kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 862 410
  • Obserwuję1 384
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 674 488

Graham Heather - Noce nad Florydą

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :804.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Graham Heather - Noce nad Florydą .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GRAHAM HEATHER Pozostałe
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

Noce nad Florydą Wendy mieszka samotnie na florydzkich bagnach, z dala od ludzi i cywilizacji. Pewnego wieczoru znajduje na moczarach nieprzytomnego mężczyznę i zabiera go do domu. Po odzyskaniu przytomności nieznajomy wyznaje, że jest agentem ściganym przez gang narkotykowy. O tym gangu głośno jest we wszystkich mediach. Wendy zaczyna zdawać sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, zatrzymując Brada pod swym dachem. Tymczasem gangsterzy wpadają na jego trop...

ROZDZIAŁ PIERWSZY Tyłem chevroleta gwałtownie zarzuciło. Brad, zaciskając mocno zęby, odbił kierownicą. Gdyby wypadł z tej wąskiej szosy na obojętnie którą stronę, wylądowałby w żywym bagnie, w bezkresnej rzece traw, w gorącym, wilgotnym, zapomnianym przez Boga i ludzi piekle na ziemi. Pędził na zachód Alligator Alley - drogą przez niekończące się błota i moczary, gdzie znużonego monotonią krajobrazu podróżnego z letargu wyry­ wał od czasu do czasu krzyk ptaka albo zimne, nieruchome spojrzenie gada, których było tutaj za­ trzęsienie. Nie było za to budek telefonicznych. Nie było straganów z fast-foodami, nie było stacji benzyno-

NOCE NAD FLORYDĄ wych. Tylko kilometr za kilometrem odludzia Ever- glades - bagien na Florydzie. Brad nie cierpiał bagien. Tylko że teraz nie miało to większego znaczenia. Wyprowadził wóz z poślizgu i zerknął we wstecz­ ne lusterko. Michaelson siedział mu wciąż na ogonie. Przeniósł wzrok z powrotem na drogę i zauważył smużki pary wydobywające się spod maski chev- roleta. Jasna cholera, nawet porządnego samochodu ukraść mu się nie udało. No i ucieka teraz przed zaciekłym pościgiem w starym rzęchu, który zaraz pod nim zdechnie. Pot zrosił mu czoło. Co pocznie bez samochodu? Od wielu mil nie widział budki telefonicznej. Nic, tylko ta wąska szosa i bezmiar bagien. Na piechotę nie miałby najmniejszych szans. W parę sekund ustrzeliliby go jak kaczkę. W silniku coś stuknęło, zaświszczało i spod maski buchnął kłąb pary, przesłaniając mu widok. Przymru­ żył oczy; tam, z przodu, majaczył chyba jakiś bity trakt odchodzący od szosy w lewo, na południe. Jeszcze jeden rzut oka we wsteczne lusterko i już wiedział, że Michaelson zaraz go dopadnie. Ryzyk fizyk. Gwałtowny skręt kierownicą, pisk opon, wóz przechylił się i wszedł w ostry wiraż. Tak, to jest coś w rodzaju gruntowej drogi. Wybujała trawa siekła karoserię i okna. Brad słyszał odwieczne brzęczenie owadów, którego nie zagłuszało nawet wycie prze­ grzanego silnika. 6

Heather Graham 7 Nagle wóz ugrzązł z błocie. Brad ścisnął mocniej kierownicę i zrozpaczony wdusił do dechy pedał gazu. Koła zabuksowały i chevrolet utknął w szuwa­ rach na dobre. Wyskoczył z samochodu. Czarne błocko oblało mu skórkowe buty, sięgnęło bawełnianych skarpe­ tek, wspięło się po nogawkach spodni; zapadł się w nim do pół łydki. Znieruchomiał i wytężył słuch. Usłyszał silnik zbliżającego się auta - auta Micha- elsona. A więc nie dali za wygraną. Powietrze rozdarł suchy trzask. Strzał? Pocisk świsnął mu koło ucha. I znowu ten suchy trzask. Kolejny pocisk. Bliżej. Ziiiu. Prawie otarł mu się o drugie ucho i z obrzydliwym plaśnięciem zarył w bagno. Odwrócił się i puścił biegiem. Jego pistolet zo­ stał w motelu, razem z trupem Taggarta. Kurwa, nawet nie ma czym się bronić. Ich trzech z mag­ num i obrzynami, a on nawet bez pilniczka do paz­ nokci. Gorzej już chyba nie można skończyć. Bez broni, w trakcie ucieczki przez zarośnięte, zarobaczone, rojące się od owadów, posępne, śmierdzące moczary. Nogi grzęzły mu w błocie. Nie ubiegł jeszcze dwudziestu kroków, a już zostawił w nim oba buty. Bieg w tych warunkach był mordęgą. Tym większą, że nie było dokąd uciekać. Nic, tylko trawa i grze- chotniki, węże koralowe i aligatory, węże wodne

8 NOCE NAD FLORYDĄ i moskity... no i to cholerne błoto. Co sus, to kolejna niepewność, na co się tym razem nadepnie. Trzeci pocisk śmignął mu z wizgiem tuż przed nosem. Na brodzie poczuł prąd powietrza. Cząstką umysłu rejestrował symptomy nadciągającej nocy. Pieśń owadów przybierała na sile, a horyzont barwę krwistej czerwieni. Zerkając za siebie, widział tylko trawę, wysoką ścianę trawy, która jak nóż cięła ręce i policzki. Everglades, rzeka traw... Tak te okolice nazywali Indianie. I faktycznie była to rozciągająca się jak okiem sięgnąć rzeka trawy. Jeszcze jeden pocisk przeciął z wizgiem powiet­ rze. Brad odetchnął głęboko i poczuł dźgnięcie bólu w piersiach. Rozrywało mu płuca, pocięte dłonie krwawiły, ale nie ustawał w biegu. I ni z tego, ni z owego znalazł się pod wodą. Wierzgając rozpaczliwie nogami, młócąc rękami, wypłynął na powierzchnię i wygramolił się z kanałku na brzeg. Zasapany, kaszląc i plując wodą, odwrócił się, wsparł dłońmi o kolana. Widział tylko trawę. Czy nadal go ścigają? - Myślicie, że dostał? To był chyba Suarez - najgorszy zakapior. - A co za różnica? - zakpił ktoś inny. - Jak nie my, to poczciwy Tom Gator go załatwi. Parsknęli śmiechem, a wtedy odezwał się Micha- elson, który nigdy się nie śmiał, któremu usta nigdy nie ułożyły się nawet w namiastkę uśmiechu.

Heather Graham 9 - Cisza. Słuchajcie. Trzeba mu wpakować kulkę w łeb. Na Toma Gatora wolę się nie zdawać. Brad jęknął w duchu, wyprostował się i odetchnął głęboko, przygotowując się do kolejnego wysiłku. Krajobraz poczerwieniał, zachodzące słońce rzu­ cało szkarłatny blask na bagienne rozlewiska i kilka drzew w oddali. Czerwień... ten kolor zdawał się zalewać mu płuca, kiedy wciągał w nie z trudem wilgotne powietrze. Ten kolor przybrały trawa i sa­ motna czapla balansująca na jednej nodze na konarze drzewa. Rata-ta-ta-ta. Znowu otworzyli ogień. Ostry przeszywający ból, użądlenie w skroń. In­ stynktownie poderwał rękę do głowy, potem spojrzał na palce. Czerwone. Kolor nocy. Kolor krwi - jego krwi. Uciekać. Kiedy ruszał dalej na chwiejnych no­ gach, brzęczenie owadów przybrało jakby na sile. Nie słyszał za sobą żadnych szeptów, żadnych śmie­ chów, żadnych głosów. Spojrzał w niebo i zobaczył spadające słońce. Na bagna opuszczał się wieczorny chłód. Zerwał się lekki wietrzyk. Miał dreszcze. Czerwień nie będzie kolorem nocy. Noc będzie tu czarna - smolistoczarna. Zakłady ener­ getyczne na Florydzie nie przyświecają nocami wę­ żom, aligatorom, ptakom ani dzikim orchideom. Za­ padnie noc, a wraz z nią nastanie nieprzenikniona ciemność.

10 NOCE NAD FLORYDĄ Horyzont barwiły jeszcze co prawda smugi różu, złota i płomiennej czerwieni, ale Brad już ich nie widział. Jego umysł taplał się w czerni, tak jak jego ciało w oblepiającym błocie. Odgłosy świata zewnęt­ rznego cichły, przechodząc w przytłumione, mono­ tonne buczenie. Tracił przytomność, a przecież nie mógł sobie na ten luksus pozwolić. Jeśli tu teraz padnie, nie doczeka świtu. Utonie w bagnie, stanie się łatwym łupem dla bagiennych drapieżców, skończy w żołądkach tych skubańców. Nie wolno mu upaść, ale nie miał już sił brnąć dalej. Zresztą nie było dokąd. Zatrzymał się. Kola­ na miał jak z waty, widział wszystko jak przez mgłę. Usłyszał brzęczenie. Cholerne moskity. W życiu nie widział ani nie słyszał tylu tych krwiopijców naraz. Jeszcze chwila i opadną go całą chmarą. Są już blisko. Brzęczenie urwało się jak nożem uciął. Brad rzucił się przed siebie, pewien, że szar­ żuje na rój owadów... i zderzył się z czymś twardym. Poczuł jeszcze dotknięcie czegoś miękkiego, a potem czerwony krajobraz pochłonęła czerń. Na jego widok Wendy krzyknęła. Potem wyłączy­ ła silnik śmigłowej łodzi, przymrużyła oczy i przez kilka sekund przyglądała się mężczyźnie jak zahip­ notyzowana. Przypominał potwora z Czarnej Laguny. Był jak

Heather Graham 11 zjawa, wyrósł przed nią niczym olbrzymia nabrzmie­ wająca góra błota. Węże, aligatory i inne obrzydlistwa nie robiły już na niej wrażenia, ale wielkich błotnych stwo­ rów nie spotykało się na terenach Everglades na co dzień. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że to indywi­ duum jest człowiekiem. Mężczyzną. Wysokim, dob­ rze zbudowanym. Potężnie zbudowanym, stwierdzi­ ła, kiedy postękując z wysiłku, wciągała go na łódź. Uporawszy się z tym, zrobiła sobie małą przerwę na odsapnięcie, a potem sprawdziła mężczyźnie puls. Na szczęście żyje. Umoczoną w wodzie dłonią obmyła mu z grubsza twarz. Zauważyła małe, krwawiące otarcie na skroni. Skąd się wzięło? Przewrócił się i uderzył? Pokręciła głową i uśmiechnęła się pogardliwie. Mieszczuch. To nie ulega wątpliwości. Pod warstwą błota widziała elegancki trzyczęś­ ciowy garnitur, jedwabny krawat, bawełnianą koszu­ lę. Butów nie miał - pewnie zostawił je gdzieś w błocie. Westchnęła i znowu pokręciła głową. Kiedy ci ludzie zmądrzeją! Do bagien trzeba pod­ chodzić z respektem. To nie miejsce dla takich fircyków. No i co z nim teraz robić? Przykucnęła, by się zastanowić. Miała teraz dyle­ mat. Poważnie ranny nie jest, a więc szpital można sobie darować. Na bagnach durnia też nie zostawi. Miałaby go na sumieniu.

12 NOCE NAD FLORYDĄ Westchnęła. Może jednak odstawić go do szpitala, ale tak czy siak, musi go najpierw zabrać do domu, żeby zadzwonić stamtąd do Fort Lauderdale po karetkę. Sama go nie odwiezie, bo jej samochód stoi w warsztacie. - No to jak, panie ładny, wpadnie pan do mnie na kolację? -mruknęła, zwracając się do swojego znale­ ziska, i roześmiała się z goryczą. Pierwszy raz w życiu zaprasza do siebie mężczyznę. Z wyjątkiem Leifa, ale z nim było inaczej. Nigdy o nic nawzajem nie musieli prosić, rozumieli się bez słów. Odpędzając od siebie wspomnienia o Leifie, ułożyła błotnego stwora wygodnie na dnie łodzi, zapuściła silnik i ruszyła. Zapaliła światła; ście­ mniało się, a noc nad bagnami zapada bardzo szybko. Trzy kilometry dalej dobiła do wzniesienia i zgasi­ ła silnik. Przycumowała łódź i znów spojrzała na nieznajomego. Nie bardzo wiedziała, co począć. Niepokoiło ją trochę, że wciąż nie odzyskuje przyto­ mności. Czyżby wstrząs mózgu? Być może. Przede wszystkim trzeba go umyć; potem określi bardziej profesjonalnie jego stan. Po chwili namysłu postanowiła przynieść z domu nosze. Bez nich nie da rady przetransportować tego olbrzyma. Dom był mały, ale samowystarczalny i dobrze jej się w nim mieszkało. Prądu dostarczał generator, a chociaż wodę do picia w zasadzie kupowała w skle-

Heather Graham 13 pie, to system oczyszczania też miała zainstalowany. Były tu dwie sypialnie, salon i duża kuchnia. Wszyst­ ko to umeblowane we wczesnoamerykanskim stylu, z brązowymi zasłonkami w oknach. Można było siedzieć w tym domu i wyobrażać sobie, że do najbliższego sąsiada ma się nie trzydzieści kilomet­ rów, a trzydzieści kroków. Wendy wbiegła do drugiej sypialni i wyciągnęła spod łóżka brezentowe nosze. Z doniesieniem ich do łodzi nie miała problemu, gorzej było z ułożeniem na nich mężczyzny. Był nie tylko wysoki i dobrze zbudowany, ale również nieprzytomny, toteż lał się przez ręce. Sapiąc i postękując, ocierając co chwila zalewający oczy pot, zdołała wreszcie wciągnąć go na brezent. Zanim wtaszczy faceta do środka, musi zdjąć z niego ubranie. Nie całe, slipki zostawi. Mieszkała na bagnach, ale starała się nie wnosić do domu błota. A jeśli on w trakcie tego rozbierania odzyska przyto­ mność? Wzruszyła ramionami. Jak się ocknie, to sam dokończy, a niech tylko spróbuje stroić fochy. Gdyby nie ona, już by nie żył. Skarpetki zeszły łatwo. Problem pojawił się przy marynarce. Nie była w stanie unieść mu ramion na tyle wysoko, by ją z niego ściągnąć. Po kilku próbach dała za wygraną i usiadła zdyszana, by się zastano­ wić. W końcu doszła do wniosku, że to ubranie i tak jest już do wyrzucenia, a więc nie ma się co z nim ceregielić.

14 NOCE NAD FLORYDĄ Wstała i pobiegła po nożyczki. W kuchni przyszło jej do głowy, żeby wziąć też wiadro wody z mydłem i myjkę. Mając już gotowy plan, działała z energią i zdecydowaniem. Wróciła do łodzi i z zapamiętaniem zaatakowała nożyczkami ubranie nieznajomego. Pozbawiła go marynarki, kamizelki, krawata, koszuli i delikatnie zmyła mu z twarzy i ramion błoto. Uporawszy się z tym, usiadła i przyjrzała krytycznie swemu dziełu. Myślała, że ma ciemniejszą karnację; zmylił ją bagienny muł oblepiający skórę barwy piasku. Włosy miał płowe, takie, co to rozjaśniają się w słońcu i ciemnieją w zimie, twarz sympatyczną, przystojną, męską - długi prosty nos, wysokie czoło, wydatne kości policzkowe, wydatną szczękę. Wiek oceniała na jakieś trzydzieści do czterdziestu lat. Był ciężki, bo składał się z samych twardych, wyrobionych mięśni, co świadczyło, że pracował nad swym ciałem. Tak, ładne to było ciało. Wendy naszła ochota, by go dotknąć. Opamiętała się w ostatniej chwili i otrząsnęła gwałtownie. Nie mogła uwierzyć, że myśli w ten sposób o ciele kogoś zupełnie sobie nieznanego. Przetrząsnęła kieszenie marynarki, szukając port­ fela, ale znalazła w nich tylko listek miętowej gumy do żucia. Kieszenie spodni sklejało zaschnięte błoto. Zdeterminowana wstała, rozpięła mu je, chwyciła za nogawki i pociągnęła. Z początku ani drgnęły, potem przestały nagle stawiać opór. Zatoczyła się do tyłu

Heather Graham 15 i klapnęła na siedzenie. W ręku zostały jej nie tylko spodnie. Slipki zsunęły się wraz z nimi. Mężczyzna leżał teraz na brezentowych noszach nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył. Wendy zaczerwieniła się i zamarła, bo nieznajo­ my poruszył się i jęknął cicho. Nie robiła niczego złego, próbowała mu tylko pomóc. Obmyła go, ro­ zebrała, ale nie zamierzała posunąć się tak daleko. A jeśli się teraz ocknie? Co sobie o niej pomyśli? Jak mu się z tego wytłumaczy? - Cholera! - zaklęła pod nosem. Podniosła się szybko, rozcierając stłuczony mięsień. Musi go czymś okryć, zanim oprzytomnieje. Odwracała się już, by pobiec do domu po prześcieradło, ale coś ją podkusiło, by jeszcze raz na niego zerknąć. Napraw­ dę niczego sobie okaz samca. Muskularny, zadbany, szczupły. Pierś porośnięta gęstwiną płoworudawych włosów, która na wysoko­ ści pasa zwężała się w cienką linię, by rozszerzyć się w drugą gęstwinę w dole brzucha. Serce zabiło jej jak młotem. Natura rzeczywiście niczego mu nie po­ skąpiła. A ona już tak długo jest sama... Zgorszona trochę własnymi myślami, odpędziła je od siebie. To wcale nie tak długo, a patrzenie pod ta­ kim kątem na zupełnie obcego faceta przyzwoitej kobiecie nie przystoi. Dziwne, od tak dawna nie po­ myślała nawet o seksie, a tu nagle, na sam widok męskiego ciała wyobraźnia płata jej takie figle.

16 NOCE NAD FLORYDĄ Do oczu napłynęły jej gorące łzy, a wraz z nimi refleksja, że nie pamięta już, kiedy sobie tak od serca popłakała. Ale teraz na to ani czas, ani miejsce. Musi wziąć się w garść i lecieć do domu po to prześcieradło. - Co u diabła... Za późno. Ocknął się. Mężczyzna zamrugał po­ wiekami, dźwignął się z wysiłkiem na łokciach, przesunął błędnym wzrokiem po swym ciele i spoj­ rzał na nią. Oczy, podobnie jak włosy, miał płowe. Ani orzechowe, ani zielone, ani brązowe, wszyst­ kiego po trochu, co dawało kolor płowozłoty. 1 w tych płowych oczach pojawiła się teraz kon­ sternacja, gniew i czujność - czujność tak prze­ szywająca, że Wendy się wystraszyła. Cofnęła się o krok. Nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Żałowała teraz, że nie zostawiła go tam na mocza­ rach. - Coś ty za jedna? Głos miał schrypnięty, głęboki, wcale nie przy­ jazny. - Wendy Hawk. Powiedz lepiej, coś ty za jeden. - Co? - W jego oczach znowu zapłonęła czuj­ ność. - Coś, u diabła, za jeden? -powtórzyła z irytacją. Nie spuszczał z niej wzroku, podjęła więc zdener­ wowana: - Mieszkam tutaj. Wyskoczyłeś mi przed łódź. Próbuję ci pomóc. Przez twarz przemknął mu wyraz rozbawienia,

Heather Graham 17 pozostawiając po sobie uśmiech. A z tym uśmiechem był bardzo pociągający. - Pomóc, powiadasz? Rozbierając mnie do ro­ sołu? Zaczerwieniła się i odetchnęła głęboko. - Nie chciałam... - A co, ubranie samo ze mnie spadło? - spytał kpiąco. - Nie, oczywiście, że nie. Ale miałeś na sobie pół Everglades. Nie moja wina, że wszystko było takie posklejane, że zeszło za jednym zamachem. Oj, nieważne. Miałam właśnie iść po prześcieradło i wciągnąć cię do środka, ale widzę, że możesz... - Urwała, bo nieznajomy zerwał się na równe nogi. Czym innym było patrzeć na niego, kiedy leżał nieprzytomny na ziemi, a czym innym teraz, kiedy stał przed nią nagi, nie okazując cienia skrę­ powania. - Ale widzę, że możesz chodzić - do­ kończyła. - Tylko się do mnie nie zbliżaj - ostrze­ gła. - Wstydu nie masz? Przyniosę ci prześcierad­ ło... - Przepraszam - mruknął. Wciąż się uśmiechał i Wendy uświadomiła sobie nagle, że ten uśmiech ma dwa ostrza. - Szczerze mówiąc, to podejrzewam, że zdążyłaś mi się już dobrze przyjrzeć. - Zaczekaj tu! - rozkazała, pobiegła do domu i wróciła z czystym prześcieradłem. Owinął się nim w pasie. - Nie co dzień człowiek budzi się golusieńki na

18 NOCE NAD FLORYDĄ moczarach - zauważył. Głos miał bardzo głęboki, z tych, co to potrafią poruszyć w kobiecie czułą strunę. Wendy przeszedł lekki dreszcz. Ale może to tylko ta chłodna wieczorna bryza? - Przepraszam. Starałam się ci pomóc. - Zauważyłem. ~ Roześmiał się i owinął ciaśniej prześcieradłem. - Ciekaw jestem tylko, co byś sobie pomyślała, gdyby było na odwrót. - Znaczy jak? - No, gdybym to ja starał się pomagać tobie, i to ty obudziłabyś się bez niczego. - Też mi coś! - prychnęła, znowu żałując, że nie zostawiła go na pastwę losu. - To nie wchodzi w grę. Przede wszystkim ja nie znalazłabym się nigdy w takiej idiotycznej sytuacji. To moczary. Szwen- dałeś się w pobliżu grząskich bajor! Powinieneś mi być dozgonnie wdzięczny. - No i jestem. Nawet bardzo - powiedział cicho i wskazał ruchem głowy drzwi. - Dobrze zrozumia­ łem, że chcesz mnie zaprosić? Zawahała się, nie była już tego taka pewna. Ten człowiek nie zna może bagien, ale sroce spod ogona też nie wypadł. Sprawiał wrażenie takiego, co z nieje­ dnego pieca jadł chleb. I emanowało z niego jakieś napięcie, tak jakby, nawet się uśmiechając, pozo­ stawał czujny i miał oczy za plecami. - Hej - ponaglił ją, jakby czytał w jej myślach. - Ja cię nie tknąłem. To ty mnie rozebrałaś. Wymacała za sobą gałkę u drzwi, pchnęła je,

Heather Graham 19 weszła i obejrzała się. Mężczyzna oglądał swoje ubranie. - Gdybym wiedział, że taka jesteś napalona - po­ wiedział, pokazując jej strzępy koszuli - sam bym ją zdjął. - Bałam się o twoje życie! - warknęła. Kiwnął głową, poprawił prześcieradło i wszedł do domu. - Dzięki. Rozejrzał się, przenosząc wzrok z zawieszonego na ścianie kobierca na bujany fotel, wygodną sofę, stoli­ czek z wiśniowego drewna. Niewiele uszło jego uwagi. Kiedy w końcu spojrzał znowu na nią, Wendy z zado­ woleniem zobaczyła w jego oczach konsternację. - Gdzie my jesteśmy? - spytał. - Na Everglades - odparła słodko. - Tak, ale... gdzie? - Na wschód od Naples, na północny wschód od Miami, prawie dokładnie na zachód od Fort Lauder- dale. Płowe brwi powędrowały w górę. - Czyli pośrodku bagien. I ty tu mieszkasz? - Owszem. - Wendy uśmiechnęła się rozkosznie, rada, że znowu ma nad nim jakąś przewagę. Weszła do kuchni. Czuła, że musi się napić, a poza tym widok butelki dobrego wina jeszcze bardziej zbije go z pantałyku. Wyjęła z lodówki rieslinga rocznik 72, a z szuflady szafki korkociąg. - Pozwól, że ja to zrobię - usłyszała.

20 NOCE NAD FLORYDĄ Zaskoczona nie oponowała; oddała mu butelkę i korkociąg, a sama oparła się o kuchenną szafkę. Był nadal nagi do pasa i pachniał mydłem, którym go umyła. - Nie przedstawiłeś mi się jeszcze. - Bill. Bill Smith. Kłamał. Ciekawe dlaczego. Tylko przestępca za­ taja swoje prawdziwe nazwisko. A on przecież nie jest przestępcą. Skąd ta pewność? Ten człowiek jak najbardziej może być na bakier z prawem. Znalazła go pływają­ cego twarzą do dołu w bagnie. - Co robiłeś na moczarach? Korek z soczystym pyknięciem wyskoczył z szyj­ ki. Rzekomy Bill Smith pokazał jej znacząco otwartą butelkę. Odwróciła się i zaczęła nerwowo szukać kieliszków. Dzwoniły o siebie, kiedy mu je podawa­ ła. W jego dłoni ucichły. Napełnił oba winem i uniósł swój w toaście. - Zdrówko. Zabłądziłem, jak ktoś głupi. Zupełnie nie znam tej okolicy. Wendy zaparła się, że musi z niego wyciągnąć choć ziarenko prawdy. Nie spuszczając go z oczu, uniosła kieliszek do ust. - Na bagnach łatwo się zgubić. - Samochód mi się zepsuł. - Podniósł butelkę do oczu i udawał, że studiuje pilnie etykietę. Po chwili spojrzał na nią znowu. - Jestem ci wdzięczny za pomoc - powiedział cicho. - Dziękuję.

21 Wendy kiwnęła głową. Nadal nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. - Trzeba opatrzyć to rozcięcie na skroni - powie­ działa. - Jakie rozcięcie? - Ściągnął brwi i dotknął czoła. - A, rzeczywiście. - Przydałoby się parę szwów. - E, do wesela się zagoi. - Może przynajmniej ci je przemyję. - Byłbym wdzięczny. - Dotknął znowu rany, potem przesunął dłonią po włosach. - Wciąż jestem cały w błocku. - Weź prysznic. - To masz tu bieżącą wodę? Mogę skorzystać? - Proszę się nie krępować, panie Smith. Koryta­ rzem, drugie drzwi na lewo. - Dzięki. - Oddał jej kieliszek z niedopitym winem i wyszedł z kuchni. Po chwili trzasnęły drzwi łazienki. Stała jeszcze parę sekund, przygryzając wargi, potem ruszyła do swojej sypialni. Uklękła przed komodą, wysunęła dolną szufladę, pogrzebała w niej i wyjęła T-shirt, dżinsy i parę slipek. Ten mężczyzna był tylko troszkę wyższy od Leifa, a zbudowani byli podobnie. W korytarzu słychać było szum prysznica. Pode­ szła do drzwi łazienki i zapukała. - Zostawiam tu ubranie. Powinno pasować. Wróciła do kuchni i sącząc wino, oddała się

22 NOCE NAD FLORYDĄ rozmyślaniom. Na mózg jej padło, że mu pomaga? Zaraz tam padło. Nie mogła go przecież zostawić na pewną śmierć. Trzeba jednak zachować ostrożność. Niepokojące jest, że wywarł na niej takie wrażenie. Odpędziła te myśli, otworzyła lodówkę, wyjęła warzywa i zaczęła je machinalnie kroić. Kiedy czysty, ubrany, z mokrymi, zaczesanymi do tyłu włosami Bill wrócił spod prysznica, do­ rzuciła do warzyw duszących się na ogromnej patelni pokrojonego w cząstki kurczaka i zamie­ szała. - Smakowicie pachnie - zauważył. - Dziękuję. - Mam przez to rozumieć, że zostałem zaproszo­ ny na kolację? - Nie masz wyboru. Dzisiaj cię stąd nie wywiozę. - A to dlaczego? - Mam samochód w naprawie, a warsztat zamy­ kają o piątej. Została mi tylko śmigłowa łódź. Co najwyżej mogę cię podrzucić do szosy, może tam złapiesz jakąś okazję... - To już wolę to zaproszenie na kolację - odparł szybko. W odpowiedzi Wendy zgarnęła warzywa i mięso z patelni na półmisek i mu go wręczyła. - Niech pan to, z łaski swojej, postawi na stole, panie Smith... - Oczywiście.

Heather Graham 23 Wyjęła z piekarnika brązowy ryż, przesypała go do miski i też podeszła do kuchennego stołu, który nakryła wcześniej na dwie osoby. Mężczy­ zna odsunął jej krzesło, wrócił po pozostawioną na blacie napoczętą butelkę i kieliszki, po czym usiadł naprzeciwko niej. Kiedy się uśmiechnął, serce znowu żywiej jej zabiło - podobał jej się ten uśmiech. - Dzięki. Za wszystko. Wendy kiwnęła głową, wolała się nie odzywać. - Czyje to ubranie? - Mojego męża. - Aha. - Przymrużył oczy. Po chwili milczenia wskazał wymownie na stół. - Zaczynamy bez niego? - On nie żyje. - Och, przykro mi. Wendy znowu kiwnęła głową. Obcy tylko tak mówią. W rzeczywistości nic ich to nie obchodzi. Zwłaszcza tego tutaj. Była przekonana, że w duchu odetchnął z ulgą. - I mieszkasz sama? Obawiała się tego pytania. Była łatwym celem, a im dłużej przebywała w towarzystwie tego człowie­ ka, tym bardziej stawało się dla niej jasne, że on nie jest wcale takim niewiniątkiem. I chociaż instynkt podpowiadał Wendy, że z jego strony nic jej raczej nie grozi, to niepokój pozostawał. - Tak, mieszkam tu sama. - Wendy - mruknął. - Wendy Hawk. - Pochylił

24 NOCE NAD FLORYDĄ się nad stołem i wyciągnął rękę. Nim zdążyła zarea­ gować, owinął sobie wokół palca pasemko jej wło­ sów. - Metr sześćdziesiąt wzrostu, niebieskooka blondynka, która wygląda jak anioł i mieszka w tym dusznym piekle. Czy ja śnię, czy umarłem i poszed­ łem do nieba? - Mam metr sześćdziesiąt pięć, oczy szare, a tego miejsca nawet najzagorzalszy miłośnik przyrody nie nazwałby niebem. Delikatnie uwolniła włosy spomiędzy jego pal­ ców, wstała od stołu, zabrała kieliszek z winem i wycofała się pod szafki. Czuła, że wzbiera w niej huragan. ~ Trzeba coś zrobić z tą raną na skroni - mruk­ nęła. - Nic nie zjadłaś. - Dotrzymuję ci tylko towarzystwa. Kiedy cię znalazłam, wracałam z kolacji u przyjaciela. - Było w tym trochę prawdy. Wracała od Erica, z którym wcześniej jadła lunch. - Jedz, a mną się nie kłopocz. Uśmiechnęła się niewyraźnie, odwróciła i prze­ szła z kieliszkiem wina do salonu, gdzie włączyła telewizor i usadowiła się na sofie. Leciały właśnie wiadomości, ale ona myślami była gdzie indziej. Wyrzucała sobie, że zostawiła gościa samego przy stole. Jaki tam z niego gość. Nic o nim nie wie. Jak tylko facet się naje, to opatrzy mu ranę i odstawi na szosę.

Heather Graham 25 Z tych rozważań wyrwało ją nagle słowo „Ever- glades". Spojrzała uważniej w telewizor i ściągając brwi, spróbowała skupić się na tym, co od jakiegoś czasu mówił komentator. Połączone siły FBI, agencji do spraw walki z nar­ kotykami DEA i lokalnej policji przechwyciły trans­ port narkotyków. Doszło do strzelaniny. Zginął agent, przemytników nie ujęto. Na ekranie pojawiła się fotografia jakiegoś mężczyzny, ale Wendy nie zdążyła się jej przyjrzeć, bo w tym momencie Bill Smith wmaszerował do pokoju i bezceremonialnie wyłączył odbiornik. Wyprostowała się i obrzuciła go gniewnym spoj­ rzeniem. - Oglądałam to! Przypatrywał się jej z takim napięciem, że dreszcz ją przeszedł i po raz kolejny przemknęło jej przez myśl, czy nie popełniła aby głupstwa, sprowadzając go do domu. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że drży nie ze strachu, lecz z powodu ogarniającego ją dziwnego ciepła. On ma na sobie rzeczy Leifa. Zbudowany jest podobnie, a w ciemnościach, w ogniu namiętności, mógłby może mu dorównać. Nie, w niczym nie przypomina jej męża. Jest atrakcyjny i pociągający na swój sposób, i budzi w niej od dawna uśpione żądze i emocje, uczucia, których się obawiała. I jest w jej domu. Zapowiada się długa noc.

26 NOCE NAD FLORYDĄ - Telewizor - przypomniała mu. - Oglądałam wiadomości. - Przepraszam. Chciałem, żebyś mi pomogła. - W czym? - W opatrzeniu tej rany. Mogłabyś? Masz wodę utlenioną, czy coś w tym rodzaju? - Pewnie, że tak. - Wychodząc z pokoju, Wendy włączyła w przelocie telewizor. Wiadomości już się skończyły, zaczął jakiś teleturniej. Wodę utlenioną i materiały opatrunkowe trzymała w łazience. Otwierając apteczkę, zobaczyła w lustrze jego twarz. Stał tuż za nią i obserwował ją z napię­ ciem. - Gdzie przeprowadzimy ten zabieg? - spytał. Wzruszyła ramionami. - Wszystko jedno, choćby tutaj. Przysiadł na krawędzi wanny. Wendy nasączyła wodą utlenioną bawełniany gazik i wycisnęła mu go na skroń. Nawet nie drgnął, za to ona skrzywiła się na widok rany. Była głęboka. Musiała sprawiać mu ból. Sięgając do apteczki po spirytus salicylowy, zawaha­ ła się. - Co jest? - zapytał. - Teraz naprawdę będzie bolało. Kiwnął głową. - Trudno. Czyń swoją powinność. Przygryzając z przejęcia wargi, zaczęła powoli odkażać ranę, a on znosił to ze stoickim spo­ kojem.

Heather Graham 27 - Nie rozumiem, w co się mogłeś walnąć - mruk­ nęła. - Zupełnie jakby ktoś wygarnął ci kawał ciała łyżeczką... - Dziwne, prawda? - Odebrał od niej drugi gazik, wrzucił go do kosza na śmieci i uśmiechnął się. - No, od razu lepiej. - Cieszę się. - Zrobić ci kawy? Pokręciła głową. - Nie. Ale herbaty się napiję. Przeszli do kuchni. On napełnił wodą ekspres do kawy, ona czajnik. W tym. człowieku jest coś ujmują­ cego. Gładkie policzki... czyli golił się rano. Pach­ nący, piżmo zmieszane z wonią mydła. I te oczy... płowe i czujne. Tak przywykła już do samotności, że sama obec­ ność innego człowieka działała na nią pobudzająco. A może ten Bill to zwyczajny człowiek? Zabłąkany mieszczuch? Nie, to ktoś specjalny. - Czym się trudnisz? - spytała, kiedy czekali na zagotowanie się wody. - Trudnię? - spytał. - No, z czego żyjesz. - Pracuję w... w branży farmaceutycznej. - Akwizytor? - Eee... tak. - Jechałeś do Naples? - Tak, tam.