kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 863 902
  • Obserwuję1 385
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 675 580

Gregory Philippa - Dwie Królowe - (04. Cykl Tudorowski)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
G

Gregory Philippa - Dwie Królowe - (04. Cykl Tudorowski) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu G GREGORY PHILLIPA Cykl Tudorowski
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 539 stron)

Gregory Philippa Powieści Tudorowskie 05 Dwie Królowe Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner

Dla Anthony'ego

JANE BOLEYN Blickling Hall, Norfolk, lipiec 1539 roku Panuje upał, a wiatr przywiewa znad pól i moczarów odór zarazy. W dzień taki jak ten, gdyby mój małżonek nadal był ze mną, nie tkwilibyśmy w jednym miejscu, przyglądając się ołowianemu brzaskowi i krwistemu zachodowi słońca, tylko byśmy wraz z dworem królewskim przemierzali hrabstwa Hampshire i Sussex, najżyźniejsze i najurokliwsze ziemie w całej Anglii, pokonując wierzchem wijące się wśród pagórków trakty i wypatrując linii morza. Wyprawialibyśmy się na polowania każdego ranka, posilali pod baldachimem gęstych drzew w południe i ruszali w tany co wieczór, zatrzymawszy się w kolejnej wiejskiej rezydencji o wielkiej sali rzęsiście oświetlonej ciepłym blaskiem świec i pochodni. Za pan brat z najznaczniejszymi rodami Anglii, ulubieńcy króla, krewniacy królowej, my, Boleynowie: najurodziwsza, najbardziej szanowana rodzina na dworze miłościwie nam panującego Henryka VIII. Nikt, kto poznał Jerzego, nie umiał mu się oprzeć; nikt nie umiał się oprzeć Annie; każdy zabiegał o moje względy, liczą, że zaskarbi sobie łaskę tych dwojga. Jerzy olśniewał wszystkich: czarnooki, kruczowłosy i nieludzko przystojny, zawsze dosiadał najwspanialszych wierzchowców, zawsze towarzyszył miłościwej pani. Królowa Anna wręcz porażała urodą i intelektem, ponętna niczym przedni miód. A ja nie odstępowałam ich ani na krok. Zazwyczaj galopowali obok siebie, jak kochankowie; szli łeb w łeb, a mnie dobiegał ich głośny śmiech przebijający się ponad tętent koni, gdy śmigali mimo jak jedna rozmazana plama. Czasem kiedy widziałam ich razem, takich pełnych życia, takich młodych,

takich urodziwych, nie potrafiłam rzec, które z nich darzę większym afektem. Cały dwór dał się uwieść tej dwójce, ich głębokim uwodzicielskim spojrzeniom, ich szerokiemu gestowi — lubili wysoko obstawiać i nie bali się ryzyka, z równą żarliwością sekundowali reformie Kościoła, nie sposób ich było zapędzić w kozi róg podczas dysputy, tacy byli oczytani i bystrzy, tacy śmiali w opiniach. Począwszy od króla, a na kuchcie skończywszy, nie znalazłby się człowiek, który nie byłby pełen podziwu dla tej pary. Nawet teraz, trzy lata później, nie mogę uwierzyć, że już nigdy żadnego z nich nie zobaczę. Przecież ludzie tak młodzi, wręcz promieniujący energią i chęcią do życia, nie mogą po prostu umrzeć? W głębi duszy, w głębi serca wciąż mam ich za młodych i pięknych, oczyma wyobraźni nadal widzę, jak galopują ramię przy ramieniu. Bo i dlaczego nie? Dlaczego nie tęsknić, nie pragnąć, aby to była prawda? Zaledwie trzy lata minęły od dnia, gdy widziałam ich po raz ostatni; trzy lata, dwa miesiące i dziewięć dni temu jego palce musnęły mnie lekko, kiedy uśmiechając się, rzekł mi w tamtą majówkę: „Zegnaj, żono, muszę pędzić, tyle jest dziś do zrobienia...", i zostawił mnie samą sobie w czas przygotowań do wielkiego turnieju. Wiedziałam, że razem z siostrą popadli w kłopoty, wszelako nie miałam pojęcia, jak dalece posunęły się sprawy. Codziennie w swym nowym życiu zachodzę aż na rozstaje wsi, gdzie spoczywa kamień milowy wskazujący trakt do Londynu. Wśród porostów, mchu i wrośniętego wiekowego brudu wije się niewyraźny napis: LONDYN, 120 MIL. Tak daleko, tak bardzo daleko. Co dzień pochylam się i dotykam głazu, jakby to był talizman, po czym wracam do domu swego ojca — domu, który po czasie spędzonym w królewskich pałacach wydaje mi się zwykłą chatą. Od trzech lat siedzę na garnuszku u brata, żyję dzięki wspaniałomyślności bratowej, której wcale nie obchodzę, skromną roczną rentę zawdzięczam zaś temu parweniuszowi Tomaszowi Cromwellowi, parającemu się lichwą nowemu przyjacielowi króla. Żyję niczym uboga krewna w cieniu domu, który kiedyś zwałam swoim, w cieniu Blickling Hall, jednej z wielu rezydencji Boleynów. Żyję po cichutku, za grosze, jak wdowa bez majątku, której nie chce żaden mężczyzna. Albowiem jestem wdową bez majątku, której nie chce żaden mężczyzna. Jestem kobietą blisko trzydziestoletnią, o twarzy po-

brużdżonej rozczarowaniem, matką nieobecnego syna, wdową nie mającą szans na ponowne zamążpójście, jedyną, która ocalała z tej nieszczęsnej rodziny, dziedziczką skandalu. Moim marzeniem jest, by fortuna znów się do mnie uśmiechnęła. Bym ujrzała na tymże trakcie posłańca w liberii Howardów przy- noszącego mi wiadomość: list od księcia Norfolk, w którym dostojny krewniak wzywałby mnie z powrotem na dwór królewski, gdzie wciąż miałabym co robić, służąc miłościwej pani, przekazując w tajemnicy nie swoje sekrety, knowając i wiodąc dwulicową egzystencję, czego się od niego, mistrza przecież w tej materii, pilnie uczyłam, gdy była po temu okazja. Marzy mi się, by świat fiknął koziołka, by nastała odmiana i byśmy znów się liczyli. Żebym ja wróciła do łask i majętności. Ocaliłam raz księcia, kiedy znalazł się w prawdziwych tarapatach, a on z wdzięczności uratował potem mnie. Naszym wspólnym smutkiem jest to, że nie zdołaliśmy ochronić od najgorszego tamtych dwojga, którzy teraz galopują, śmieją się i tańczą tylko w moich snach. Dotykam kamienia milowego raz jeszcze i wyobrażam sobie, że nazajutrz przybędzie wyczekiwany przeze mnie posłaniec. Wyciągnie przed siebie rękę z pergaminem zalakowanym pieczęcią Howardów, czerwoną, grubą i lśniącą. — Jane Boleyn, wicehrabina Rochford? — spyta, obrzucając spojrzeniem moją skromną suknię uwalaną błotem, dłonie pobrudzone od macania na szczęście kamienia milowego. — To ja — odpowiem dumnie. — Wicehrabina Rochford to ja. Już myślałam, że się nie doczekam... — Następnie zaś przyjmę odeń wiadomość. Moje dziedzictwo.

ANNA KLIWIJSKA Düren, księstwo Kliwii, lipiec 1539 roku Ledwie się ważę oddychać. Pozostaję w bezruchu, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, i szeroko otwartymi oczyma spoglądam na artystę, wydając się — taką mam przynajmniej nadzieję — godną zaufania; moje szczere spojrzenie powinno sugerować uczciwość, nie nieskromność. Klejnotów, którymi jestem obwieszona, napożyczała dla mnie pani matka, by przekonać powątpiewającego odbiorcę portretu, iż nie całkiem zbiednieliśmy, mimo że mój brat nie zaoferuje wraz ze mną posagu. Król będzie musiał docenić mą miłą powierzchowność oraz polityczne koneksje naszej familii. To wszyst- ko, czym dysponuję. Mimo to musi mnie wybrać. Na niczym tak mi nie zależy jak na tym, aby wybrał właśnie mnie. Nie potrafię wprost wyrazić, ile dla mnie znaczy wyrwanie się stąd. Po przeciwnej stronie komnaty, starannie unikając spoglądania na mój portret formujący się pod biegłymi, zamaszystymi pociągnięciami pędzla mistrza, czeka na swą kolej moja siostra. Niech Bóg mi wybaczy, ale modlę się usilnie, by król jej nie wybrał zamiast mnie. Jest równie chętna jak ja, by opuścić Kliwię i zasiąść na tronie Anglii, co zaszczytem jest bodaj największym. Wszelako nie potrzebuje tego tak bardzo jak ja. Żadna księżniczka na całym świecie nie potrzebuje tego tak jak ja. Bynajmniej nie zamierzam rzec złego słowa na mojego brata, teraz ani w przyszłości. Nigdy nie powiem nic złego na jego temat. Jest ukochanym synem naszej matki i godnym następcą księcia Kliwii. Podczas ostatnich miesięcy życia mego drogiego papy, wtedy już szalonego jak marcowy zając, nie kto inny jak mój brat zamykał

go w żelaznym uścisku ramion i prowadził do komnaty sypialnej, by potem publicznie ogłosić, że cierpi na uporczywą gorączkę. To mój brat zakazał pani matce sprowadzać medyków czy choćby duchow- nych, którzy by mieli przegnać demony zaludniające pobudzony umysł drogiego papy. Mój brat — ze sprytem charakterystycznym dla wolu, powolnym, acz skutecznym i rzadko przyjemnym dla otoczenia — zapowiedział nam wszystkim, iż prędzej uczynimy z drogiego papy ochlapusa, aniżeli pozwolimy, by na naszą familię padł cień szaleństwa, psując nam reputację. Nigdy byśmy nie urośli na tym świecie, gdyby zrodziły się wątpliwości co do jakości naszej krwi. Jednakowoż rzucone na papę oszczerstwa, nazwanie go opojem, odmówienie mu pomocy, której tak rozpaczliwie potrzebował, dawało nam nadzieję. Dawało nadzieję mnie — na zawarcie korzystnego mariażu. Dawało wreszcie nadzieję memu bratu na wżenienie się w porządny ród, by nasze nazwisko i krew przetrwały, pomimo że drogi papa samotnie walczył z dręczącymi go demonami. Słysząc, jak papa skamle za zamkniętymi drzwiami swej komnaty sypialnej, obiecuje, że już będzie grzeczny, i prosi, byśmy go wypuścili; słysząc, jak mój brat odpowiada bez mrugnięcia powieką, że nie wolno mu wyjść ani teraz, ani nigdy, nieraz się zastanawiałam, czyśmy czegoś przypadkiem nie pokręcili, czy nie bardziej szalony od ojca jest mój brat, czy i nasza matka nie jest szalona, a jedyną osobą przy zdrowych zmysłach w tym domu nie jestem ja, gdyż tylko ja drętwiałam na myśl o tym, co robimy. Nikomu jednak nie zdradziłam się ze swymi myślami. Od najwcześniejszego dzieciństwa pozostawałam pod wpływem brata, który w swoim czasie miał objąć panowanie nad ziemiami położonymi w dolinie rzek Mozy i Renu. Księstewko nie jest może duże, lecz tak strategicznie umiejscowione, że każda licząca się siła w Europie szuka naszej przyjaźni: król Francji, Habsburgowie z Hiszpanii i z Austrii, cesarz niemiecki, Ojciec Święty we własnej osobie, a teraz także Henryk Angielski. Kliwia to klucz do serca Europy, który trzyma w ręku książę Kliwii. Nie dziwota, że mój brat wysoko się ceni, ma wszelkie prawo cenić się wysoko... aczkolwiek mnie z rzadka nachodzi taka myśl, że w rzeczywistości jest być może tylko drobnym książątkiem ciągnącym się w ogonie chrześcijaństwa. O tym wszakże również nikomu nie mówię, nawet mojej młod-

szej siostrze Amelii. Nie jestem bowiem osobą, która by łatwo zawierzyła drugiemu człowiekowi. Mój brat rozkazuje pani matce na mocy pozycji przysługującej mu z urodzenia, a ona jest jego szambelanem, jego majordomem, jego papieżem. Mając jej błogosławieństwo, dyryguje mną i Amelią, ponieważ jesteśmy zaledwie córkami i niewiastami, a przez to ciężarem dla familii, podczas gdy on jest synem i dziedzicem. To młody mężczyzna z licznymi możliwościami i przyszłością, my zaś jesteśmy dzierlatkami, które w najlepszym razie zostaną czyimiś żonami i matkami, a w najgorszym — skończą jako stare panny i pasożyty. Moja starsza siostra Sybilla już dała nogę z domu, uczyniła to przy pierwszej sposobności małżeństwa i teraz jest wolna od braterskiej opieki. Ja powinnam być następna. Muszę być następna. Łaknę wolności jak niczego innego. Z pewnością nie będą tak okrutni, by posłać za morze Amelię zamiast mnie? Ona ma jeszcze czas, jej szansa nadejdzie. A ja jestem następną córką w kolejce. Nie umiem się nawet domyślić, czemu w ogóle zaproponowano królowi nas obie, może wizja koronowanej przede mną Amelii ma mnie zmusić do większej uległości? Jeżeli tak, jestem gotowa na każde ustępstwo. Przeraża mnie myśl, że zostanę pominięta, że w oko królowi wpadnie młodsza z nas, że mój brat do tego dopuścił! Prawda jest taka, że występuje przeciwko sobie, byle tylko mi dokuczyć. Mój brat to książątko pod każdym względem. Kiedy umarł drogi papa, do końca swoich dni nie przestający szeptem błagać, abyśmy go wypuścili, jego syn wskoczył w buty po nim, mimo że do nich nie dorósł. Papa był światowym człowiekiem, obytym na dworach Francji i Hiszpanii, całej Europy. Jego spadkobierca, nie wychylający nosa z domu, jest przekonany, że świat nawet się nie umywa do księstewka, którym zawiaduje. Ze najlepsza książka to Biblia, że najlepszy kościół to taki o gołych ścianach, wreszcie że najlepszym przewodnikiem jest własne sumienie. Rządząc skromnym domostwem, nikomu nie folguje i karcącą ręką dosięga swych nielicznych sług. Odziedziczywszy niewiele, ma wielkie potrzeby, ja zaś — która nie mam nic — nader boleśnie odczuwam jego przerośniętą ambicję. Gdy się upije lub z czegoś ucieszy, nazywa mnie najbardziej krnąbrną ze swoich poddanych i pieści szorstko. Na trzeźwo lub w nerwach zarzuca mi, że

nie znam swego miejsca, i grozi, że każe mnie zamknąć w komnacie i tam trzymać.

To nie czcza pogróżka w dzisiejszej Kliwii. Mowa przecież o człowieku, który trzymał w zamknięciu własnego ojca. Sądzę, że mój brat jest zdolny i mnie wziąć pod klucz. Lecz czy ktoś by usłyszał moje krzyki za zatrzaśniętymi drzwiami i zechciał na nie zareagować? Mistrz Holbein kiwa zdawkowo głową, dając mi znak, że mogę ustąpić miejsca siostrze. Nie zezwala mi zerknąć na portret. Żadna z nas nie może popatrzeć na to, na czym spoczną oczy króla Anglii. Zadaniem przybyłego tu malarza nie jest połechtać naszą dumę ani nas upiększyć, tylko uchwycić podobieństwo na tyle, na ile pozwala jego geniusz, po to, by król Anglii mógł zdecydować, którą z nas woli, zupełnie jakbyśmy były flamandzkimi klaczkami wyczekiwanymi przez angielskiego ogiera. Podczas gdy Amelia przybiera pozę modelki, mistrz Holbein korzysta z chwili przerwy i zmienia płótno na sztalugach, sprawdza pędzle. Widział nas wszystkie: wszystkie kandydatki na królową Anglii. Krystynę Duńską księżnę Mediolanu, Ludwikę i Annę z Gwizjuszów oraz Marię hrabinę Vendôme. Zatem nie jestem pierwszą młodą niewiastą, której nos mierzy za pomocą pędzla trzymanego na wyciągnięcie ręki, mrużąc jedno oko. O ile mi wiadomo, moja siostra Amelia nie będzie też ostatnią. W drodze powrotnej do Anglii mistrz może się zatrzymać w Paryżu i tam marszczyć czoło, patrząc na jeszcze inną mizdrzącą się młódkę, by sprawiedliwie oddać zalety i wady jej powierzchowności. Oczywiście nie ma powodu, bym się czuła przez to poniżona, sprowadzona do przedmiotu czy kawałka materii wystawionej na sprzedaż i wdzięczącej się niepowtarzalnym wzorem. — Nie lubisz, kiedy cię portretują? Wstydzisz się? — spytał mnie gburowato, kiedy uśmiech spełzł mi z twarzy, jak tylko przyjrzał mi się niczym ochłapowi mięsa ociekającemu krwią na rzeźnickim bloku. Nie odpowiedziałam. Nieroztropnością byłoby się zwierzać szpiegowi. — Pragnę go poślubić — rzekłam po prostu, na co on uniósł jedną brew. — Ja tu tylko maluję — odparł. — O swoich uczuciach porozmawiaj lepiej z jego ambasadorami. Z Mikołajem Wottonem i Ryszardem Beardem. Nie widzę powodu, by o takich rzeczach opowiadać mnie.

Nie odzywając się, siedzę na ławie w niszy okiennej, zgrzana w swej najbogatszej sukni, uwierana przez gorset, którego sznurówki tego ranka zaciągały aż dwie służki i z którego chyba trzeba będzie mnie wydobywać siłą, kiedy mistrz nareszcie skończy malować portret. Przyglądam się Amelii przechylającej głowę na jedną stronę, stroszącej piórka i uśmiechającej się zalotnie do mistrza Holbeina. Modlę się do Boga, żeby moja siostra nie była w typie malarza. Żeby nie namalował jej takiej, jaka jest: pulchniejszej i ładniejszej ode mnie. Dla niej nie ma znaczenia, czy król ją wybierze czy nie. Och, naturalnie, że byłby to jej wielki tryumf, gdyby z kondycji najmłodszej siostry księcia małej Kliwii przeskoczyła od razu na tron Anglii! Taki skok wyniósłby ją i całą naszą familię. Niemniej ona nie potrzebuje stąd uciec tak bardzo jak ja. W jej wypadku to nie kwestia konieczności czy nawet desperacji jak w moim. Obiecałam, że nie będę patrzeć na szkice mistrza, więc nie patrzę na nie. Tyle dobrego można o mnie powiedzieć: jeśli dam słowo, dotrzymuję go, mimo że jestem tylko niewiastą. Jako że jednak muszę gdzieś patrzeć, wyglądam przez okno — na dziedziniec naszego pałacu. W otaczających lasach właśnie rozlegają się rogi myśliwskie, podnosi się ciężka kratownica i przez bramę wpadają na spienionych wierzchowcach łowczy z moim bratem na czele. Młody książę rzuca spojrzenie w górę i spostrzega mnie, zanim zdążę się uchylić. Natychmiast wiem, że wzbudziłam jego irytację. Jest zdania, że nie powinnam wysiadywać przy oknie, gdzie każdy przechodzący dziedzińcem pałacowym człek może mnie zobaczyć. Chociaż odskoczyłam od okna zbyt szybko, by mógł zarejestrować okiem jakiekolwiek szczegóły, z pewnością się domyśla, iż gorset mam mocno ściągnięty, a kwadratowy dekolt sukni opuszczony niżej niż zazwyczaj, i nieważne, że od piersi po brodę spowija mnie gruby muślin. Kulę się na wyobrażenie błyskawic, które miota w moją stronę. Skoro już wzbudziłam w nim niezadowolenie, nie przyzna tego łacno. Nie poskarży się na śmiałą suknię, którą przecież mogłabym wytłumaczyć, tylko uczepi się czegoś innego, czego konkretnie — tego jeszcze nie wiem. Wiem tylko, że dziś bądź najpóźniej jutro pani matka wezwie mnie do swojej komnaty, gdzie tuż za jej krzesłem albo odwrócony tyłem do drzwi, albo niby przypadkiem dopiero przekraczający próg będzie mój brat, pozornie

nieuważny, pozornie obojętny, natomiast pani matka poświęci mi całą swoją uwagę, z dezaprobatą kręcąc głową i mówiąc: „Anno, doszły mnie słuchy, że...", po czym wspomni coś, co miało miejsce wiele dni temu, coś, o czym dawno zapomniałam, lecz co on dobrze zapamiętał i zachował na taką właśnie godzinę, bym mogła zostać skarcona, a nawet ukarana, i oczywiście nie zająknie się słowem o tym, że wypatrzył mnie przy oknie, rozkwitłą w niewieściej urodzie, co w jego oczach jest moim prawdziwym wykroczeniem przeciwko niemu. Kiedy byłam małą dziewczynką, papa zwykł byt nazywać mnie Falkę, swoją sokolicą, swoim cennym białozorem, obdarzając dziecko mianem drapieżnego ptaka z mroźnej Skandynawii. Ilekroć widział, jak pochylam się nad księgami, śmiał się i wołał: „Och, sokolico ty moja, znowu cię zamknęli w klatce. Chodź, uwolnię cię, żebyś się dłużej nie męczyła". I wtedy nikt, pani matki nie wyłączając, nie był w stanie mnie powstrzymać przed porzuceniem nauki po to, by przebywać w towarzystwie papy. Żałuję, tak bardzo żałuję, że już nigdy mnie nie odwoła od moich zajęć. Zdaję sobie sprawę, że pani matka ma mnie za głupią, a mój brat myśli o mnie znacznie gorsze rzeczy, jednakże gdybym została kró- lową Anglii, mój małżonek mógłby mi w pełni zaufać: nigdy bym nie zdradziła swej nowej ojczyzny dla nowinek francuskiej mody czy italskich tańców. Okazałabym się godna zaufania, sam król Anglii mógłby zawierzyć mi swój honor. Rozumiem, jak ważny jest honor dla mężczyzny, i pragnę być tylko dobrym dziewczęciem, dobrą żoną i królową. Przypuszczam jednak, że nawet surowy Henryk Angielski nie zabraniałby mi siedzieć przy oknie własnego pałacu. Cokolwiek o nim mówią, wydaje mi, się, że miałby odwagę powiedzieć mi wprost, czym go uraziłam, i nie kazałby pani matce karać mnie za coś zupełnie innego.

KATARZYNA HOWARD Norfolk House, Lambeth, lipiec 1539 roku Popatrzmy, co też mam... Mam cienki złoty łańcuszek po mojej dawno zmarłej rodzicielce, który przechowuję w specjalnym puzderku na precjoza, niestety pustym, jeśli nie liczyć tego jedynego łańcuszka, ale czuję, że kiedyś znajdę w nim więcej kosztowności. Mam trzy suknie, z czego jedną całkiem nową. Mam kawałek francuskiej koronki przysłanej przez pana ojca z Calais. Mam półtuzin tasiemek, które są tylko moje. No i bardziej niż cokolwiek innego — mam siebie. Siebie, wspaniałą siebie! Dzisiaj kończę czternaście lat, wystawcie sobie! Równiutkie czternaście! Zatem mam czternaście lat, młodość, wysokie urodzenie, choć już nie majątek — smutne, ale prawdziwe, oraz co najważniejsze: mam miłość! Moja babka księżna da mi podarek z okazji urodzin, wiem, że to zrobi. Jestem jej ulubienicą, poza tym lubi, jak ładnie wyglądam. Może to będzie trochę jedwabiu na suknię albo ciężka moneta, za którą kupię sobie tyle koronki, ile tylko zapragnę! Moje przyjaciółki z komnaty panieńskiej wydadzą na moją cześć ucztę późną porą, kiedy wszystkie powinnyśmy smacznie spać; młodzi panowie wystukają na drzwiach tajemny sygnał, na co my im otworzymy, a ja zakrzyknę: „O, nie!" i złapię się za usta, jakbym naprawdę chciała, żebyśmy świętowały tylko w dziewczyńskim gronie, jakbym nie była zakochana, szaleńczo zakochana we Franciszku Derehamie. Jakbym nie spędziła całego dnia, marząc o tej chwili: chwili, w której znów go ujrzę. A ujrzę go już za pięć godzin! Nie, wróć... Właśnie zerknęłam na nieziemsko drogi francuski zegar mojej babki. To się stanie za cztery godziny i czterdzieści osiem minut.

Czterdzieści siedem minut. Czterdzieści sześć. Samą mnie zdumiewa, jak wielkim afektem go darzę — pomyśleć tylko, że odliczam umykające minuty do czasu naszego ponownego spotkania! To z pewnością prawdziwa miłość, wielka miłość, a ja na pewno jestem dziewczęciem niesłychanej wrażliwości, skoro tak głęboko to przeżywam. Czterdzieści pięć... Tylko że takie bezczynne czekanie jest straszliwie nudne... Rzecz jasna, nie powiedziałam mu, co do niego czuję. Chybabym umarła ze wstydu, gdybym mu miała to powiedzieć osobiście. Zresztą i tak pewnie umrę, umrę z samej miłości do niego. Na razie nie wyznałam swego uczucia nikomu poza Agnieszką Restwold, której najpierw kazałam przysiąc na własne życie, że mnie nie zdradzi. Zarzekała się, że prędzej da się zawlec na szafot, powiesić i poćwiartować, niż komuś powie, że go kocham. Mówi, że raczej straci głowę jak moja kuzynka królowa Anna, a nikomu nie piśnie słówka. Twierdzi, że trzeba by ją poddać torturom, żeby puściła parę z ust. Szepnęłam też na ucho Małgorzacie Morton, która będzie milczała jak grób nawet w obliczu śmierci, nawet gdyby mieli ją wrzucić do klatki z dzikimi bestiami. Z ręką na sercu zapewniała mnie, że nic nie zmusi jej do mówienia, nawet stos. Cieszę się, że tak mówią, bo dzięki temu wiem, że jedna albo druga wygada się przed nim, zanim wejdzie do mojej komnaty dziś wieczorem, i nareszcie Franciszek się dowie, jak bardzo go lubię. Znam go od miesięcy, prawie całe swoje życie. Z początku tylko na siebie patrzyliśmy, ale niedawno zaczął się do mnie uśmiechać i witać mnie. Raz nawet zawołał do mnie po imieniu. Chadza z innymi młodzieńcami i składa nam wizyty w panieńskiej komnacie, myśląc, że darzy miłością Joannę Bulmer, która ma oczy wyłupiaste jak żaba i żaden mężczyzna nigdy by na nią nie spojrzał, gdyby tak nie szafowała swoimi wdziękami. Ale szafuje, i to naprawdę hojnie, przez co mój Franciszek ma zaprzątnięte myśli. To nie- sprawiedliwe. Och, jakże bardzo niesprawiedliwe. Joanna jest dobre dziesięć lat starsza ode mnie i w dodatku ma męża, więc wie, jak przyciągnąć do siebie mężczyznę, podczas gdy ja dopiero wszystkiego muszę się nauczyć. Dereham też jest już po dwudziestce. Wszyscy oni mają mnie za dzieciucha, ale żadne ze mnie dziecko, mogę to udowodnić. Mam już czternaście lat, dorosłam do miłości.

Dorosłam do tego, żeby mieć kochanka. A Franciszka Derehama kocham tak, że aż mi się kręci od tego w głowie i chyba umrę, jeśli natychmiast go nie zobaczę. Cztery godziny i czterdzieści minut. Dzisiaj wszystko się zmieni, wszystko musi się zmienić. Kończę czternasty rok życia, a to nie przelewki. Wiem, co zrobię. Włożę swój nowy francuski czepek i powiem Franciszkowi, że jestem czternastoletnią panną, dzięki czemu wreszcie przejrzy na oczy i zobaczy we mnie niewiastę, niewiastę, której nie brak doświadczenia, niemal dorosłą. Przekonamy się jeszcze, jak długo się będzie trzymał tej żabolicej Joanny, skoro może ominąć jej drzwi, wejść do mojej komnaty i zlec ze mną w łożu. Nie jest moim pierwszym ukochanym, to prawda, ale przecież nigdy nie czułam czegoś podobnego do Henryka Manoksa, a jeśli on twierdzi, że tak było, to kłamie w żywe oczy. Nie miałam nic przeciwko Manoksowi, kiedym była dziewczęciem, dzieckiem właściwie, i dopiero uczyłam się pogrywać na wirginale, nie wiedząc nic o dotykaniu i całowaniu. Po prawdzie gdy pocałował mnie po raz pierwszy, wcale mi to nie przypadło do gustu i zaklinałam go, żeby nie robił tego więcej, a jak zaczął mi wkładać ręce pod spódnice, to tak mnie przeraził, że krzyczałam wniebogłosy i płakałam. Miałam wtedy zaledwie jedenaście lat, skąd mogłam wiedzieć o przyjemnościach, jakich łakną dojrzałe niewiasty? Ale teraz wiem już wszystko, co trzeba. Trzy lata spędzone we wspólnej komnacie panieńskiej nauczyły mnie wszelkich sztuczek i zabaw, o jakich powinnam wiedzieć. Zatem wiem, czego pragnie mężczyzna; wiem, jak go kusić; i nade wszystko wiem, kiedy przestać. Moim wianem jest moja czystość — babka, ta stara skwaszona kocica, pewnie by mi wytknęła, że poza nią w wianie nie wniosę niczego innego — i nikt nigdy nie powie, że Katarzyna Howard nie orientuje się, jaka jest jej powinność wobec siebie i rodu. Teraz jestem niewiastą, nie dzieckiem, a Henryk Manox pragnął mnie, kiedym była głupiutką podfruwajką ze wsi, niemającą pojęcia o niczym, nieznającą nikogo — a przynajmniej nikogo znaczącego. Pewnie bym mu zresztą uległa, po tym jak mnie przekupił i przeraził, nagabując tygodniami, żebym wreszcie mu dała, co chciał, ale koniec końców to on się wycofał w ostatniej chwili ze strachu, że zostanie nakryty. Ludzie z pewnością by go nie pochwalili, był bowiem wtedy po dwudziestce, a ja — jako się rzekło — miałam dopiero jedenaście lat.

Postanowiliśmy więc zaczekać z tym do czasu, aż skończę lat trzynaście. Tylko że teraz mieszkam nie na wsi w zabitym dechami Susseksie, a w Norfolk House w Lambeth, gdzie w każdej chwili może się pojawić miłościwy pan, gdzie arcybiskup jest naszym najbliższym sąsiadem, gdzie regularnie odwiedza nas mój wuj Tomasz Howard, który zawsze przybywa z wielką świtą, a raz nawet zwrócił się do mnie po imieniu. Dawno wyrosłam z Henryka Manoksa. Nie jestem jakąś wiejską dziewuchą, którą można całować po kątach i przymuszać, by dawała więcej wbrew własnej woli; nie po to się urodziłam. Wiem już, co zachodzi w alkowie między niewiastą i mężczyzną, w końcu noszę nazwisko Howard i czeka mnie wspaniała przyszłość. Tylko że — i to jest prawdziwa tragedia, której nie potrafię wprost znieść — chociaż jestem już w wieku, kiedy powinnam się udać na dwór królewski, gdzie jest moje miejsce jako jednej z Howardówien, i służyć miłościwej pani... w Anglii nie ma miłościwej pani! To prawdziwa katastrofa, przynajmniej dla mnie. Nie ma królowej, bo królowa Joanna zmarła po urodzeniu dziecka, co mnie osobiście wydaje się zwykłym lenistwem, a skoro nie ma królowej, nie ma też dworek. To istny pech, czasem nawet sobie myślę, że żadna młoda niewiasta nie zaznała od życia tyle pecha co ja: żeby obchodzić swoje czternaste urodziny w Londynie zaraz po tym, jak królowa wzięła i umarła, a cały dwór popadł w żałobę na długie lata. Bywa też, że mi się wydaje, iż wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, jak gdyby komuś zależało, abym przeżyła swoje życie w panieństwie i zeszła z tego świata jako stara zasuszona panna. Po co być pięknością, jeśli żaden wielmoża nie zwróci na mnie uwagi? Jak ktokolwiek ma się na mnie poznać, skoro nikt nigdy mnie nie pozna? Gdyby nie mój ukochany, mój najsłodszy, najprzy- stojniejszy pod słońcem Franciszek. Franciszek, Franciszek, Fran- ciszek... byłabym popadła w czarną rozpacz i rzuciła się w wody Tamizy, nie przeżywszy ani jednego dnia więcej. Ale na szczęście jest Franciszek, na którego mogę czekać, i cały świat, na którym mogę się bawić. Przecież dobry Pan Bóg, wiedzący wszystko, uczynił mnie wyjątkową, ponieważ zaplanował dla mnie wspaniałą przyszłość. Urodziłam się do wielkich rzeczy, mam wszystko do wygrania. Czternastoletnia i doskonała? Komuś takiemu Najwyższy w swej mądrości nie pozwoli sczeznąć marnie tutaj, w Lambeth!

JANE Blickling Hall, Norfolk, listopad 1539 roku Przychodzi wreszcie — właśnie wtedy, gdy dnie powoli stają się krótsze, a ja zaczynam drżeć na myśl o kolejnej zimie spędzonej na prowincji. Przychodzi list, na który jak mi się zdaje, wyczekiwałam całą wieczność. Odzyskuję swoje życie. Mogę powrócić do blasku niekopcących świec, do ciepła piecyków na węgle, do grona przyjaciół i rywali, do dobrej muzyki, smacznego jadła i tańców. Otrzymałam wezwanie na dwór, chwalić Boga! Wracam na dwór w Londynie, gdzie będę służyć nowej królowej. Książę, mój mentor i opiekun, wynalazł dla mnie miejsce na dworze miłościwej pani. Zostanę damą dworu nowej królowej Anglii. Zostanę dworką królowej Anny Angielskiej. To imię rozbrzmiewa mi w głowie złowieszczym echem: królowa Anna, królowa Anna Angielska — znowu! Wyobrażam sobie, że królewscy doradcy podsuwający tę kandydatkę najjaśniejszemu panu musieli również przeżyć moment grozy, kiedy usłyszeli własne słowa: królowa Anna... Przecież pamiętają, jak pechowa okazała się pierwsza królowa Anna dla nas wszystkich? Przyniosła wstyd miłościwemu panu, pohańbiła swą rodzinę, doprowadziła mnie do ruiny, do całkowitego upadku. Lecz nie, najwyraźniej wszyscy już zapomnieli zmarłą królową. Zanim nowa królowa Anna przybędzie do Anglii, tamta Anna, moja Anna, będąca mi siostrą i ukochaną przyjaciółką, i dręczycielką, stanie się niczym więcej jak wyblakłym wspomnieniem. Czasem mam wrażenie, że tylko ja o niej jeszcze pamiętam, że tylko ja, obarczona klątwą, widzę jasno i dziwię się. Często mi się śni. Na powrót jest młoda i uśmiechnięta, dbająca wyłącznie o własne zadowolenie, w modnym czepku ledwie przy

cupniętym na głowie, by odsłonić ciemne włosy, w sukni z powiew- nymi rękawami i z ustami pełnymi słów brzmiących przesadnie z francuska. Wisiorek w kształcie litery „B" na jej szyi głosi, że ta królowa Anglii należy do Boleynów, jak ja. W moim śnie przebywamy w jakimś ogrodzie opromienionym słońcem, Jerzy tryska szczęściem, a ja splatam z nim ramiona, podczas gdy Anna uśmiecha się do nas obojga. Śnię, że będziemy jeszcze bogatsi, że będziemy mieli liczne ziemie, posiadłości i pałace. Runą klasztory, by zapewnić budulec na nasze domy; pokruszą się krucyfiksy, aby było z czego wykuć naszą biżuterię. Będziemy łowić ryby w niegdyś kościelnych stawach, nasze ogary będą się przedzierać przez lasy kiedyś należące do Kościoła. Opaci i przeorysze porzucą swoje sanktuaria, które odtąd będą naszym schronieniem. Kraj zmieni się wedle naszych życzeń, ku naszej radości i naszej chwale. Zawsze budzę się w tym samym momencie, drżąca i przestraszona. Mimo że wizja jest wspaniała, ja kulę się z zimna i strachu. Ale dosyć o snach! Liczy się to, że znów będę na dworze, że znów będę najbliższą przyjaciółką królowej, jej nieustanną towarzyszką. Będę mieć oko na wszystko. Ponownie znajdę się w centrum wydarzeń jako lojalna dworka królowej Anny, tak jak wcześniej wiernie służyłam trzem poprzednim żonom Henryka. Skoro on umie podnieść głowę i ożenić się raz jeszcze, nie dbając o duchy przeszłości, czemu ja miałabym się nimi przejmować? W dodatku przysłużę się swojej krwi, swemu wujowi przez więzy małżeńskie, księciu Norfolk, samemu Tomaszowi Howardowi, naj- potężniejszemu człowiekowi w Anglii ustępującemu tylko królowi Henrykowi. Żołnierzowi znanemu z szybkości działań i okrucieństwa ataków. Dworzaninowi, który nie poddaje się wiejącym wiatrom, lecz niezmiennie dba o *dobro najjaśniejszego pana, własnego rodu i swoje. Arystokracie, w którego żyłach płynie tyle błękitnej krwi, że jego prawo do tronu jest niemal równe prawu Tudorów. To mój krewniak, mentor i opiekun. Uratował mnie przed śmiercią zdrajczyni, mówiąc mi, co powinnam uczynić i jak. Gdy ogarnęły mnie wątpliwości, wyprowadził mnie z cienia Tower i powiódł ku bezpieczeństwu. Od tamtej pory jestem jego zaprzysięgłą sojuszniczką we wszystkich staraniach i on o tym dobrze wie. Teraz znów ma dla mnie zadanie do wykonania, a ja zamierzam spłacić swój dług.

ANNA Kliwia, listopad 1539 roku Udało się! Wygrałam! Będę królową Anglii. Wymknęłam się z więzów i niczym sokolica poszybuję wolno. Amelia przykłada do nosa chusteczkę, ponieważ jest przeziębiona, choć stara się wyglądać tak, jakby płakała z powodu rozstania ze mną. Kłamczucha. Wcale nie jest jej przykro, że wyjeżdżam. Kiedy zostanie jedyną księżniczką w Kliwii, jej życie zmieni się na lepsze, bo przestanie być najmłodszą, najmniej ważną siostrą księcia. A gdy już wyjdę za mąż i zostanę koronowana — pomyśleć tylko: ko-ro-no-wa-na! — jej szanse na dobrą partię wzrosną znacząco. Pani matka także nie wygląda na uszczęśliwioną, lecz jej niepokój jest przynajmniej nie-udawany. Zamartwiała się od miesięcy. Chciałabym wierzyć, że martwi ją moje odejście, ale wiem, że jedyne co zaprząta jej głowę, to wydatki na podróż do Anglii i suknię ślubną, które poważnie uszczuplą skarbiec mego brata. Pani matka jest nie tylko jego szambelanem, ale i skarbnikiem. A mimo że Anglia odstąpiła od roszczeń do posagu, ten ślub będzie kosztował więcej, niż oni we dwójkę są gotowi zapłacić. — Nawet jeśli trębacze nie dostaną zapłaty, ktoś musi ich nakarmić — żali się pani matka, jakby trębacze byli jakimiś egzotycznymi i kosztownymi zwierzątkami, na których obecność się uparłam w swej próżności. Tymczasem zostali przysłani przez moją siostrę Sybillę, która z całą otwartością stwierdziła w liście, że nie umocni się jej pozycja w Saksonii, jeżeli ślubna wyprawa średniej siostry, wydawanej za najpotężniejszego króla Europy, ograniczona będzie do wozu i paru gwardzistów.

Brat nie odzywa się prawie wcale. Moje małżeństwo to jego wielki tryumf i ogromna szansa dla jego księstwa. Należy do ligi protestanckich książąt, którzy mają nadzieję, że do sojuszu przyłączy się król Anglii. Gdyby wszyscy europejscy protestanci się sprzy- mierzyli, mogliby hurmem zaatakować Francję albo Habsburgów i dalej szerzyć reformację. Mogliby podnieść rękę na Rzym i ukrócić władzę papieża w Świętym Mieście. Kto wie, jakie jeszcze miłe Bogu uczynki są możliwe, jeśli tylko zdołam być dobrą żoną dla mężczyzny, którego dotąd nie zadowoliła żadna z jego królowych? — Spoczywa na tobie obowiązek wypełnienia misji od Boga — pompatycznie informuje mnie mój brat. Milczę, czekając, aż wyjaśni, co dokładnie ma na myśli. — Król Henryk przejmuje wiarę od swoich żon. Kiedy był żonaty z hiszpańską księżniczką, otrzymał z rąk papieża tytuł Obrońcy Wiary. Lady Anna Boleyn odwiodła go od zabobonu i skierowała ku światłu reformacji. Żyjąc z królową Joanną, na powrót stał się katolikiem i gdyby nieszczęsna nie oddała ducha Bogu, z pewnością by się pogodził z papieżem. A tak, mimo że nie przyjaźni się z Rzymem, Anglia pod każdym względem jest katolickim krajem. Mało brakuje, by i on oficjalnie się nawrócił na katolicyzm. Jeśli jednak pokierujesz nim tak, jak jest twoim zadaniem, ogłosi się protestanckim królem i zwiąże z nami. — Zrobię co w mojej mocy — obiecuję niepewnie. — Lecz jestem zaledwie dwudziestoczteroletnią niewiastą, podczas gdy on jest czterdziestoośmioletnim mężczyzną zasiadającym na tronie od wczesnej młodości. Kto powiedział, że w ogóle zechce mnie słuchać? — Jestem pewien, że wywiążesz się ze swego obowiązku — pod- trzymuje swoją wiarę słowami, widzę jednak, że w miarę jak zbliża się czas mego odjazdu, trapi go coraz więcej wątpliwości. — Chyba nie martwisz się o jej bezpieczeństwo? — zwraca się doń cicho pani matka, przerywając mu picie wina i gapienie się w ogień na kominku, jakby tam wypatrywał moich przyszłych losów. — Jeżeli Anna się nie zapomni, nic nie powinno jej się stać — odpowiada. — Chociaż Bóg świadkiem, że Henryk to król, który uważa, iż ma nieskończoną władzę na swojej ziemi. — Nad żonami także? — dopytuje pani matka szeptem. Jej syn wzrusza ramionami, kryjąc pomieszanie. — Anna w niczym mu nie uchybi...

— Mimo to trzeba ją przestrzec. Małżonek będzie panem jej życia i śmierci. Będzie mógł z nią uczynić, co zechce. Ukryta w ciemnościach przeciwległego kąta komnaty, uśmiecham się na tę ostatnią uwagę mego brata. Teraz już rozumiem, co trapiło go ostatnimi czasy. Będzie mu mnie brakowało. Będzie mu mnie brakowało, tak jak właścicielowi krnąbrnego psa brakuje zwierzęcia po tym, jak już je utopi w przypływie niekontrolowanego gniewu. Tak przywykł do dręczenia mnie, do wytykania mi moich nie- doskonałości, do zatruwania mi życia na tuzin sposobów dziennie, że aż nie może znieść myśli, iż odtąd inny mężczyzna będzie mną dyrygował. Gdyby kiedykolwiek mnie kochał, nazwałabym to uczucie zazdrością i znalazłabym dlań wytłumaczenie. Lecz to nie była miłość. Raczej ciągłe niezadowolenie, które tak weszło mu w krew, że teraz nawet moje zniknięcie niczym po wyrwaniu bolącego zęba nie przyniesie mu ulgi. — Przynajmniej w Anglii do czegoś nam się przyda — dodaje mściwie — bo tutaj była darmozjadem. Przywiedzie swego małżonka do zreformowanej religii. Nakłoni go, by ogłosił się luteraninem. Pod warunkiem oczywiście, że wszystkiego nie zepsuje. — Niby jak miałaby zepsuć? — prycha pani matka. — Musi mu tylko dać syna, a to nie wymaga specjalnych umiejętności. Jest zdrowa, krwawi regularnie i ma dwadzieścia cztery lata, co wydaje się doskonałym wiekiem na urodzenie dziecka. — Zastanawia się nad czymś przez chwilę. — Powinna rozbudzić w nim pożądanie — dodaje z surową szczerością. — Jest dobrze zbudowana i trzyma się prosto, już się o to postarałam. A on zwykł folgować swym uczuciom i namiętnościom na zawołanie. Z początku pewnie będzie czerpał z niej przyjemność, choćby z tego względu, że jest dlań nowością, a w dodatku dziewicą... Mój brat zrywa się z krzesła. — Hańba! — krzyczy z płonącymi policzkami zaczerwienionymi nie tylko od ognia kominka. Na podniesiony dźwięk jego głosu wszyscy obecni w komnacie urywają w pół słowa rozmowy, po czym prędko uciekają wzrokiem, by nie oskarżono ich, że się gapią. Podnoszę się po cichutku i zaczynam wycofywać w stronę wyjścia. Kiedy mojego brata ogarnia gniew, lepiej zejść mu z oczu.

— Synu, nie miałam nic złego na myśli — mówi pani matka w próbie uspokojenia go. — Chodziło mi o to, że wypełni swój małżeński obowiązek względem króla, zadowalając... — Nie potrafię znieść tego, że ona... — urywa. — Napawa mnie to wstrętem! Nie wolno jej mu nadskakiwać! — syczy. — Ktoś musi jej to wyraźnie powiedzieć. Zakaż jej robić cokolwiek nieprzystojnego. Nie może zachowywać się sprośnie. Ostrzeż ją, że zawsze musi być wpierw moją siostrą, twoją córką, a dopiero potem jego żoną. Musi być oziębła i dostojna. Nie pozwolę, by się łajdaczyła, by udawała jakąś nienasyconą bezwstydną... — Nie, nie — wpada mu w słowo pani matka — oczywiście, że nie. Ona wcale taka nie jest, Wilhelmie, mój książę, mój synu. Przecież sam wiesz, że została wychowana w bojaźni Bożej, w poszanowaniu lepszych od siebie. — Mimo to porozmawiaj z nią! — drze się Wilhelm. Nic go nie ukoi; koniecznie muszę się stąd zabierać. Mógłby nad sobą nie zapanować, gdyby się dowiedział, że widziałam go w takim stanie. Wyciągam rękę za siebie i z ulgą natrafiam na miękką tapiserię zawieszoną na tylnej ścianie. Krok po kroku zmierzam w stronę drzwi, licząc, że moja ciemna suknia nie odcina się w ciemnościach. — Widziałem ją podczas wizyty tego malarzyny — dodaje po chwili milczenia, głos ma ochrypły z przejęcia. — Prężyła się, wystawiała na pokaz. Opięta... opięta ciasno gorsetem. Wypinająca... pierś. Robiła, co mogła, by wydać się godną pożądania. Ona jest zdolna do grzechu, matko. Jest skłonna do... Jest skłonna do... Przepełnia ją... — To słowo nie może mu przejść przez gardło. — Nie, nie — zaprzecza łagodnie pani matka. — Anna po prostu chce się nam przysłużyć. — Pożądliwość. Rzucone znienacka słowo zdaje się oderwane od wcześniejszej wypowiedzi, upada wśród ciszy panującej w komnacie. Może opisy- wać każdego, nawet mojego brata. Już jestem przy drzwiach, jedną dłonią delikatnie przesuwam rygiel, palcami drugiej osłaniam zamek, by nie wydał głośniejszego dźwięku. Trzy damy dworu powstają dyskretnie, by zasłonić mnie własnymi ciałami, ukryć mą ucieczkę przed wzrokiem tamtych dwojga. Skrzydło otwiera się na rozcież, dobrze naoliwione zawiasy nawet nie skrzypną. Zimny przeciąg pochyla płomień świecy stojącej

na gzymsie kominka, lecz pani matka i mój brat spoglądają na siebie strwożeni brzmieniem i znaczeniem słowa, które właśnie padło, i są ślepi na wszystko inne. — Jesteś pewien? — słyszę, jak go pyta. Zamykam drzwi za sobą, zanim dobiegnie mnie jego odpowiedź, po czym kieruję swe kroki do komnaty, w której moja siostra i panny dworskie siedzą półkolem przy kominku i grają w karty. Strącają je ze stołu, kiedy wpadam do środka, lecz zaraz wybuchają głośnym śmiechem, że to tylko ja, że nie zostały przyłapane na hazardzie: rozrywce zakazanej niewiastom w księstwie mego brata. — Położę się spać. Boli mnie głowa, nie życzę sobie, by mi przeszkadzano — obwieszczam pośpiesznie. Amelia kiwa głową. — Powodzenia — mówi i pyta domyślnie: — Cóżeś tym razem przeskrobała? — Nic — odpowiadam. — Jak zwykłe nic. Prędko przechodzę do komnaty sypialnej, gdzie ściągam suknię i cisnąwszy ją byle jak do skrzyni stojącej w nogach łoża, w samym gieźle wskakuję pod baldachim, chowając się za opuszczonymi zasłonami, i okrywam po brodę pierzyną. Drżę od dotyku chłodnej pościeli, a może na świadomość polecenia, które zaraz się rozlegnie. W ciągu zaledwie paru chwil przez próg przestępuje Amelia. — Masz się udać do komnaty pani matki — oznajmia z tryumfem w głosie. — Powiedz, że jestem chora. Powinnaś była jej powiedzieć, że się położyłam... — Powiedziałam. A ona na to, że masz wstać, narzucić pelerynę i stawić się przed nią. Cóżeś tym razem przeskrobała? Krzywię się pod jej promiennym spojrzeniem. — Nic. — Niechętnie podnoszę się z posłania. — Nic. Jak zwykle niczego złego nie uczyniłam. — Zdejmuję pelerynę z haka na drzwiach i po chwili jestem już gotowa. — Pyskowałaś? — dopytuje Amelia. — Czemu wiecznie musisz się wykłócać? Wychodzę, nie zaszczyciwszy jej odpowiedzią, przecinam ścichłą nagle komnatę i schodami udaję się piętro niżej, gdzie w tej samej wieży pałacu mieszczą się apartamenty pani matki.

Wpierw odnoszę wrażenie, że jest sama, ale zaraz odkrywam na wpół przymknięte drzwi do jej komnaty sypialnej. Nie muszę go widzieć, nie muszę go słyszeć, by mieć pewność, że czai się tam w ciemnościach i czeka. Pani matka stoi do mnie tyłem, lecz na odgłos moich kroków odwraca się i wtedy widzę, że w ręku trzyma brzozową rózgę. Minę ma marsową. — Niczego złego nie uczyniłam — bronię się odruchowo. Wzdycha zezłoszczona. — Dziecko, czy tak się wita rodzicielkę? Zwieszam głowę. — Pani matko... — odzywam się cicho. — Rozczarowałaś mnie. Podrywam wzrok. — Przykro mi z tego powodu. Czym cię uraziłam? — Zostało ci powierzone święte zadanie. Masz przywieść swego małżonka do zreformowanego Kościoła. Potakuję skinieniem. — Spotkał cię wielki zaszczyt i honor, którym musisz sprostać, okazując, żeś była ich godna. Z tym nie mogę się spierać. Ponownie zwieszam głowę. — Z natury jesteś krnąbrna — kontynuuje. To prawda. — Brak ci niewieścich zalet: uległości, posłuszeństwa, umiłowania obowiązku. Znowu szczera prawda. — I obawiam się, że twoją duszę skaziła sprośność — dodaje prawie niesłyszalnie. — Pani matko, nie! — odpowiadam niewiele głośniej. — Z tym nie mogę się zgodzić. — Owszem, jesteś sprośna — powtarza donośniej. — A król Anglii nie będzie tolerował rozwiązłej żony. Królowa Anglii musi być bez skazy. Musi być poza wszelkim podejrzeniem. — Pani matko, ja... — Anno, zastanów się! — przerywa mi i chyba po raz pierwszy w życiu słyszę w jej głosie uczciwą żarliwość. — Tylko się zastanów... Henryk kazał ściąć Annę Boleyn za niewierność, za grzeszenie z połową jego dworu, w tym z własnym bratem. Najpierw usadził ją