Graham Heather
Noc, morze i gwiazdy
Sky Delaney wraca z podróży służbowej. Samolot, który pilotuje Kyle Jagger,
ulega katastrofie. Szczęście ich nie opuszcza, obojgu udaje się przeżyć wypadek.
Uwięzieni na bezludnej wyspie budują prowizoryczny dom i nawiązują
namiętny romans.Sky jest niezależną kobietą sukcesu, projektantką mody, na
którą w domu czeka narzeczony. Kyle to zabójczo przystojny właściciel linii
lotniczej i bezwzględny rekin biznesu o wątpliwej reputacji playboya, którego
żona z ukochanym synkiem została w Kalifornii. Raz wyniosły i apodyktyczny,
innym razem - czuły i namiętny, był wszystkim, czym Sky pogardzała i czego
pragnęła w mężczyźnie. Czy na idyllicznej wyspie spotkała mężczyznę swojego
życia? Czy nadejście pomocy i powrót do rzeczywistości będą oznaczać rozstanie
na zawsze? A może miłość, która rozkwitła w raju, przyniesie radość i szczęście
dwóm stęsknionym sercom?
Prolog
4 czerwca, Południowy Pacyfik
Na tle gęstej zieleni i brązowych skał wyspy unosiło się stadko mew, prowadząc wrzaskliwe
rozmowy. Piaszczystą plażę paliło słońce; przestraszony krab uciekał komicznym kroczkiem.
Nagle ptaki umilkły. Drzewami poruszył lekki wietrzyk, ale on też ucichł.
Dał się słyszeć warkot, lecz naraz silnik zakaszlał i zgasł, wydając przerażający dźwięk. Błogą ciszę
zakłócił huk, a z nieba srebrnym zygzakiem, wśród płomieni i kłębów dymu, spadł samolot.
Uderzył w ziemię ze straszliwą siłą, ścinając wierzchołki drzew, i znieruchomiał. Gąszcz wysokiej
trawy zamortyzował upadek samolotu, ale i tak niebezpiecznie przechylony przejechał po plaży
Mimo to się nie rozpadł.
Kyle Jagger stracił kilka cennych sekund, wpatrując się przed siebie. Trząsł się. Pot spływał mu po
ciele, najpierw gorący, potem zimny i lepki, serce biło szaleńczo. Tak długo wstrzymywał oddech, że
teraz się zachłystywał.
Udało się! Posadził samolot na przekór kapryśnym wiatrom na Południowym Pacyfiku, mimo awarii
hydrauliki, która mogła doprowadzić do tragedii.
Nagle zamroczenie wypadkiem ustąpiło i Kyle poczuł zapach oleju hydraulicznego. Musi wyciekać
do wnętrza samolotu... Niewiele myśląc, szarpnięciem uwolnił się od pasa, którym był przypięty, i
zaczął się przedzierać przez ciasne wnętrze, żeby odszukać jedynego pasażera. To kobieta,
przypomniał sobie, i w tej chwili na pewno nieprzytomna. Miejmy nadzieję, że tylko nieprzytomna.
Okazało się, że jej twarz skrywa szerokie rondo beżowego kapelusza; głowa opadła w przód.
Kyle przycisnął palce do szyi kobiety, żeby sprawdzić puls. Bił! Prędko odpiął jej pas i podniósł
zaskakująco lekkie ciało, mimo woli rejestrując, jakie jest drobne. Kobieta mogła mieć zaledwie metr
sześćdziesiąt wzrostu.
Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał wydostać ich oboje z samolotu. Minęło dopiero kilka
sekund, odkąd maszyna, drgając, znieruchomiała na plaży, a wydawało się, że to cała wieczność.
Nagle kobieta się ocknęła. Gęste złotawe rzęsy uniosły się i ukazały przerażone topazowe oczy Kocie
oczy, pomyślał przelotnie Kyle, lekko skośne. Spojrzała na niego i krzyknęła przeraźliwie. Przerzucił
ją sobie na jedno ramię i uderzył ją mocno w twarz, bojąc się, że przez jej szamotaninę zginą oboje.
- Przestań! - wykrzyknął. - Samolot może wybuchnąć!
W jednej chwili panika w jej oczach zniknęła i zastąpiło ją zrozumienie. Uspokoiła się.
- Niech pan mnie puści! - zażądała. - Nic mi nie jest.
- Jak pani chce. - Kyle postawił ją na obutych w szpilki stopach i natychmiast rzucił się, napierając
dłońmi i umięśnionymi ramionami na drzwi. Zacięły się przy lądowaniu i nie chciały ustąpić. Kyle nie
tracił czasu na daremny wysiłek. Znalazł wyjście awaryjne nad skrzydłem, z najwyższą irytacją
rejestrując, że elegancka pasażerka szuka czegoś po omacku obok swego fotela.
- Co pani robi, do cholery?! - zawołał, zdumiony, że w obliczu śmiertelnego zagrożenia szuka jakichś
osobistych drobiazgów.
- Moja torba - poinformowała go zwięźle, zakładając długi pasek na ramię.
- Tak to jest z babami - mruknął pod nosem Kyle i zabrał się do otwierania siłą drzwi awaryjnych. Gdy
wreszcie puściły, wyczołgał się na skrzydło i zeskoczył na ziemię.
- Już ją znalazłam. - Kobieta stanęła na skrzydle. Wbiła w niego topazowe oczy o zdumiewająco
agresywnie ostrym spojrzeniu, jak na delikatną istotę. - Zabrało mi to mniej czasu niż panu psioczenie!
- Zamknij się i skacz! - rozkazał Kyle i gdy go posłuchała, złapał jej szczupłe ciało, po czym chwycił
ją za przegub. - A teraz, droga pani, wiejmy co sił w nogach.
Zaczęli biec po plaży, myśląc już tylko o tym, żeby przeżyć. Nagle kobieta krzyknęła z bólu i upadła
na piasek, pociągnąwszy Kylea w tył. Spostrzegł, że skręciła kostkę.
- Kretynka! - mruknął pod nosem, wiedząc, że nie może poświęcić ani sekundy więcej na okazywanie
wściekłości. - Durne szpilki. -Zmełł w ustach przekleństwa i wziął na ręce uprzykrzoną pasażerkę -i
oczywiście tę cholerną torbę.
- Przepraszam! - syknęła, zmuszona objąć go ramionami za szyję. Przelotnie spojrzała na niego
kocimi oczami, w których teraz dominowało upokorzenie. - Nie planowałam udziału w katastrofie
samolotu -dodała ze złością.
Kyle zaczął biec, a jej kapelusz spadł z głowy; kaskada miodowo-blond włosów oplątała mu się wokół
ramion i poczuł ich jedwabisty dotyk na policzkach.
- Ta cholerna torba waży chyba z tonę! - wykrzyknął, mimo że z trudem łapał oddech.
Torba, którą z taką determinacją kobieta ściskała, była ciężka; płuca bolały go z wysiłku, nogi miał jak
z ołowiu. Dzięki Bogu, pomyślał, że nie przyszło jej do głowy, by ratować resztę bagażu.
Nie odpowiedziała mu, a on rozsądnie postanowił więcej nie marnować sił. Skupił się na zwiększeniu
dystansu między nimi a rozbitym samolotem. Przeczuwał, że samolot wybuchnie - i wiedział, że
trzeba się spieszyć.
Gdy nastąpiła eksplozja, wydawało mu się, że ziemia rozpadła się na kawałki. Ogień wystrzelił w
niebo z oślepiającą jasnością; huk był ogłuszający Gryzący dym zasłonił widoczność. Kyle nie dotarł
tak daleko, jak chciał. Fala gorąca, niczym ręka olbrzyma, chwyciła go od tyłu i uniosła bez wysiłku.
Poszybowali w powietrzu. Reakcja Kyle a była instynktowna. Wykręcił ciało jak tylko mógł, żeby
chronić kruchą istotę, którą trzymał w ramionach. W konsekwencji to on wylądował na
piasku, uderzając głową o kłodę, którą morze wyrzuciło na plażę. Jego ciało zamortyzowało upadek
kobiety, jednak uderzenie pozbawiło ją tchu.
Obojgu zrobiło się ciemno przed oczami.
A wtedy natura postanowiła interweniować i oczyścić się z dymu i ognia.
Zaczęło padać.
1
Skye Delaney jęknęła, gdy pierwsze krople deszczu pociekły z jej włosów na czoło. Uniosła w
zamroczeniu głowę, mrugając powiekami, żeby oprzytomnieć. Nagle wydarzenia ostatnich kilku
minut - chyba mniej niż pięciu! - stanęły jej przed oczami. Ogarnęła ją panika, a ciało przeszył dreszcz
przerażenia.
Samolot się rozbił, ale, o Boże, ona wciąż żyje!
Skye uświadomiła sobie, że kurczowo ściska w palcach jakiś materiał. Spojrzała w dół - to była
dwurzędowa granatowa marynarka mężczyzny, który ją uratował. Był nieuprzejmy i apodyktyczny,
ale silny, zręczny i bystry. Przygryzła dolną wargę, żeby się nie rozpłakać.
Uświadomiła sobie coś jeszcze. Nie tylko żyła, lecz była też cała i zdrowa, bo mężczyzna osłonił ją
własnym ciałem. Wciąż obejmował ją bezwładnymi ramionami, a ona leżała na nim. Wydawał się
olbrzymem.
Miał zamknięte oczy Lśniące kasztanowe włosy opadały w nieładzie na opalone czoło, które
przybrało niepokojąco szarą barwę. Skye mimowolnie zarejestrowała rysy jego twarzy: wysokie kości
policzkowe, ciemne łuki brwi, długi, prosty nos, pełne i o ładnym kształcie wargi, wydatna szczęka.
Uszła z życiem z katastrofy, przeżyła wybuch, i co robiła? Wpatrywała się w drobne zmarszczki
mimiczne wokół zamkniętych oczu mężczyzny i w zmysłowe usta.
Otrząsnęła się i zapytała samą siebie, co, u diabła, wyrabia. Przecież on może być...
- Nie! - powiedziała na głos. - O Boże - zaczęła się modlić, unosząc mokrą, oblepioną włosami twarz
ku niebu. - Proszę, żeby nic mu się nie stało!
Stoczyła się z mężczyzny Łzy ciekły jej po policzkach i mieszały się z kroplami deszczu. Przysiadła
na piętach, wsunęła palce pod
marynarkę i ostrożnie dotknęła piersi swojego wybawiciela, nie przerywając cichych modłów.
Ogarnęła ją niewymowna ulga, gdy przez cienki materiał jego koszuli wyczuła, że oddycha.
Żyje! Gorączkowo chwyciła jego przegub, żeby sprawdzić puls -był regularny Krew krążyła w ciele
mężczyzny w odpowiednim rytmie, stwierdziła z radością Skye.
Co teraz? Jej wiedza na temat pierwszej pomocy była żałośnie mała. Skoro mężczyzna stracił
przytomność w efekcie wybuchu, dlaczego nie ocknął się, gdy zaczął padać deszcz? Dotknęła
ostrożnie jego policzka, ale nie było żadnej reakcji. Zaczęła przeklinać się za swoją głupotę i
bezradność. To straszne, być tak bezużyteczną! - uznała Skye.
Opanuj się, nakazała sobie. Sięgnęła po torbę, którą z taką determinacją wyniosła z samolotu.
Delikatnie uniosła głowę mężczyzny i dopiero wówczas dostrzegła nierówne krawędzie leżącej obok
kłody. Gdy wsunęła palce pod jego kark, poczuła lepkość krwi. Wydała głośny, żałosny jęk, zaraz
zagłuszony przez wiatr i deszcz. Dlaczego nie jestem jedną z tych osób, które w sytuacjach
kryzysowych stają na wysokości zadania?, biadoliła w duchu.
Deszcz raptownie ustał, jakby ktoś zakręcił kurek. Kawałek dalej poskręcane fragmenty tego, co
kiedyś było samolotem, wciąż płonęły, ale ogień nie sięgał już nieba. Płomienie, zdawałoby się, jakby
nasycone i zadowolone z dokonanego dzieła zniszczenia, pełzały po szczątkach maszyny.
Skye zmobilizowała resztki sił i wzięła się w garść. Bardzo ostrożnie przekręciła ciemnokasztanową
głowę, pod którą podłożyła swoją torbę. Delikatnie wsunęła palce w gęste włosy, aż znalazła ranę;
chociaż mężczyzna miał na głowie sporych rozmiarów guz, krew wydostawała się ze stosunkowo
niewielkiego rozcięcia.
Lód! - olśniło Skye. Co za absurd! Skąd wziąć lód? Wokół siebie widziała piaszczystą plażę, piach,
wysoką trawę i drzewa o poskręcanych pniach. Nie bądź taką beznadziejną kretynką, napomniała się
w duchu. Zrób coś!
Wreszcie zdrowy rozsądek doszedł do głosu. Skye zrzuciła buty i pobiegła w stronę wybrzeża,
starając się nie zwracać uwagi na ból skręconej kostki. Dotarła do wody, zadowolona, że jest ona
chłodna i świeża od niedawnego deszczu. Utykając, wróciła do rannego i zaczęła starannie
przemywać ranę. Tyle czasu spędziłam ze Stevenem w szpitalu, wyrzucała sobie w duchu, że
powinnam była przyswoić sobie zasady pierwszej pomocy. Chociaż... jeśli chodzi o Stevena, na nie-
wiele by się to zdało. Mogła jedynie trzymać za rękę człowieka skazanego na śmierć...
Łzy pociekły jej po policzkach. Ta tragedia należała do przeszłości, ale Skye, świadoma, że cudem
uszła z życiem, na nowo opłakiwała brata. Łzy wzięły się nie tylko z żalu i bólu, ale też z niewiarygod-
nej radości i wdzięczności, że ona wciąż jest cała i zdrowa. Tego ranka w Sydney, nim wsiadła do tego
samolotu, ani nawet do głowy jej nie przyszło, by zastanawiać się nad życiem. Funkcjonowała w
rozgardiaszu, w zawrotnym tempie, jedna podróż służbowa za drugą. Liczyła się tylko jej firma,
Delaney Designs. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio podziwiała błękit nieba, spacerowała dla
przyjemności w deszczu, upajała się dotykiem wiatru na policzkach...
- Ale przecież nie wiedziałam! - szepnęła. Steven chorował, potem umarł, a firma, która należała do
nich obojga, zaczęła kuleć bez współzałożyciela. Podjęta przez Skye walka o utrzymanie firmy na po-
wierzchni pomogła przynajmniej częściowo ukoić ból po stracie brata.
Skye ułożyła głowę pilota na płóciennej torbie i, kuśtykając, wróciła na brzeg morza. Ponownie
zamoczyła w wodzie prowizoryczny opatrunek. Przez chwilę rozglądała się dookoła. Piasek, wysoka
trawa, woda i majestatyczne drzewa. Czyżbyś miała nadzieję, że coś się zmieniło?, zapytała się w
duchu. Raczej nie, ale na pewno znaleźli się w miejscu, które figuruje na mapie. Ktoś przyjdzie im z
pomocą. Gdy samolot nie doleci na Tahiti, żeby uzupełnić paliwo, właściwe służby podniosą alarm i
ekipy ratownicze zaczną przeczesywać teren. Może nawet pomoc jest już w drodze. Pilot
prawdopodobnie zdołał wysłać sygnał o katastrofie...
Skye pokuśtykała z powrotem i starannie zaczęła przemywać twarz mężczyzny chłodną morską wodą.
Jej palce wydawały się wiotkie przy wyrazistych, rzeźbionych rysach jego twarzy.
- Proszę cię, żyj! - szepnęła z rozpaczą. - Proszę! Ocknij się! Gorliwe modły zostały wysłuchane;
mężczyzna jęknął, ziemista
barwa skóry ustępowała, a w jej miejsce powracał naturalny brązowy odcień, przez policzek przebiegł
skurcz, powieki zadrgały, ale się nie uniosły
- Hej! - Skye lekko poklepała go po brodzie, a następnie wsunęła dłoń pod muskularny kark, żeby
złożyć głowę rannego jak najostrożniej z powrotem na piasku i sięgnąć do torby, którą tak desperacko
uratowała. Ciężar, na który tak narzekał pilot, torba zawdzięczała głównie butelkom. Skye zabrała ze
sobą dwa litry rumu domowej roboty, prezent od współpracownika, i kilka butelek burgunda, część
standardowego zestawu upominkowego. W takich sytuacjach przydawała się brandy, może rum spełni
tę samą rolę? Czy raczej burgund? A jeśli łyk alkoholu stosuje się tylko przy omdleniach? Czy on się
nie zakrztusi, zamiast odzyskać przytomność? Rum czy burgund?
- Do diabła! - mruknęła.
Jest kobietą interesu, która podejmuje decyzje w ułamku sekundy, a tu wpada w traumę z powodu
rumu... albo burgunda. Dobra, niech będzie rum.
Pogratulowała sobie, że nie próbowała przemieszczać mężczyzny Ponoć mięśnie ważą więcej niż
tłuszcz, on chyba składał się z samych mięśni. Starając się trzymać jego głowę tak, żeby się nie
zakrztusił, zaczęła majstrować przy zakrętce, aż wreszcie usunęła ją zębami. Przyłożyła mu otwór
butelki do warg i przechyliła ją tak, że cienki strumień mocnego alkoholu popłynął częściowo do jego
ust, a częściowo na podbródek.
Zakaszlał i złapał ustami powietrze. Powieki mu zadrgały i nagle się uniosły. Oczy o tęczówkach
koloru limonki zlustrowały Skye.
- To ty! - wyszeptał ochryple.
Skye ogarnął gniew. Co za tupet! Troszczy się o niego, po tym jak rozbił ten przeklęty samolot, a on
patrzy na nią tak, jakby wylądował na wyspie z dwugłowym potworem.
- A kogo się spodziewałeś? - zapytała z irytacją. - Zadzwoniłabym po Czerwony Krzyż, ale akurat nie
miałam drobnych na telefon!
Mężczyzna przeszywał Skye wzrokiem. Jego głowa wciąż leżała na jej kolanach; jasne mokre blond
pasmo opadło mu na policzek. Wreszcie przestał na nią patrzeć i podniósł się, żeby usiąść, omal przy
tym nie nokautując Skye. Jęknął głośno przy tym ruchu i chwycił się za głowę obiema rękami,
marszcząc czoło. - No właśnie, kogo się spodziewałem? - powiedział zdziwiony, bardziej do siebie niż
do niej. - Bo co? - spytała Skye, przestraszona wyraźną dezorientacją pilota. Pokręcił głową, nie
patrząc na nią, i bardzo ostrożnie spróbował
wstać. Najpierw kucnął, dla nabrania równowagi, potem podniósł się powoli, jedną ręką uporczywie
pocierając skroń. Milczał. Wzrokiem objął po kolei fale obmywające brzeg plaży, drzewa, wysoką
trawę, horyzont w oddali, a w dużym oddaleniu wciąż płonące, rozrzucone szczątki samolotu.
- Udało nam się - mruknął niewyraźnie, a jego rysy ściągnęło nagłe przypomnienie. - Udało nam się...
- powtórzył.
Skye patrzyła ze zniecierpliwieniem, kiedy mężczyzna zaczął chodzić tam i z powrotem po piasku.
Wzdrygnęła się, gdy obrzucił ją badawczym wzrokiem i spytał:
- Jak długo byłem nieprzytomny?
Skye wahała się, zaskoczona rzeczowym pytaniem.
- Nie jestem pewna...
- W przybliżeniu - rzucił ze zniecierpliwieniem. - Godzinę? Dziesięć minut? Dziesięć sekund?
- Około dziesięciu minut - odparła Skye, mrużąc oczy ze złością. Cholera, ależ ten człowiek jest wrogo
nastawiony!
- Naprawdę niezły ze mnie pilot - powiedział ze zdumieniem i z dumą, co głęboko uraziło Skye.
Zachowywał się, jakby właśnie
wystąpił na pokazie lotniczym, a nie sprowadził ich na pustkowie. Nie była złośliwa z natury, jednak
czując, że jej cierpliwość się wyczerpała, zauważyła kąśliwie:
- Z tym bym polemizowała.
Spojrzał na nią, jakby chciał ją przewiercić wzrokiem na wylot.
- Muszę być w miarę przyzwoitym pilotem, droga pani, bo inaczej ten piasek, na którym usadziłaś
swój uroczy tyłeczek, byłby miejscem twojego ostatniego spoczynku.
Pod wpływem gniewu krew napłynęła Skye do twarzy, powstrzymała się jednak od repliki. Sugestia,
że pilot jest odpowiedzialny za katastrofę, była ciosem poniżej pasa, więc prawdopodobnie on miał
rację. Wróciły wspomnienia tych strasznych chwil, gdy Skye uświadomiła sobie, że samolot spada, i
dlatego ugryzła się w język. Mimo ograniczonej wiedzy na temat lotnictwa, zdawała sobie sprawę z
tego, że lądowanie na maleńkiej wysepce było naprawdę niebezpieczne i że życie zawdzięczają
niesamowitemu szczęściu i niewiarygodnym umiejętnościom pilota. Mało brakowało, żeby przed
uderzeniem w ziemię samolot zahaczył o drzewa i wtedy eksplodował. Tymczasem polana porośnięta
wysoką trawą złagodziła spadek maszyny, zanim wylądowała na piasku.
Zapadło milczenie. Pilot usiadł na tej samej kłodzie, o którą wcześniej nieszczęśliwie uderzył głową, i
oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach. Skye spojrzała w niebo i zauważyła z przerażeniem, że
niebo, jasne po deszczu, zaczyna ciemnieć. Co najwyżej trzy godziny dzieliły ich od zmierzchu.
Zerknęła na swojego towarzysza. Wciąż wpatrywał się w piach, pogrążony w zadumie.
- Co się stało? - zapytała. Słysząc, że jej głos brzmi piskliwie i nierówno, odchrząknęła i zaczęła
jeszcze raz: - Co się właściwie stało?
Po dłuższej chwili mężczyzna odwrócił się i obrzucił Skye nieprzyjaznym spojrzeniem.
- Co się miało stać? Wylądowałem awaryjnie. Samolot eksplodo wał. Życzysz sobie konkretów?
Proszę bardzo: dostaliśmy się między
krzyżujące się prądy a jakąś dziwaczną wichurę. Potem przestała działać hydraulika. Udało mi się
wysunąć podwozie ręcznie. - W jego oczach błysnęła pogarda. - Potem potknęłaś się na tych swoich
durnych obcasach, zmarnowałaś mnóstwo czasu, i jeszcze na dobitkę zaczęłaś się mądrzyć.
Skye żałowała, że nie może nim potrząsnąć i na niego nawrzesz-czeć. Uświadamiając sobie
daremność takiego działania - i szczerze wątpiąc, czy miałaby na to siłę, nakazała sobie spokój i
postanowiła zadać kolejne pytania.
- Wysłałeś sygnał SOS?
- Nie dałem rady. Były zakłócenia w falach radiowych.
- O Boże - wymamrotała z przerażeniem Skye. Zacisnęła powieki, próbując opanować falę strachu. -
Na pewno ktoś nas znajdzie. Gdy samolot nie zjawi się w bazie...
Mężczyzna bez słowa wzruszył ramionami i znów zapadło milczenie. Skye obserwowała go,
zdumiona, że on tak po prostu siedzi na kłodzie i ponuro wpatruje się w szczątki samolotu.
- Przestań! - krzyknęła.
Spojrzał na nią, zaskoczony, i naraz szczerze się roześmiał. Zdziwiła się, jakie ładne ma oczy, gdy
zapalają się w nich iskierki humoru.
- O co ci chodzi? - zapytał.
- Siedzisz sobie, jakby nigdy nic, a przecież noc zapada!
- Rozumiem, że powinienem coś robić?
- Oczywiście!
Odchylił się, siedząc na kłodzie i skrzyżował ramiona na piersi. Nie wydawał się przejęty sytuacją.
- Nie krępuj się. Skye zirytowała się.
- Co to znaczy?
- Rób to, co, twoim zdaniem, ja powinienem zrobić.
Skye wpatrywała się w niego najpierw zaszokowana, a potem tak wściekła, że miała ochotę sypnąć
mu piaskiem w twarz, żeby przestał się uśmiechać.
- Na twoim miejscu wziąłbym się w garść - powiedział, patrząc, jak jej dłonie zaciskają się w pięści. -
Typowa baba - dodał z niesmakiem. - Stoi taka w sali konferencyjnej i twierdzi, że dorównuje face-
tom, albo nawet jest od nich lepsza. Ale niech tylko znajdzie się na bezludnej wyspie, a natychmiast
oczekuje, że to mężczyzna powinien się wszystkim zająć.
Skye podniosła się, z trudem panując nad wściekłością.
- Widać jak na dłoni, że nie przepadasz za kobietami Czy to w sali konferencyjnej, czy gdziekolwiek
indziej. Twoja rzecz. Nie masz jednak prawa wyładowywać się na mnie. Jedynym moim błędem jest
to, że cię ocuciłam. Znajdę sobie miejsce na tej wyspie i bardzo chętnie zwolnię cię z wszelkiej
odpowiedzialności. Tylko kiedy ktoś przybędzie z pomocą, wspomnij łaskawie, że utknęła tu jeszcze
jedna osoba. Chyba nie wymagam za wiele. Tak się spieszyła, żeby odejść, zanim rozpłacze się ze
złości, że całkiem zapomniała o skręconej kostce. W rezultacie udało jej się zrobić jeden energiczny
krok, po czym potknęła się i wylądowała jak długa na piasku. Zanim zdołała wstać, on już był przy
niej i pomagał jej, mimo że wściekle go odpychała.
- Hej! - Zaśmiał się. - Spokojnie!
Nie przestawała z nim walczyć, ale w końcu przygarnął ją do siebie i uwięził w mocnym uścisku.
Czubkiem głowy sięgała mu zaledwie do brody. Przed oczami miała jego opalony i porośnięty
brązowymi włosami tors widoczny w rozcięciu białej koszuli, którą nosił pod marynarką.
- Przepraszam, naprawdę przepraszam - łagodził.
Wściekłość opuściła Skye i w końcu rozluźniła się w jego ramionach. A tak właściwie, to co by
zrobiła, gdyby pozwolił jej odejść, zastanawiała się ponuro. Czy przeżycie musiałaby zawdzięczać
wyłącznie swojemu zdrowemu rozsądkowi?
Poczuła, że masuje jej kark automatycznymi ruchami, jak pewnie wiele razy wcześniej innym
kobietom.
- Tylko dlatego, że zrzędziłaś jak jakaś zołza, a mnie ta sytuacja wcale nie podoba się ani trochę
bardziej niż tobie.
- Nie zrzędzę jak zołza! - zaprotestowała Skye. Odepchnęła go i odzyskała trochę godności. Jego
bliskość działała uspokajająco, pomyślała przelotnie, jednak nie chciała ani bliskości, ani jego
samego. W momencie słabości uznała, że byłoby miło przyznać się, iż należy do słabej płci, i
całkowicie zdać się na niego. Co też przyszło jej do głowy? Przecież to cynik i szowinista, a ona nie
jest słaba. Chociaż to fakt, że wcześniej nie czuła przemożnej chęci, żeby się oprzeć na męskim
ramieniu.
- No dobra, Kyle...
- Skąd znasz moje imię? - zapytał ostro, patrząc na nią podejrzliwie.
- To żadna tajemnica, Sherlocku. - Skye wskazała złote skrzydła przypięte do kieszeni jego marynarki,
które podczas ich szarpaniny zadrapały jej lekko policzek. - Umiem czytać.
Skrzywił się, zerknąwszy na skrzydła, a potem znowu na Skye.
- Aha - skwitował krótko.
Ciekawe, pomyślała Skye, że wzbudziłam jego podejrzliwość, gdy zwróciłam się do niego po imieniu.
Całe jego zachowanie wydawało się dziwne: w jednej chwili traktował ją łagodnie jak dziecko, a w na-
stępnej, jakby była Matą Hari. W gruncie rzeczy nie obchodziły jej problemy jego przeszłości - on w
ogóle jej nie obchodził. Istotne było to, że oboje byli w niezłych tarapatach.
- Cóż - mruknął, poklepał ją po policzku i nagle wrócił mu dobry nastrój. - Zobaczmy, co tu mamy -
Pogrzebał w kieszeniach i wyjął scyzoryk, drobne monety z różnych krajów, jednorazową zapalniczkę
i paczkę marlboro. Podszedł do kłody, usiadł i w zamyśleniu zapalił papierosa. Patrzył, jak dym się
rozwiewa, po czym przeniósł wzrok na paczkę papierosów, którą trzymał w dłoni. - Będzie ciężko, jak
się skończą - stwierdził z żalem, co, mimo okoliczności, rozśmieszyło Skye. Dźwięk jej śmiechu
chyba przywrócił go do rzeczywistości, bo wyciągnął papierosy w jej stronę. - Przepraszam, zdaje się,
że nie utknęłaś na wyspie z sir Galahadem...
Skye pokręciła przecząco głową.
- Dzięki. Na pewno się ucieszysz, bo nie palę. Może nie powinnam ci tego mówić, ponieważ okropnie
się zachowywałeś, ale mam cały karton angielskich papierosów.
- Dopiero co powiedziałaś, że nie palisz.
- Bo tak jest.
Wzrok Kylea padł na misterny pierścionek ze szmaragdem, który Skye nosiła na serdecznym palcu
lewej ręki. Czy ten olśniewający klejnot był symbolem małżeństwa? Tego nie potrafił stwierdzić.
- Dla mężusia? - rzucił.
Skye nie miała ochoty omawiać swojego życia osobistego.
- Dla znajomego. Wzruszył ramionami.
- Dzięki. Co jeszcze masz w tej cudownej torbie?
- Parę zestawów upominkowych: burgund, ser i krakersy. Poza tym dwie butelki rumu domowej
roboty i - co za absurd, jak mogłam pomyśleć, że takie rzeczy mogą się przydać - zestaw do szycia z
dobrymi nożyczkami, kilka metrów włóczki, wodę mineralną i jeszcze jeden zestaw z małymi cęgami
i śrubokrętem. - Gdy uniósł brwi, wyjaśniła: - Projektuję biżuterię.
- Pamiętliwa jesteś, co? - zapytał kpiąco, podczas gdy Skye milczała. Teraz już się pilnowała przy
nim. - No dobra - ciągnął - przepraszam, że czepiałem się torby i tych twoich groteskowych butów. Je-
stem pełen podziwu, że dałaś radę unieść tę ciężką torbę. Możemy przestać się sprzeczać?
- To mogę - odparła gładko Skye. - Obawiam się jednak, że nie potrafię zmienić swojej płci.
- Po prostu niech nam nie przeszkadza.
Słowo „płeć" przypomniało jej o czymś innym. Gwałtownie sięgnęła po torbę. Widząc jego pytający
wzrok, wyjaśniła:
- Mam tu gdzieś torebkę...
- Jasne! - wykrzyknął. - Powinienem był wiedzieć, że skoro się nie zatrzymaliśmy, żeby jej poszukać,
to musiałaś ją schować. Przecież nie możemy zacząć szkoły przetrwania bez torebki!
Rzuciła mu zjadliwe spojrzenie.
- Torebka jest mała. Wkładam ją do dużej torby, żeby było mniej do niesienia.
- Ale na całą resztę potrzebujesz muła!
- Och, zamknij się! - zezłościła się Skye. - Mogę przypadkiem mieć w niej coś, co nam się przyda.
- Niewykluczone - zgodził się szybko i sięgnął po niewielką skórzaną torebkę, gdy Skye wyjęła ją z
większej torby
- Halo! - zaprotestowała. - To moje! Opuścił rękę, ale polecił:
- Otwórz.
Dlaczego poczuła się tak, jakby Kyle zażądał, żeby się obnażyła? W torebce nie umieściła przedmiotu,
którego przeznaczenia by nie znał, ale to były jej rzeczy osobiste, będące częścią jej codziennego
życia. Niestety on nigdy nie zrozumie jej uczuć. Tylko się zniecierpliwi, że to kolejne „babskie"
sentymenty Z westchnieniem wyrzuciła przedmioty na rozłożoną większą torbę, a Kyle zaczął w nich
grzebać.
- Portfel, notes z adresami, chusteczka - o kurczę, z monogramem - puderniczka, szminka - a to?
- Tusz do rzęs.
- Super, na pewno bardzo nam pomoże.
- Ty też nie bardzo miałeś się czym pochwalić.
- Paszport, kosmetyki, długopis, jeszcze więcej kosmetyków do makijażu, grzebień, klucze, bloczek
do notatek, jeszcze trochę kosmetyków. ..
- Przestań wreszcie! - zażądała z rozdrażnieniem Skye. - To tylko cienie, róż i konturówka. Tó
wszystko. Nie podobało jej się, kiedy uniósł z rozbawieniem brew, ale już się nie odzywała, gdy
kontynuował: - Kolejny długopis, ołówek, znaczki pocztowe, tampon - ach, „te dni", co? To by
wyjaśniało, czemu jesteś taka jędzowata.
- Nie jestem jędzowata! - Skye czym prędzej zabierała mu swoje rzeczy. - I nie mam „tych dni" -
dodała. Nie wiedziała, po
co się tłumaczy, bo nic mu do tego. Tyle że nastawienie uzależniające zachowanie kobiety od stanu jej
hormonów bardzo ją zdenerwowało. - Wystarczy tych oględzin! - dodała, zgarniając pozostałe
przedmioty.
- Zaczekaj! - odsunął jej rękę. - O, to może się przydać - zauważył, biorąc do ręki pilnik do paznokci.
- Jasne. Przepiłujemy kraty naszej celi. Spojrzenie, które jej rzucił, wyrażało zniecierpliwienie.
- Jeszcze nie jestem pewien, co będziemy piłować, ale każde ostre narzędzie się przyda.
To niesamowite, pomyślała Skye, zaledwie przed godziną leniwie opiłowywałam nadłamany
paznokieć. Jak wiele może się wydarzyć w krótkim czasie! Zwyczajny pilnik do paznokci nagle stał
się „narzędziem", które może ułatwić przetrwanie.
Kyle obracał pilnik w dłoni, po czym schował go do kieszeni. Skye zatrzasnęła torebkę i włożyła z
powrotem do płóciennej torby, obserwując Kyle a. Zadała sobie w duchu pytanie, czy on wierzy
samemu sobie. Odchrząknęła i przerwała panujące milczenie:
- Nie wiesz przypadkiem, gdzie jesteśmy?
- Tak się składa, że wiem.
- Tak? - spytała z nadzieją, choć uniosła sceptycznie brew. Widząc wyraz jej twarzy, zaśmiał się
lekko, bez zniecierpliwienia.
- Przestań drwić, a zaryzykuję pewne stwierdzenie. Jesteśmy na Pacyfiku...
- To faktycznie wiele mi mówi!
- Słuchaj dalej.
- Proszę - mruknęła. -1 przepraszam.
- Moim zdaniem, znajdujemy się na wschód od wyspy Pitcairn Island i na południe od Tahiti.
Skye czekała na dalszy ciąg. Gdy nie nastąpił, spytała:
- To wszystko?
- Pytałaś, czy wiem, gdzie jesteśmy.
- Chciałam się dowiedzieć, co to za wyspa.
- Droga pani - odparł, znowu zniecierpliwiony - Wątpię, żeby ta wyspa miała nazwę, czy by
kiedykolwiek została naniesiona na mapę. Znaleźliśmy się na niewielkim atolu - wysepce
wulkanicznej obrośniętej koralem. Na oceanie są tysiące takich wysepek, a poza tym nie zapominaj,
że Pacyfik zajmuje jedną trzecią powierzchni Ziemi...
- O mój Boże! - przerwała mu Skye. - To znaczy, że...
- To nie znaczy, że nikt nas nie odszuka - przerwał jej Kyle. -Chociaż mało prawdopodobne, że ktoś
widział eksplozję, więc to może trochę potrwać. W wyniku huraganu zboczyliśmy z kursu, a poza
tym, jak już mówiłem, poszukiwania będą utrudnione, bo trzeba prze być tysiące mil morskich.
Zrozpaczona Skye zaatakowała go:
- Do diabła z tobą! Jesteś pilotem! A twoja firma, Executive World Charters, miała świadczyć
niezawodne usługi! Nie powinieneś umieć sobie jakoś poradzić? Dlaczego nie wziąłeś rac? Czemu nie
ma jakiejś procedury? Czegokolwiek? - Coraz bardziej się nakręcała, atakowała go, żałując, że nie
może mu wyrządzić fizycznej krzywdy. Nagle uzmysłowiła sobie, że on miał rację - zachowuje się jak
zołza. Próba zwalenia na niego winy była bezsensowna. W końcu Skye osunęła się na piasek i zwiesiła
głowę. - Przepraszam.
Położył jej dłoń na głowie.
- Ja też przepraszam - powiedział Kyle. Wprawdzie Skye nie płakała, ale on nie powinien zbyt długo
być delikatny. Gniew to najlepsza emocja, jeśli chce się przetrwać. - Należało zabrać race -przyznał i
postanowił nie tłumaczyć Skye, że i tak by się nie przydały, bo w tych stronach samoloty latały
stosunkowo rzadko. Delikatnie podniósł ją za ramiona. - Wiedziałem, że samolot wybuchnie, i mog-
łem myśleć tylko o tym, żeby nas stamtąd wydostać. - Zostawił ją przy kłodzie i pogwizdując, poszedł
w kierunku pobliskiej kępy wysokiej trawy.
Skye patrzyła za nim z niedowierzaniem.
- Dokąd idziesz?
- Coś zrobić! - odkrzyknął. - Za chwilę będzie ciemno!
Widziała to, niestety aż za dobrze. Na wyspie dla bogatych turystów mógł to być piękny zmierzch -
niebo stało się różowe i szkarłatne, woda przybierała barwę głębokiego indygo, a fala delikatnie ob-
mywała brzeg. Tyle że to nie była wyspa z luksusowym hotelem, do którego można by wrócić.
- Poczekaj! - zawołała za nim Skye. - Idę z tobą!
Kyle zatrzymał się i odwrócił. Nagle zdała sobie sprawę, że to bardzo atrakcyjny mężczyzna, gdy spod
gęstych rzęs rzucił jej spojrzenie pełne przekory
- Mam szczerą nadzieję, że się na coś przydasz! - zawołał ze śmiechem, pokazując zdumiewająco
białe zęby. - Bez urazy, ale w tej sytuacji raczej nie obronisz się pięknym wyglądem.
- Dzięki - mruknęła Skye, świadoma, że on ma rację. Odprasowany kostium, w którym rozpoczęła
dzień, był przemoczony, a schnąc, wyglądał fatalnie. Potargane włosy wciąż kleiły jej się do twarzy.
Czuła się też wprost oblepiona piaskiem. - Sam nie wyglądasz jak Casanovą - odgryzła się i ruszyła za
Kyleem.
Nie uszła daleko. Chociaż stąpała ostrożnie i częściowo skakała, zwichnięta kostka odmówiła
posłuszeństwa po trzecim kroku.
- Daj spokój! - poradził. - Zostań tu. Znajdę ci coś do roboty.
- Nie! - zaprotestowała Skye. - Idź wolniej, a dam radę.
- Nie chcesz zostać sama, co?
- Nie bądź śmieszny! - burknęła, oburzona. - Zamierzam udowodnić, że mogę...
- Ze co możesz? Zmusić mnie, żebym szedł wolniej? - Kyle ruszył w kierunku Skye i zatrzymał się
jakieś pół metra od niej.
- Nie! - zaprotestowała Skye, ale on bynajmniej nie łagodnie pchnął ją na kłodę. Gdy przymierzała się,
żeby ostro zaprotestować, ukląkł przed nią na jedno kolano i delikatnie obmacał kostkę. -Na szczęście
jest tylko skręcona - rzekł, postawił jej stopę na piasku i wstał.
Skye była zaskoczona gwałtownością, z którą nagle zaatakował jej pantofle.
- Pieprzone obcasy! - syknął z obrzydzeniem, ciskając buty w morskie fale.
- Dlaczego to zrobiłeś? - zaprotestowała Skye. - Teraz nie mam nic.
- Tylko tego mi potrzeba, żebyś skręciła drugą kostkę. Wtedy byłabyś kompletnie bezużyteczna!
- Jak na razie - odezwała się Skye, podejrzanie spokojnym tonem - wydaje mi się, że oboje okazaliśmy
się bezużyteczni. Kyle nie zareagował na jej uwagę i wstał.
- Zaraz wrócę.
- Powiedziałam ci - powtórzyła z uporem Skye - że idę z tobą. W jego oczach ukazał się znowu ten
błysk uśmiechu.
- Najwyraźniej droga pani boi się ciemności.
- Nie mów głupstw! - zirytowała się Skye. - Nie boję się ciemności, odkąd skończyłam dwa lata. Poza
tym - podniosła się ostrożnie, aby udowodnić, że może wstać i kuśtykać - chciałabym, żebyś przestał
się do mnie zwracać protekcjonalnym tonem. Tak się składa, że mam imię i lubię, gdy się go używa w
rozmowie ze mną.
- Ach, jak mi przykro! - zadrwił. - Jak się nazywasz?
- Skye. Skye Delaney.
Kyle wyciągnął opaloną dłoń.
- Bardzo mi miło panią poznać, pani Delaney.
Uściśnięcie mu ręki okazało się poważnym błędem. Gdy tylko jej smukłe palce znalazły się w jego
dłoni, nachylił się, złapał ją ramieniem w talii i przerzucił sobie przez ramię niczym worek
ziemniaków. - Co, do jasnej... - Nie dokończyła, bo przy jego pierwszym energicznym kroku uderzyła
brodą w jego plecy. Wściekła, podparła się dla równowagi łokciami, po czym zażądała wyjaśnień. -
Co to ma znaczyć? - Upierasz się, że chcesz mi towarzyszyć. Jeśli będziesz kuśtykać, nie dojdziemy
nigdzie do rana, więc jeśli nie chcesz zostać, to nie ma innego sposobu.
To rzeczywiście sensowne, przyznała z niechęcią Skye. Podparła brodę rękami, a łokcie wparła w
plecy Kyle a, tak by złagodzić wstrząsy przy każdym jego długim kroku.
- Super! Co za cudowny dzień! Nie dość, że wylądowałam po ka tastrofie samolotowej na nieznanej
wysepce, to jeszcze na dodatek z jakimś cholernym neandertalczykiem!
- Neandertalczykiem? - powtórzył ze śmiechem Kyle. - Uważaj, żebym nie zaczął rozwiązywać
naszych konfliktów tradycyjną bronią ludzi jaskiniowych, czyli maczugą.
- Och, zamknij się! - burknęła Skye. Mocniej wbiła mu łokcie w plecy, na co Kyle zareagował
kolejnym wybuchem śmiechu. Sekundę później przeskoczył jakąś przeszkodę, w wyniku czego obiła
sobie brodę o jego umięśnione plecy
- Hej!
- Ach. Jak mi przykro.
- Akurat! A w ogóle, to dokąd idziemy?
- Poszukać czegoś, z czego można sklecić szałas. Lubię deszcz, ale wolę spać pod dachem. Poza tym
trzeba zgromadzić drewno na ogni sko, żeby móc w razie czego wezwać pomoc, a także - głos mu spo-
ważniał - potrzebujemy wody. Naszym największym problemem, jeśli zostaniemy tu przez jakiś czas,
będzie brak wody pitnej. Miejmy nadzieję, że gdzieś zebrała się woda deszczowa, bo raczej nie
natrafimy na żadne jezioro ani strumień. Twój ser i krakersy wystarczą jako przekąska na dziś wieczór
- możemy się też wstawić rumem - lecz jutro trzeba będzie poszukać czegoś jadalnego...
Mówił dalej, ale Skye przestała słuchać. Kilka godzin wcześniej jej umysł zaprzątało spotkanie
biznesowe w Buenos Aires. Nie myślała o detalach codziennego życia. Szklanka wody to było coś, o
co prosiło się kelnera, gdy miało się dość wina. Deszcz - coś, co się zdarzało podobnie jak śnieg...
To niewiarygodne, uznała, jak szybko i diametralnie zwykła egzystencja może się zmienić.
2
Ogień buzował pomarańczowym blaskiem na tle bezkresnej czerni nocy. Nie pokazały się nawet
gwiazdy
- Nieźle - przyznała Skye.
- Byłem kiedyś skautem - rzekł zwięźle Kyle, obserwując płomienie. Spojrzał na niezbyt imponującą
konstrukcję, którą sklecił ze ściętych wierzchołków drzew i pierzastych liści palm, których na wyspie
nie brakowało. Użył scyzoryka i nożyczek Skye oraz pnączy i liści palmowych do wiązania
ponacinanych gałęzi. Zadanie nie było łatwe, ale się udało. Szałas stał mocno, osadzony w piachu w
odpowiedniej odległości od morza, żeby nie dosięgły go fale przypływu.
- Nie wybraliby go do magazynu „Dom i ogród" - powiedziała ze śmiechem Skye - ale będzie nam
sucho.
- Cieszę się, że ci się podoba, droga pani - odparł żartobliwie Kyle. Spojrzał na Skye, która siedziała
po turecku przy ognisku. Dziewczyna z magazynu dla panów? Nie, na to była zbyt niska, ale gęste
miodowozłote włosy, które zdążyły wyschnąć, oraz kuszące topazowe oczy o migdałowym kształcie,
błyszczące w świetle ogniska, sprawiały, że była całkiem pociągająca. Gdy ją wcześniej niósł, nie
zwrócił na to uwagi, teraz jednak uświadomił sobie, że Skye jest wyjątkowo zgrabna, zaokrąglona
dokładnie tam, gdzie trzeba.
Nagle ogarnęło go silne pożądanie. Zdziwiony, uznał, że to sprawa szczególnych okoliczności i tego
dzikiego i egzotycznego miejsca. Zastanawiał się, jak zareagowałaby jego ponętna współtowarzyszka
niedoli, gdyby posłuchał instynktu i wziął ją nagle i gwałtownie w ramiona. Pewnie byłaby oburzona.
Po pierwsze, nie wyglądało na to, żeby darzyła go szczególną sympatią. Nie wiedzieć czemu traktuje
ją szorstko, to prawda, ale na swój sposób stara się ją chronić. I nie jest barbarzyńcą. Mężczyzna nie
rzuca się na kobietę tylko dlatego, że miała pecha
wylądować z nim na bezludnej wyspie. Wciąż nie wiedział, jaki jest jej stan cywilny, choć nazwisko
brzmiało znajomo. Powinien był sprawdzić, kogo zabiera na pokład, gdy postanowił, że sam będzie
pilotował samolot, pomyślał. Był jednak zbyt zaabsorbowany własnymi problemami, jak najszybciej
chciał się znaleźć w domu i odzyskać wolność.
Zwrócił się więc do tej dziewczyny z szerokim uśmiechem, aby nie odgadła, o czym rozmyślał. Do tej
kobiety, poprawił sam siebie. Była zbyt pewna siebie i bystra, żeby ją lekceważyć, mimo że głową
ledwie sięgała do jego brody.
- Hej, księżno - rzucił z oschłym tonem. - Wykazałem się jako facet, jeśli chodzi o ognisko i szałas.
Może razem zrobimy jakąś kolację?
Skye zerknęła na niego spod rzęs i, choć z trudem, podniosła się na nogi. Kostka przestawała boleć,
jednak wciąż trzeba było oszczędzać lewą stopę.
- Może sobie nie przypominasz - przypomniała mu chłodno - ale splatałam liście palmowe!
- Przypominam sobie. Po tym, jak coś upichcisz, sam sobie nałożę ser na krakersy. A jak będziesz
bardzo miła, rozłupię dla ciebie kokos -odparł z przekąsem.
Posłała mu lodowate spojrzenie. Łatwo było sobie wyobrazić, że potrafi być ostra w interesach...
Pochylił głowę, bo poczuł, że na usta wypełza mu krzywy uśmieszek. Mimo powagi ich sytuacji,
dostrzegł ironię losu. Osoba tak niezależna jak Skye pewnie nigdy nie prosi o radę lub pomoc, tylko
arbitralnie podejmuje decyzje. Najwyraźniej była na tyle zamożna, że przyzwyczaiła się do obsługi,
teraz jednak była zdana na niego, czy jej się to podobało, czy nie.
Punkt dla ruchu wyzwolenia facetów! - pomyślał z humorem, ale zaraz skrzywił się z dezaprobatą. Nie
mógł zrozumieć, dlaczego bez przerwy się z nią droczy - przecież nic do niej nie miał. Poza tym,
szczerze mówiąc, imponowały mu kobiety zaradne i inteligentne, które odnosiły sukcesy w świecie
biznesu.
Kyle zajął jej miejsce przy ogniu. Czy Skye wie, kim on jest? - zastanawiał się. Albo nie wiedziała,
albo jej to nie obchodziło lub była
świetną aktorką. Nie brakowało mu pewności siebie, przeciwnie, ale był człowiekiem praktycznym.
Często zdumiewały go kobiety, którym udało się go zdobyć - bo zwykle doskonale zdawały sobie
sprawę z tego, że nie może im zbyt wiele zaoferować.
Związki uczuciowe się do tego przyczyniły, że był cynikiem. Nie miał jednak skłonności do oceniania
czy wręcz potępiania kogoś, gdy znał go bardzo krótko.
Nagle na jego kolanach wylądowało pudełko krakersów.
- Myślisz, że potrafisz sam położyć plasterek sera? - zapytała ironicznie Skye, siadając obok Kyle a. -
Co pijemy?
- Nie wiem, jak tobie, ale mnie dobrze zrobiłoby parę łyków rumu. Podała mu butelkę, którą wcześniej
otworzyła.
- Zapomniałaś o kieliszkach, moja droga.
- Przepraszam. Jak mogłam? - Skye podniosła się, żeby wrócić do szałasu i wziąć z niego „kieliszki" -
tykwy, które wydrążył Kyle w rozłupanym kokosie. - Coś jeszcze, kochanie?
- Uhm, jeszcze stek, gruby na jakieś pięć centymetrów i średnio wysmażony.
- Chyba będziesz musiał się zadowolić bananami albo kokosami.
- Dziś wieczorem pewnie tak - odpowiedział Kyle, wpychając sobie do ust krakersa. - Nie jesteś
przypadkiem mistrzynią w łowieniu ryb?
- Obawiam się, że nie. A ty?
- Jutro się przekonam. Niech mi pani opowie o swojej pracy, pani Delaney.
- Nie ma specjalnie o czym. Jestem projektantką biżuterii. Zaczynałam od ubrań i ciągle je jeszcze, od
czasu do czasu, projektuję, zwłaszcza stroje wieczorowe. Jednak głównie zajmuję się biżuterią.
Kyle nagle uświadomił sobie, dlaczego nazwisko „Delaney" wydało mu się znajome. Skye była
bohaterką co najmniej dziesięciu artykułów. Nie była przeciętną projektantką, ale królową
współczesnej mody Często biżuterię projektowała specjalnie dowytwornych strojów własnego
pomysłu. Miała pecha trafić na okładki wielu plotkarskich
Graham Heather Noc, morze i gwiazdy Sky Delaney wraca z podróży służbowej. Samolot, który pilotuje Kyle Jagger, ulega katastrofie. Szczęście ich nie opuszcza, obojgu udaje się przeżyć wypadek. Uwięzieni na bezludnej wyspie budują prowizoryczny dom i nawiązują namiętny romans.Sky jest niezależną kobietą sukcesu, projektantką mody, na którą w domu czeka narzeczony. Kyle to zabójczo przystojny właściciel linii lotniczej i bezwzględny rekin biznesu o wątpliwej reputacji playboya, którego żona z ukochanym synkiem została w Kalifornii. Raz wyniosły i apodyktyczny, innym razem - czuły i namiętny, był wszystkim, czym Sky pogardzała i czego pragnęła w mężczyźnie. Czy na idyllicznej wyspie spotkała mężczyznę swojego życia? Czy nadejście pomocy i powrót do rzeczywistości będą oznaczać rozstanie na zawsze? A może miłość, która rozkwitła w raju, przyniesie radość i szczęście dwóm stęsknionym sercom?
Prolog 4 czerwca, Południowy Pacyfik Na tle gęstej zieleni i brązowych skał wyspy unosiło się stadko mew, prowadząc wrzaskliwe rozmowy. Piaszczystą plażę paliło słońce; przestraszony krab uciekał komicznym kroczkiem. Nagle ptaki umilkły. Drzewami poruszył lekki wietrzyk, ale on też ucichł. Dał się słyszeć warkot, lecz naraz silnik zakaszlał i zgasł, wydając przerażający dźwięk. Błogą ciszę zakłócił huk, a z nieba srebrnym zygzakiem, wśród płomieni i kłębów dymu, spadł samolot. Uderzył w ziemię ze straszliwą siłą, ścinając wierzchołki drzew, i znieruchomiał. Gąszcz wysokiej trawy zamortyzował upadek samolotu, ale i tak niebezpiecznie przechylony przejechał po plaży Mimo to się nie rozpadł. Kyle Jagger stracił kilka cennych sekund, wpatrując się przed siebie. Trząsł się. Pot spływał mu po ciele, najpierw gorący, potem zimny i lepki, serce biło szaleńczo. Tak długo wstrzymywał oddech, że teraz się zachłystywał. Udało się! Posadził samolot na przekór kapryśnym wiatrom na Południowym Pacyfiku, mimo awarii hydrauliki, która mogła doprowadzić do tragedii. Nagle zamroczenie wypadkiem ustąpiło i Kyle poczuł zapach oleju hydraulicznego. Musi wyciekać do wnętrza samolotu... Niewiele myśląc, szarpnięciem uwolnił się od pasa, którym był przypięty, i zaczął się przedzierać przez ciasne wnętrze, żeby odszukać jedynego pasażera. To kobieta, przypomniał sobie, i w tej chwili na pewno nieprzytomna. Miejmy nadzieję, że tylko nieprzytomna. Okazało się, że jej twarz skrywa szerokie rondo beżowego kapelusza; głowa opadła w przód.
Kyle przycisnął palce do szyi kobiety, żeby sprawdzić puls. Bił! Prędko odpiął jej pas i podniósł zaskakująco lekkie ciało, mimo woli rejestrując, jakie jest drobne. Kobieta mogła mieć zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Musiał wydostać ich oboje z samolotu. Minęło dopiero kilka sekund, odkąd maszyna, drgając, znieruchomiała na plaży, a wydawało się, że to cała wieczność. Nagle kobieta się ocknęła. Gęste złotawe rzęsy uniosły się i ukazały przerażone topazowe oczy Kocie oczy, pomyślał przelotnie Kyle, lekko skośne. Spojrzała na niego i krzyknęła przeraźliwie. Przerzucił ją sobie na jedno ramię i uderzył ją mocno w twarz, bojąc się, że przez jej szamotaninę zginą oboje. - Przestań! - wykrzyknął. - Samolot może wybuchnąć! W jednej chwili panika w jej oczach zniknęła i zastąpiło ją zrozumienie. Uspokoiła się. - Niech pan mnie puści! - zażądała. - Nic mi nie jest. - Jak pani chce. - Kyle postawił ją na obutych w szpilki stopach i natychmiast rzucił się, napierając dłońmi i umięśnionymi ramionami na drzwi. Zacięły się przy lądowaniu i nie chciały ustąpić. Kyle nie tracił czasu na daremny wysiłek. Znalazł wyjście awaryjne nad skrzydłem, z najwyższą irytacją rejestrując, że elegancka pasażerka szuka czegoś po omacku obok swego fotela. - Co pani robi, do cholery?! - zawołał, zdumiony, że w obliczu śmiertelnego zagrożenia szuka jakichś osobistych drobiazgów. - Moja torba - poinformowała go zwięźle, zakładając długi pasek na ramię. - Tak to jest z babami - mruknął pod nosem Kyle i zabrał się do otwierania siłą drzwi awaryjnych. Gdy wreszcie puściły, wyczołgał się na skrzydło i zeskoczył na ziemię. - Już ją znalazłam. - Kobieta stanęła na skrzydle. Wbiła w niego topazowe oczy o zdumiewająco agresywnie ostrym spojrzeniu, jak na delikatną istotę. - Zabrało mi to mniej czasu niż panu psioczenie! - Zamknij się i skacz! - rozkazał Kyle i gdy go posłuchała, złapał jej szczupłe ciało, po czym chwycił ją za przegub. - A teraz, droga pani, wiejmy co sił w nogach.
Zaczęli biec po plaży, myśląc już tylko o tym, żeby przeżyć. Nagle kobieta krzyknęła z bólu i upadła na piasek, pociągnąwszy Kylea w tył. Spostrzegł, że skręciła kostkę. - Kretynka! - mruknął pod nosem, wiedząc, że nie może poświęcić ani sekundy więcej na okazywanie wściekłości. - Durne szpilki. -Zmełł w ustach przekleństwa i wziął na ręce uprzykrzoną pasażerkę -i oczywiście tę cholerną torbę. - Przepraszam! - syknęła, zmuszona objąć go ramionami za szyję. Przelotnie spojrzała na niego kocimi oczami, w których teraz dominowało upokorzenie. - Nie planowałam udziału w katastrofie samolotu -dodała ze złością. Kyle zaczął biec, a jej kapelusz spadł z głowy; kaskada miodowo-blond włosów oplątała mu się wokół ramion i poczuł ich jedwabisty dotyk na policzkach. - Ta cholerna torba waży chyba z tonę! - wykrzyknął, mimo że z trudem łapał oddech. Torba, którą z taką determinacją kobieta ściskała, była ciężka; płuca bolały go z wysiłku, nogi miał jak z ołowiu. Dzięki Bogu, pomyślał, że nie przyszło jej do głowy, by ratować resztę bagażu. Nie odpowiedziała mu, a on rozsądnie postanowił więcej nie marnować sił. Skupił się na zwiększeniu dystansu między nimi a rozbitym samolotem. Przeczuwał, że samolot wybuchnie - i wiedział, że trzeba się spieszyć. Gdy nastąpiła eksplozja, wydawało mu się, że ziemia rozpadła się na kawałki. Ogień wystrzelił w niebo z oślepiającą jasnością; huk był ogłuszający Gryzący dym zasłonił widoczność. Kyle nie dotarł tak daleko, jak chciał. Fala gorąca, niczym ręka olbrzyma, chwyciła go od tyłu i uniosła bez wysiłku. Poszybowali w powietrzu. Reakcja Kyle a była instynktowna. Wykręcił ciało jak tylko mógł, żeby chronić kruchą istotę, którą trzymał w ramionach. W konsekwencji to on wylądował na
piasku, uderzając głową o kłodę, którą morze wyrzuciło na plażę. Jego ciało zamortyzowało upadek kobiety, jednak uderzenie pozbawiło ją tchu. Obojgu zrobiło się ciemno przed oczami. A wtedy natura postanowiła interweniować i oczyścić się z dymu i ognia. Zaczęło padać.
1 Skye Delaney jęknęła, gdy pierwsze krople deszczu pociekły z jej włosów na czoło. Uniosła w zamroczeniu głowę, mrugając powiekami, żeby oprzytomnieć. Nagle wydarzenia ostatnich kilku minut - chyba mniej niż pięciu! - stanęły jej przed oczami. Ogarnęła ją panika, a ciało przeszył dreszcz przerażenia. Samolot się rozbił, ale, o Boże, ona wciąż żyje! Skye uświadomiła sobie, że kurczowo ściska w palcach jakiś materiał. Spojrzała w dół - to była dwurzędowa granatowa marynarka mężczyzny, który ją uratował. Był nieuprzejmy i apodyktyczny, ale silny, zręczny i bystry. Przygryzła dolną wargę, żeby się nie rozpłakać. Uświadomiła sobie coś jeszcze. Nie tylko żyła, lecz była też cała i zdrowa, bo mężczyzna osłonił ją własnym ciałem. Wciąż obejmował ją bezwładnymi ramionami, a ona leżała na nim. Wydawał się olbrzymem. Miał zamknięte oczy Lśniące kasztanowe włosy opadały w nieładzie na opalone czoło, które przybrało niepokojąco szarą barwę. Skye mimowolnie zarejestrowała rysy jego twarzy: wysokie kości policzkowe, ciemne łuki brwi, długi, prosty nos, pełne i o ładnym kształcie wargi, wydatna szczęka. Uszła z życiem z katastrofy, przeżyła wybuch, i co robiła? Wpatrywała się w drobne zmarszczki mimiczne wokół zamkniętych oczu mężczyzny i w zmysłowe usta. Otrząsnęła się i zapytała samą siebie, co, u diabła, wyrabia. Przecież on może być... - Nie! - powiedziała na głos. - O Boże - zaczęła się modlić, unosząc mokrą, oblepioną włosami twarz ku niebu. - Proszę, żeby nic mu się nie stało! Stoczyła się z mężczyzny Łzy ciekły jej po policzkach i mieszały się z kroplami deszczu. Przysiadła na piętach, wsunęła palce pod
marynarkę i ostrożnie dotknęła piersi swojego wybawiciela, nie przerywając cichych modłów. Ogarnęła ją niewymowna ulga, gdy przez cienki materiał jego koszuli wyczuła, że oddycha. Żyje! Gorączkowo chwyciła jego przegub, żeby sprawdzić puls -był regularny Krew krążyła w ciele mężczyzny w odpowiednim rytmie, stwierdziła z radością Skye. Co teraz? Jej wiedza na temat pierwszej pomocy była żałośnie mała. Skoro mężczyzna stracił przytomność w efekcie wybuchu, dlaczego nie ocknął się, gdy zaczął padać deszcz? Dotknęła ostrożnie jego policzka, ale nie było żadnej reakcji. Zaczęła przeklinać się za swoją głupotę i bezradność. To straszne, być tak bezużyteczną! - uznała Skye. Opanuj się, nakazała sobie. Sięgnęła po torbę, którą z taką determinacją wyniosła z samolotu. Delikatnie uniosła głowę mężczyzny i dopiero wówczas dostrzegła nierówne krawędzie leżącej obok kłody. Gdy wsunęła palce pod jego kark, poczuła lepkość krwi. Wydała głośny, żałosny jęk, zaraz zagłuszony przez wiatr i deszcz. Dlaczego nie jestem jedną z tych osób, które w sytuacjach kryzysowych stają na wysokości zadania?, biadoliła w duchu. Deszcz raptownie ustał, jakby ktoś zakręcił kurek. Kawałek dalej poskręcane fragmenty tego, co kiedyś było samolotem, wciąż płonęły, ale ogień nie sięgał już nieba. Płomienie, zdawałoby się, jakby nasycone i zadowolone z dokonanego dzieła zniszczenia, pełzały po szczątkach maszyny. Skye zmobilizowała resztki sił i wzięła się w garść. Bardzo ostrożnie przekręciła ciemnokasztanową głowę, pod którą podłożyła swoją torbę. Delikatnie wsunęła palce w gęste włosy, aż znalazła ranę; chociaż mężczyzna miał na głowie sporych rozmiarów guz, krew wydostawała się ze stosunkowo niewielkiego rozcięcia. Lód! - olśniło Skye. Co za absurd! Skąd wziąć lód? Wokół siebie widziała piaszczystą plażę, piach, wysoką trawę i drzewa o poskręcanych pniach. Nie bądź taką beznadziejną kretynką, napomniała się w duchu. Zrób coś!
Wreszcie zdrowy rozsądek doszedł do głosu. Skye zrzuciła buty i pobiegła w stronę wybrzeża, starając się nie zwracać uwagi na ból skręconej kostki. Dotarła do wody, zadowolona, że jest ona chłodna i świeża od niedawnego deszczu. Utykając, wróciła do rannego i zaczęła starannie przemywać ranę. Tyle czasu spędziłam ze Stevenem w szpitalu, wyrzucała sobie w duchu, że powinnam była przyswoić sobie zasady pierwszej pomocy. Chociaż... jeśli chodzi o Stevena, na nie- wiele by się to zdało. Mogła jedynie trzymać za rękę człowieka skazanego na śmierć... Łzy pociekły jej po policzkach. Ta tragedia należała do przeszłości, ale Skye, świadoma, że cudem uszła z życiem, na nowo opłakiwała brata. Łzy wzięły się nie tylko z żalu i bólu, ale też z niewiarygod- nej radości i wdzięczności, że ona wciąż jest cała i zdrowa. Tego ranka w Sydney, nim wsiadła do tego samolotu, ani nawet do głowy jej nie przyszło, by zastanawiać się nad życiem. Funkcjonowała w rozgardiaszu, w zawrotnym tempie, jedna podróż służbowa za drugą. Liczyła się tylko jej firma, Delaney Designs. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio podziwiała błękit nieba, spacerowała dla przyjemności w deszczu, upajała się dotykiem wiatru na policzkach... - Ale przecież nie wiedziałam! - szepnęła. Steven chorował, potem umarł, a firma, która należała do nich obojga, zaczęła kuleć bez współzałożyciela. Podjęta przez Skye walka o utrzymanie firmy na po- wierzchni pomogła przynajmniej częściowo ukoić ból po stracie brata. Skye ułożyła głowę pilota na płóciennej torbie i, kuśtykając, wróciła na brzeg morza. Ponownie zamoczyła w wodzie prowizoryczny opatrunek. Przez chwilę rozglądała się dookoła. Piasek, wysoka trawa, woda i majestatyczne drzewa. Czyżbyś miała nadzieję, że coś się zmieniło?, zapytała się w duchu. Raczej nie, ale na pewno znaleźli się w miejscu, które figuruje na mapie. Ktoś przyjdzie im z pomocą. Gdy samolot nie doleci na Tahiti, żeby uzupełnić paliwo, właściwe służby podniosą alarm i ekipy ratownicze zaczną przeczesywać teren. Może nawet pomoc jest już w drodze. Pilot prawdopodobnie zdołał wysłać sygnał o katastrofie...
Skye pokuśtykała z powrotem i starannie zaczęła przemywać twarz mężczyzny chłodną morską wodą. Jej palce wydawały się wiotkie przy wyrazistych, rzeźbionych rysach jego twarzy. - Proszę cię, żyj! - szepnęła z rozpaczą. - Proszę! Ocknij się! Gorliwe modły zostały wysłuchane; mężczyzna jęknął, ziemista barwa skóry ustępowała, a w jej miejsce powracał naturalny brązowy odcień, przez policzek przebiegł skurcz, powieki zadrgały, ale się nie uniosły - Hej! - Skye lekko poklepała go po brodzie, a następnie wsunęła dłoń pod muskularny kark, żeby złożyć głowę rannego jak najostrożniej z powrotem na piasku i sięgnąć do torby, którą tak desperacko uratowała. Ciężar, na który tak narzekał pilot, torba zawdzięczała głównie butelkom. Skye zabrała ze sobą dwa litry rumu domowej roboty, prezent od współpracownika, i kilka butelek burgunda, część standardowego zestawu upominkowego. W takich sytuacjach przydawała się brandy, może rum spełni tę samą rolę? Czy raczej burgund? A jeśli łyk alkoholu stosuje się tylko przy omdleniach? Czy on się nie zakrztusi, zamiast odzyskać przytomność? Rum czy burgund? - Do diabła! - mruknęła. Jest kobietą interesu, która podejmuje decyzje w ułamku sekundy, a tu wpada w traumę z powodu rumu... albo burgunda. Dobra, niech będzie rum. Pogratulowała sobie, że nie próbowała przemieszczać mężczyzny Ponoć mięśnie ważą więcej niż tłuszcz, on chyba składał się z samych mięśni. Starając się trzymać jego głowę tak, żeby się nie zakrztusił, zaczęła majstrować przy zakrętce, aż wreszcie usunęła ją zębami. Przyłożyła mu otwór butelki do warg i przechyliła ją tak, że cienki strumień mocnego alkoholu popłynął częściowo do jego ust, a częściowo na podbródek. Zakaszlał i złapał ustami powietrze. Powieki mu zadrgały i nagle się uniosły. Oczy o tęczówkach koloru limonki zlustrowały Skye. - To ty! - wyszeptał ochryple.
Skye ogarnął gniew. Co za tupet! Troszczy się o niego, po tym jak rozbił ten przeklęty samolot, a on patrzy na nią tak, jakby wylądował na wyspie z dwugłowym potworem. - A kogo się spodziewałeś? - zapytała z irytacją. - Zadzwoniłabym po Czerwony Krzyż, ale akurat nie miałam drobnych na telefon! Mężczyzna przeszywał Skye wzrokiem. Jego głowa wciąż leżała na jej kolanach; jasne mokre blond pasmo opadło mu na policzek. Wreszcie przestał na nią patrzeć i podniósł się, żeby usiąść, omal przy tym nie nokautując Skye. Jęknął głośno przy tym ruchu i chwycił się za głowę obiema rękami, marszcząc czoło. - No właśnie, kogo się spodziewałem? - powiedział zdziwiony, bardziej do siebie niż do niej. - Bo co? - spytała Skye, przestraszona wyraźną dezorientacją pilota. Pokręcił głową, nie patrząc na nią, i bardzo ostrożnie spróbował wstać. Najpierw kucnął, dla nabrania równowagi, potem podniósł się powoli, jedną ręką uporczywie pocierając skroń. Milczał. Wzrokiem objął po kolei fale obmywające brzeg plaży, drzewa, wysoką trawę, horyzont w oddali, a w dużym oddaleniu wciąż płonące, rozrzucone szczątki samolotu. - Udało nam się - mruknął niewyraźnie, a jego rysy ściągnęło nagłe przypomnienie. - Udało nam się... - powtórzył. Skye patrzyła ze zniecierpliwieniem, kiedy mężczyzna zaczął chodzić tam i z powrotem po piasku. Wzdrygnęła się, gdy obrzucił ją badawczym wzrokiem i spytał: - Jak długo byłem nieprzytomny? Skye wahała się, zaskoczona rzeczowym pytaniem. - Nie jestem pewna... - W przybliżeniu - rzucił ze zniecierpliwieniem. - Godzinę? Dziesięć minut? Dziesięć sekund? - Około dziesięciu minut - odparła Skye, mrużąc oczy ze złością. Cholera, ależ ten człowiek jest wrogo nastawiony! - Naprawdę niezły ze mnie pilot - powiedział ze zdumieniem i z dumą, co głęboko uraziło Skye. Zachowywał się, jakby właśnie
wystąpił na pokazie lotniczym, a nie sprowadził ich na pustkowie. Nie była złośliwa z natury, jednak czując, że jej cierpliwość się wyczerpała, zauważyła kąśliwie: - Z tym bym polemizowała. Spojrzał na nią, jakby chciał ją przewiercić wzrokiem na wylot. - Muszę być w miarę przyzwoitym pilotem, droga pani, bo inaczej ten piasek, na którym usadziłaś swój uroczy tyłeczek, byłby miejscem twojego ostatniego spoczynku. Pod wpływem gniewu krew napłynęła Skye do twarzy, powstrzymała się jednak od repliki. Sugestia, że pilot jest odpowiedzialny za katastrofę, była ciosem poniżej pasa, więc prawdopodobnie on miał rację. Wróciły wspomnienia tych strasznych chwil, gdy Skye uświadomiła sobie, że samolot spada, i dlatego ugryzła się w język. Mimo ograniczonej wiedzy na temat lotnictwa, zdawała sobie sprawę z tego, że lądowanie na maleńkiej wysepce było naprawdę niebezpieczne i że życie zawdzięczają niesamowitemu szczęściu i niewiarygodnym umiejętnościom pilota. Mało brakowało, żeby przed uderzeniem w ziemię samolot zahaczył o drzewa i wtedy eksplodował. Tymczasem polana porośnięta wysoką trawą złagodziła spadek maszyny, zanim wylądowała na piasku. Zapadło milczenie. Pilot usiadł na tej samej kłodzie, o którą wcześniej nieszczęśliwie uderzył głową, i oparł łokcie na kolanach, a głowę na dłoniach. Skye spojrzała w niebo i zauważyła z przerażeniem, że niebo, jasne po deszczu, zaczyna ciemnieć. Co najwyżej trzy godziny dzieliły ich od zmierzchu. Zerknęła na swojego towarzysza. Wciąż wpatrywał się w piach, pogrążony w zadumie. - Co się stało? - zapytała. Słysząc, że jej głos brzmi piskliwie i nierówno, odchrząknęła i zaczęła jeszcze raz: - Co się właściwie stało? Po dłuższej chwili mężczyzna odwrócił się i obrzucił Skye nieprzyjaznym spojrzeniem. - Co się miało stać? Wylądowałem awaryjnie. Samolot eksplodo wał. Życzysz sobie konkretów? Proszę bardzo: dostaliśmy się między
krzyżujące się prądy a jakąś dziwaczną wichurę. Potem przestała działać hydraulika. Udało mi się wysunąć podwozie ręcznie. - W jego oczach błysnęła pogarda. - Potem potknęłaś się na tych swoich durnych obcasach, zmarnowałaś mnóstwo czasu, i jeszcze na dobitkę zaczęłaś się mądrzyć. Skye żałowała, że nie może nim potrząsnąć i na niego nawrzesz-czeć. Uświadamiając sobie daremność takiego działania - i szczerze wątpiąc, czy miałaby na to siłę, nakazała sobie spokój i postanowiła zadać kolejne pytania. - Wysłałeś sygnał SOS? - Nie dałem rady. Były zakłócenia w falach radiowych. - O Boże - wymamrotała z przerażeniem Skye. Zacisnęła powieki, próbując opanować falę strachu. - Na pewno ktoś nas znajdzie. Gdy samolot nie zjawi się w bazie... Mężczyzna bez słowa wzruszył ramionami i znów zapadło milczenie. Skye obserwowała go, zdumiona, że on tak po prostu siedzi na kłodzie i ponuro wpatruje się w szczątki samolotu. - Przestań! - krzyknęła. Spojrzał na nią, zaskoczony, i naraz szczerze się roześmiał. Zdziwiła się, jakie ładne ma oczy, gdy zapalają się w nich iskierki humoru. - O co ci chodzi? - zapytał. - Siedzisz sobie, jakby nigdy nic, a przecież noc zapada! - Rozumiem, że powinienem coś robić? - Oczywiście! Odchylił się, siedząc na kłodzie i skrzyżował ramiona na piersi. Nie wydawał się przejęty sytuacją. - Nie krępuj się. Skye zirytowała się. - Co to znaczy? - Rób to, co, twoim zdaniem, ja powinienem zrobić. Skye wpatrywała się w niego najpierw zaszokowana, a potem tak wściekła, że miała ochotę sypnąć mu piaskiem w twarz, żeby przestał się uśmiechać.
- Na twoim miejscu wziąłbym się w garść - powiedział, patrząc, jak jej dłonie zaciskają się w pięści. - Typowa baba - dodał z niesmakiem. - Stoi taka w sali konferencyjnej i twierdzi, że dorównuje face- tom, albo nawet jest od nich lepsza. Ale niech tylko znajdzie się na bezludnej wyspie, a natychmiast oczekuje, że to mężczyzna powinien się wszystkim zająć. Skye podniosła się, z trudem panując nad wściekłością. - Widać jak na dłoni, że nie przepadasz za kobietami Czy to w sali konferencyjnej, czy gdziekolwiek indziej. Twoja rzecz. Nie masz jednak prawa wyładowywać się na mnie. Jedynym moim błędem jest to, że cię ocuciłam. Znajdę sobie miejsce na tej wyspie i bardzo chętnie zwolnię cię z wszelkiej odpowiedzialności. Tylko kiedy ktoś przybędzie z pomocą, wspomnij łaskawie, że utknęła tu jeszcze jedna osoba. Chyba nie wymagam za wiele. Tak się spieszyła, żeby odejść, zanim rozpłacze się ze złości, że całkiem zapomniała o skręconej kostce. W rezultacie udało jej się zrobić jeden energiczny krok, po czym potknęła się i wylądowała jak długa na piasku. Zanim zdołała wstać, on już był przy niej i pomagał jej, mimo że wściekle go odpychała. - Hej! - Zaśmiał się. - Spokojnie! Nie przestawała z nim walczyć, ale w końcu przygarnął ją do siebie i uwięził w mocnym uścisku. Czubkiem głowy sięgała mu zaledwie do brody. Przed oczami miała jego opalony i porośnięty brązowymi włosami tors widoczny w rozcięciu białej koszuli, którą nosił pod marynarką. - Przepraszam, naprawdę przepraszam - łagodził. Wściekłość opuściła Skye i w końcu rozluźniła się w jego ramionach. A tak właściwie, to co by zrobiła, gdyby pozwolił jej odejść, zastanawiała się ponuro. Czy przeżycie musiałaby zawdzięczać wyłącznie swojemu zdrowemu rozsądkowi? Poczuła, że masuje jej kark automatycznymi ruchami, jak pewnie wiele razy wcześniej innym kobietom. - Tylko dlatego, że zrzędziłaś jak jakaś zołza, a mnie ta sytuacja wcale nie podoba się ani trochę bardziej niż tobie.
- Nie zrzędzę jak zołza! - zaprotestowała Skye. Odepchnęła go i odzyskała trochę godności. Jego bliskość działała uspokajająco, pomyślała przelotnie, jednak nie chciała ani bliskości, ani jego samego. W momencie słabości uznała, że byłoby miło przyznać się, iż należy do słabej płci, i całkowicie zdać się na niego. Co też przyszło jej do głowy? Przecież to cynik i szowinista, a ona nie jest słaba. Chociaż to fakt, że wcześniej nie czuła przemożnej chęci, żeby się oprzeć na męskim ramieniu. - No dobra, Kyle... - Skąd znasz moje imię? - zapytał ostro, patrząc na nią podejrzliwie. - To żadna tajemnica, Sherlocku. - Skye wskazała złote skrzydła przypięte do kieszeni jego marynarki, które podczas ich szarpaniny zadrapały jej lekko policzek. - Umiem czytać. Skrzywił się, zerknąwszy na skrzydła, a potem znowu na Skye. - Aha - skwitował krótko. Ciekawe, pomyślała Skye, że wzbudziłam jego podejrzliwość, gdy zwróciłam się do niego po imieniu. Całe jego zachowanie wydawało się dziwne: w jednej chwili traktował ją łagodnie jak dziecko, a w na- stępnej, jakby była Matą Hari. W gruncie rzeczy nie obchodziły jej problemy jego przeszłości - on w ogóle jej nie obchodził. Istotne było to, że oboje byli w niezłych tarapatach. - Cóż - mruknął, poklepał ją po policzku i nagle wrócił mu dobry nastrój. - Zobaczmy, co tu mamy - Pogrzebał w kieszeniach i wyjął scyzoryk, drobne monety z różnych krajów, jednorazową zapalniczkę i paczkę marlboro. Podszedł do kłody, usiadł i w zamyśleniu zapalił papierosa. Patrzył, jak dym się rozwiewa, po czym przeniósł wzrok na paczkę papierosów, którą trzymał w dłoni. - Będzie ciężko, jak się skończą - stwierdził z żalem, co, mimo okoliczności, rozśmieszyło Skye. Dźwięk jej śmiechu chyba przywrócił go do rzeczywistości, bo wyciągnął papierosy w jej stronę. - Przepraszam, zdaje się, że nie utknęłaś na wyspie z sir Galahadem... Skye pokręciła przecząco głową.
- Dzięki. Na pewno się ucieszysz, bo nie palę. Może nie powinnam ci tego mówić, ponieważ okropnie się zachowywałeś, ale mam cały karton angielskich papierosów. - Dopiero co powiedziałaś, że nie palisz. - Bo tak jest. Wzrok Kylea padł na misterny pierścionek ze szmaragdem, który Skye nosiła na serdecznym palcu lewej ręki. Czy ten olśniewający klejnot był symbolem małżeństwa? Tego nie potrafił stwierdzić. - Dla mężusia? - rzucił. Skye nie miała ochoty omawiać swojego życia osobistego. - Dla znajomego. Wzruszył ramionami. - Dzięki. Co jeszcze masz w tej cudownej torbie? - Parę zestawów upominkowych: burgund, ser i krakersy. Poza tym dwie butelki rumu domowej roboty i - co za absurd, jak mogłam pomyśleć, że takie rzeczy mogą się przydać - zestaw do szycia z dobrymi nożyczkami, kilka metrów włóczki, wodę mineralną i jeszcze jeden zestaw z małymi cęgami i śrubokrętem. - Gdy uniósł brwi, wyjaśniła: - Projektuję biżuterię. - Pamiętliwa jesteś, co? - zapytał kpiąco, podczas gdy Skye milczała. Teraz już się pilnowała przy nim. - No dobra - ciągnął - przepraszam, że czepiałem się torby i tych twoich groteskowych butów. Je- stem pełen podziwu, że dałaś radę unieść tę ciężką torbę. Możemy przestać się sprzeczać? - To mogę - odparła gładko Skye. - Obawiam się jednak, że nie potrafię zmienić swojej płci. - Po prostu niech nam nie przeszkadza. Słowo „płeć" przypomniało jej o czymś innym. Gwałtownie sięgnęła po torbę. Widząc jego pytający wzrok, wyjaśniła: - Mam tu gdzieś torebkę... - Jasne! - wykrzyknął. - Powinienem był wiedzieć, że skoro się nie zatrzymaliśmy, żeby jej poszukać, to musiałaś ją schować. Przecież nie możemy zacząć szkoły przetrwania bez torebki!
Rzuciła mu zjadliwe spojrzenie. - Torebka jest mała. Wkładam ją do dużej torby, żeby było mniej do niesienia. - Ale na całą resztę potrzebujesz muła! - Och, zamknij się! - zezłościła się Skye. - Mogę przypadkiem mieć w niej coś, co nam się przyda. - Niewykluczone - zgodził się szybko i sięgnął po niewielką skórzaną torebkę, gdy Skye wyjęła ją z większej torby - Halo! - zaprotestowała. - To moje! Opuścił rękę, ale polecił: - Otwórz. Dlaczego poczuła się tak, jakby Kyle zażądał, żeby się obnażyła? W torebce nie umieściła przedmiotu, którego przeznaczenia by nie znał, ale to były jej rzeczy osobiste, będące częścią jej codziennego życia. Niestety on nigdy nie zrozumie jej uczuć. Tylko się zniecierpliwi, że to kolejne „babskie" sentymenty Z westchnieniem wyrzuciła przedmioty na rozłożoną większą torbę, a Kyle zaczął w nich grzebać. - Portfel, notes z adresami, chusteczka - o kurczę, z monogramem - puderniczka, szminka - a to? - Tusz do rzęs. - Super, na pewno bardzo nam pomoże. - Ty też nie bardzo miałeś się czym pochwalić. - Paszport, kosmetyki, długopis, jeszcze więcej kosmetyków do makijażu, grzebień, klucze, bloczek do notatek, jeszcze trochę kosmetyków. .. - Przestań wreszcie! - zażądała z rozdrażnieniem Skye. - To tylko cienie, róż i konturówka. Tó wszystko. Nie podobało jej się, kiedy uniósł z rozbawieniem brew, ale już się nie odzywała, gdy kontynuował: - Kolejny długopis, ołówek, znaczki pocztowe, tampon - ach, „te dni", co? To by wyjaśniało, czemu jesteś taka jędzowata. - Nie jestem jędzowata! - Skye czym prędzej zabierała mu swoje rzeczy. - I nie mam „tych dni" - dodała. Nie wiedziała, po
co się tłumaczy, bo nic mu do tego. Tyle że nastawienie uzależniające zachowanie kobiety od stanu jej hormonów bardzo ją zdenerwowało. - Wystarczy tych oględzin! - dodała, zgarniając pozostałe przedmioty. - Zaczekaj! - odsunął jej rękę. - O, to może się przydać - zauważył, biorąc do ręki pilnik do paznokci. - Jasne. Przepiłujemy kraty naszej celi. Spojrzenie, które jej rzucił, wyrażało zniecierpliwienie. - Jeszcze nie jestem pewien, co będziemy piłować, ale każde ostre narzędzie się przyda. To niesamowite, pomyślała Skye, zaledwie przed godziną leniwie opiłowywałam nadłamany paznokieć. Jak wiele może się wydarzyć w krótkim czasie! Zwyczajny pilnik do paznokci nagle stał się „narzędziem", które może ułatwić przetrwanie. Kyle obracał pilnik w dłoni, po czym schował go do kieszeni. Skye zatrzasnęła torebkę i włożyła z powrotem do płóciennej torby, obserwując Kyle a. Zadała sobie w duchu pytanie, czy on wierzy samemu sobie. Odchrząknęła i przerwała panujące milczenie: - Nie wiesz przypadkiem, gdzie jesteśmy? - Tak się składa, że wiem. - Tak? - spytała z nadzieją, choć uniosła sceptycznie brew. Widząc wyraz jej twarzy, zaśmiał się lekko, bez zniecierpliwienia. - Przestań drwić, a zaryzykuję pewne stwierdzenie. Jesteśmy na Pacyfiku... - To faktycznie wiele mi mówi! - Słuchaj dalej. - Proszę - mruknęła. -1 przepraszam. - Moim zdaniem, znajdujemy się na wschód od wyspy Pitcairn Island i na południe od Tahiti. Skye czekała na dalszy ciąg. Gdy nie nastąpił, spytała: - To wszystko? - Pytałaś, czy wiem, gdzie jesteśmy. - Chciałam się dowiedzieć, co to za wyspa.
- Droga pani - odparł, znowu zniecierpliwiony - Wątpię, żeby ta wyspa miała nazwę, czy by kiedykolwiek została naniesiona na mapę. Znaleźliśmy się na niewielkim atolu - wysepce wulkanicznej obrośniętej koralem. Na oceanie są tysiące takich wysepek, a poza tym nie zapominaj, że Pacyfik zajmuje jedną trzecią powierzchni Ziemi... - O mój Boże! - przerwała mu Skye. - To znaczy, że... - To nie znaczy, że nikt nas nie odszuka - przerwał jej Kyle. -Chociaż mało prawdopodobne, że ktoś widział eksplozję, więc to może trochę potrwać. W wyniku huraganu zboczyliśmy z kursu, a poza tym, jak już mówiłem, poszukiwania będą utrudnione, bo trzeba prze być tysiące mil morskich. Zrozpaczona Skye zaatakowała go: - Do diabła z tobą! Jesteś pilotem! A twoja firma, Executive World Charters, miała świadczyć niezawodne usługi! Nie powinieneś umieć sobie jakoś poradzić? Dlaczego nie wziąłeś rac? Czemu nie ma jakiejś procedury? Czegokolwiek? - Coraz bardziej się nakręcała, atakowała go, żałując, że nie może mu wyrządzić fizycznej krzywdy. Nagle uzmysłowiła sobie, że on miał rację - zachowuje się jak zołza. Próba zwalenia na niego winy była bezsensowna. W końcu Skye osunęła się na piasek i zwiesiła głowę. - Przepraszam. Położył jej dłoń na głowie. - Ja też przepraszam - powiedział Kyle. Wprawdzie Skye nie płakała, ale on nie powinien zbyt długo być delikatny. Gniew to najlepsza emocja, jeśli chce się przetrwać. - Należało zabrać race -przyznał i postanowił nie tłumaczyć Skye, że i tak by się nie przydały, bo w tych stronach samoloty latały stosunkowo rzadko. Delikatnie podniósł ją za ramiona. - Wiedziałem, że samolot wybuchnie, i mog- łem myśleć tylko o tym, żeby nas stamtąd wydostać. - Zostawił ją przy kłodzie i pogwizdując, poszedł w kierunku pobliskiej kępy wysokiej trawy. Skye patrzyła za nim z niedowierzaniem. - Dokąd idziesz? - Coś zrobić! - odkrzyknął. - Za chwilę będzie ciemno!
Widziała to, niestety aż za dobrze. Na wyspie dla bogatych turystów mógł to być piękny zmierzch - niebo stało się różowe i szkarłatne, woda przybierała barwę głębokiego indygo, a fala delikatnie ob- mywała brzeg. Tyle że to nie była wyspa z luksusowym hotelem, do którego można by wrócić. - Poczekaj! - zawołała za nim Skye. - Idę z tobą! Kyle zatrzymał się i odwrócił. Nagle zdała sobie sprawę, że to bardzo atrakcyjny mężczyzna, gdy spod gęstych rzęs rzucił jej spojrzenie pełne przekory - Mam szczerą nadzieję, że się na coś przydasz! - zawołał ze śmiechem, pokazując zdumiewająco białe zęby. - Bez urazy, ale w tej sytuacji raczej nie obronisz się pięknym wyglądem. - Dzięki - mruknęła Skye, świadoma, że on ma rację. Odprasowany kostium, w którym rozpoczęła dzień, był przemoczony, a schnąc, wyglądał fatalnie. Potargane włosy wciąż kleiły jej się do twarzy. Czuła się też wprost oblepiona piaskiem. - Sam nie wyglądasz jak Casanovą - odgryzła się i ruszyła za Kyleem. Nie uszła daleko. Chociaż stąpała ostrożnie i częściowo skakała, zwichnięta kostka odmówiła posłuszeństwa po trzecim kroku. - Daj spokój! - poradził. - Zostań tu. Znajdę ci coś do roboty. - Nie! - zaprotestowała Skye. - Idź wolniej, a dam radę. - Nie chcesz zostać sama, co? - Nie bądź śmieszny! - burknęła, oburzona. - Zamierzam udowodnić, że mogę... - Ze co możesz? Zmusić mnie, żebym szedł wolniej? - Kyle ruszył w kierunku Skye i zatrzymał się jakieś pół metra od niej. - Nie! - zaprotestowała Skye, ale on bynajmniej nie łagodnie pchnął ją na kłodę. Gdy przymierzała się, żeby ostro zaprotestować, ukląkł przed nią na jedno kolano i delikatnie obmacał kostkę. -Na szczęście jest tylko skręcona - rzekł, postawił jej stopę na piasku i wstał. Skye była zaskoczona gwałtownością, z którą nagle zaatakował jej pantofle.
- Pieprzone obcasy! - syknął z obrzydzeniem, ciskając buty w morskie fale. - Dlaczego to zrobiłeś? - zaprotestowała Skye. - Teraz nie mam nic. - Tylko tego mi potrzeba, żebyś skręciła drugą kostkę. Wtedy byłabyś kompletnie bezużyteczna! - Jak na razie - odezwała się Skye, podejrzanie spokojnym tonem - wydaje mi się, że oboje okazaliśmy się bezużyteczni. Kyle nie zareagował na jej uwagę i wstał. - Zaraz wrócę. - Powiedziałam ci - powtórzyła z uporem Skye - że idę z tobą. W jego oczach ukazał się znowu ten błysk uśmiechu. - Najwyraźniej droga pani boi się ciemności. - Nie mów głupstw! - zirytowała się Skye. - Nie boję się ciemności, odkąd skończyłam dwa lata. Poza tym - podniosła się ostrożnie, aby udowodnić, że może wstać i kuśtykać - chciałabym, żebyś przestał się do mnie zwracać protekcjonalnym tonem. Tak się składa, że mam imię i lubię, gdy się go używa w rozmowie ze mną. - Ach, jak mi przykro! - zadrwił. - Jak się nazywasz? - Skye. Skye Delaney. Kyle wyciągnął opaloną dłoń. - Bardzo mi miło panią poznać, pani Delaney. Uściśnięcie mu ręki okazało się poważnym błędem. Gdy tylko jej smukłe palce znalazły się w jego dłoni, nachylił się, złapał ją ramieniem w talii i przerzucił sobie przez ramię niczym worek ziemniaków. - Co, do jasnej... - Nie dokończyła, bo przy jego pierwszym energicznym kroku uderzyła brodą w jego plecy. Wściekła, podparła się dla równowagi łokciami, po czym zażądała wyjaśnień. - Co to ma znaczyć? - Upierasz się, że chcesz mi towarzyszyć. Jeśli będziesz kuśtykać, nie dojdziemy nigdzie do rana, więc jeśli nie chcesz zostać, to nie ma innego sposobu. To rzeczywiście sensowne, przyznała z niechęcią Skye. Podparła brodę rękami, a łokcie wparła w plecy Kyle a, tak by złagodzić wstrząsy przy każdym jego długim kroku.
- Super! Co za cudowny dzień! Nie dość, że wylądowałam po ka tastrofie samolotowej na nieznanej wysepce, to jeszcze na dodatek z jakimś cholernym neandertalczykiem! - Neandertalczykiem? - powtórzył ze śmiechem Kyle. - Uważaj, żebym nie zaczął rozwiązywać naszych konfliktów tradycyjną bronią ludzi jaskiniowych, czyli maczugą. - Och, zamknij się! - burknęła Skye. Mocniej wbiła mu łokcie w plecy, na co Kyle zareagował kolejnym wybuchem śmiechu. Sekundę później przeskoczył jakąś przeszkodę, w wyniku czego obiła sobie brodę o jego umięśnione plecy - Hej! - Ach. Jak mi przykro. - Akurat! A w ogóle, to dokąd idziemy? - Poszukać czegoś, z czego można sklecić szałas. Lubię deszcz, ale wolę spać pod dachem. Poza tym trzeba zgromadzić drewno na ogni sko, żeby móc w razie czego wezwać pomoc, a także - głos mu spo- ważniał - potrzebujemy wody. Naszym największym problemem, jeśli zostaniemy tu przez jakiś czas, będzie brak wody pitnej. Miejmy nadzieję, że gdzieś zebrała się woda deszczowa, bo raczej nie natrafimy na żadne jezioro ani strumień. Twój ser i krakersy wystarczą jako przekąska na dziś wieczór - możemy się też wstawić rumem - lecz jutro trzeba będzie poszukać czegoś jadalnego... Mówił dalej, ale Skye przestała słuchać. Kilka godzin wcześniej jej umysł zaprzątało spotkanie biznesowe w Buenos Aires. Nie myślała o detalach codziennego życia. Szklanka wody to było coś, o co prosiło się kelnera, gdy miało się dość wina. Deszcz - coś, co się zdarzało podobnie jak śnieg... To niewiarygodne, uznała, jak szybko i diametralnie zwykła egzystencja może się zmienić.
2 Ogień buzował pomarańczowym blaskiem na tle bezkresnej czerni nocy. Nie pokazały się nawet gwiazdy - Nieźle - przyznała Skye. - Byłem kiedyś skautem - rzekł zwięźle Kyle, obserwując płomienie. Spojrzał na niezbyt imponującą konstrukcję, którą sklecił ze ściętych wierzchołków drzew i pierzastych liści palm, których na wyspie nie brakowało. Użył scyzoryka i nożyczek Skye oraz pnączy i liści palmowych do wiązania ponacinanych gałęzi. Zadanie nie było łatwe, ale się udało. Szałas stał mocno, osadzony w piachu w odpowiedniej odległości od morza, żeby nie dosięgły go fale przypływu. - Nie wybraliby go do magazynu „Dom i ogród" - powiedziała ze śmiechem Skye - ale będzie nam sucho. - Cieszę się, że ci się podoba, droga pani - odparł żartobliwie Kyle. Spojrzał na Skye, która siedziała po turecku przy ognisku. Dziewczyna z magazynu dla panów? Nie, na to była zbyt niska, ale gęste miodowozłote włosy, które zdążyły wyschnąć, oraz kuszące topazowe oczy o migdałowym kształcie, błyszczące w świetle ogniska, sprawiały, że była całkiem pociągająca. Gdy ją wcześniej niósł, nie zwrócił na to uwagi, teraz jednak uświadomił sobie, że Skye jest wyjątkowo zgrabna, zaokrąglona dokładnie tam, gdzie trzeba. Nagle ogarnęło go silne pożądanie. Zdziwiony, uznał, że to sprawa szczególnych okoliczności i tego dzikiego i egzotycznego miejsca. Zastanawiał się, jak zareagowałaby jego ponętna współtowarzyszka niedoli, gdyby posłuchał instynktu i wziął ją nagle i gwałtownie w ramiona. Pewnie byłaby oburzona. Po pierwsze, nie wyglądało na to, żeby darzyła go szczególną sympatią. Nie wiedzieć czemu traktuje ją szorstko, to prawda, ale na swój sposób stara się ją chronić. I nie jest barbarzyńcą. Mężczyzna nie rzuca się na kobietę tylko dlatego, że miała pecha
wylądować z nim na bezludnej wyspie. Wciąż nie wiedział, jaki jest jej stan cywilny, choć nazwisko brzmiało znajomo. Powinien był sprawdzić, kogo zabiera na pokład, gdy postanowił, że sam będzie pilotował samolot, pomyślał. Był jednak zbyt zaabsorbowany własnymi problemami, jak najszybciej chciał się znaleźć w domu i odzyskać wolność. Zwrócił się więc do tej dziewczyny z szerokim uśmiechem, aby nie odgadła, o czym rozmyślał. Do tej kobiety, poprawił sam siebie. Była zbyt pewna siebie i bystra, żeby ją lekceważyć, mimo że głową ledwie sięgała do jego brody. - Hej, księżno - rzucił z oschłym tonem. - Wykazałem się jako facet, jeśli chodzi o ognisko i szałas. Może razem zrobimy jakąś kolację? Skye zerknęła na niego spod rzęs i, choć z trudem, podniosła się na nogi. Kostka przestawała boleć, jednak wciąż trzeba było oszczędzać lewą stopę. - Może sobie nie przypominasz - przypomniała mu chłodno - ale splatałam liście palmowe! - Przypominam sobie. Po tym, jak coś upichcisz, sam sobie nałożę ser na krakersy. A jak będziesz bardzo miła, rozłupię dla ciebie kokos -odparł z przekąsem. Posłała mu lodowate spojrzenie. Łatwo było sobie wyobrazić, że potrafi być ostra w interesach... Pochylił głowę, bo poczuł, że na usta wypełza mu krzywy uśmieszek. Mimo powagi ich sytuacji, dostrzegł ironię losu. Osoba tak niezależna jak Skye pewnie nigdy nie prosi o radę lub pomoc, tylko arbitralnie podejmuje decyzje. Najwyraźniej była na tyle zamożna, że przyzwyczaiła się do obsługi, teraz jednak była zdana na niego, czy jej się to podobało, czy nie. Punkt dla ruchu wyzwolenia facetów! - pomyślał z humorem, ale zaraz skrzywił się z dezaprobatą. Nie mógł zrozumieć, dlaczego bez przerwy się z nią droczy - przecież nic do niej nie miał. Poza tym, szczerze mówiąc, imponowały mu kobiety zaradne i inteligentne, które odnosiły sukcesy w świecie biznesu. Kyle zajął jej miejsce przy ogniu. Czy Skye wie, kim on jest? - zastanawiał się. Albo nie wiedziała, albo jej to nie obchodziło lub była
świetną aktorką. Nie brakowało mu pewności siebie, przeciwnie, ale był człowiekiem praktycznym. Często zdumiewały go kobiety, którym udało się go zdobyć - bo zwykle doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że nie może im zbyt wiele zaoferować. Związki uczuciowe się do tego przyczyniły, że był cynikiem. Nie miał jednak skłonności do oceniania czy wręcz potępiania kogoś, gdy znał go bardzo krótko. Nagle na jego kolanach wylądowało pudełko krakersów. - Myślisz, że potrafisz sam położyć plasterek sera? - zapytała ironicznie Skye, siadając obok Kyle a. - Co pijemy? - Nie wiem, jak tobie, ale mnie dobrze zrobiłoby parę łyków rumu. Podała mu butelkę, którą wcześniej otworzyła. - Zapomniałaś o kieliszkach, moja droga. - Przepraszam. Jak mogłam? - Skye podniosła się, żeby wrócić do szałasu i wziąć z niego „kieliszki" - tykwy, które wydrążył Kyle w rozłupanym kokosie. - Coś jeszcze, kochanie? - Uhm, jeszcze stek, gruby na jakieś pięć centymetrów i średnio wysmażony. - Chyba będziesz musiał się zadowolić bananami albo kokosami. - Dziś wieczorem pewnie tak - odpowiedział Kyle, wpychając sobie do ust krakersa. - Nie jesteś przypadkiem mistrzynią w łowieniu ryb? - Obawiam się, że nie. A ty? - Jutro się przekonam. Niech mi pani opowie o swojej pracy, pani Delaney. - Nie ma specjalnie o czym. Jestem projektantką biżuterii. Zaczynałam od ubrań i ciągle je jeszcze, od czasu do czasu, projektuję, zwłaszcza stroje wieczorowe. Jednak głównie zajmuję się biżuterią. Kyle nagle uświadomił sobie, dlaczego nazwisko „Delaney" wydało mu się znajome. Skye była bohaterką co najmniej dziesięciu artykułów. Nie była przeciętną projektantką, ale królową współczesnej mody Często biżuterię projektowała specjalnie dowytwornych strojów własnego pomysłu. Miała pecha trafić na okładki wielu plotkarskich