
się masywnym drzwiom obitym grubą blachą, prowadzą-
cym do sklepu „Jubilera”.
— Rzeczywiście, antaby zdjęte — stwierdził taksator i
poruszył klamką, ale drzwi nie otworzyły się. — Za-
mknięte na zasuwy.
— Widocznie kierownik przyszedł rano, wszedł do skle-
pu i zamknął się od wewnątrz.
— To dlaczego nie otwiera? Głuchy by chyba usłyszał.
— Może mu się zrobiło niedobrze? — zaniepokoiła się
Maria Pawełkiewiczowa. — Pan Stanisław już od kilku dni
narzekał na serce.
— Zawracanie głowy. Trzy lata pracuję w tym sklepie —
odpowiedziała Waldecka — i kierownik ciągle na coś
narzekał. Takie skrzypiące drzewo przeżyje nas wszyst-
kich.
To mówiąc rezolutna niewiasta jeszcze raz silnie
kopnęła nogą w metalowe obicie drzwi. Spowodowało to
głuchy odgłos, ale bez żadnego odzewu z wewnątrz.
— Co robić? — zastanawiał się zegarmistrz.
— Chyba zadzwonię do dyrekcji — zaproponowała za-
stępczyni kierownika sklepu.
— A może od razu i do milicji?— dorzucił Antoni Rad-
waniuk.
— Na to zawsze będzie czas. Niech dyrekcja decyduje.
Idę, a wy poczekajcie tu na mnie — Waldecka wyszła na
ulicę i skierowała się naprzeciwko, do sklepu spożywcze-
go, gdzie, jak wiedziała, mieli telefon.
Wkrótce powróciła.
— Rozmawiałam z dyrektorem Jelonkiem — relacjono-
wała kolegom. — Nic nie wiedzą o chorobie Charasimowi-
cza. Ale bardzo się zaniepokoili, kiedy im powiedziałam o
tych antabach. Dyrektor Jelonek obiecał, że natychmiast
pośle samochód do mieszkania naszego kierownika, aby
sprawdzić, co się z nim dzieje, a tutaj albo przyjedzié sam,
albo przyśle Józefa Kowalskiego, zastępcę kierownika
zespołu Śródmieście.
— Dobrze, poczekamy — Kołodko wygodnie rozsiadł się
na stopniu schodów i pokazując ręką zapraszał: — Bardzo
proszę. Miejsca starczy dla wszystkich.
Jedynie zegarmistrz poszedł za jego przykładem. Obie
panie obawiały się o swoje jasne sukienki.
— Jeżeli ktoś nas tu zobaczy — zauważyła Pawełkie-
wiczowa — pomyśli, że zwariowaliśmy.
— Skądże znowu! — uspokajał towarzystwo Antoni
Radwaniuk. — Nasz następca Kilińskiego moczy swoje nie
tyle grzeszne, co opasłe ciało w Czarnym Morzu, zaś dam-
ski krawiec załadował do swojej nowej „renówki” żonkę i
dziateczki, aby pomknąć na wyspy Jugosławii. A na górze
też od paru dni spokój. Ani razu nie słyszałem sznaps-
-barytona tego tramwajarza, zaś małżonkowie Zielińscy
także się nie kłócili. Tego małego piegusa z piekła rodem,
co nam w maju wybił szybę, nie widuję od dwóch tygodni.
Ani jego rodziców. Przecież to lipiec. Urlopowy szczyt.
Warszawa wyludniona. Kto mógł i dokąd mógł, to dał no-
gę z miasta. Sam bym to zrobił.
— Nie trzeba było brać urlopu w maju. Mógłbyś
wyjechać w lipcu — przygadała Radwaniukowi Waldecka.
— Dobrze wiedziałeś, że nikt z nas nie zapisał się na ten
miesiąc.
— Za to w sierpniu nie wiem, jak sobie damy radę bez
Krystyny i Wicusia — martwiła się Maria Pawełkiewi-
czowa.
— Co tu gadać o sierpniu — zniecierpliwił się Kołodko —
kiedy teraz nie możemy się dostać do swojego sklepu.
Czekali jeszcze ze dwadzieścia minut, kiedy przed skle-
pem na Poznańskiej zatrzymała się jasna warszawa, z któ-
rej wysiadł Józef Kowalski, zastępca kierownika zespołu
sklepów „Jubilera” w Śródmieściu. Był to mężczyzna do-
biegający pięćdziesiątki. Niezbyt wysoki, ale o szerokich
ramionach i grubym karku. Twarz miał pooraną zmarszcz-
kami, a włosy tak szpakowate, że zdawały się zupełnie
jasne. Nosił popielate spodnie z elany i koszulkę polo wiś-
niowego koloru, rozpiętą z powodu upału. U nasady szyi,
w wycięciu koszuli, widoczny był kawałek jakiejś starej
blizny.
Józef Kowalski dopiero od kilku miesięcy pracował w
Warszawie. Przedtem kierował „Jubilerem” w Wałbrzychu,
gdzie wyróżnił się sprężystością w prowadzeniu tej
placówki. Dlatego ściągnięto go do stolicy. Dla nikogo nie
było tajemnicą, że od września kierownik zespołu
przejdzie na wyższe stanowisko w centrali, a Kowalski
przejmie jego dotychczasową funkcję.
— No co? — spytał zastępca kierownika zespołu. —
Charasimowicz zjawił się?
— Nie. Nie ma go. Czekamy od jedenastej — wyjaśniła
Krystyna Waldecka.
— Jadąc tutaj — powiedział Kowalski wstąpiliśmy do
mieszkania Charasimowicza, przy Żelaznej, do tych no-
wych bloków. Drzwi zamknięte, nikt nie odpowiada.
— To tak, jak i tu. Pewnie kierownik zasłabł — martwiła
się Pawełkiewiczowa. — Pukaliśmy, waliliśmy nogami w
drzwi, żadnej odpowiedzi.
Kowalski sam zbadał sytuację.
— Nie ma co dłużej czekać — zawyrokował. — Trzeba
zawiadomić milicję. Gdzie tu najbliższy telefon?
— Ja pana zaprowadzę — ofiarowała się Waldecka.
Józef Kowalski najpierw porozumiał się z dyrektorem
Jelonkiem, a po uzyskaniu jego aprobaty zatelefonował do
milicji. Wkrótce przed sklepem zatrzymał się milicyjny
radiowóz. Starszy sierżant, kierownik patrolu, wysłuchał
wyjaśnień personelu i obejrzał sklep od zewnątrz. On też
uznał, że dłużej nie można zwlekać. Coś musiało się
zdarzyć. Kradzież? Wypadek? Radiotelefonem połączył się
z Pałacem Mostowskich, skąd obiecano przysłać ekipę do-
chodzeniową.
Przed upływem niespełna pół godziny następne dwa sa-
mochody milicyjne zajechały na Poznańską. Starszy sier-
żant zameldował przybyłemu z Komendy Stołecznej MO
kapitanowi Januszowi Tokarskiemu, jak przedstawia się
sytuacja, i radiowóz odjechał, a ekipa dochodzeniowa
przystąpiła do szczegółowej lustracji otoczenia sklepu.
Technik daktyloskopijny próbował odnaleźć na antabie i
na klamce tylnych drzwi do sklepu ślady palców. Nie był
jednak zbyt wielkim optymistą. Przecież wszyscy z pra-
cowników „Jubilera”, łącznie z Józefem Kowalskim, uwa-
żali za swój święty obowiązek sprawdzić, czy drzwi są
rzeczywiście zamknięte i wziąć do ręki każdą z dwóch
antab.
— Na podłodze są ślady opiłków — zauważył inny z
wywiadowców.
Ostrożnie, posiłkując się niewielkim pędzlem, pozmiatał
do koperty kurz leżący pod drzwiami sklepu.
— Wydaje mi się, kapitanie — powiedział — że te zasuwy
próbowano otwierać na „ołowiankę”. Że też taki sklep jak
„Jubiler” nie mógł się postarać o porządne zamki. Te były
dobre za króla Popiela.
— Co pan opowiada? — oburzyła się Krystyna Waldecka.
— Sklep posiada dwie grube zasuwy. A poza tym te
antaby zamyka się na solidne kłódki, z płaskimi kluczami,
jak w zamkach typu „Yale”.
— Kłódki są dobre .— zgodził się wywiadowca — ale
mają jeden feler, jak zresztą każda kłódka. Bardzo łatwo
ją przepiłować byle piłką do metali. A co do tych zasuw,
to nawet początkujący złodziej otworzy je w ciągu pięt-
nastu minut. Wkłada się ślepy klucz ze skrzydełkami z
ołowiu czy innego miękkiego metalu i później pilnikiem
wypiłowuje odpowiednie ząbki. Głowę daję, że tutaj tak
pracowano. Świadczą o tym te opiłki, które zebrałem.
— Przede wszystkim -— zadecydował kapitan Janusz
Tokarski — musimy się dostać do wnętrza sklepu.
— Mogę te zasuwy otworzyć, czemu nie? — ofiarował się
wywiadowca.
— Raczej nie będziemy tego próbowali — postanowił
kierownik ekipy. — Od wewnątrz mogą być jakieś ślady.
Może uda nam się sforsować drzwi od ulicy. Tam na pew-
no żadnych śladów nie zatrzemy.
Od ulicy Poznańskiej drzwi do sklepu „Jubilera” były
zabezpieczone rozsuwaną stalową kratą. Zamykano je na
trzy solidne kłódki. Poza tym drzwi te miały zwykły za-
mek, zatrzask i jeszcze dwie kłódki. Szkło zajmujące cały
środek drzwi oddzielała od wnętrza sklepu druga stalowa
krata.
— Z przodu jak forteca — śmiał się specjalista od zam-
ków. — A od tyłu nawet dziecko wejdzie.
Z kłódkami uporano się szybko, wszystkie przepiłowu-
jąc. Po rozsunięciu kraty wywiadowca MO dobrał odpo-
wiedni wytrych, aby otworzyć środkowy zamek drzwi.
— Z tym zatrzaskiem będzie kłopot — zauważył. — Tu
nie pójdzie tak łatwo.
— Ten zamek — wyjaśnił zegarmistrz — trzyma się
prawie na słowo honoru. Z tamtej strony przymocowany
jest do framugi tylko dwiema śrubami, które się ruszają.
Mocno podważyć, to wylecą.
— Zróbcie tak — polecił kapitan swoim ludziom.
— Michalak! — wywiadowca krzyknął do jednego z kie-
rowców milicyjnych wozów. — Dajcie mi łyżkę do opon!
Jeden ruch stalową dźwignią i zamek odskoczył. Drzwi
otworzyły się na całą szerokość. Józef Kowalski chciał
wejść do sklepu, ale powstrzymał go jeden z milicjantów.
Nie pozwolił także wejść Krystynie Waldeckiej.
— Chwileczkę — powiedział. — Najpierw technicy.
Dwaj technicy milicyjni, z zachowaniem wszelkich
ostrożności, weszli do sklepu. Uprzedzając milicjanta sta-
jącego przy drzwiach, aby nikogo nie wpuszczał, za tech-
nikami podążył kapitan Tokarski.
W sklepie panował porządek i na pierwszy rzut oka wi-
dać było, że nikt tu niczego nie ruszał. W gablotach za
szkłem leżały różne drobiazgi ze srebra: spinki, broszki i
klipsy, a także zegarki radzieckie różnych typów. Inne
gabloty, przeznaczone widocznie dla przedmiotów o
większej wartości, były zupełnie puste, ale nie
uszkodzone. Jeden z techników sprawdził, czy gabloty są
otwarte. Wszystkie, nawet te puste, były zamknięte.
Identyczną sytuację stwierdzono w pomieszczeniu, gdzie
urzędował taksator: bez klucza nie można było otworzyć
szuflad. To samo dotyczyło warsztatu zegarmistrza.
Na środkowej ścianie, za kontuarem, widniały drzwi
brązowego koloru, prowadzące do tylnych pomieszczeń
sklepu. Specjalista od daktyloskopii zainteresował się od-
ciskami palców na klamce i na framudze drzwi. Po zro-
bieniu odbitek nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Pracow-
nik milicji zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia i zawo-
łał: — Kapitanie, niech pan spojrzy!
Janusz Tokarski podszedł do drzwi i zajrzał. Do sklepu
przylegał dość obszerny pokój. Między innymi stało tutaj
biurko założone papierami, parę krzeseł, a pod oknem
stół. Poza tym pod ścianą znajdowała się stalowa, zielona,
opancerzona szafa. Obie połówki jej drzwi były szeroko
otwarte. Na podłodze przed szafą leżały jakieś papiery i
kilka małych plastykowych pudełeczek do biżuterii. Na
krześle stojącym w pobliżu stała metalowa kasetka, także
otwarta.
Kapitan zauważył jeszcze, że dwie górne półki szafy były
całkowicie puste. Na tych niższych znajdowały się teczki,
skoroszyty i pliki innych papierów. Prawdopodobnie
dokumenty sklepowe.
Tokarski wycofał się do głównego pomieszczenia „Jubi-
lera”. Przed sklepem zgromadził się już mały tłumek,
zwabiony dwoma wozami milicyjnymi, przecinaniem krat
oraz widokiem personelu sklepu wraz z milicjantami sto-
jącymi na chodniku. Warszawa mogła być latem
wyludniona, ale nie na tyle, aby w niej zabrakło gapiów.
— Wchodźcie wszyscy do sklepu — oficer milicji chciał
uniknąć dalszych sensacji i komentarzy. — Jankowski!
Zamknijcie drzwi od ulicy. A pracownicy niech wywieszą
kartkę, że sklep nieczynny albo coś w tym rodzaju, żeby
nam się tu nikt nie pchał.
— Mamy szyldzik „Przepraszamy, remanent” — poin-
formowała Waldecka. — Leży na tej szafce z lewej strony.
Kiedy już odizolowano się od przygodnych świadków,
kapitan zapytał:
— Co trzymacie w tej zielonej szafie?
— Przed zamknięciem sklepu chowamy tam biżuterię.
Własną i tę z komisowej sprzedaży oraz sumy pieniędzy,
jakie wpłyną do kasy już po wpłaceniu całodziennego
utargu do banku — objaśniała zastępczyni kierownika.
— Kto ma klucze do tej szafy?
— Tylko kierownik. A co się z nim dzieje?!
— Tamten pokój jest pusty. Nie ma w nim nikogo —
uspokoił kapitan. — Przejdziemy tam, jak tylko technicy
skończą swoją robotę. Czy wczoraj szafę zamykano?
— Tak — poświadczyła Maria Pawełkiewiczowa. — Ja
sama zaniosłam do niej całą biżuterię. Najcenniejsze
przedmioty schowałam do stalowej kasetki. Kierownik
sprawdził, czy wszystko jest w porządku, i zamknął szafę.
— O której godzinie to było?
— Zamknęliśmy sklep o siódmej wieczorem. Wtedy też
przenosiłam biżuterię do szafy. Potem kierownik zamknął
szafę na oba klucze.
— Kasetka była w środku?
— Oczywiście!
— Dużo było tej biżuterii?
— Dużo. Dostaliśmy z fabryki przed dwoma dniami nową
partię złotych pierścionków. To popularna biżuteria, ale
było tego 120 sztuk. Ceny tych błyskotek od trzech do
pięciu tysięcy złotych. Sprzedaliśmy dwadzieścia kilka
sztuk, ale jeszcze .około setki zostało. Nawet wszystkich
nie trzymaliśmy w gablotkach, a wykładaliśmy za szkło po
kilkanaście. A poza tym była biżuteria komisowa. Ostatnio
mieliśmy jej dość sporo, bo złoto trochę spadło w cenie.
Naturalnie nie u nas, bo nasze ceny są stałe, ale na
czarnej giełdzie. To natychmiast odbija się na naszym
handlu. Kiedy dolar i złoto tańsze, to ludzie przynoszą do
nas towar. Kiedy następuje zwyżka, zaczyna się run na
biżuterię. Są takie klejnoty, zwłaszcza bransoletki, ciężkie,
tak zwane „pancerki”, które do nas trafiają po trzy, cztery
razy w ciągu roku.
— Tak zawsze bywa w naszej branży — Józef Kowalski
poparł pracownicę sklepu. — Czarna giełda robi panikę
bądź organizuje bessę, a ludziska albo na łeb na szyję
sprzedają, albo jeden przez drugiego pcha się do sklepu z
pieniędzmi. Czarna giełda zawsze zarabia i na zwyżce, i na
zniżce, a zwykły człowiek zawsze traci. Znamy to dobrze. A
co z tą szafą, że pan tak o nią dopytuje?
— Stoi pod ścianą na rozcież otwarta. Wydaje mi się, że
nie ma w niej biżuterii.
Coś jakby jęk wyrwał się z piersi Kowalskiego. Zastępca
kierownika zespołu sklepów „Jubilera” usiadł na naj-
bliższym krześle. Sięgnął ręką do szyi, jak gdyby koszulka
polo okazała się za ciasna na jego nie najbardziej wiotkie
kształty.
— To niemożliwe! — powiedział.
— Szafa jest otwarta. To fakt niezaprzeczony. A co do
biżuterii, ja jej nie dostrzegłem, ale zbadamy dokładnie.
Pracownicy sklepu milczeli niby rażeni gromem. Wresz-
cie Wincenty Kołodko odzyskał głos.
— Razem tej biżuterii było co najmniej na milion złotych.
Tylko jeden pierścionek, ten z brylantem, wyceniłem, i to
bardzo ostrożnie, na sto osiemdziesiąt tysięcy. Amator
dałby za to znacznie więcej. A klipsy ze szmaragdami? Też
sto dziesięć tysięcy.
— Dwie bransoletki z brylancikami po czterdzieści tysięcy
— Pawełkiewiczowa przyszła z pomocą koledze. — Kilka
złotych papierośnic, każda po dwadzieścia pięć tysięcy.
— Co ja mówię, milion? Tam tego było najmarniej za
półtora miliona. Jeżeli nie za dwa? A to dopiero bal!
Krystyna Waldecka zgorszonym wzrokiem obrzuciła
taksatora.
— Nie masz się z czego cieszyć.
— Wcale się nie cieszę, ale nie widzę powodu do płaczu.
To nie było ani moje, ani wasze. Złodziej ukradł, milicji
sprawa, aby go znaleźć i przyskrzynić. No nie?
— Niech pan będzie spokojny, przyskrzynimy — odpo-
wiedział jeden z milicjantów.
— Kapitanie — drzwi do sąsiedniego pomieszczenia
uchyliły się i wyjrzał z nich jeden z techników. — Niech
pan kapitan tutaj pozwoli.
Oficer milicji wszedł do pokoju kierownika.
— Zebrałem odcisków do cholery i trochę - wyjaśnił
technik — ale obawiam się, że wszystkie należą do tych
pracowników i ich kierownika. Zaraz od nich wezmę „pa-
luszki” .
Ta szafa - zwrócił uwagę inny z ekipy dochodzeniowej —
tak się nadaje na przechowywanie biżuterii, jak ja na
cesarza chińskiego. Ale muszę przyznać, zamki ma
przyzwoite. A pomimo to ten facet, co obrobił sklep, ot-
worzył ją bez użycia siły. Takie szafy włamywacze prują
rakiem, jak gdyby to było pudełko sardynek. Dobrał klu-
cze. Widać trochę opiłków na podłodze. Zebrałem je
także. Ale żeby przypasować „ołowiankę” do takich
zamków, trzeba być fachowcem wysokiej klasy, chociażby
pracował nad tym co najmniej półtorej godziny.
Kapitan Tokarski dokładnie rozejrzał się po
pomieszczeniu. Poza meblami znajdowało się tu czworo
drzwi. Jedne prowadziły do sklepu. Drugie, opatrzone
zasuwami, były drzwiami wyjściowymi na klatkę
schodową. Oficer milicji otworzył trzecie: za nimi
znajdowała się toaleta. Nacisnął klamkę ostatnich, ale nie
poddały się.
— Zamknięte, kapitanie — pośpieszył z wyjaśnieniem
specjalista od zamków. — Nie chciałem ich otwierać bez
pana, chociaż to zwykły zamek, nawet nie „cuhalt”.
— Zaraz się dowiemy, co tam jest — kapitan zaprosił do
pokoju wszystkich pracowników-sklepu.
— Nic, nie ma nic! — zawołała Pawełkiewiczowa na
widok otwartej szafy. — A przecież ja sama wczoraj za-
łożyłam te dwie górne półki biżuterią. A kasetkę postawi-
łam na samej górze, z brzegu.
— Gdzie jest kierownik?!
— Panie kapitanie, czy pan pozwoli zatelefonować do
dyrekcji? — zapytał Józef Kowalski. — Muszę zawiadomić
o kradzieży. Trzeba zabezpieczyć dokumenty kasowe
sklepu i przeprowadzić remanent. Bez względu na to,
gdzie jest kierownik.
— Proszę, niech pan dzwoni, ale co do tego remanentu i
sprawdzania dowodów, najpierw my przeprowadzimy
dokładną rewizję sklepu i zbadamy papiery. Dopiero po-
tem zapadnie decyzja w sprawie ich dalszych losów.
Kowalski połączył się z dyrektorem Jelonkiem i poin-
formował o okradzeniu sklepu.
— Nie — odpowiedział na pytanie dyrektora. — Cha-
rasimowicza ciągle nie ma. Byłem u niego w domu, ale
nikt nie odpowiadał na dzwonki i pukanie. Pracownicy nie
wiedzą, co się z nim dzieje.
— Co jest za tymi drzwiami? — kapitan zwrócił się do
Waldeckiej, pokazując zamknięte pomieszczenie.
— Tam jest pakamera — wyjaśniła pani Krystyna. —
Trzymamy tam różne opakowania. Zapas papieru i tore-
bek, a także szczotki i śmietniczki. W zimie wieszamy tam
nasze okrycia.
— Dlaczego pakamera jest zamknięta?
— Zamknięta? Nigdy nie jest zamykana! Przynajmniej z
zewnątrz. Klucz tkwi z drugiej strony, bo w czasie tych
upałów zdejmowałyśmy sukienki i wkładałyśmy fartuchy,
aby było chłodniej pracować. Jeżeli któraś z nas, pani
Maria albo ja, poszła się przebrać, to zamykała drzwi na
klucz od wewnątrz.
— Teraz pakamera jest jednak zamknięta — stwierdził
oficer milicji.
— Właśnie tego nie rozumiem — dziwiła się Waldecka.
— Pamiętam dobrze, że wczoraj pani Pawełkiewiczowa
pierwsza poszła się przebrać. Potem, już po siódmej
godzinie wieczorem i ja weszłam do pakamery, żeby
włożyć sukienkę. Nawet nie przekręcałam klucza.
Przebrałam się i fartuch powiesiłam na ramiączku na
wieszaku. Bo tam jest — dodała — wieszak na ubrania.
— Może kierownik zamknął? — podsunęła myśl Paweł-
kiewiczowa.
— Czy ktoś z państwa widział, jak kierownik przed
wyjściem ze sklepu zamykał pakamerę?
— Kierownik — wyjaśnił Antoni Radwaniuk — nie
wyszedł razem z nami. Ja wychodziłem ostatni, a po
moim wyjściu kierownik zamknął się od wewnątrz.
Słyszałem wyraźnie, jak zamykał górną zasuwę.
— Czy kierownik zawsze zostawał w sklepie po waszym
wyjściu?
— Często mu się zdarzało — odpowiedziała Waldecka. —
Kiedy sklep jest otwarty, po prostu nie ma czasu na
rachunki i sprawozdawczość. Nieraz więc zostawaliśmy
oboje z kierownikiem, a często zostawał sam. Zdarzało
się to przynajmniej raz na tydzień. A prawie codziennie
kierownik przychodził do sklepu na godzinę przed jego
otwarciem i pracował.
— To może nie jest zgodne z przepisami — szybko do-
rzucił Józef Kowalski -— ale wszyscy tak robią. Inaczej
nie uporaliby się z robotą. Na kierowników sklepów wy-
bieramy ludzi, do których mamy absolutne zaufanie.
— Zaufanie zaufaniem — przerwał oficer milicji — a jak
sami widzicie, ze sklepu zginęło dwa miliony złotych.
I kierownik na dodatek. Tak to bywa z zaufaniem.
— Pan Stanisław Charasimowicz na pewno nie wziął tej
biżuterii — oburzył się Kowalski. — To jubiler z dziada
pradziada. Mieli swój sklep w Bydgoszczy. Bardzo sza-
nowana rodzina. Mogę za niego głowę dać.
— Ja tak samo — potwierdziła Krystyna Waldecka.
— Każdy z nas — przyłączył się Antoni Radwaniuk.
—Nie chodzi mi o wasze głowy — rozzłościł się Janusz
Tokarski — a o kradzież biżuterii. Wracając jednak do
tematu, wyszliście państwo razem ze sklepu zostawiając
w nim kierownika?
— Tak jest — odpowiedziała Waldecka.
Maria Pawełkiewiczowa otworzyła usta, jak gdyby
chciała coś dodać do słów zastępczyni kierownika
sklepu, ale rozmyśliła się. Nie uszło to jednak uwagi
oficera milicji, który postanowił wyjaśnić później ten
szczegół. Na razie zapytał:
— Pakamera wtedy była otwarta, a klucz tkwił we-
wnątrz. Z tamtej strony drzwi?
— Ja tam nie sprawdzałem — zauważył Wincenty Ko-
łodko. — Ostatnio z pakamery korzystały tylko nasze
babki. My, mężczyźni, nie mamy zwyczaju nosić kitli na
gołych nogach. Nasze kitle, mój i Antka, wiszą tutaj na
wieszaku — to mówiąc Kołodko pokazał trzy fartuchy
wiszące na stojaku przy drzwiach wejściowych. — Ten
trzeci to kierownika.
— Na pewno była otwarta — powtórzyła Waldecka. —
Przebrałam się i zaraz potem wszyscy wyszliśmy ze skle-
pu. Pamiętam, że klucz był wewnątrz.
— Otwórzcie, Jankowski, te drzwi — polecił kapitan.
— Już się robi — wywiadowca podszedł do zamkniętych
drzwi, wyjął z kieszeni pęk wytrychów na metalowym
kółku i jednym z nich zaczął manipulować w zamku.
R O Z D Z I A Ł 2
Makabryczne odkrycie
Kilka delikatnych ruchów i obecni z zaciekawieniem ob-
serwujący pracę wywiadowcy usłyszeli charakterystyczny
trzask sprężyny. Rygiel zamka został odsunięty. Jankow-
ski wyjął z niego wytrych i nacisnąwszy klamkę otworzył
drzwi na całą szerokość.
— O Boże! — przeraźliwie krzyknęła Krystyna Walde-
cka. Twarz kobiety pokryła się nagle bladością. Mdlejącą
pochwycił stojący obok Radwaniuk i posadził na krzeseł-
ku, jednocześnie podtrzymując nieprzytomną kobietę.
Nikt więcej nie pośpieszył jej z pomocą. Wszyscy wpa-
trywali się w to, co ujrzeli wewnątrz pakamery. Pomiesz-
czenie miało wymiary około dwu metrów szerokości na
trzy długości. Oświetlało pakamerę „półokno” umieszczo-
ne w ścianie naprzeciwko drzwi. Okno także było zaopa-
trzone w solidne kraty. Na bocznej ścianie małego pokoi-
ku, na ramiączkach zawieszonych na wieszaku wisiały
dwa fartuchy. Zapewne Waldeckiej i Pawełkiewiczowej.
Stały tu też dwa krzesła i duże kartonowe pudła wypeł-
nione papierem pakowym i torbami. Na podłodze leżała
przewrócona szczotka, tuż przy niej śmietniczka. Dalej
widać było jeszcze inne mniejsze pudełka i jakąś drewnia-
ną skrzynkę.
A pod oknem w rogu pokoju oparty o ścianę siedział na
podłodze człowiek. Głowę miał opuszczoną na piersi. Na
twarzy i na marynarce krew zakrzepła ciemną plamą. Na
głowie widniała wielka rana. Szklane, nic nie widzące
oczy, patrzyły przed siebie. Dla nikogo nie ulegało wątpli-
wości, że ten człowiek nie żyje. I to już od kilkunastu
godzin.
Wywiadowca Jankowski szybko zamknął drzwi.
— To on!
— Kierownik!
— Biedny pan 'Stanisław — Maria Pawełkiewiczowa
ocierała łzy chusteczką.
Antoni Radwaniuk zajął się cuceniem zemdlonej kole-
żanki.
— Sprawa robi się coraz poważniejsza — oświadczył
kapitan. — Myśleliśmy, że mamy do czynienia tylko z wła-
maniem i kradzieżą biżuterii. Teraz chodzi i o
morderstwo. Proszę przejść z powrotem do sklepu. Po
zakończeniu pracy przez ekipę dochodzeniową, będę
państwa kolejno przesłuchiwał. A wy — oficer skierował
te słowa do swoich pomocników — bierzcie się znowu do
roboty.
Pracownicy „Jubilera” w milczeniu przeszli do drugiego
pomieszczenia. Waldecką prowadziło dwóch kolegów.
Pawełkiewiczowa ciągle płakała. Józef Kowalski nie ukry-
wał swojego zdenerwowania.
Kalisiak — kapitan zadysponował. — Lekarz i ka-
retka. A także zameldujcie w Pałacu Mostowskich o naj-
nowszych odkryciach.
— Ładny ubaw mamy dzisiaj, panie kapitanie — pokiwał
głową wywiadowca Jankowski. — Facet rąbnął nie tylko
dwa miliony w złocie, ale także i kierownika w głowę.
— Widocznie kierownik nadszedł, kiedy włamywacz
pracował przy otwieraniu kasy — wyraził przypuszczenie
fotograf milicyjny, ciągle błyskający swoim fleszem. —
Trzeba przyznać, że temu biedakowi paskudnie rozwalili
głowę. Żeby niecodzienna praca z umrzykami, tobym
chyba przez tydzień nic do ust nie mógł włożyć. Ale cóż?
Przyzwyczajenie druga natura.
— Najbardziej jestem zły — wtrącił technik daktylo-
skopijny — że człowiek się naharuje i nic z tego.
Narobiłem przeszło setkę odbitek i z góry wiem, że
wszystkie tych tam — to mówiąc pokazał na sklep; — W
moim fachu kompletne bankructwo. Kto dzisiaj zostawia
odciski palców na miejscu przestępstwa? Nawet
niemowlęta wiedzą, że należy mieć rękawiczki, jak się
idzie na mokrą robotę.
— Weźcie i odciski nieboszczyka — polecił kapitan. —-
Mogą się też przydać.
— Za stary ze mnie cwaniak — roześmiał się wywia-
dowca — żeby mnie pan kapitan złapał na fuszerce. Już to
dawno zrobiłem.
Przyjechał lekarz milicyjny. Obejrzał zabitego i wzru-
szył ramionami.
— Co tu dużo mówić — skrzywił się. — Ten człowiek
dostał takie uderzenie, że pół czaszki to jedna miazga.
Śmierć nastąpiła natychmiast. Zginął zresztą nie w tej po-
zycji i nie w tym pokoiku. O reszcie szczegółów będę mógł
powiedzieć dopiero po sekcji.
— A kiedy nastąpił zgon?
— Wczoraj, po godzinie siódmej wieczorem.
— Dziękuję. Tyle to i ja wiem. Bo o siódmej jeszcze żył.
— Kapitan zawsze musi mi przerwać. Powiedziałem, że
po siódmej wieczorem, ale najpóźniej o dziewiątej, a chy-
ba przed dziewiątą. No co, zabieramy go czy wam do cze-
goś potrzebny?
— Możecie go zabierać.
Dwóch ludzi na polecenie lekarza położyło zabitego na
noszach, przykryło kocem i wyniosło do stojącej na po-
dwórzu karetki.
— Cios zadano jakimś tępym, ale ciężkim narzędziem —
dorzucił lekarz żegnając się z oficerem. —- Dużym młot-
kiem, odważnikiem dwukilowym na sznurku czy
żelaznym kawałem rury. Ten człowiek prawdopodobnie
siedział, a uderzony został przez kogoś, kto stał za nim.
To był na pewno mężczyzna. I to silny. Kobieta nie
miałaby tyle siły. Wyniki sekcji przyślę za dwa dni. Gdyby
było coś ciekawego, zawiadomię telefonicznie. Zgoda?
— Zgoda — kapitan sam wiedział to, co mu zakomuni-
kował lekarz. Nie przypuszczał, aby sekcja mogła przy-
nieść jakieś rewelacje.
— To my też już będziemy spływali —- zauważył Jan-
kowski. — Nic tu po nas.
— Dobrze, bierzcie jeden wóz i wracajcie do Mostow-
skich. Drugi z ludźmi niech zostanie. Muszę przesłuchać
tamtych w sklepie, a później trzeba przeprowadzić szcze-
gółową rewizję, no i zabezpieczyć pomieszczenie.
Kapitan usiadł przy biurku i przejrzał leżące na nim pa-
piery. Były to różne komunikaty, najczęściej dyrekcji „Ju-
bilera” lub Narodowego Banku Polskiego. Wśród nich
znalazło się ostrzeżenie milicji, aby nie kupować złotego
zegarka marki „Philipp et Patek” skradzionego pewnemu
cudzoziemcowi w hotelu przez przygodnie poznaną towa-
rzyszkę zabawy.
— Poproście do mnie panią Waldecką — polecił oficer.
— Jak się pani czuje? Lepiej? Może pani odpowiadać na
pytania?
— Lepiej, panie kapitanie. Taki wstrząs... Proszę pytać.
Zastępczyni kierownika sklepu podała swoje personalia.
Lat trzydzieści siedem, ukończona szkoła średnia i kursy
księgowości. W „Jubilerze” pracuje osiem lat, a od trzech
na obecnym stanowisku.
— Co pani może powiedzieć o Stanisławie Charasimo-
wiczu?
— Cóż można powiedzieć? — Waldecka, jak zresztą na
ogół wszyscy, którzy składają zeznania w jakiejś ważnej
sprawie, wyważała słowa. — Był dobrym kierownikiem
sklepu. Doskonały fachowiec. Stary jubiler. Miał w tej
branży duże znajomości. Zarówno w kraju, jak i za gra-
nicą. Nieraz odwiedzali go cudzoziemcy.
— Kto?
— Nie wiem. Nie znałam ich. Chyba Niemcy, bo w tym
języku z nimi rozmawiał. Kierownik witał sit; z nimi ser-
decznie, a później mówił, że to jego przyjaciele, zagra-
niczni jubilerzy, których zna sprzed wojny.
— Ile lat miał Charasimowicz?
— Sześćdziesiąt trzy. Niedawno wspominał, że dwa lata
brakuje mu do emerytury.
— Czy ci cudzoziemcy coś od niego kupowali?
— Biżuterię? — Waldecka spojrzała na kapitana jak na
wariata.
Początek całej historii Droga była zupełnie pusta. Nic dziwnego. Nie sezon i wtorek po południu. Kto miał przyjechać do Zakopanego, zrobił to w sobotę. Kto stamtąd wracał, najczęściej tak planował swój urlop, aby w poniedziałek stawić się do pracy. Toteż teraz, w to wtorkowe popołudnie, szosą od czasu do czasu przejechał jedynie autobus PKS. Rzadziej ciężarówka lub prywatne auto. Było już dobrze po czwartej po południu, bo po gorącym dniu zaczęło się robić chłodniej, a tarcza słoneczna zbliżała się do horyzontu. Jeszcze pół godziny i słońce zniknie za górą. Wtedy temperatura szybciej będzie spa- dała, aby w nocy ziemię pokryć szronem. Tak to zawsze jest w październiku na Podhalu. W dzień piękne słońce i upał, że można opalić się na Murzyna, w nocy natomiast przymrozki. Droga biegła w dół. Z jednej strony znajdowało się dość strome zbocze, porośnięte młodym lasem. Z drugiej, aż do wioski widocznej daleko w dolinie, łąka opadała tarasami zielonych pól. Na szczycie wzgórza ukazała się syrena. Samochód wbrew przepisom jechał samym środkiem szosy. Teraz z coraz większą szybkością zaczął zjeżdżać w dół. Naj- widoczniej kierowcy bardzo się śpieszyło. Dokąd? Do szpi- tala czy od razu na cmentarz? Samochodzik jadący na pełnym gazie szosą opadającą dość stromo dawno przekroczył wszelkie parametry szyb- kości przewidziane dla tego rodzaju wozów. Wprost tań- czył po całej szerokości drogi. Jeszcze trochę i skończy się katastrofą. Kierowca straci panowanie nad maszyną. W tej chwili z bocznej drogi, z zalesionego wzgórza wyjechał rowerzysta. Stary góral w białych, dobrze przy- brudzonych portkach, w granatowej, wytartej marynarce i
ozdobionym muszelkami kapelusiku, który także chyba pamiętał przedwojenne czasy. Góral nie widział samochodu, bo zasłaniały go drzewa. On także jechał z góry i nawet nie pomyślał, że przed wjazdem na szosę trzeba zwolnić i sprawdzić, czy droga wolna. A kierowca wozu skupił swoją uwagę na tym, aby nie wylecieć przy tej szybkości na pobocze, nie rozbić się o jakieś drzewo lub nie stoczyć kilkadziesiąt metrów po zielonej łące. Zaskoczenie było obopólne. Dla człowieka w syrenie nagłe pojawienie się na środku szosy rowerzysty stało się taką samą niespodzianką, jak ten pędzący samochód dla górala wjeżdżającego lekkomyślnie na asfaltową drogę. Zderzenie było nieuniknione. Góral już nie mógł zaha- mować, a dla prowadzącego wóz jakikolwiek skręt kie- rownicą przy tej szybkości równał się wyleceniu z szosy. Człowiek w samochodzie tak lekkomyślnie rozwijający nadmierną szybkość musiał być jednak dobrym kierowcą. Spostrzegłszy w ostatnim momencie wyłaniającego się zza drzew rowerzystę, spróbował ostatniego manewru. Dodał jeszcze gazu. Może uda się przemknąć samochodem tuż przed góralem? Nie udało się! Jedynie przednie koła i połowa samochodu zdołały wygrać wyścig z czasem. Cyklista wpadł na przejeżdżający w pędzie wóz. Rower odrzucony został kilka metrów w bok, a człowiek, po uderzeniu głową'! barkami o nadwozie auta, zatoczył łuk do tyłu, upadł na szosę i znieruchomiał. Samochód przejechał dalsze pięćdziesiąt metrów, zanim kierowca zdołał go zatrzymać. Na tylnym biegu podjechał do miejsca wypadku. Wyskoczył z auta i zbliżył się do leżącego na boku, dziwnie podkurczonego górala. Kierowca był mężczyzną w wieku około trzydziestu pięciu lat. Wysoki, ubrany w ciemnoniebieski garnitur. Szatyn o czole nieco podwyższonym, zapowiadającym szybkie wyłysienie. Twarz okrągła, oczy piwne.
Góral leżał bez ruchu. Rysów twarzy me można było odróżnić pod warstwą krwi, która zaczęła już na czerwono farbować asfalt. To, co przed chwilą było jeszcze rowerem, teraz przedstawiało sobą widok nowoczesnej rzeźby zrobionej z kawałków rur i pasków gumy. Na widok swojej ofiary kierowca momentalnie wy- trzeźwiał. — Co robić? — przemknęło mu przez głowę. — Temu człowiekowi żaden ratunek nie zda się na nic. Nawet nie dowiodę, że góral nagle zajechał mi drogę. Czy zresztą zapytają mnie o to? Przecież wystarczy próba krwi. Ta ćwiartka, którą wypił „na pożegnanie” z przyjaciółmi, będzie miała na rozprawie sądowej głos decydujący. Zresztą sam kierowca uczciwie w duchu przyznał, że gdyby nie wódka, nie gnałby tak po wariacku z góry i wtedy, kto wie, może mógłby wyminąć rowerzystę czy też zatrzymać wóz, aby nie dopuścić do zderzenia. Ale teraz te wszystkie „żeby, gdyby” przestały być aktualne. Doszło do katastrofy. On jest po dużej porcji alkoholu, a na ziemi leży zabity przez niego człowiek. Co robić? Jak się ratować? Właściciel syreny rozejrzał się dookoła. Szosa nadal była zupełnie pusta. Człowiek, który spowodował wypadek, zdecydował się błyskawicznie. Dopadł swojej syreny, uruchomił motor i wyciskając z niego ile się da, z największą szybkością uciekł z miejsca wypadku. — Tu zaraz — kombinował — musi być skrzyżowanie dróg. Ta boczna szosa jest zawsze pusta. Trzeba skręcić w lewo. A później na szosę prowadzącą do Wadowic. Byle się tam dostać. Droga do Katowic będzie już dla mnie bezpieczna. Po niej kręci się tyle wozów, że syrena pozo- stanie nie zauważona i łatwiej zatrze za sobą ślady. Uciekający pirat drogowy miał szczęście. Aż do skrzy- żowania nie minęło go żadne auto. Także i po przejecha-
niu skrzyżowania jego wóz był jedynym na bocznej dro- dze. Zapadał zmierzch i jakakolwiek identyfikacja jadą- cego wozu stawała się coraz trudniejsza. Kierowca prowa- dził swój wóz bardzo ostrożnie. Przed Wadowicami syrena zatrzymała się, a jej właści- ciel długo oglądał swój pojazd. Nie znalazł na nim ani kropelki krwi. Tylko na ramie pomiędzy drzwiami i tyl- nym oknem było niewielkie zadrapanie. Mała skaza na popielatym lakierze. Widocznie właśnie w to miejsce rowerzysta uderzył głowią. Najpewniej tę rysę zrobiła jakaś muszelka góralskiego kapelusika. Kierowca posmarował zarysowany lakier olejem, a póź- niej przetarł flanelką do sucha. Skaza stała się prawie niewidoczna, a także nieco się spatynowała. Wyglądała, jak gdyby powstała nie przed dwiema godzinami, ale co najmniej przed miesiącem. Mężczyzna w ciemnoniebieskim ubraniu teraz zupełnie uspokojony przejechał przez Wadowice i wyjechał na szosę do Katowic. Jak przewidywał, ruch tu był większy i zapadł zmrok. Wszystko się udało! Nikt nie widział wy- padku, nikt nie rozpozna jego sprawcy. — Temu biedakowi i tak nie mogłem już pomóc — uspokajał swoje sumienie właściciel syreny. — Przecież to nie moja wina. Wyskoczył mi facet z bocznej drogi prosto pod koła. Jechałem szosą, miałem pierwszeństwo przejazdu. A niech to licho porwie! Nigdy nie wezmę do ust kieliszka wódki. Radość pirata drogowego była przedwczesna. Nie zau- ważył bowiem, że kiedy on pędził z góry na złamanie karku, jakiś mężczyzna szedł ścieżką biegnącą lasem tuż przy drodze. Przechodzień, jakiś pieszy turysta lub wczasowicz z po- bliskiego domu FWP, stał się mimowolnym świadkiem wypadku. Znajdował się najwyżej o dwadzieścia metrów od miejsca tragicznego zderzenia. Widział wszystkie ma- newry kierowcy, przerażenie, wahanie i zdecydowaną ucieczkę. Ukryty za drzewami mężczyzna miał przy sobie
aparat fotograficzny. Szybko otworzył futerał, nastawił aparat na ostrość i właściwą odległość, utrwalając wszy- stkie fazy zachowania się właściciela wozu. Mężczyzna nie zdradził swojej obecności. Nie wyszedł na szosę tak długo, dopóki uciekająca syrena nie zniknęła za zakrętem drogi. Dopiero wówczas zbliżył się do leżą- cego bez ruchu górala i pośpieszył z pomocą ofierze wy- padku. W tydzień później fotograf-amator wywołał filmy. Był bardzo zadowolony z tych kilku zdjęć. Udały się dosko- nale. Na tle samochodu syrena znakomicie odbijała postać mężczyzny o wystraszonym wyrazie twarzy. Tuż u jego nóg leżał góral. Można było zauważyć, że leżący ma całą głowę we krwi. Najważniejsze jednak, że wyjątkowo wyraziście wyszła tylna tablica rejestracyjna syreny. Gdyby takie zdjęcie posłać na konkurs fotograficzny reporterów prasowych, miałoby ono szansę zdobycia jednej z pierwszych nagród. Ale człowiek, który zrobił to zdjęcie, nie był fotorepor- terem. Nigdzie nie posłał swojego zdjęcia. Nikomu go nawet nie pokazał i schował głęboko w szufladzie swojego biurka. Tej, gdzie przechowywał najważniejsze doku- menty. Minęło przeszło dwa lata...
R O Z D Z I A Ł 1 Włamanie do sklepu ,,Jubilera” Pierwsza jak zwykle przyszła Maria Pawełkiewicz. Do jedenastej brakowało dziesięciu minut. Pomimo to pra- cownica sklepu „Jubilera” zdziwiła się, że kraty wystawy i drzwi frontowych jeszcze nie są otwarte. Kierownik sklepu, Stanisław Charasimowicz, zjawiał się zwykle wcześniej niż reszta personelu. Wchodził do sklepu tyl- nym wejściem, sam odsuwał kraty drzwi od ulicy, a także podnosił metalowe żaluzje na oknach wystawowych. Kierownik lubił to zajęcie. Nie chciał, aby mu w otwie- raniu sklepu ktoś pomagał. Może zresztą ten człowiek, któremu zaledwie parę lat pozostało do emerytury i który był synem i wnukiem jubilera, wyobrażał sobie, że przy- chodzi do własnego, odziedziczonego po rodzicach sklepu? A może po prostu wybierał tę godzinę ciszy i spokoju przed otwarciem magazynu, aby bez żadnych przeszkód załatwić całą papierkową robotę, tak obrzydzającą życie każdemu kierownikowi każdego sklepu, bez względu na jego branżę. Maria była trochę zdziwiona, że kierownik się spóźnił bądź zrezygnował z porannej pracy. Na pewno jednak za chwilę nadejdzie. Czekała więc cierpliwie przed sklepem. Nie upłynęły i trzy minuty, kiedy od strony przystanku autobusowego nadszedł następny pracownik „Jubilera”, taksator Wincenty Kołodko. On także nie krył zdziwienia na widok zapuszczonych krat. — Co się stało z naszym staruszkiem? — zażartował. — Czyżby mu się przypomniała trzecia młodość i jak wczoraj popłynął w Polskę, tak do tej pory nie zszedł z orbity? — Co też pan opowiada, panie Wicku?! — Pawełkiewi- czowa była wręcz zgorszona niestosownymi dowcipami młodego człowieka. — Jak można w ten sposób wyrażać się o starszym panu i to w dodatku kierowniku?
Z kolei nadeszła Krystyna Waldecka, zastępczyni kie- rownika. — Pan Stanisław nie uprzedzał mnie, że dzisiaj przyjdzie później. Przecież dałby mi klucze... — Nie mógł pani dać kluczy, bo został w sklepie, kiedy wczoraj wychodziliśmy — przypomniał taksator. — Rzeczywiście! — potwierdziła pani Maria. — Ktoś do niego telefonował i zorientowałam się, że kierownik zaczeka na tego kogoś w sklepie. — To nie „ktoś” telefonował — wyjaśniła Waldecka — tylko nasz główny księgowy. Sama odbierałam telefon. Zresztą „stary” powiedział, że księgowy przyjdzie około siódmej, ponieważ coś nie zgadza mu się w dokumentach. Dlatego kierownik nie wyszedł o siódmej razem z nami. Nadszedł ostatni z pracowników sklepu, zegarmistrz Antoni Radwaniuk. — Tak stoicie przed sklepem, jak gdyby wam za to płacili — zegarmistrz witał kolegów. — Jeszcze zamknię- te? A ja już bałem się, że jestem spóźniony. Waldecka spojrzała na zegarek. — To się zgadza — potwierdziła. — Siedem minut po jedenastej. — A naszego Charasimowicza jak nie ma, tak nie ma. Nic, tylko wczoraj zapił się w pestkę. Powiadam wam! — upierał się taksator. — To niemożliwe! — znowu zaprotestowała Pawełkie- wiczowa. — Zajrzę od tyłu — zdecydowała Krystyna Waldecka. — Może kierownik tak ostro zabrał się do sprawo- zdawczości, że zapomniał o całym świecie? Jeżeli drzwi będą zamknięte, zapukam w szybę. Sklep „Jubilera” znajdował się w Warszawie, przy ulicy Poznańskiej, w niewielkim jednopiętrowym domu. Na górze były dwa mieszkania. Lokale na parterze zajmowali „Jubiler”, prywatny sklep z okryciami damskimi i rze- mieślniczy warsztat szewski. Obecnie, w lipcu, pozostałe placówki, jak to głosiły białe wywieszki ze stemplem
„Stołeczna Rada Narodowa” zamknięto na czas urlopów ich właścicieli. „Jubiler” zajmował największy z trzech lo- kali handlowych. Duże pomieszczenie frontowe z dwoma oknami wystawowymi miało zaplecze składające się z po- koju kierownika, urządzenia sanitarnego i sporej pakamery. Tam też, prosto z klatki schodowej, prowadziło drugie wejście do sklepu. Okna od tyłu domu zaopatrzono w solidne kraty, ale można było wsunąć przez nie rękę i zapukać w szybę pokoju kierownika. Właśnie jego zastępczyni, Waldecka, zamierzała to uczynić. Wkrótce niewiasta powróciła, a jej twarz wyrażała za- niepokojenie. — Chodźcie ze mną. Obawiam się, że stało się coś złego. Wszyscy pośpieszyli za panią Krystyną. — Pukałam parę razy w szybę — wyjaśniała — ale nikt nie odpowiada. Coś mnie tknęło i otworzyłam prowadzące na klatkę schodową drzwi. Podchodzę do naszych sklepo- wych i widzę, że antaby wiszą nie założone, a kłódek ani śladu. Pukałam, a potem waliłam nogą w drzwi. Nikt nie otwiera. Mała grupka stanęła na klatce schodowej i przyglądała się masywnym drzwiom obitym grubą blachą, prowadzą- cym do sklepu „Jubilera”. — Rzeczywiście, antaby zdjęte — stwierdził taksator i poruszył klamką, ale drzwi nie otworzyły się. — Za- mknięte na zasuwy. — Widocznie kierownik przyszedł rano, wszedł do skle- pu i zamknął się od wewnątrz. — To dlaczego nie otwiera? Głuchy by chyba usłyszał. — Może mu się zrobiło niedobrze? — zaniepokoiła się Maria Pawełkiewiczowa. — Pan Stanisław już od kilku dni narzekał na serce. — Zawracanie głowy. Trzy lata pracuję w tym sklepie — odpowiedziała Waldecka — i kierownik ciągle na coś narzekał. Takie skrzypiące drzewo przeżyje nas wszyst- kich.
To mówiąc rezolutna niewiasta jeszcze raz silnie kopnęła nogą w metalowe obicie drzwi. Spowodowało to głuchy odgłos, ale bez żadnego odzewu z wewnątrz. — Co robić? — zastanawiał się zegarmistrz. — Chyba zadzwonię do dyrekcji — zaproponowała za- stępczyni kierownika sklepu. — A może od razu i do milicji?— dorzucił Antoni Rad- waniuk. — Na to zawsze będzie czas. Niech dyrekcja decyduje. Idę, a wy poczekajcie tu na mnie — Waldecka wyszła na ulicę i skierowała się naprzeciwko, do sklepu spożywcze- go, gdzie, jak wiedziała, mieli telefon. Wkrótce powróciła. — Rozmawiałam z dyrektorem Jelonkiem — relacjono- wała kolegom. — Nic nie wiedzą o chorobie Charasimowi- cza. Ale bardzo się zaniepokoili, kiedy im powiedziałam o tych antabach. Dyrektor Jelonek obiecał, że natychmiast pośle samochód do mieszkania naszego kierownika, aby sprawdzić, co się z nim dzieje, a tutaj albo przyjedzié sam, albo przyśle Józefa Kowalskiego, zastępcę kierownika zespołu Śródmieście. — Dobrze, poczekamy — Kołodko wygodnie rozsiadł się na stopniu schodów i pokazując ręką zapraszał: — Bardzo proszę. Miejsca starczy dla wszystkich. Jedynie zegarmistrz poszedł za jego przykładem. Obie panie obawiały się o swoje jasne sukienki. — Jeżeli ktoś nas tu zobaczy — zauważyła Pawełkie- wiczowa — pomyśli, że zwariowaliśmy. — Skądże znowu! — uspokajał towarzystwo Antoni Radwaniuk. — Nasz następca Kilińskiego moczy swoje nie tyle grzeszne, co opasłe ciało w Czarnym Morzu, zaś dam- ski krawiec załadował do swojej nowej „renówki” żonkę i dziateczki, aby pomknąć na wyspy Jugosławii. A na górze też od paru dni spokój. Ani razu nie słyszałem sznaps- -barytona tego tramwajarza, zaś małżonkowie Zielińscy także się nie kłócili. Tego małego piegusa z piekła rodem, co nam w maju wybił szybę, nie widuję od dwóch tygodni.
Ani jego rodziców. Przecież to lipiec. Urlopowy szczyt. Warszawa wyludniona. Kto mógł i dokąd mógł, to dał no- gę z miasta. Sam bym to zrobił. — Nie trzeba było brać urlopu w maju. Mógłbyś wyjechać w lipcu — przygadała Radwaniukowi Waldecka. — Dobrze wiedziałeś, że nikt z nas nie zapisał się na ten miesiąc. — Za to w sierpniu nie wiem, jak sobie damy radę bez Krystyny i Wicusia — martwiła się Maria Pawełkiewi- czowa. — Co tu gadać o sierpniu — zniecierpliwił się Kołodko — kiedy teraz nie możemy się dostać do swojego sklepu. Czekali jeszcze ze dwadzieścia minut, kiedy przed skle- pem na Poznańskiej zatrzymała się jasna warszawa, z któ- rej wysiadł Józef Kowalski, zastępca kierownika zespołu sklepów „Jubilera” w Śródmieściu. Był to mężczyzna do- biegający pięćdziesiątki. Niezbyt wysoki, ale o szerokich ramionach i grubym karku. Twarz miał pooraną zmarszcz- kami, a włosy tak szpakowate, że zdawały się zupełnie jasne. Nosił popielate spodnie z elany i koszulkę polo wiś- niowego koloru, rozpiętą z powodu upału. U nasady szyi, w wycięciu koszuli, widoczny był kawałek jakiejś starej blizny. Józef Kowalski dopiero od kilku miesięcy pracował w Warszawie. Przedtem kierował „Jubilerem” w Wałbrzychu, gdzie wyróżnił się sprężystością w prowadzeniu tej placówki. Dlatego ściągnięto go do stolicy. Dla nikogo nie było tajemnicą, że od września kierownik zespołu przejdzie na wyższe stanowisko w centrali, a Kowalski przejmie jego dotychczasową funkcję. — No co? — spytał zastępca kierownika zespołu. — Charasimowicz zjawił się? — Nie. Nie ma go. Czekamy od jedenastej — wyjaśniła Krystyna Waldecka. — Jadąc tutaj — powiedział Kowalski wstąpiliśmy do mieszkania Charasimowicza, przy Żelaznej, do tych no- wych bloków. Drzwi zamknięte, nikt nie odpowiada.
— To tak, jak i tu. Pewnie kierownik zasłabł — martwiła się Pawełkiewiczowa. — Pukaliśmy, waliliśmy nogami w drzwi, żadnej odpowiedzi. Kowalski sam zbadał sytuację. — Nie ma co dłużej czekać — zawyrokował. — Trzeba zawiadomić milicję. Gdzie tu najbliższy telefon? — Ja pana zaprowadzę — ofiarowała się Waldecka. Józef Kowalski najpierw porozumiał się z dyrektorem Jelonkiem, a po uzyskaniu jego aprobaty zatelefonował do milicji. Wkrótce przed sklepem zatrzymał się milicyjny radiowóz. Starszy sierżant, kierownik patrolu, wysłuchał wyjaśnień personelu i obejrzał sklep od zewnątrz. On też uznał, że dłużej nie można zwlekać. Coś musiało się zdarzyć. Kradzież? Wypadek? Radiotelefonem połączył się z Pałacem Mostowskich, skąd obiecano przysłać ekipę do- chodzeniową. Przed upływem niespełna pół godziny następne dwa sa- mochody milicyjne zajechały na Poznańską. Starszy sier- żant zameldował przybyłemu z Komendy Stołecznej MO kapitanowi Januszowi Tokarskiemu, jak przedstawia się sytuacja, i radiowóz odjechał, a ekipa dochodzeniowa przystąpiła do szczegółowej lustracji otoczenia sklepu. Technik daktyloskopijny próbował odnaleźć na antabie i na klamce tylnych drzwi do sklepu ślady palców. Nie był jednak zbyt wielkim optymistą. Przecież wszyscy z pra- cowników „Jubilera”, łącznie z Józefem Kowalskim, uwa- żali za swój święty obowiązek sprawdzić, czy drzwi są rzeczywiście zamknięte i wziąć do ręki każdą z dwóch antab. — Na podłodze są ślady opiłków — zauważył inny z wywiadowców. Ostrożnie, posiłkując się niewielkim pędzlem, pozmiatał do koperty kurz leżący pod drzwiami sklepu. — Wydaje mi się, kapitanie — powiedział — że te zasuwy próbowano otwierać na „ołowiankę”. Że też taki sklep jak „Jubiler” nie mógł się postarać o porządne zamki. Te były dobre za króla Popiela.
— Co pan opowiada? — oburzyła się Krystyna Waldecka. — Sklep posiada dwie grube zasuwy. A poza tym te antaby zamyka się na solidne kłódki, z płaskimi kluczami, jak w zamkach typu „Yale”. — Kłódki są dobre .— zgodził się wywiadowca — ale mają jeden feler, jak zresztą każda kłódka. Bardzo łatwo ją przepiłować byle piłką do metali. A co do tych zasuw, to nawet początkujący złodziej otworzy je w ciągu pięt- nastu minut. Wkłada się ślepy klucz ze skrzydełkami z ołowiu czy innego miękkiego metalu i później pilnikiem wypiłowuje odpowiednie ząbki. Głowę daję, że tutaj tak pracowano. Świadczą o tym te opiłki, które zebrałem. — Przede wszystkim -— zadecydował kapitan Janusz Tokarski — musimy się dostać do wnętrza sklepu. — Mogę te zasuwy otworzyć, czemu nie? — ofiarował się wywiadowca. — Raczej nie będziemy tego próbowali — postanowił kierownik ekipy. — Od wewnątrz mogą być jakieś ślady. Może uda nam się sforsować drzwi od ulicy. Tam na pew- no żadnych śladów nie zatrzemy. Od ulicy Poznańskiej drzwi do sklepu „Jubilera” były zabezpieczone rozsuwaną stalową kratą. Zamykano je na trzy solidne kłódki. Poza tym drzwi te miały zwykły za- mek, zatrzask i jeszcze dwie kłódki. Szkło zajmujące cały środek drzwi oddzielała od wnętrza sklepu druga stalowa krata. — Z przodu jak forteca — śmiał się specjalista od zam- ków. — A od tyłu nawet dziecko wejdzie. Z kłódkami uporano się szybko, wszystkie przepiłowu- jąc. Po rozsunięciu kraty wywiadowca MO dobrał odpo- wiedni wytrych, aby otworzyć środkowy zamek drzwi. — Z tym zatrzaskiem będzie kłopot — zauważył. — Tu nie pójdzie tak łatwo. — Ten zamek — wyjaśnił zegarmistrz — trzyma się prawie na słowo honoru. Z tamtej strony przymocowany jest do framugi tylko dwiema śrubami, które się ruszają. Mocno podważyć, to wylecą.
— Zróbcie tak — polecił kapitan swoim ludziom. — Michalak! — wywiadowca krzyknął do jednego z kie- rowców milicyjnych wozów. — Dajcie mi łyżkę do opon! Jeden ruch stalową dźwignią i zamek odskoczył. Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Józef Kowalski chciał wejść do sklepu, ale powstrzymał go jeden z milicjantów. Nie pozwolił także wejść Krystynie Waldeckiej. — Chwileczkę — powiedział. — Najpierw technicy. Dwaj technicy milicyjni, z zachowaniem wszelkich ostrożności, weszli do sklepu. Uprzedzając milicjanta sta- jącego przy drzwiach, aby nikogo nie wpuszczał, za tech- nikami podążył kapitan Tokarski. W sklepie panował porządek i na pierwszy rzut oka wi- dać było, że nikt tu niczego nie ruszał. W gablotach za szkłem leżały różne drobiazgi ze srebra: spinki, broszki i klipsy, a także zegarki radzieckie różnych typów. Inne gabloty, przeznaczone widocznie dla przedmiotów o większej wartości, były zupełnie puste, ale nie uszkodzone. Jeden z techników sprawdził, czy gabloty są otwarte. Wszystkie, nawet te puste, były zamknięte. Identyczną sytuację stwierdzono w pomieszczeniu, gdzie urzędował taksator: bez klucza nie można było otworzyć szuflad. To samo dotyczyło warsztatu zegarmistrza. Na środkowej ścianie, za kontuarem, widniały drzwi brązowego koloru, prowadzące do tylnych pomieszczeń sklepu. Specjalista od daktyloskopii zainteresował się od- ciskami palców na klamce i na framudze drzwi. Po zro- bieniu odbitek nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Pracow- nik milicji zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia i zawo- łał: — Kapitanie, niech pan spojrzy! Janusz Tokarski podszedł do drzwi i zajrzał. Do sklepu przylegał dość obszerny pokój. Między innymi stało tutaj biurko założone papierami, parę krzeseł, a pod oknem stół. Poza tym pod ścianą znajdowała się stalowa, zielona, opancerzona szafa. Obie połówki jej drzwi były szeroko otwarte. Na podłodze przed szafą leżały jakieś papiery i kilka małych plastykowych pudełeczek do biżuterii. Na
krześle stojącym w pobliżu stała metalowa kasetka, także otwarta. Kapitan zauważył jeszcze, że dwie górne półki szafy były całkowicie puste. Na tych niższych znajdowały się teczki, skoroszyty i pliki innych papierów. Prawdopodobnie dokumenty sklepowe. Tokarski wycofał się do głównego pomieszczenia „Jubi- lera”. Przed sklepem zgromadził się już mały tłumek, zwabiony dwoma wozami milicyjnymi, przecinaniem krat oraz widokiem personelu sklepu wraz z milicjantami sto- jącymi na chodniku. Warszawa mogła być latem wyludniona, ale nie na tyle, aby w niej zabrakło gapiów. — Wchodźcie wszyscy do sklepu — oficer milicji chciał uniknąć dalszych sensacji i komentarzy. — Jankowski! Zamknijcie drzwi od ulicy. A pracownicy niech wywieszą kartkę, że sklep nieczynny albo coś w tym rodzaju, żeby nam się tu nikt nie pchał. — Mamy szyldzik „Przepraszamy, remanent” — poin- formowała Waldecka. — Leży na tej szafce z lewej strony. Kiedy już odizolowano się od przygodnych świadków, kapitan zapytał: — Co trzymacie w tej zielonej szafie? — Przed zamknięciem sklepu chowamy tam biżuterię. Własną i tę z komisowej sprzedaży oraz sumy pieniędzy, jakie wpłyną do kasy już po wpłaceniu całodziennego utargu do banku — objaśniała zastępczyni kierownika. — Kto ma klucze do tej szafy? — Tylko kierownik. A co się z nim dzieje?! — Tamten pokój jest pusty. Nie ma w nim nikogo — uspokoił kapitan. — Przejdziemy tam, jak tylko technicy skończą swoją robotę. Czy wczoraj szafę zamykano? — Tak — poświadczyła Maria Pawełkiewiczowa. — Ja sama zaniosłam do niej całą biżuterię. Najcenniejsze przedmioty schowałam do stalowej kasetki. Kierownik sprawdził, czy wszystko jest w porządku, i zamknął szafę. — O której godzinie to było? — Zamknęliśmy sklep o siódmej wieczorem. Wtedy też
przenosiłam biżuterię do szafy. Potem kierownik zamknął szafę na oba klucze. — Kasetka była w środku? — Oczywiście! — Dużo było tej biżuterii? — Dużo. Dostaliśmy z fabryki przed dwoma dniami nową partię złotych pierścionków. To popularna biżuteria, ale było tego 120 sztuk. Ceny tych błyskotek od trzech do pięciu tysięcy złotych. Sprzedaliśmy dwadzieścia kilka sztuk, ale jeszcze .około setki zostało. Nawet wszystkich nie trzymaliśmy w gablotkach, a wykładaliśmy za szkło po kilkanaście. A poza tym była biżuteria komisowa. Ostatnio mieliśmy jej dość sporo, bo złoto trochę spadło w cenie. Naturalnie nie u nas, bo nasze ceny są stałe, ale na czarnej giełdzie. To natychmiast odbija się na naszym handlu. Kiedy dolar i złoto tańsze, to ludzie przynoszą do nas towar. Kiedy następuje zwyżka, zaczyna się run na biżuterię. Są takie klejnoty, zwłaszcza bransoletki, ciężkie, tak zwane „pancerki”, które do nas trafiają po trzy, cztery razy w ciągu roku. — Tak zawsze bywa w naszej branży — Józef Kowalski poparł pracownicę sklepu. — Czarna giełda robi panikę bądź organizuje bessę, a ludziska albo na łeb na szyję sprzedają, albo jeden przez drugiego pcha się do sklepu z pieniędzmi. Czarna giełda zawsze zarabia i na zwyżce, i na zniżce, a zwykły człowiek zawsze traci. Znamy to dobrze. A co z tą szafą, że pan tak o nią dopytuje? — Stoi pod ścianą na rozcież otwarta. Wydaje mi się, że nie ma w niej biżuterii. Coś jakby jęk wyrwał się z piersi Kowalskiego. Zastępca kierownika zespołu sklepów „Jubilera” usiadł na naj- bliższym krześle. Sięgnął ręką do szyi, jak gdyby koszulka polo okazała się za ciasna na jego nie najbardziej wiotkie kształty. — To niemożliwe! — powiedział. — Szafa jest otwarta. To fakt niezaprzeczony. A co do biżuterii, ja jej nie dostrzegłem, ale zbadamy dokładnie.
Pracownicy sklepu milczeli niby rażeni gromem. Wresz- cie Wincenty Kołodko odzyskał głos. — Razem tej biżuterii było co najmniej na milion złotych. Tylko jeden pierścionek, ten z brylantem, wyceniłem, i to bardzo ostrożnie, na sto osiemdziesiąt tysięcy. Amator dałby za to znacznie więcej. A klipsy ze szmaragdami? Też sto dziesięć tysięcy. — Dwie bransoletki z brylancikami po czterdzieści tysięcy — Pawełkiewiczowa przyszła z pomocą koledze. — Kilka złotych papierośnic, każda po dwadzieścia pięć tysięcy. — Co ja mówię, milion? Tam tego było najmarniej za półtora miliona. Jeżeli nie za dwa? A to dopiero bal! Krystyna Waldecka zgorszonym wzrokiem obrzuciła taksatora. — Nie masz się z czego cieszyć. — Wcale się nie cieszę, ale nie widzę powodu do płaczu. To nie było ani moje, ani wasze. Złodziej ukradł, milicji sprawa, aby go znaleźć i przyskrzynić. No nie? — Niech pan będzie spokojny, przyskrzynimy — odpo- wiedział jeden z milicjantów. — Kapitanie — drzwi do sąsiedniego pomieszczenia uchyliły się i wyjrzał z nich jeden z techników. — Niech pan kapitan tutaj pozwoli. Oficer milicji wszedł do pokoju kierownika. — Zebrałem odcisków do cholery i trochę - wyjaśnił technik — ale obawiam się, że wszystkie należą do tych pracowników i ich kierownika. Zaraz od nich wezmę „pa- luszki” . Ta szafa - zwrócił uwagę inny z ekipy dochodzeniowej — tak się nadaje na przechowywanie biżuterii, jak ja na cesarza chińskiego. Ale muszę przyznać, zamki ma przyzwoite. A pomimo to ten facet, co obrobił sklep, ot- worzył ją bez użycia siły. Takie szafy włamywacze prują rakiem, jak gdyby to było pudełko sardynek. Dobrał klu- cze. Widać trochę opiłków na podłodze. Zebrałem je także. Ale żeby przypasować „ołowiankę” do takich zamków, trzeba być fachowcem wysokiej klasy, chociażby
pracował nad tym co najmniej półtorej godziny. Kapitan Tokarski dokładnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Poza meblami znajdowało się tu czworo drzwi. Jedne prowadziły do sklepu. Drugie, opatrzone zasuwami, były drzwiami wyjściowymi na klatkę schodową. Oficer milicji otworzył trzecie: za nimi znajdowała się toaleta. Nacisnął klamkę ostatnich, ale nie poddały się. — Zamknięte, kapitanie — pośpieszył z wyjaśnieniem specjalista od zamków. — Nie chciałem ich otwierać bez pana, chociaż to zwykły zamek, nawet nie „cuhalt”. — Zaraz się dowiemy, co tam jest — kapitan zaprosił do pokoju wszystkich pracowników-sklepu. — Nic, nie ma nic! — zawołała Pawełkiewiczowa na widok otwartej szafy. — A przecież ja sama wczoraj za- łożyłam te dwie górne półki biżuterią. A kasetkę postawi- łam na samej górze, z brzegu. — Gdzie jest kierownik?! — Panie kapitanie, czy pan pozwoli zatelefonować do dyrekcji? — zapytał Józef Kowalski. — Muszę zawiadomić o kradzieży. Trzeba zabezpieczyć dokumenty kasowe sklepu i przeprowadzić remanent. Bez względu na to, gdzie jest kierownik. — Proszę, niech pan dzwoni, ale co do tego remanentu i sprawdzania dowodów, najpierw my przeprowadzimy dokładną rewizję sklepu i zbadamy papiery. Dopiero po- tem zapadnie decyzja w sprawie ich dalszych losów. Kowalski połączył się z dyrektorem Jelonkiem i poin- formował o okradzeniu sklepu. — Nie — odpowiedział na pytanie dyrektora. — Cha- rasimowicza ciągle nie ma. Byłem u niego w domu, ale nikt nie odpowiadał na dzwonki i pukanie. Pracownicy nie wiedzą, co się z nim dzieje. — Co jest za tymi drzwiami? — kapitan zwrócił się do Waldeckiej, pokazując zamknięte pomieszczenie. — Tam jest pakamera — wyjaśniła pani Krystyna. — Trzymamy tam różne opakowania. Zapas papieru i tore-
bek, a także szczotki i śmietniczki. W zimie wieszamy tam nasze okrycia. — Dlaczego pakamera jest zamknięta? — Zamknięta? Nigdy nie jest zamykana! Przynajmniej z zewnątrz. Klucz tkwi z drugiej strony, bo w czasie tych upałów zdejmowałyśmy sukienki i wkładałyśmy fartuchy, aby było chłodniej pracować. Jeżeli któraś z nas, pani Maria albo ja, poszła się przebrać, to zamykała drzwi na klucz od wewnątrz. — Teraz pakamera jest jednak zamknięta — stwierdził oficer milicji. — Właśnie tego nie rozumiem — dziwiła się Waldecka. — Pamiętam dobrze, że wczoraj pani Pawełkiewiczowa pierwsza poszła się przebrać. Potem, już po siódmej godzinie wieczorem i ja weszłam do pakamery, żeby włożyć sukienkę. Nawet nie przekręcałam klucza. Przebrałam się i fartuch powiesiłam na ramiączku na wieszaku. Bo tam jest — dodała — wieszak na ubrania. — Może kierownik zamknął? — podsunęła myśl Paweł- kiewiczowa. — Czy ktoś z państwa widział, jak kierownik przed wyjściem ze sklepu zamykał pakamerę? — Kierownik — wyjaśnił Antoni Radwaniuk — nie wyszedł razem z nami. Ja wychodziłem ostatni, a po moim wyjściu kierownik zamknął się od wewnątrz. Słyszałem wyraźnie, jak zamykał górną zasuwę. — Czy kierownik zawsze zostawał w sklepie po waszym wyjściu? — Często mu się zdarzało — odpowiedziała Waldecka. — Kiedy sklep jest otwarty, po prostu nie ma czasu na rachunki i sprawozdawczość. Nieraz więc zostawaliśmy oboje z kierownikiem, a często zostawał sam. Zdarzało się to przynajmniej raz na tydzień. A prawie codziennie kierownik przychodził do sklepu na godzinę przed jego otwarciem i pracował. — To może nie jest zgodne z przepisami — szybko do- rzucił Józef Kowalski -— ale wszyscy tak robią. Inaczej
nie uporaliby się z robotą. Na kierowników sklepów wy- bieramy ludzi, do których mamy absolutne zaufanie. — Zaufanie zaufaniem — przerwał oficer milicji — a jak sami widzicie, ze sklepu zginęło dwa miliony złotych. I kierownik na dodatek. Tak to bywa z zaufaniem. — Pan Stanisław Charasimowicz na pewno nie wziął tej biżuterii — oburzył się Kowalski. — To jubiler z dziada pradziada. Mieli swój sklep w Bydgoszczy. Bardzo sza- nowana rodzina. Mogę za niego głowę dać. — Ja tak samo — potwierdziła Krystyna Waldecka. — Każdy z nas — przyłączył się Antoni Radwaniuk. —Nie chodzi mi o wasze głowy — rozzłościł się Janusz Tokarski — a o kradzież biżuterii. Wracając jednak do tematu, wyszliście państwo razem ze sklepu zostawiając w nim kierownika? — Tak jest — odpowiedziała Waldecka. Maria Pawełkiewiczowa otworzyła usta, jak gdyby chciała coś dodać do słów zastępczyni kierownika sklepu, ale rozmyśliła się. Nie uszło to jednak uwagi oficera milicji, który postanowił wyjaśnić później ten szczegół. Na razie zapytał: — Pakamera wtedy była otwarta, a klucz tkwił we- wnątrz. Z tamtej strony drzwi? — Ja tam nie sprawdzałem — zauważył Wincenty Ko- łodko. — Ostatnio z pakamery korzystały tylko nasze babki. My, mężczyźni, nie mamy zwyczaju nosić kitli na gołych nogach. Nasze kitle, mój i Antka, wiszą tutaj na wieszaku — to mówiąc Kołodko pokazał trzy fartuchy wiszące na stojaku przy drzwiach wejściowych. — Ten trzeci to kierownika. — Na pewno była otwarta — powtórzyła Waldecka. — Przebrałam się i zaraz potem wszyscy wyszliśmy ze skle- pu. Pamiętam, że klucz był wewnątrz. — Otwórzcie, Jankowski, te drzwi — polecił kapitan. — Już się robi — wywiadowca podszedł do zamkniętych drzwi, wyjął z kieszeni pęk wytrychów na metalowym kółku i jednym z nich zaczął manipulować w zamku.
R O Z D Z I A Ł 2 Makabryczne odkrycie Kilka delikatnych ruchów i obecni z zaciekawieniem ob- serwujący pracę wywiadowcy usłyszeli charakterystyczny trzask sprężyny. Rygiel zamka został odsunięty. Jankow- ski wyjął z niego wytrych i nacisnąwszy klamkę otworzył drzwi na całą szerokość. — O Boże! — przeraźliwie krzyknęła Krystyna Walde- cka. Twarz kobiety pokryła się nagle bladością. Mdlejącą pochwycił stojący obok Radwaniuk i posadził na krzeseł- ku, jednocześnie podtrzymując nieprzytomną kobietę. Nikt więcej nie pośpieszył jej z pomocą. Wszyscy wpa- trywali się w to, co ujrzeli wewnątrz pakamery. Pomiesz- czenie miało wymiary około dwu metrów szerokości na trzy długości. Oświetlało pakamerę „półokno” umieszczo- ne w ścianie naprzeciwko drzwi. Okno także było zaopa- trzone w solidne kraty. Na bocznej ścianie małego pokoi- ku, na ramiączkach zawieszonych na wieszaku wisiały dwa fartuchy. Zapewne Waldeckiej i Pawełkiewiczowej. Stały tu też dwa krzesła i duże kartonowe pudła wypeł- nione papierem pakowym i torbami. Na podłodze leżała przewrócona szczotka, tuż przy niej śmietniczka. Dalej widać było jeszcze inne mniejsze pudełka i jakąś drewnia- ną skrzynkę. A pod oknem w rogu pokoju oparty o ścianę siedział na podłodze człowiek. Głowę miał opuszczoną na piersi. Na twarzy i na marynarce krew zakrzepła ciemną plamą. Na głowie widniała wielka rana. Szklane, nic nie widzące oczy, patrzyły przed siebie. Dla nikogo nie ulegało wątpli- wości, że ten człowiek nie żyje. I to już od kilkunastu godzin. Wywiadowca Jankowski szybko zamknął drzwi. — To on! — Kierownik!
— Biedny pan 'Stanisław — Maria Pawełkiewiczowa ocierała łzy chusteczką. Antoni Radwaniuk zajął się cuceniem zemdlonej kole- żanki. — Sprawa robi się coraz poważniejsza — oświadczył kapitan. — Myśleliśmy, że mamy do czynienia tylko z wła- maniem i kradzieżą biżuterii. Teraz chodzi i o morderstwo. Proszę przejść z powrotem do sklepu. Po zakończeniu pracy przez ekipę dochodzeniową, będę państwa kolejno przesłuchiwał. A wy — oficer skierował te słowa do swoich pomocników — bierzcie się znowu do roboty. Pracownicy „Jubilera” w milczeniu przeszli do drugiego pomieszczenia. Waldecką prowadziło dwóch kolegów. Pawełkiewiczowa ciągle płakała. Józef Kowalski nie ukry- wał swojego zdenerwowania. Kalisiak — kapitan zadysponował. — Lekarz i ka- retka. A także zameldujcie w Pałacu Mostowskich o naj- nowszych odkryciach. — Ładny ubaw mamy dzisiaj, panie kapitanie — pokiwał głową wywiadowca Jankowski. — Facet rąbnął nie tylko dwa miliony w złocie, ale także i kierownika w głowę. — Widocznie kierownik nadszedł, kiedy włamywacz pracował przy otwieraniu kasy — wyraził przypuszczenie fotograf milicyjny, ciągle błyskający swoim fleszem. — Trzeba przyznać, że temu biedakowi paskudnie rozwalili głowę. Żeby niecodzienna praca z umrzykami, tobym chyba przez tydzień nic do ust nie mógł włożyć. Ale cóż? Przyzwyczajenie druga natura. — Najbardziej jestem zły — wtrącił technik daktylo- skopijny — że człowiek się naharuje i nic z tego. Narobiłem przeszło setkę odbitek i z góry wiem, że wszystkie tych tam — to mówiąc pokazał na sklep; — W moim fachu kompletne bankructwo. Kto dzisiaj zostawia odciski palców na miejscu przestępstwa? Nawet niemowlęta wiedzą, że należy mieć rękawiczki, jak się idzie na mokrą robotę.
— Weźcie i odciski nieboszczyka — polecił kapitan. —- Mogą się też przydać. — Za stary ze mnie cwaniak — roześmiał się wywia- dowca — żeby mnie pan kapitan złapał na fuszerce. Już to dawno zrobiłem. Przyjechał lekarz milicyjny. Obejrzał zabitego i wzru- szył ramionami. — Co tu dużo mówić — skrzywił się. — Ten człowiek dostał takie uderzenie, że pół czaszki to jedna miazga. Śmierć nastąpiła natychmiast. Zginął zresztą nie w tej po- zycji i nie w tym pokoiku. O reszcie szczegółów będę mógł powiedzieć dopiero po sekcji. — A kiedy nastąpił zgon? — Wczoraj, po godzinie siódmej wieczorem. — Dziękuję. Tyle to i ja wiem. Bo o siódmej jeszcze żył. — Kapitan zawsze musi mi przerwać. Powiedziałem, że po siódmej wieczorem, ale najpóźniej o dziewiątej, a chy- ba przed dziewiątą. No co, zabieramy go czy wam do cze- goś potrzebny? — Możecie go zabierać. Dwóch ludzi na polecenie lekarza położyło zabitego na noszach, przykryło kocem i wyniosło do stojącej na po- dwórzu karetki. — Cios zadano jakimś tępym, ale ciężkim narzędziem — dorzucił lekarz żegnając się z oficerem. —- Dużym młot- kiem, odważnikiem dwukilowym na sznurku czy żelaznym kawałem rury. Ten człowiek prawdopodobnie siedział, a uderzony został przez kogoś, kto stał za nim. To był na pewno mężczyzna. I to silny. Kobieta nie miałaby tyle siły. Wyniki sekcji przyślę za dwa dni. Gdyby było coś ciekawego, zawiadomię telefonicznie. Zgoda? — Zgoda — kapitan sam wiedział to, co mu zakomuni- kował lekarz. Nie przypuszczał, aby sekcja mogła przy- nieść jakieś rewelacje. — To my też już będziemy spływali —- zauważył Jan- kowski. — Nic tu po nas. — Dobrze, bierzcie jeden wóz i wracajcie do Mostow-
skich. Drugi z ludźmi niech zostanie. Muszę przesłuchać tamtych w sklepie, a później trzeba przeprowadzić szcze- gółową rewizję, no i zabezpieczyć pomieszczenie. Kapitan usiadł przy biurku i przejrzał leżące na nim pa- piery. Były to różne komunikaty, najczęściej dyrekcji „Ju- bilera” lub Narodowego Banku Polskiego. Wśród nich znalazło się ostrzeżenie milicji, aby nie kupować złotego zegarka marki „Philipp et Patek” skradzionego pewnemu cudzoziemcowi w hotelu przez przygodnie poznaną towa- rzyszkę zabawy. — Poproście do mnie panią Waldecką — polecił oficer. — Jak się pani czuje? Lepiej? Może pani odpowiadać na pytania? — Lepiej, panie kapitanie. Taki wstrząs... Proszę pytać. Zastępczyni kierownika sklepu podała swoje personalia. Lat trzydzieści siedem, ukończona szkoła średnia i kursy księgowości. W „Jubilerze” pracuje osiem lat, a od trzech na obecnym stanowisku. — Co pani może powiedzieć o Stanisławie Charasimo- wiczu? — Cóż można powiedzieć? — Waldecka, jak zresztą na ogół wszyscy, którzy składają zeznania w jakiejś ważnej sprawie, wyważała słowa. — Był dobrym kierownikiem sklepu. Doskonały fachowiec. Stary jubiler. Miał w tej branży duże znajomości. Zarówno w kraju, jak i za gra- nicą. Nieraz odwiedzali go cudzoziemcy. — Kto? — Nie wiem. Nie znałam ich. Chyba Niemcy, bo w tym języku z nimi rozmawiał. Kierownik witał sit; z nimi ser- decznie, a później mówił, że to jego przyjaciele, zagra- niczni jubilerzy, których zna sprzed wojny. — Ile lat miał Charasimowicz? — Sześćdziesiąt trzy. Niedawno wspominał, że dwa lata brakuje mu do emerytury. — Czy ci cudzoziemcy coś od niego kupowali? — Biżuterię? — Waldecka spojrzała na kapitana jak na wariata.