ZAMEK ŚWIĘTEGO ANIOŁA
RZYM, CZERWIEC 1453
Obudziło go łomotanie do drzwi, niczym wystrzał przy uchu. Półprzytomnie namacał sztylet
pod poduszką i skoczył bosymi stopami na lodowatą podłogę kamiennej celi. Śnili mu się rodzice
i dom; zacisnął zęby, żeby nie poczuć codziennego rozdzierającego bólu z powodu utraty
wszystkiego: gospodarstwa, matki, dawnego życia.
Łomot znów wstrząsnął drzwiami; ostrożnie je uchylił, kryjąc sztylet za plecami, i wyjrzał
przez szparę. Za progiem stał ktoś w ciemnym kapturze, w towarzystwie dwóch barczystych
mężczyzn z pochodniami. Jeden uniósł pochodnię tak wysoko, że jej światło padło na niego –
szczupłego, ciemnowłosego chłopca, nagiego do pasa, ubranego tylko w spodnie. Jego orzechowe
oczy błysnęły spod czarnej grzywki. Miał jakieś siedemnaście lat i jeszcze dziecięcą twarz, lecz
ciało młodzieńca, ukształtowane ciężką pracą.
– Luca Vero?
– Tak.
– Masz iść ze mną.
Chłopak stał, niezdecydowany.
– Nie bądź głupi. Nas trzech, ty jeden. A ten sztylet, który chowasz za plecami, na nic ci się
nie przyda.
– To rozkaz – dodał szorstko drugi mężczyzna. – Nie prośba. Przysiągłeś posłuszeństwo.
Luca złożył śluby posłuszeństwa swojemu klasztorowi, nie tym obcym, ale został wydalony
i wyglądało na to, że teraz musiał słuchać każdego, kto rzucił mu rozkaz. Podszedł do łóżka, usiadł,
by wciągnąć buty, schował sztylet do pochwy z miękkiej skóry, włożył lnianą koszulę i narzucił na
ramiona podartą wełnianą pelerynę.
– Kim jesteście? – spytał, z ociąganiem idąc ku drzwiom.
Mężczyzna odwrócił się bez słowa i ruszył przed siebie. Dwaj strażnicy spokojnie zaczekali
w korytarzu, aż Luca wyjdzie z celi.
– Dokąd mnie zabieracie?
Strażnicy szli za nim w milczeniu. Luca chciał spytać, czy został aresztowany, czy
prowadzą go na egzekucję, ale nie zdobył się na odwagę. Bał się samego pytania, a jeszcze bardziej
– odpowiedzi. Spocił się ze strachu, choć było lodowato, a od kamiennych murów biło chłodem
i wilgocią.
Wiedział, że napytał sobie kłopotów jak jeszcze nigdy dotąd. Zaledwie wczoraj czterech
mężczyzn w ciemnych kapturach bez słowa wyjaśnienia zabrało go z klasztoru i przywiodło tutaj.
Nie wiedział, gdzie się znalazł ani kto go aresztował. Nie wiedział, jakie zarzuty mu postawią. Nie
wiedział, jakiej kary się spodziewać: bicia, tortur czy śmierci.
– Chcę się widzieć z księdzem, pragnę się wyspowiadać… – wyjąkał.
Mężczyźni nie zwracali na niego uwagi. Pędzili go wąskim kamiennym korytarzem.
Wszędzie panowała cisza, drzwi cel po obu stronach były zamknięte. Nie wiedział, czy jest
w więzieniu, czy w klasztorze, zimnym i cichym. Minęła północ i budynek trwał w ciszy
i ciemności. Strażnicy Luki szli bezszelestnie po kamiennych schodach prowadzących do wielkiego
holu, a potem po mniejszych, kręconych, w coraz gęstszy mrok, coraz większy chłód.
– Chcę wiedzieć, dokąd mnie prowadzicie – rzucił Luca głosem drżącym ze strachu.
Nikt mu nie odpowiedział, ale strażnik idący za nim nieco się zbliżył.
U stóp schodów Luca ujrzał niskie łukowate wejście z masywnymi drewnianymi drzwiami.
Mężczyzna idący z przodu otworzył je wyjętym z kieszeni kluczem i wskazał Luce, by wszedł do
środka. Kiedy ten się zawahał, stojący z tyłu strażnik po prostu naparł na niego całym swoim
ciężarem.
– Nalegam… – wykrztusił Luca.
Mocny kuksaniec pchnął go do przodu; Luca w ostatniej chwili zatrzymał się na skraju
wysokiego, wąskiego nabrzeża. Daleko w dole na falach rzeki kołysała się łódka; drugi brzeg ginął
we mgle. Chłopak cofnął się gwałtownie. Nagle przeraził się, że mężczyźni chcą go rzucić na
kamienie w dole, zamiast tracić czas na prowadzenie po stromych schodkach do łodzi.
Mężczyzna idący przodem zszedł lekko po mokrych stopniach, wskoczył do łodzi i mruknął
coś do przewoźnika, który stał przy sterze i sprawnymi ruchami jednego wiosła stawiał opór
rwącemu nurtowi gotowemu ponieść łódź. Potem spojrzał na przystojnego, bladego młodzieńca.
– Schodź! – rozkazał.
Luca nie miał wyboru; zszedł w ślad za mężczyzną po śliskich stopniach, wgramolił się do
łodzi i usiadł na dziobie. Przewoźnik nie czekał na strażników; obrócił łódź na środku rzeki
i pozwolił jej płynąć z prądem wzdłuż miejskich murów. Luca zerknął w mroczną wodę. Gdyby
skoczył za burtę, nurt poniósłby go w dół rzeki. Być może zdołałby się utrzymać na powierzchni
i uciec. Jednak woda była tak rwąca, że prędzej by w niej utonął – o ile przewoźnik nie dogoniłby
go łodzią i nie ogłuszył wiosłem.
– Panie – odezwał się, usiłując zachować godność – czy teraz zechcesz mi powiedzieć,
dokąd się udajemy?
– Wkrótce się dowiesz – padła krótka odpowiedź.
Rzeka otaczała Rzym niczym rozległa fosa. Przewoźnik trzymał się blisko miejskich
murów, by z góry nie dostrzegli ich strażnicy. Potem Luca ujrzał przed sobą zarysy kamiennego
mostu, a tuż przed nim łukowatą bramę w murze, zamkniętą żelazną kratą. Gdy się zbliżyli, krata
uniosła się bezszelestnie, a przewoźnik jednym wprawnym ruchem wiosła wprowadził łódź do
oświetlonej pochodniami piwnicy.
Luca, któremu serce zamarło ze strachu, pożałował, że nie skoczył do rzeki. Czekał na niego
tuzin ponurych mężczyzn, którzy – gdy przewoźnik unieruchomił łódkę, chwytając się wytartego
żelaznego pierścienia na ścianie – złapali Lucę, wyciągnęli go z łodzi i powlekli wąskim
korytarzem. Raczej poczuł, niż zobaczył, masywne kamienne ściany i gładkie deski podłogi pod
stopami. Uszy wypełniał mu jego własny, urywany oddech. Mężczyźni zatrzymali się przed
drzwiami z grubych desek. Jeden z nich stuknął w nie – tylko raz – i zaczekał na odpowiedź.
Zza drzwi dobiegł ich głos:
– Wejść!
Strażnik otworzył drzwi i wepchnął więźnia do środka. Luca stanął z łomoczącym sercem,
oślepiony nagłym blaskiem dziesiątków woskowych świec. Drzwi cicho zamknęły się za jego
plecami.
Przy stole pełnym papierów siedział mężczyzna. Miał na sobie szatę z grubego aksamitu,
w tak ciemnym odcieniu granatu, że wydawała się niemal czarna. Kaptur ukrywał jego twarz przed
oczami Luki, który z trudem przełknął ślinę. Zdecydował, że cokolwiek się stanie, nie będzie błagać
o życie. Znajdzie w sobie odwagę, by stawić czoła losowi. Nie zhańbi siebie ani swojego twardego,
niewzruszonego ojca, płacząc jak dziewczyna.
– Zastanawiasz się pewnie, dlaczego się tu znalazłeś, gdzie jesteś i kogo masz przed sobą –
odezwał się mężczyzna. – Wyjaśnię ci to. Ale najpierw musisz odpowiedzieć na wszystkie moje
pytania. Czy to jasne?
Luca skinął głową.
– Nie wolno ci skłamać. Twoje życie wisi na włosku, a nie wiesz, jakie odpowiedzi mi się
spodobają. Mów prawdę; byłbyś głupcem, żeby umrzeć za kłamstwo.
Chłopak usiłował przytaknąć, ale zbyt gwałtownie drżał.
– Jesteś Luca Vero, nowicjusz z klasztoru Świętego Ksawerego. Wstąpiłeś do niego jako
jedenastolatek. Trzy lata temu, mając czternaście lat, straciłeś rodziców.
– Moi rodzice zniknęli – sprostował Luca. Odkaszlnął. – Możliwe, że wcale nie zginęli.
Porwali ich Osmanowie, lecz nikt nie widział ich zabitych. Nie wiadomo, gdzie teraz są, ale mam
nadzieję, że żyją.
Inkwizytor zanotował coś na leżącej przed nim kartce. Luca patrzył na czubek czarnego
pióra, sunącego po papierze.
– Masz nadzieję – powtórzył mężczyzna. – Masz nadzieję, że żyją i wrócą do ciebie. –
Mówił takim tonem, jakby uważał nadzieję za największe szaleństwo.
– Tak.
– Wychowany przez braci, złożyłeś śluby, a jednak poszedłeś do swojego spowiednika,
a potem do opata i powiedziałeś, że relikwia, którą przechowują w klasztorze, gwóźdź z Krzyża
Świętego, nie jest autentyczna.
Monotonny głos brzmiał oskarżycielsko. Luca wiedział, że dopuścił się herezji. Wiedział
także, że jedyną karą za herezję jest śmierć.
– Ja nie chciałem…
– Dlaczego tak powiedziałeś?
Luca patrzył na swoje buty, na posadzkę z ciemnego drewna, na ciężki stół, na pobielone
ściany – wszędzie, byle nie na kryjącą się w cieniu twarz inkwizytora.
– Będę błagać opata o przebaczenie i odbędę naznaczoną mi pokutę – odrzekł. – Nie
chciałem popełnić herezji. W oczach Boga nie jestem heretykiem. Nie chciałem zrobić nic złego.
– To ja ocenię, czy jesteś heretykiem. Widziałem już młodszych od ciebie, którzy dopuścili
się mniejszych przewin, jak błagali o litość, łamani kołem. Słyszałem, jak lepsi od ciebie prosili na
stosie o śmierć, która zakończy ich cierpienia.
Luca pokręcił w milczeniu głową. Ten inkwizytor naprawdę mógł go skazać na taki los
w przekonaniu, że robi to na boską chwałę.
– Dlaczego powiedziałeś, że relikwia jest sfałszowana?
– Ja nie chciałem…
– Dlaczego?
– Ten gwóźdź ma około sześciu centymetrów długości i pół centymetra grubości – wyjaśnił
z wahaniem Luca. – To widać, chociaż teraz jest oprawiony w złoto i pokryty drogimi kamieniami.
Ale nadal można ocenić jego rozmiary.
Inkwizytor skinął głową.
– I co z tego?
– Opactwo Świętego Piotra ma gwóźdź z Krzyża Świętego. Podobnie jak opactwo Świętego
Józefa. Sprawdziłem w klasztornej bibliotece, czy istnieją jakieś inne gwoździe i w samych
Włoszech jest ich około czterystu, a kolejne są we Francji, w Hiszpanii i Anglii.
Mężczyzna czekał w nieprzyjaznym milczeniu.
– Obliczyłem możliwy rozmiar gwoździ – ciągnął znękany Luca. – I liczbę kawałków, na
które można było je podzielić. Nic mi się nie zgadzało. Jest zbyt wiele relikwii, żeby wszystkie
mogły być pamiątkami jednego ukrzyżowania. W Biblii czytamy, że wbito po jednym gwoździu
w każdą dłoń i jeden w obie stopy. To są trzy gwoździe. – Luca zerknął na tonącą w mroku twarz
rozmówcy. – Chyba nie popełniam bluźnierstwa. Tak jest w Biblii. No i jeszcze trzeba doliczyć
gwoździe, którymi zbito krzyż, cztery do umocowania poprzecznej belki. A zatem mamy siedem
gwoździ. Tylko tyle. Powiedzmy, że każdy miał dziesięć centymetrów długości. To daje około
siedemdziesięciu centymetrów gwoździ użytych podczas ukrzyżowania Jezusa. A relikwie liczą się
w tysiącach. Nie wiem, która jest prawdziwa. Nie mnie to oceniać. Jednak nie mogę nie zauważyć,
że istnieje zbyt wiele gwoździ, by wszystkie pochodziły z jednego krzyża.
Inkwizytor nadal milczał.
– Chodzi o liczby – dodał bezradnie Luca. – W taki sposób rozumuję. Myślę o liczbach, to
one mnie interesują.
– I uznałeś się za właściwą osobę do zbadania tej sprawy? Właściwą osobę do orzekania,
czy w kościołach całego świata jest zbyt wiele gwoździ, by wszystkie pochodziły z Krzyża
Świętego?
Luca upadł na kolana. Wiedział, że zawinił.
– Nie miałem złych zamiarów – szepnął, podnosząc wzrok ku mrocznej postaci. – Po prostu
to mnie zaciekawiło, zrobiłem obliczenia, a potem opat znalazł stronę z rachunkami i… – Przerwał.
– Opat, całkiem słusznie, oskarżył cię o herezję i zakazane badania, o przeinaczanie słów
Biblii, samowolne czytanie, niezależność myśli, naukę bez pozwolenia, w niewłaściwych porach,
studiowanie zakazanych ksiąg… – ciągnął inkwizytor, czytając listę zarzutów. Spojrzał na
chłopaka. – Samodzielne myślenie. To najgorsza przewina, prawda? Złożyłeś śluby w zakonie
o ustalonych przekonaniach i raptem zacząłeś samodzielnie myśleć.
Luca skinął głową.
– Duchowni nie potrzebują samodzielnie myślących ludzi.
– Wiem – szepnął bardzo cicho Luca.
– Złożyłeś ślub posłuszeństwa, przysięgę, że powstrzymasz się od samodzielnego myślenia.
Luca pochylił głowę, czekając na wyrok.
Zimny przeciąg rozkołysał płomienie świec; widać ktoś otworzył gdzieś drzwi i lodowaty
wiatr wtargnął do wnętrza.
– Zawsze tak myślałeś? Posługując się liczbami?
Chłopak przytaknął.
– Masz w klasztorze jakichś przyjaciół? Rozmawiałeś z kimś o tym?
– Nie, z nikim.
Mężczyzna spojrzał w swoje notatki.
– Masz przyjaciela imieniem Freize?
Luca uśmiechnął się, po raz pierwszy od początku tej rozmowy.
– To klasztorny kuchcik. Polubił mnie, gdy się tam zjawiłem, a miałem wtedy jedenaście lat.
Był ode mnie starszy zaledwie o rok lub dwa lata. Uznał, że jestem za chudy, i stwierdził, że nie
przetrwam zimy. Dlatego zaczął mnie dokarmiać. To tylko kuchenny pomocnik.
– Nie masz rodzeństwa?
– Jestem sam na tym świecie.
– Brakuje ci rodziców?
– Tak.
– Jesteś samotny? – Pytanie zostało zadane takim tonem, jakby to był kolejny zarzut.
– Chyba tak. Czuję się bardzo samotny, jeśli to znaczy dokładnie to samo.
Inkwizytor w zamyśleniu dotknął warg czarnym piórem.
– Twoi rodzice… – Wrócił do pierwszej kwestii. – Byli w dość podeszłym wieku, gdy
przyszedłeś na świat?
– Tak – przyznał Luca, zaskoczony tym pytaniem.
– Rozumiem, że ludzie plotkowali. Takim starym ludziom urodził się syn, w dodatku
przystojny i wyjątkowo inteligentny?
– To mała wioska – powiedział Luca obronnym tonem. – Ludziom się nudzi, więc plotkują.
– Ale jesteś niezaprzeczalnie przystojny. I inteligentny, to fakt. Jednak rodzice nie chwalili
się tobą, nie popisywali się twoimi zdolnościami. Trzymali cię w domu.
– Byliśmy sobie bliscy. Tworzyliśmy zżytą małą rodzinę. Nikomu się nie narażaliśmy,
żyliśmy cicho i spokojnie.
– To dlaczego oddali cię Kościołowi? Uznali, że w klasztorze będziesz bezpieczniejszy? Że
jesteś wyjątkowo utalentowany? Że potrzebujesz ochrony?
Luca, nadal klęcząc, poruszył się niespokojnie.
– Nie wiem. Byłem dzieckiem, miałem tylko jedenaście lat. Nie wiem, co myśleli.
Inkwizytor czekał.
– Chcieli mnie wykształcić na księdza – powiedział w końcu chłopak. – Ojciec… – Zamilkł
na myśl o kochanym siwym człowieku, który miał tak silne ręce i tak wiele czułości dla swojego
dziwnego, nietypowego syna. – Ojciec był bardzo dumny, kiedy nauczyłem się czytać i liczyć. On
sam nie potrafił się nawet podpisać, więc uznał, że mam wielki talent. Potem, kiedy przez wioskę
przejeżdżali Cyganie, nauczyłem się ich języka.
Mężczyzna coś zapisał.
– Znasz języki?
– Ludzie mówili, że nauczyłem się cygańskiego w jeden dzień. Ojciec twierdził, że to dar od
Boga. Ale to nic takiego – dodał wyjaśniająco. – Freize, ten kucharczyk, ma dobrą rękę do zwierząt,
umie okiełznać każdego konia, potrafi jeździć na każdym. Ojciec uważał, że ja też mam dar, ale do
nauki. Nie chciał, żebym pracował na roli. Pragnął dla mnie lepszej przyszłości.
Inkwizytor odchylił się na krześle, jakby znużyło go słuchanie, jakby dowiedział się już aż
za dużo.
– Możesz wstać. – Spojrzał na kartkę z paroma zapiskami. – Teraz ja odpowiem na pytania,
które chciałeś zadać. Jestem duchowym przywódcą zakonu, który powołał Ojciec Święty, sam
papież. To przed nim odpowiadam. Nie musisz znać mojego imienia ani nazwy zakonu. Papież
Mikołaj V rozkazał nam badać tajemnice, herezje i grzechy i wyjaśniać je, na ile to możliwe,
a także zwalczać tam, gdzie tylko się da. Sporządzamy mapę lęków tego świata, od Rzymu po
najdalsze krańce świata chrześcijańskiego. Chcemy ustalić, czego boją się ludzie, z czym się
zmagają. Musimy wiedzieć, gdzie grasuje diabeł. Ojciec Święty wie, że koniec świata się zbliża.
– Koniec świata?
– Gdy Chrystus przybędzie, by osądzić żyjących, zmarłych i nieumarłych. Słyszałeś, że
Osmanowie podbili Konstantynopol, stolicę cesarstwa bizantyjskiego, ośrodek Kościoła na
Wschodzie?
Luca przeżegnał się; upadek wschodniej stolicy Kościoła, pokonanej przez niezwyciężoną
armię heretyków i niewiernych, był czymś najstraszniejszym, co mogło się wydarzyć,
niewyobrażalną katastrofą.
– Następnie siły ciemności powstaną przeciwko Rzymowi, a gdy Rzym upadnie, nadejdzie
koniec świata. Naszym zadaniem jest obrona chrześcijańskiej wiary i Rzymu, w świecie
widzialnym i niewidzialnym.
– Niewidzialnym?
– Tym, który nas otacza – oznajmił sucho mężczyzna. – Widzę go, być może równie
wyraźnie jak ty liczby. Z każdym rokiem, z każdym dniem staje się bliższy. Ludzie przychodzą do
mnie z opowieściami o potokach krwi, o psie, który wyczuwa nadejście zarazy, o czarnoksięstwie,
o światłach na niebie, o wodzie zmienionej w wino. Koniec świata się zbliża i wszędzie można
napotkać setki dowodów na istnienie dobra i zła, cudów i herezji. Taki młodzieniec jak ty może mi
powiedzieć, które z nich są prawdziwe, a które fałszywe, które są dziełem Boga, a które szatana. –
Wstał z wielkiego drewnianego krzesła i przesunął po blacie kartkę w stronę chłopca. – Widzisz?
Luca spojrzał na papier. Było to pismo heretyków, cyfry używane przez Maurów. Luca
nauczył się w dzieciństwie, że jedna pionowa kreska oznacza jedynkę, dwie – dwójkę i tak dalej.
Ale tu widział dziwne zaokrąglone figury. Widywał je już wcześniej, lecz wierni dawnym
obyczajom kupcy z jego wioski i klasztorny skarbnik odmawiali ich używania.
– Ta oznacza jedynkę, ta dwójkę, ta trójkę – wyjaśnił mężczyzna, czubkiem pióra wskazując
znaki 1, 2, i 3. – Jeśli jedynka jest tutaj, w tej kolumnie, oznacza cyfrę jeden, lecz jeśli postawisz ją
tu i umieścisz obok niej symbol neutralny, będzie oznaczać dziesiątkę, a tutaj, z tymi dwoma
symbolami, setkę.
Luca otworzył usta ze zdumienia.
– Od położenia cyfry zależy jej wartość?
– Otóż to. – Mężczyzna wskazał czarnym piórem na symbol neutralny, podobny do
wydłużonej litery O.
Rękaw jego szaty odsunął się, ukazując delikatną skórę nadgarstka. Na wewnętrznej stronie
przegubu widniał czerwony tatuaż, niemal jak grawerunek. Luca rozpoznał głowę i zakręcony ogon
zwiniętego w pierścień smoka.
– To nie tylko puste miejsce, to nie tylko litera O. To cyfra, która nazywa się zerem. Spójrz
na jej pozycję, jest ważna. A gdyby cyfra ta miała własne znaczenie?
– Czy to symbol przestrzeni? – spytał Luca, znów spoglądając na kartkę. – Albo nicości?
– To zwyczajna cyfra. Nic uznane za cyfrę. Dzięki niej można obliczać nicość i to, co jest za
nią.
– Jak to?
Mężczyzna wskazał kolejną liczbę: – 10.
– To jest to, co znajduje się za zerem. Dziesięć punktów za nicością. Obliczanie
nieobecności.
Luca, czując mętlik w głowie, wyciągnął rękę po kartkę, ale mężczyzna szybko cofnął ją ku
sobie i przytrzymał, jakby była nagrodą, na którą trzeba zasłużyć. Rękaw opadł mu na nadgarstek,
zasłaniając tatuaż.
– Wiesz, jak odkryli ten znak, tę cyfrę zero?
Luca pokręcił głową.
– Kto?
– Arabowie, Maurowie, Osmanowie, nazwij ich sobie, jak chcesz. Bisurmani, muzułmanie,
niewierni, nasi wrogowie, ci, którzy nas podbili. Wiesz, skąd mają ten symbol?
– Nie.
– To ślad po pionku, odciśnięty na piasku. Symbol nicości, bo wygląda jak nic. Tak
uważają. I tego musimy się od nich nauczyć.
– Nie rozumiem. Czego mamy się nauczyć?
– Patrzeć, patrzeć, patrzeć. Oni tak robią. Patrzą na wszystko, zastanawiają się nad
wszystkim, dlatego zobaczyli na niebie gwiazdy, których my nie zauważyliśmy. Dlatego robią
lekarstwa z roślin, które my przeoczyliśmy. – Nasunął kaptur głębiej na twarz, kryjąc ją w cieniu. –
I dlatego nas pokonają, chyba że nauczymy się widzieć to co oni, myśleć tak jak oni, liczyć jak oni.
Może taki młodzieniec jak ty zdołałby się też nauczyć ich języka.
Luca nie mógł oderwać oczu od kartki, na której mężczyzna zapisał dziesięć cyfr, od zera
wstecz.
– No, co o tym myślisz? – spytał go inkwizytor. – Uważasz, że dziesięć nicości to zjawisko
z niewidzialnego świata? Jak dziesięć niewidzialnych istot? Dziesięć duchów? Dziesięć aniołów?
– Skoro można liczyć poza granicę niczego – zaczął Luca – można też pokazać, co się
straciło. Powiedzmy, że ktoś jest kupcem i długi, jakie zaciągnął w swoim kraju lub podczas
podróży, przewyższają jego majątek. Wówczas można dokładnie obliczyć, ile musi zarobić, zanim
znowu zacznie coś posiadać.
– Tak. Przy liczbie zero można obliczyć to, czego nie ma. Osmanowie podbili
Konstantynopol i nasze wschodnie imperium nie tylko dlatego, że mają silniejsze wojska i lepszych
dowódców, ale też dlatego, że dysponują bronią, której nam brakuje: działem tak potężnym, że
trzeba było sześćdziesięciu wołów, by je przytoczyć na miejsce. Mają znajomość spraw, o których
my nie wiemy. Sprowadziłem cię tutaj, kazałem cię wydalić z klasztoru nie po to, by cię ukarać za
nieposłuszeństwo lub torturować za herezję, lecz byś poznał te tajemnice, zbadał je i opowiedział
nam o nich. Wówczas zrozumiemy je i będziemy mogli się przeciwko nim uzbroić.
– Czy będę się uczył o zerze? Mam iść między Osmanów i uczyć się od nich? Czy poznam
ich wiedzę?
Mężczyzna roześmiał się i przysunął nowicjuszowi kartkę, przytrzymując ją jednym palcem.
– Dam ci to – obiecał. – To będzie dla ciebie nagroda, gdy twoja praca mnie zadowoli
i rozpoczniesz swoją misję. Owszem, być może pojedziesz między niewiernych, będziesz żyć
wśród nich i nauczysz się ich obyczajów. Ale na razie musisz przysiąc posłuszeństwo wobec mnie
i naszego zakonu. Staniesz się moimi oczami i uszami. Wyprawię cię na poszukiwanie tajemnic, na
połów wiadomości. Powierzę ci misję spisywania lęków, szukania mroku we wszystkich jego
odmianach i postaciach. Wyślę cię, abyś wszystko zrozumiał i był tą częścią naszego zakonu, która
pragnie zrozumieć.
Luca rozjaśnił się na myśl o życiu poświęconym badaniom. Ale potem spochmurniał.
– Nie wiedziałbym, co robić – wyznał. – Skąd zacząć. Nic z tego nie rozumiem. Skąd mam
wiedzieć, dokąd się udać i co robić?
– Poddam cię szkoleniu. Będziesz się uczyć u mistrzów. Wprowadzą cię w tajniki prawa,
powiedzą, w jakiej sytuacji wolno ci zwołać posiedzenie sądu lub przystąpić do dochodzenia.
Nauczysz się, czego szukać i jak prowadzić przesłuchanie. Zrozumiesz, w jakich sytuacjach należy
oddać kogoś w ręce władz świeckich, burmistrza lub pana zamku, a kiedy powinien go ukarać
Kościół. Dowiesz się, kiedy karać, a kiedy wybaczać. Gdy będziesz gotowy, gdy twoje szkolenie
dobiegnie końca, udasz się na pierwszą misję.
Luca skinął głową.
– Szkolenie potrwa zaledwie parę miesięcy. Potem wyślę cię w świat – ciągnął inkwizytor. –
Pojedziesz tam, dokąd ci rozkażę, i będziesz się uczyć tego, co tam zastaniesz. Będziesz mi składał
raporty. Możesz osądzać i karać przestępstwa. Możesz egzorcyzmować diabły i duchy nieczyste.
Możesz się uczyć. Możesz zadawać pytania, na każdy temat. Ale będziesz służył Bogu i mnie, tak
jak ci rozkażę. Będziesz posłuszny mnie i zakonowi. I będziesz przemierzał świat niewidzialny,
patrzył na sprawy niewidoczne dla oczu i je analizował.
Nastąpiła chwila ciszy.
– Możesz już iść – rzucił inkwizytor obojętnie, jakby wydał właśnie najprostsze polecenia.
Luca drgnął, wyrwany z zasłuchania, i ruszył do drzwi. Gdy dotknął klamki z brązu, dobiegł go
głos mężczyzny: – I jeszcze jedno…
Luca się odwrócił.
– Nazywali cię odmieńcem, prawda? – Te słowa zmroziły powietrze jak nagły podmuch
śniegu. – Ludzie z wioski. Kiedy plotkowali, że urodziłeś się taki przystojny i inteligentny kobiecie,
która przez całe życie była bezpłodna, i mężczyźnie, który nie umiał czytać ani pisać, mówili, że
jesteś odmieńcem, zostawionym pod drzwiami przez istoty nadprzyrodzone, czy tak?
Zapadła lodowata cisza. Surowa twarz Luki nie zdradzała żadnych emocji.
– Nigdy nie odpowiedziałem na takie pytanie i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał. Nie
wiem, co o nas gadano – odparł ostro. – To byli zastraszeni, głupi wieśniacy. Matka radziła, żebym
ich nie słuchał. Mówiła, że jestem jej dzieckiem i kocha mnie ponad wszystko. I tylko to się liczy,
nie bajki o demonach.
Mężczyzna parsknął krótkim śmiechem i machnięciem ręki odprawił Lucę. Poczekał, aż
chłopak zamknie za sobą drzwi.
– Możliwe, że wysyłam odmieńca, by nakreślił mapę strachu – mruknął do siebie, układając
kartki i wstając. – Takiej kpiny nie znał ani widzialny, ani niewidzialny świat. Dziecko demonów
w zakonie. Dziecko demonów, które opisze strach.
ZAMEK LUCRETILI
CZERWIEC 1453
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy przesłuchiwano Lucę, pewna młoda kobieta usiadła
na ozdobnym krześle w kaplicy swojego domu rodzinnego, zamku Lucretili, położonego około
trzydziestu kilometrów na północny wschód od Rzymu. Jej błękitne oczy wpatrywały się w bogato
zdobiony krucyfiks, jasne włosy, splecione niedbale w warkocz, przykrywał czarny welon, twarz
była napięta i blada. Na ołtarzu paliła się kryształowa różowa lampka, a wśród cieni poruszał się
ksiądz. Dziewczyna uklękła, mocno składając dłonie, i zaczęła się żarliwie modlić za ojca, który
walczył o życie w swojej komnacie i nie zgadzał się, by córka przyszła do niego.
Drzwi w głębi kaplicy otworzyły się i stanął w nich brat dziewczyny. Wszedł cicho i ukląkł
obok niej. Spojrzała na niego z ukosa – przystojnego, ciemnowłosego i ciemnobrewego młodzieńca
o twarzy ściągniętej bólem.
– Odszedł, Izoldo… Odszedł. Niech spoczywa w pokoju.
Dziewczyna pobladła śmiertelnie i zasłoniła oczy.
– Nie pytał o mnie? Nawet pod koniec?
– Nie chciał, żebyś widziała jego cierpienie. Wolał, żebyś go zapamiętała takiego, jaki był
dawniej, silnego i zdrowego. Ale w ostatnich słowach przesłał ci błogosławieństwo, a jego ostatnią
myślą była troska o twoją przyszłość.
Izolda pokręciła głową.
– Jak mógł mnie nie pobłogosławić?
Giorgio odwrócił się od niej i zamienił parę słów z księdzem, który natychmiast pobiegł do
zakrystii. Rozległo się bicie wielkiego dzwonu; wszyscy w okolicy mieli się dowiedzieć, że wielki
krzyżowiec, pan Lucretili, nie żyje.
– Muszę się za niego pomodlić – powiedziała cicho Izolda. – Sprowadzisz tu jego ciało?
Jej brat skinął głową.
– Dziś będę nad nim czuwać – zdecydowała. – Usiądę przy nim choć teraz, gdy nie żyje,
skoro nie pozwolił mi na to za życia. – Zamilkła na chwilę. – Nie zostawił mi listu? Nic?
– Zostawił swoją ostatnią wolę – odrzekł cicho Giorgio. – Zaplanował twoją przyszłość. Do
ostatniej chwili myślał o tobie.
Skinęła głową, a jej błękitne oczy wypełniły się łzami. Zaczęła się modlić za duszę ojca.
Pierwszą długą noc po śmierci ojca Izolda spędziła, czuwając przy jego trumnie w rodzinnej
kaplicy. Czterej wartownicy, zwróceni na cztery strony świata, pełnili straż – stali, pochylając
głowy, z dobytymi mieczami. Migotliwy blask świec iskrzył się na kroplach wody święconej, którą
pokropiono wieko trumny. Odziana na biało Izolda klęczała aż do świtu, gdy zjawił się ksiądz, by
odprawić prymę, pierwszą poranną modlitwę. Dopiero wtedy wstała, a jej damy dworu
odprowadziły ją do komnaty na spoczynek. Spała, dopóki brat nie powiadomił jej, że musi się ubrać
i pokazać służbie, gdyż nadeszła pora obiadu i wszyscy na nią czekają.
Izolda nie zwlekała. Nauczono ją, by wypełniała swoje powinności w tym wielkim
gospodarstwie, i miała poczucie obowiązku wobec ludzi mieszkających na ziemiach Lucretilich.
Wiedziała, że ojciec zostawił jej zamek i otaczające go ziemie; ci ludzie znajdowali się pod jej
opieką. Chcieli ją ujrzeć u szczytu stołu, chcieli zobaczyć, jak wchodzi do jadalni. Nawet jeśli oczy
ma czerwone od łez wylanych za ukochanym ojcem, musi zasiąść razem z innymi przy stole. Ojciec
by tego chciał. Nie mogła zawieść jego ani ich.
Gdy wkroczyła do jadalni, wokół natychmiast zapadła cisza. Służący siedzieli przy długich
stołach, rozmawiając cicho i czekając na posiłek. W sali, gdzie ku poczerniałym belkom wysokiego
sufitu snuł się dym z paleniska, zebrało się ponad dwustu zbrojnych, służących i chłopców
stajennych.
Na widok Izoldy, zmierzającej ku nim w towarzystwie trzech dam dworu, mężczyźni wstali
i zdjęli czapki z głów, nisko kłaniając się córce zmarłego pana Lucretilego, dziedziczce tego zamku.
Izolda miała na sobie granatową żałobną szatę; jej jasne włosy przysłaniał koronkowy welon
barwy indygo, spływający z wysokiego, stożkowatego nakrycia głowy. Wąską talię obejmował
bezcenny pas z arabskiego złota z przypasanymi na złotym łańcuchu kluczami do zamku. Za Izoldą
szła jej świta; najpierw Iszrak, przyjaciółka z dzieciństwa, ubrana na mauretańską modłę: w długą
tunikę, luźne pantalony i długi welon zakrywający niemal całą jej twarz z wyjątkiem ciemnych
oczu.
W ślad za nią kroczyły dwie kobiety, a kiedy wszyscy domownicy przekazywali szeptem
swoje błogosławieństwo Izoldzie, kobiety zasiadły przy stole dla dam, z boku podestu. Izolda
weszła po niskich schodkach prowadzących do głównego stołu; drgnęła na widok brata siedzącego
na wspaniałym jak tron drewnianym krześle, które zwykle zajmował ojciec. Powinna wiedzieć, że
Giorgio zajmie to krzesło, tak jak on wiedział, że ona odziedziczy zamek i zasiądzie na tym
miejscu, gdy tylko odczytają testament. Ale rozpacz ją otępiła i aż do tej chwili nie przyszło jej do
głowy, że tu gdzie powinien być ojciec, ujrzy brata. Rozpacz była dla Izoldy tak nowym uczuciem,
że jeszcze nie całkiem uświadamiała sobie, iż nigdy więcej nie zobaczy ojca.
Giorgio uśmiechnął się do niej blado i wskazał Izoldzie miejsce po swojej prawej ręce – to
samo, na którym siadywała u boku ojca.
– Zapewne pamiętasz księcia Roberta. – Skinął do tęgiego mężczyzny o okrągłej spoconej
twarzy, który wstał i obszedł stół, by się przed nią skłonić. Izolda podała mu rękę i spojrzała
pytająco na brata. – Przybył, by złożyć nam wyrazy współczucia.
Książę pocałował jej rękę; Izolda powstrzymała dreszcz wstrętu, jakim przejął ją wilgotny
dotyk jego ust. Książę popatrzył na nią, jakby chciał jej coś wyszeptać, jakby miał jej powierzyć
jakiś sekret. Izolda cofnęła rękę i nachyliła się do brata.
– Dziwię się, że przyjmujesz gościa nazajutrz po śmierci ojca – rzuciła cicho.
– Miło z jego strony, że zjawił się natychmiast – powiedział Giorgio, przyzywając
służących, którzy nadeszli z tacami pełnymi dziczyzny, innych mięs i dań rybnych, wielkich
bochnów chleba oraz flasz wina i dzbanów piwa.
Zamkowy ksiądz odśpiewał modlitwę dziękczynną, a potem służący zaczęli głośno stawiać
tace, a mężczyźni jęli wyciągać sztylety zza pasów i butów, by pokroić mięso, i układali na
talerzach grube pajdy razowego chleba z rybą i potrawką z dziczyzny.
Izolda z trudem uczestniczyła w tym obiedzie, który toczył się, jakby nic się nie zmieniło,
podczas gdy ojciec leżał w kaplicy, strzeżony przez zbrojnych, a następnego dnia miał się odbyć
jego pogrzeb. Przez łzy ledwie widziała służących, którzy wciąż podchodzili z kolejnymi
półmiskami, dzbanami cienkiego piwa i flaszami najprzedniejszego czerwonego wina dla pańskiego
stołu. Giorgio i jego gość wybierali najlepsze roczniki, a resztę odsyłali tym, którzy dobrze służyli
im tego dnia. Książę i brat Izoldy jedli z apetytem i ciągle dolewali sobie wina. Izolda ledwie
skubała posiłek, zerkając w stronę stołu kobiet, przy którym Iszrak spoglądała na nią z milczącym
współczuciem.
Pod koniec posiłku, gdy do pańskiego stołu przyniesiono owoce w cukrze i marcepany,
Giorgio dotknął dłoni siostry.
– Nie odchodź jeszcze – poprosił. – Chcę z tobą porozmawiać.
Izolda dała znak głową Iszrak i innym damom, by wróciły do swoich pokoi, po czym
ruszyła do małych drzwi z tyłu podestu. Za nimi znajdowała się niewielka komnata, w której
rodzina Lucretilich siadywała po obiedzie. W kominku palił się ogień, wokół stały trzy krzesła.
Flasza wina czekała już na mężczyzn, szklanka słabego piwa na Izoldę. Dziewczyna usiadła; w tej
samej chwili weszli obaj mężczyźni.
– Chcę z tobą porozmawiać o testamencie naszego ojca – oznajmił Giorgio, gdy zajęli
miejsca.
Izolda zerknęła na księcia Roberta.
– Roberta to również dotyczy – wyjaśnił Giorgio. – Ojciec powiedział na łożu śmierci, że
jego największym pragnieniem jest, byś była bezpieczna i szczęśliwa. Bardzo cię kochał.
Izolda przycisnęła palce do zimnych warg, mrugając, by powstrzymać łzy.
– Rozumiem – rzekł łagodnie Giorgio. – Rozumiem, że go opłakujesz. Ale musisz wiedzieć,
że ojciec miał wobec ciebie pewne plany. Powierzył mi święty obowiązek doprowadzenia ich do
końca.
– Dlaczego sam mi o nich nie powiedział? Dlaczego nie chciał mnie widzieć? Zawsze
o wszystkim rozmawialiśmy. Wiem, co dla mnie zaplanował; mówił, że jeśli postanowię nie
wychodzić za mąż, mam tu zamieszkać i odziedziczyć ten zamek, a ty dostaniesz jego zamek
i ziemie we Francji. Zgodziliśmy się co do tego. Wszyscy troje.
– Owszem – przyznał cierpliwie Giorgio – ale wtedy był zdrowy. A gdy zaczęły go dręczyć
choroba i strach, zmienił zdanie. I nie mógł znieść, że zobaczysz go w tak złym stanie, cierpiącego.
Gdy śmierć zajrzała mu w oczy, obmyślił inny plan. Chciał mieć pewność, że będziesz bezpieczna.
I znalazł dobre wyjście. Wpadł na pomysł, żebyś wyszła za obecnego tu księcia Roberta,
otrzymując tysiąc koron ze skarbca jako posag.
Była to znikoma sumka dla kobiety, która dorastała w przekonaniu, iż jest dziedziczką
zamku, żyznych pól, gęstych lasów, wysokich gór. Izolda spojrzała z zaskoczeniem na brata.
– Dlaczego tak mało?
– Ponieważ książę uczynił nam ten zaszczyt i powiedział, że przyjmie cię tak, jak stoisz,
zaledwie z tysiącem koron.
– Które możesz w całości zachować – zapewnił ją Roberto, ściskając jej dłoń. – Będziesz
mogła wydać je, na co zechcesz. Piękne drobiazgi dla pięknej księżniczki.
Izolda spojrzała na brata, a jej ciemnoniebieskie oczy zwęziły się, gdy zrozumiała sens tych
słów.
– Tak mały posag oznacza, że nikt inny nie będzie się ubiegać o moją rękę – odezwała się. –
Dobrze o tym wiesz. A jednak nie poprosiłeś o więcej? Nie ostrzegłeś ojca, że nie powinien mnie
zostawiać bez widoków na przyszłość? Czy chciał mnie zmusić do poślubienia księcia?
Książę Roberto położył rękę na tłustej piersi i skromnie spuścił wzrok.
– Na ogół dam nie trzeba zmuszać – zaznaczył.
– Nie wiem, jakiego lepszego męża mogłabyś wymagać – odparł gładko Giorgio. Jego
przyjaciel uśmiechnął się do niej i pokiwał głową. – Ojciec również tak uważał. Uzgodniliśmy ten
posag z księciem Robertem, a perspektywa małżeństwa z tobą tak go ucieszyła, że nie żądał
większego wiana. Nie ma potrzeby nikomu zarzucać, że nie dopilnował twoich interesów. Cóż
może być lepszego niż związek z przyjacielem rodziny, księciem, człowiekiem zamożnym?
Decyzja zajęła Izoldzie tylko chwilę.
– Nie potrafię myśleć o małżeństwie – odrzekła bez emocji. – Proszę o wybaczenie, książę,
ale od śmierci ojca upłynęło zbyt mało czasu. Nie mogę znieść nawet myśli o tym, a cóż dopiero
rozmowy.
– Jednak musimy o tym porozmawiać – oznajmił Giorgio. – Ojciec zastrzegł w testamencie,
że mamy zadbać o twoją przyszłość. Nie pozwalał na jakąkolwiek zwłokę. Albo natychmiastowe
małżeństwo z moim przyjacielem, albo…
– Albo co? – spytała Izolda, nagle przestraszona.
– Klasztor – rzucił krótko Giorgio. – Ojciec powiedział, że jeśli nie zechcesz wyjść za mąż,
mam cię mianować ksienią klasztoru.
– Nie! – krzyknęła. – Ojciec nigdy by mi tego nie zrobił!
Giorgio pokiwał głową.
– Ja także się zdziwiłem, ale wyjaśnił, że taką przyszłość od dawna dla ciebie planował.
Dlatego nie mianował nowej ksieni po śmierci ostatniej. Już wtedy, rok temu, myślał o twojej
przyszłości. Nie możesz być narażona na niebezpieczeństwa tego świata, zostawiona sama sobie
w Lucretili. Jeśli nie chcesz wyjść za mąż, musisz znaleźć się w bezpiecznych murach klasztoru.
Książę Roberto uśmiechnął się do niej przebiegle.
– Zakonnica lub księżna… Nietrudny wybór.
Izolda poderwała się z miejsca.
– Nie wierzę, że ojciec zaplanował dla mnie coś takiego. Nigdy o niczym takim nie
wspominał. Zawsze mówił, że podzieli ziemie między nas. Wiedział, jak bardzo kocham ten kraj
i jego lud. Miał zapisać ten zamek i ziemie mnie, a tobie posiadłości we Francji.
Giorgio pokręcił głową, jakby z łagodnym żalem.
– Nie, zmienił zdanie. Jako jego najstarsze dziecko i jedyny syn, jedyny prawdziwy
spadkobierca, otrzymam wszystko, tutaj i we Francji, a ty, jako kobieta, musisz odejść.
– Giorgio, mój bracie, chyba nie wyrzucisz mnie z domu?
Giorgio rozłożył ręce.
– Nie mogę nic zrobić. To ostatnia wola naszego ojca, uwieczniona na papierze i podpisana
jego ręką. Albo wyjdziesz za mąż, a nie zechce cię nikt oprócz księcia Roberta, albo pójdziesz do
klasztoru. Ojciec okazał wielkie serce, dając ci taki wybór. Na jego miejscu wielu zostawiłoby po
prostu dyspozycje.
– Wybaczcie – powiedziała Izolda głosem drżącym od hamowanego gniewu. – Teraz odejdę
na pokoje, żeby się zastanowić.
– Tylko nie zwlekaj! – rzucił książę Roberto ze znaczącym uśmieszkiem. – Nie będę czekał
zbyt długo.
– Jutro dam odpowiedź. – Dziewczyna zatrzymała się w drzwiach i spojrzała na brata. – Czy
mogę zobaczyć testament ojca?
Giorgio skinął głową i wyjął dokument spod kubraka.
– Możesz to zachować. To kopia. Oryginał znajduje się w bezpiecznym miejscu. Nie ma
wątpliwości, jaka była wola ojca. Musisz rozważyć nie to, czy ją wypełnić, lecz jak ją wypełnić.
Wiedział, że go posłuchasz.
– Wiem. Jestem jego córką. Wypełnię jego wolę.
Izolda wyszła z komnaty, nie zaszczyciwszy księcia jednym spojrzeniem, choć wstał
i skłonił jej się dwornie, mrugając do Giorgia, jakby uważał, że wszystko jest załatwione.
Izolda obudziła się w nocy, słysząc ciche pukanie do drzwi. Poduszka pod jej policzkiem
była mokra od łez. Przez chwilę dziewczyna nie wiedziała, dlaczego czuje taki ból serca – a potem
przypomniała sobie o trumnie w kaplicy i milczących rycerzach, którzy trzymali tam straż.
Przeżegnała się.
– Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie – szepnęła. – I pociesz mnie w tym smutku.
Nie wiem, czy to zniosę.
Pukanie się powtórzyło. Izolda odrzuciła bogato haftowaną kapę i z kluczem w ręku
podeszła do drzwi.
– Kto tam?
– Książę Roberto. Chcę z tobą porozmawiać, pani.
– Nie mogę otworzyć drzwi. Porozmawiamy jutro.
– Muszę porozmawiać z tobą dziś. Chodzi o testament, o życzenie twojego ojca.
Zawahała się.
– Jutro…
– Chyba znalazłem wyjście. Rozumiem, co czujesz, pani, i sądzę, że mogę ci pomóc.
– Jakie wyjście?
– Nie mogę krzyczeć przez drzwi. Uchyl je tylko trochę, żebym mógł to wyszeptać.
– Tylko trochę – powiedziała i obróciła klucz w zamku, po czym uchyliła drzwi,
przytrzymując je stopą.
Ledwie książę usłyszał chrobot klucza, naparł na drzwi ramieniem tak mocno, że uderzyły
Izoldę w głowę. Odrzuciło ją w głąb komnaty. Książę zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku.
– Myślałaś, że mnie odtrącisz?! – syknął z furią do dziewczyny, która z trudem podniosła
się z podłogi. – Myślałaś, że będę błagać cię o rozmowę przez zamknięte drzwi?
– Jak śmiałeś się tu wedrzeć?! – krzyknęła Izolda, pobladła i wściekła. – Mój brat cię zabije.
– Twój brat na to pozwolił – odparł książę ze śmiechem. – Pochwala nasze małżeństwo.
Sam zaproponował, żebym do ciebie przyszedł. A teraz się kładź.
– Mój brat?
Jej oburzenie ustąpiło miejsca przerażeniu. Zrozumiała, że brat ją zdradził. Książę zbliżał
się do niej, władczo uśmiechnięty.
– Powiedział, że równie dobrze mogę cię wziąć już teraz – oznajmił. – Możesz się opierać,
jeśli chcesz. To obojętne. Lubię walkę. Podobają mi się takie bojowe kobiety, potem są bardziej
posłuszne.
– Jesteś szalony! – zawołała.
– Jak wolisz. Ale uważam cię za swoją żonę i przypieczętujemy ten związek w tej chwili,
żebyś jutro nie podjęła złej decyzji.
– Upiłeś się! – Oddech księcia cuchnął kwaśnym winem.
– Tak, chwała Bogu. Do tego także przywykniesz.
Książę ruszył ku niej, zrzucając kubrak z tłustych ramion. Izolda cofała się tak długo, aż
poczuła za sobą słup podtrzymujący baldachim łóżka. Schowała ręce za siebie, żeby Roberto nie
mógł ich chwycić, i dotknęła aksamitnej narzuty. Pod nią znajdowała się rączka mosiężnej
szkandeli z rozżarzonymi węgielkami, którą służąca wsunęła w zimną pościel, by ją ogrzać.
– Książę, opamiętaj się – powiedziała Izolda. – To absurd. Obrażasz ten dom. Przebywasz
pod naszym dachem, ciało mojego ojca leży w kaplicy. Jestem bezbronna, a ty upiłeś się naszym
winem. Proszę, wróć do swojej komnaty, a rano porozmawiam z tobą serdecznie.
– O nie – rzucił, obleśnie uśmiechnięty. – Spędzimy tu razem noc, a rano na pewno
serdecznie ze mną porozmawiasz.
Izolda zacisnęła palce na rączce szkandeli. Roberto przystanął, żeby rozsznurować spodnie.
Pod spodem mignęło szarawe płótno. Książę wyciągnął rękę do Izoldy.
– Nie musisz czuć bólu. Może nawet sprawi ci to przyjemność.
Z rozmachem uderzyła go szkandelą w skroń. Rozpalone do czerwoności węgielki i popiół
obsypały mu twarz i potoczyły się po podłodze. Roberto zawył; uderzyła go jeszcze raz, z całej siły,
a on padł na ziemię jak tłusty wół ogłuszony w rzeźni.
Izolda oblała żarzące się węgielki wodą, a potem ostrożnie trąciła księcia stopą. Nie
poruszył się; stracił przytomność. Izolda otworzyła drzwi sąsiedniego pokoju.
– Iszrak… – szepnęła.
Dziewczyna zjawiła się, przecierając zaspane oczy. Izolda pokazała jej leżącego bezwładnie
mężczyznę.
– Nie żyje? – spytała Iszrak spokojnie.
– Chyba żyje. Pomóż mi go stąd usunąć.
Obie pociągnęły za dywanik, na który upadł książę. Na podłodze pozostał ślad wody
i popiołu. Wywlokły go na korytarz przed komnatą Izoldy.
– Rozumiem, że twój brat pozwolił mu do ciebie przyjść?
Izolda skinęła głową. Iszrak splunęła z pogardą na białą twarz księcia.
– Po co otwierałaś drzwi?
– Sądziłam, że przyszedł mi z pomocą. Powiedział, że ma pomysł, jak mi pomóc, a potem tu
wtargnął.
– Skrzywdził cię? – Dziewczyna omiotła spojrzeniem ciemnych oczu twarz przyjaciółki. –
Co ci się stało w czoło?
– Uderzył mnie drzwiami.
– Chciał cię zgwałcić?
Izolda skinęła głową.
– Więc zostawmy go tutaj – zdecydowała Iszrak. – Niech leży na podłodze jak pies, którym
jest. Jeśli nadal będzie tu rano, służący go znajdą i zrobią z niego pośmiewisko. – Pochyliła się
i zbadała puls księcia, dotykając jego szyi, przegubów i miejsca pod wydatnym brzuchem. –
Przeżyje – stwierdziła z niezachwianą pewnością. – Choć nikt by za nim nie płakał, gdybyśmy po
cichu poderżnęły mu gardło.
– Nie możemy tego zrobić – szepnęła Izolda drżącym głosem.
Zostawiły go, leżącego na wznak jak wyrzucony na brzeg wieloryb, z nadal
rozsznurowanymi spodniami.
– Zaczekaj – powiedziała Iszrak i wróciła do swojej komnaty.
Zjawiła się po chwili, niosąc małe pudełko. Ostrożnie, czubkami palców, krzywiąc się
z niesmakiem, rozchyliła bardziej spodnie księcia. Uniosła płócienną koszulę, odsłaniając jego
zwiędłą nagość. Otworzyła pudełko i posypała skórę przyprawą.
– Co robisz? – spytała Izolda szeptem.
– To pieprz, bardzo mocny. Będzie go swędzieć jak ospa, a skóra mu się zaczerwieni, jakby
dostał wysypki. Bardzo pożałuje tego, co dziś wyprawiał. Przez miesiąc będzie się drapał aż do
krwi i przez jakiś czas przestanie dręczyć kobiety.
Izolda roześmiała się i wyciągnęła rękę, jak zrobiłby jej ojciec. Kobiety wymieniły uścisk
niczym rycerze. Iszrak uśmiechnęła się i obie wróciły do sypialni, zamykając drzwi na klucz.
Rankiem, gdy Izolda poszła do kaplicy, trumna ojca była już zamknięta i gotowa do
złożenia w rodzinnej krypcie – a książę zniknął.
– Wycofał propozycję – oznajmił zimno Giorgio, klękając obok siostry na schodach kaplicy.
– Rozumiem, że coś między wami zaszło?
– To nikczemnik – odparła krótko Izolda. – A jeśli, jak twierdził, ty go posłałeś do mojej
komnaty, to zachowałeś się wobec mnie jak zdrajca.
Giorgio pochylił głowę.
– Nie zrobiłem nic podobnego. Przepraszam, upiłem się jak głupiec i powiedziałem, że
może iść prosić cię o życzliwość. Po co otwierałaś drzwi?
– Bo sądziłam, że twój przyjaciel jest człowiekiem honoru, tak jak ty.
– Postąpiłaś bardzo źle – zganił ją brat. – Otworzyć drzwi sypialni mężczyźnie, w dodatku
pijanemu! Nie umiesz zadbać o siebie. Ojciec miał rację, musimy umieścić cię tam, gdzie będziesz
bezpieczna.
– Byłam bezpieczna! Znajdowałam się we własnej komnacie, we własnym zamku,
rozmawiałam z przyjacielem brata. Nie powinno mi nic grozić! – rzuciła z gniewem. – Jak mogłeś
sprowadzać kogoś takiego do naszego stołu! Ojciec nigdy by ci go nie doradził jako kandydata na
mojego męża.
Wstała i ruszyła przez kaplicę; brat podążył za nią.
– Właściwie czym go tak zdenerwowałaś?
Izolda uśmiechnęła się na wspomnienie ciosu szkandelą w wielki łeb księcia.
– Jasno wyraziłam moje uczucia. I nigdy więcej się z nim nie spotkam.
– O, bez wątpienia – odparł Giorgio z irytacją. – Bo nigdy więcej nie spotkasz się z żadnym
mężczyzną. Jeśli nie poślubisz księcia Roberta, masz iść do klasztoru. Wola naszego ojca nie
zostawia ci innego wyboru.
Izolda zatrzymała się na chwilę. Niepewnie położyła rękę na ramieniu brata, zastanawiając
się, jak ma go przekonać, żeby zmienił zdanie.
– Nie masz co tak na mnie patrzeć – dodał opryskliwie. – Warunki testamentu są jasne,
mówiłem ci to wczoraj. Albo książę, albo klasztor. Wiesz, co ci zostało.
– Pójdę na pielgrzymkę – zaproponowała. – Gdzieś daleko stąd.
– Nie. Jak miałabyś przeżyć? Nie potrafisz zadbać o siebie nawet w domu.
– Zamieszkam u przyjaciół ojca, jakichkolwiek. Mogłabym pojechać do syna mojego ojca
chrzestnego, hrabiego Wołoszczyzny, albo do księcia Bradoura…
Brat słuchał jej z ponurą miną.
– Nie możesz. Wiesz o tym. Musisz być posłuszna woli ojca. Nie mam wyboru, Izoldo. Bóg
mi świadkiem, że zrobiłbym dla ciebie wszystko, ale testament ojca nie pozostawia wątpliwości.
Muszę go wypełnić, tak jak ty.
– Bracie, nie zmuszaj mnie do tego.
Giorgio odwrócił się do ściany i przytknął czoło do zimnego kamienia, jakby przez Izoldę
rozbolała go głowa.
– Siostro, jestem bezradny. Książę Roberto był twoją jedyną szansą na uniknięcie klasztoru.
To ostatnia wola naszego ojca. Przysiągłem na jego miecz, że dopilnuję jej wykonania. Nic nie
mogę zrobić, podobnie jak ty.
– Ojciec obiecał, że to ja dostanę jego miecz.
– Jest mój. Jak wszystko inne.
Łagodnie dotknęła jego ramienia.
– Czy mogłabym zostać z tobą, gdybym przysięgła żyć w czystości? Nie wyjdę za nikogo.
Zamek należy do ciebie, rozumiem to. Ostatecznie ojciec zrobił to samo co każdy mężczyzna
i przedłożył syna nad córkę. Postąpił tak jak wszyscy wielcy i odsunął kobietę od bogactwa
i władzy. Ale jeśli będę tu sobie żyć, biedna i pozbawiona znaczenia, nigdy nie spotykając się
z mężczyznami, posłuszna tobie, czy mogłabym zostać?
Giorgio pokręcił głową.
– To nie moja wola, lecz jego. I tak już jest na tym świecie, sama to przyznajesz. Ojciec
wychował cię niemal, jakbyś była chłopcem, dając ci zbyt wiele bogactw i swobody. Teraz musisz
żyć jak na szlachetnie urodzoną kobietę przystało. Powinnaś się cieszyć, że klasztor leży blisko
i nie musisz opuszczać tych ziem, które kochasz. Nie zostałaś zesłana na pustkowie, a przecież
ojciec mógł nakazać, byś pojechała gdzieś daleko. Tymczasem ty znajdziesz się we własnej
posiadłości: w klasztorze. Będę cię czasem odwiedzał i przywoził wieści. Może za jakiś czas
będziesz mogła ze mną wyjeżdżać.
– Czy Iszrak może mi towarzyszyć?
– Możesz zabrać Iszrak i każdą z dam, która się na to zgodzi. Ale jutro spodziewają się
ciebie w klasztorze. Musisz tam pojechać. Będziesz musiała złożyć śluby klasztorne i zostać
ksienią. Nie masz wyboru.
Odwrócił się i ujrzał, że Izolda drży jak młoda klaczka, której po raz pierwszy zakłada się
uzdę.
– To tak jakbym znalazła się w więzieniu – szepnęła. – A nie zrobiłam nic złego.
Giorgiowi stanęły łzy w oczach.
– Czuję się, jakbym tracił siostrę – powiedział. – Straciłem ojca i siostrę. Nie wiem, jak
sobie bez ciebie poradzę.
OPACTWO LUCRETILI
PAŹDZIERNIK 1453
Parę miesięcy później Luca, ubrany w zwyczajną roboczą szatę i burą opończę, wyruszył
konno z Rzymu, podążając gościńcem na wschód.
Towarzyszył mu służący Freize, ledwie opierzony młodzik o kwadratowej szczęce
i szerokich barach, który zdobył się na odwagę, gdy Luca opuszczał klasztor, i zgłosił się jako jego
pachołek, gotowy za nim iść, dokądkolwiek zawiedzie ich misja. Opat wahał się nieco, ale Freize
przekonał go argumentem, że jako chłopiec kuchenny sprawdza się bardzo marnie, a jego miłość do
przygód jest tak wielka, iż lepiej przysłuży się Bogu, towarzysząc dzielnemu panu w tajnej misji,
zleconej przez samego papieża, niż przypalając bekon dla nieszczęsnych mnichów. Opat, w głębi
ducha zadowolony, że pozbędzie się męczącego nowicjusza, doszedł do wniosku, że strata
niezdarnego kuchcika jest niewielką ceną.
Freize dosiadał silnego kuca i prowadził za sobą osiołka dźwigającego cały ich dobytek.
Mały pochód zamykał niespodziewany towarzysz: skryba brat Piotr, któremu w ostatniej chwili
polecono wyruszyć z nimi i zapisywać ich osiągnięcia.
– Szpieg – mruknął cicho Freize do swojego nowego pana. – Niech mnie, jeśli to nie szpieg.
Blady, miękkie łapki, ufne brązowe oczy, ogolona głowa mnicha, a jednak strój szlachetnie
urodzonego pana. Bez wątpienia szpieg. Czy ma szpiegować mnie? Nie, bo nic nie robię i niczego
nie wiem. Zatem kogo? Pewnie młodego pana, mojego wróbelka. Bo poza tym nie ma tutaj nikogo
prócz koni, a one nie są ani heretykami, ani poganami. To jedyne uczciwe tu stworzenia.
– Ma służyć mi jako skryba – odparł Luca z irytacją. – I muszę go zabrać ze sobą, czy go
potrzebuję, czy nie. Więc uważaj, co mówisz.
– Czy ja potrzebuję skryby? – mruknął Freize pod nosem, ściągając cugle. – Nie, gdyż nic
nie robię i nic nie wiem, a nawet gdybym wiedział, nie mógłbym tego zapisać, gdyż nie ufam
słowom. Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie potrafię czytać ani pisać.
– Głupiec – rzucił skryba Piotr, przejeżdżając obok.
– Nazwał mnie głupcem – zwierzył się Freize kucykowi i drodze biegnącej łagodnym
zboczem w górę. – Łatwo powiedzieć, trudniej udowodnić. Zresztą nazywano mnie już gorszymi
wyrazami.
Jechali przez cały dzień drogą niewiele różniącą się od ścieżki wydeptanej przez kozy,
wijącą się przez żyzną dolinę, wzdłuż małych tarasów z gajami oliwnymi i winnicami, a potem
wśród wyżej położonych lasów, gdzie ogromne buki zaczynały się złocić i brązowić. O zachodzie
słońca, gdy niebo zabarwiło się różem, skryba wyjął z wewnętrznej kieszeni kubraka kartkę.
– Miałem ci to przekazać o zachodzie słońca – powiedział. – Wybacz, jeśli to złe
wiadomości. Nie wiem, co tam napisano.
– Kto ci to dał? – spytał Luca.
Pieczęć na złożonym papierze była gładka i lśniąca, bez żadnego herbu.
– Pan, który mnie zatrudnił, ten sam, któremu i ty podlegasz – odrzekł Piotr. – W taki
sposób będą nadchodzić rozkazy dla ciebie. On wyznacza dzień i godzinę, czasem miejsce, a ja
zgodnie z tym wręczam ci kolejny rozkaz.
– Masz je wszystkie w kieszeni? – zaciekawił się Freize.
Skryba dostojnie skinął głową.
– Zawsze możemy go złapać za nogi i dobrze nim potrząsnąć – podsunął cicho Freize.
– Będziemy postępować tak, jak nam rozkazano – odparł Luca, zarzucając wodze na ramię,
żeby móc złamać pieczęć. – To polecenie, by jechać do opactwa Lucretili – powiedział. – Znajduje
się między dwoma budynkami, zakonem żeńskim i męskim. Mam się udać do klasztoru żeńskiego.
Oczekują nas tam. – Złożył list i oddał go Piotrowi.
– Napisano, jak go znaleźć? – spytał ponuro Freize. – Bo w przeciwnym razie czeka nas
spanie pod gołym niebem i suchy chleb na kolację. I co najwyżej bukowe orzeszki. Całe mnóstwo.
Można się napchać po uszy. A jeśli los się do nas uśmiechnie, może znajdziemy jakieś grzyby.
– Gościniec znajduje się nieopodal – wpadł mu w słowo Piotr. – Opactwo jest położone
w pobliżu zamku. Możemy poprosić o gościnę w którymś z zakonów.
– Pojedziemy do klasztoru żeńskiego – zdecydował Luca. – W liście napisano, że nas tam
oczekują.
Nie wyglądało jednak na to, że w klasztorze spodziewano się kogokolwiek. Zapadał zmrok,
a budynek nie witał gości jasnym światłem i otwartymi drzwiami. Wszystkie okna zasłonięto
okiennicami i przez szczeliny przenikały zaledwie cieniutkie smugi migoczącego blasku świec.
W ciemnościach trudno było ocenić rozmiary budynku; przybysze mieli tylko wrażenie, że po obu
stronach bramy wjazdowej wznoszą się wysokie mury. Przy małych drzwiach w wielkiej
drewnianej bramie wisiała ledwie mżąca światłem latarnia; dopiero gdy Freize zsiadł z kucyka
i załomotał rękojeścią sztyletu w drewno, z głębi budynku dobiegło ich głośne narzekanie na
hałasy, a potem okienko w bramie otworzyło się i ktoś przez nie wyjrzał.
– Jestem Luca Vero, z dwoma służącymi! – krzyknął Luca. – Oczekują mnie tutaj.
Wpuśćcie nas.
Okienko zatrzasnęło się, ale po chwili zgrzytnęła zasuwa, stuknęły podnoszone drewniane
rygle. W końcu jedno skrzydło bramy uchyliło się z piskiem i niechętnie.
Freize wprowadził swojego kuca i osła, Luca i Piotr wjechali na brukowany dziedziniec,
a tęga służąca zamknęła za nimi bramę. Mężczyźni zsiedli i rozejrzeli się dokoła; pomarszczona
staruszka w szarym wełnianym habicie i szarej opończy, przewiązanej w pasie zwykłym sznurkiem,
uniosła pochodnię, żeby przyjrzeć się całej trójce.
– Jesteście ludźmi, którzy mają przeprowadzić śledztwo? Bo jeśli nie i chcecie tylko dachu
nad głową, to jedźcie lepiej do klasztoru męskiego – zwróciła się do Piotra, spoglądając na niego
i jego okazałego wierzchowca. – Ten klasztor przeżywa teraz trudne czasy, nie chcemy tu gości.
– Nie, ja mam tylko spisać raport. Jestem skrybą. Śledztwo przeprowadzi ten oto Luca Vero.
– Chłopiec?! – zawołała mniszka z pogardą. – Gołowąs?
Luca zarumienił się z irytacji, zeskoczył z konia, przełożywszy nogę nad jego szyją, i rzucił
wodze Freize’owi.
– Nieważne, ile mam lat ani czy noszę zarost. Zostałem tu skierowany, by przeprowadzić
śledztwo, co uczynię jutro. Na razie jesteśmy zmęczeni i głodni, więc prosimy o zaprowadzenie nas
do refektarza i pokoi gościnnych. Proszę powiadomić ksienię, że przybyłem i że spotkam się z nią
jutro zaraz po prymie.
– Chłystek – mruknęła staruszka, unosząc pochodnię, żeby jeszcze raz spojrzeć na ładną
młodą twarz Luki, na jego rumieniec gniewu, ciemną grzywkę i iskrzące się orzechowe oczy.
– Chłystek? – rzucił Freize do kuca, którego prowadził do stajni. – Dziewica tak stara, że
wygląda jak marynowany orzech, nazywa młodego pana gołowąsem i chłystkiem? A to przecież
geniusz i być może odmieniec.
– Ty tam! – warknęła staruszka z nagłą energią. – Zaprowadź konie do stajni, a obecna tam
świecka siostra zabierze cię do kuchni dla służby. Kiedy zjesz, możesz się przespać w stodole. Ty –
spojrzała na skrybę Piotra, którego uznała za lepszego od Freize’a, lecz i tak nieważnego – możesz
zjeść w kuchni klasztornej. Znajdziesz ją za tymi drzwiami. Później pokażę ci drogę do domku
gościnnego, gdzie spędzisz noc. Ciebie – odwróciła się do Luki – ciebie, inkwizytorze, zaprowadzę
do refektarza, a potem sypialni. Mówiono, że jesteś księdzem.
– Jeszcze nie złożyłem ślubów. Służę Kościołowi, lecz nie przyjąłem święceń.
– O wiele za przystojny na stan zakonny i tonsura już mu zarasta – mruknęła staruszka do
siebie, po czym zwróciła się do Luki: – Możesz spać w pokojach dla odwiedzających nas księży.
A rano powiadomię ksienię o twoim przyjeździe.
Szli do refektarza, kiedy z drzwi prowadzących w głąb klasztoru wyszła kobieta. Miała na
sobie habit z najdelikatniejszej bielonej wełny, a podniesiony welon na głowie nie zasłaniał bladej
ślicznej twarzy o uśmiechniętych szarych oczach. Jej pas był wykonany z mięciutkiej skóry,
podobnie jak buty, w niczym nieprzypominające patynek na drewnianych podeszwach, które
pracujące kobiety nosiły dla ochrony pantofli przed błotem.
– Przyszłam powitać inkwizytora – odezwała się, unosząc wyżej lichtarz z woskowymi
świecami.
Luca zrobił krok naprzód.
– Ja nim jestem – powiedział.
Uśmiechnęła się i jednym szybkim spojrzeniem zarejestrowała jego wzrost, ładną twarz
i młodość.
– Zaprowadzę cię do refektarza, musisz być zmęczony. Siostra Anna dopilnuje, by twoje
konie znalazły się w stajni, a ludzie dostali wygodne schronienie.
Luca skłonił się, a ona ruszyła przed nim kamiennym korytarzem, a potem galerią, która
doprowadziła ich do refektarza o sklepionym stropie. W głębi, tuż obok przygaszonego na noc
kominka, znajdowało się nakrycie na jedną osobę: kieliszek z winem, talerz z chlebem, miska, nóż
i łyżka. Luca westchnął z zadowoleniem i usiadł. Weszła służąca z dzbanem i misą do mycia rąk
oraz lnianym ręcznikiem do ich wytarcia, a w ślad za nią zjawiła się dziewka kuchenna z drobiową
potrawką z warzywami.
– Czy potrzeba ci czegoś jeszcze? – spytała kobieta.
– Dziękuję – powiedział Luca, nieco skrępowany. Czuł się nieswojo w jej obecności; nie
rozmawiał z żadną kobietą oprócz matki od dnia, gdy jako jedenastolatek wstąpił do klasztoru. –
Kim jesteś?
Kobieta uśmiechnęła się do niego, a on nagle uświadomił sobie, że jest bardzo piękna.
– Jestem siostra Urszula, szafarka odpowiedzialna za funkcjonowanie klasztoru. Cieszę się,
że przybyłeś. Bardzo się niepokoiłam. Mam nadzieję, że powiesz nam, co się dzieje, i uratujesz
nas…
– Słucham?
– To piękny, istniejący od dawna klasztor – odrzekła poważnie siostra Urszula. – Wstąpiłam
do niego jako dziewczynka. Służę Bogu i siostrom przez całe życie. Jestem tu od ponad dwudziestu
lat. Nie mogę znieść myśli, że wtargnął tutaj szatan.
Luca zanurzył chleb w gęstej potrawce i skupił się na jedzeniu, żeby ukryć konsternację.
– Szatan?
Kobieta przeżegnała się szybko, odruchowo.
– Czasami myślę, że naprawdę tak się stało, kiedy indziej dochodzę do wniosku, że
zachowuję się jak głupie dziewczątko bojące się własnego cienia. – Rzuciła mu nieśmiały,
przepraszający uśmiech. – Sam to ocenisz. Sam odkryjesz prawdę. Ale jeśli nie oczyścimy się
z tych plotek, będziemy zrujnowane: żadna rodzina nie przyśle do nas swoich córek, a już teraz
wieśniacy nie chcą z nami handlować. Moim obowiązkiem jest dopilnowanie, żeby opactwo
zarabiało na siebie sprzedażą naszych wyrobów i płodów ziemi. Nie mogę tego dokonać, jeśli
chłopki nie chcą nawet rozmawiać z naszymi świeckimi siostrami, które wysyłam na targ. Nie
możemy handlować, jeśli ludzie nie chcą nam nic sprzedawać ani nic od nas nie kupują. – Pokręciła
głową ze smutkiem. – No cóż, posil się w spokoju, a potem służąca zaprowadzi cię do sypialni
w domu gościnnym. Bądź błogosławiony, bracie.
Luca nagle uświadomił sobie, że na śmierć zapomniał odmówić modlitwę przed jedzeniem;
siostra szafarka weźmie go za prostaka z prowincji. Wytrzeszczał na nią oczy jak głupek i mówiąc
do niej, jąkał się. Zachowywał się jak młodzieniec, który pierwszy raz w życiu ujrzał piękną
kobietę, a nie jak człowiek obarczony ważną papieską misją. Co ona o nim pomyśli?
– Bądź błogosławiona, siostro – wykrztusił z zawstydzeniem.
Siostra Urszula skłoniła się, ukrywając uśmieszek na widok jego zmieszania, i powoli
wyszła z refektarza. Luca odprowadził wzrokiem jej postać w falującym przy każdym kroku
habicie.
We wschodnim skrzydle klasztoru, w pokoju na parterze, okiennica była lekko uchylona.
Dwie pary oczu śledziły przez szparę jasną sylwetkę siostry Urszuli, która z wdziękiem przeszła
przez podwórzec i znikła w swojej kwaterze.
– Przywitała go, ale nie musiała nic mówić – szepnęła Izolda.
– Niczego się nie dowie, chyba że ktoś mu pomoże – zgodziła się Iszrak.
Obie cofnęły się i bezszelestnie zamknęły okiennicę.
– Chciałabym wiedzieć, co mam zrobić. Chciałabym, żeby ktoś mi doradził – powiedziała
Izolda.
– Co zrobiłby twój ojciec?
Izolda parsknęła krótkim śmiechem.
– Mój ojciec nigdy nie dałby się tu zamknąć. Prędzej by zginął, niż pozwolił się uwięzić.
A gdyby go pojmano, uciekłby, nawet ryzykując życie. Nie siedziałby tu jak malowana lala, jak
przerażona dziewczyna, płacząc, tęskniąc i nie wiedząc, co zrobić.
Odwróciła się i gwałtownie przetarła oczy. Przyjaciółka delikatnie położyła rękę na jej
ramieniu.
– Nie obwiniaj się – powiedziała. – Nie mogłaś nic zrobić, kiedy nas tu przywieźli. Teraz,
gdy cały klasztor się sypie, nadal nie możemy nic zrobić, dopóki nie zrozumiemy, co się dzieje. Ale
wszystko się zmienia, choć nic nie robimy. Wkrótce coś się wydarzy. I wtedy będziemy mieć
szansę. Może właśnie w tej chwili drzwi się otworzą. A my tylko będziemy na to czekać.
Izolda chwyciła jej dłoń i przytuliła do swojego policzka.
– Przynajmniej mam ciebie.
– Na zawsze.
Luca spał ciężkim snem; nie budziły go nawet dźwięki kościelnego dzwonu na wieży,
wybijającego godziny. Ale przed trzecią nad ranem, gdy noc była najciemniejsza, ze snu wyrwał go
przeraźliwy krzyk, a potem tupot stóp.
W ułamku chwili wyskoczył z łóżka, sięgając pod poduszkę po sztylet. Wyjrzał przez okno
na mroczny dziedziniec. W lśniącym na bruku księżycowym świetle ujrzał kobietę w bieli,
biegnącą do potężnej drewnianej bramy. Zaczęła rozpaczliwie szarpać się z ryglami. W ślad za nią
ukazały się ścigające ją trzy kobiety; ze stróżówki wypadła stara odźwierna i złapała kobietę, która
drapała rygle niczym kotka.
Pozostałe kobiety także pochwyciły dziewczynę, a ona krzyknęła rozdzierająco i upadła,
przez nie przygnieciona. Luca włożył szybko spodnie i buty, narzucił pelerynę na nagie ramiona
i wypadł na dziedziniec, po drodze chowając sztylet w cholewę. Ukrył się w cieniu budynku,
pewien, że nie został zauważony. Zamierzał przyjrzeć się kobietom, żeby móc je potem rozpoznać.
Odźwierna uniosła pochodnię, oświetlając kobiety; dwie trzymały dziewczynę za ramiona,
trzecia za nogi. Luca cofnął się w cień bramy, kiedy go mijały. Były tak blisko, że słyszał ich
przyspieszone oddechy i cichy płacz jednej z nich.
Był to bardzo dziwny widok. Dziewczyna, którą niosły, straciła przytomność. Wydawało
ZAMEK ŚWIĘTEGO ANIOŁA RZYM, CZERWIEC 1453 Obudziło go łomotanie do drzwi, niczym wystrzał przy uchu. Półprzytomnie namacał sztylet pod poduszką i skoczył bosymi stopami na lodowatą podłogę kamiennej celi. Śnili mu się rodzice i dom; zacisnął zęby, żeby nie poczuć codziennego rozdzierającego bólu z powodu utraty wszystkiego: gospodarstwa, matki, dawnego życia. Łomot znów wstrząsnął drzwiami; ostrożnie je uchylił, kryjąc sztylet za plecami, i wyjrzał przez szparę. Za progiem stał ktoś w ciemnym kapturze, w towarzystwie dwóch barczystych mężczyzn z pochodniami. Jeden uniósł pochodnię tak wysoko, że jej światło padło na niego – szczupłego, ciemnowłosego chłopca, nagiego do pasa, ubranego tylko w spodnie. Jego orzechowe oczy błysnęły spod czarnej grzywki. Miał jakieś siedemnaście lat i jeszcze dziecięcą twarz, lecz ciało młodzieńca, ukształtowane ciężką pracą. – Luca Vero? – Tak. – Masz iść ze mną. Chłopak stał, niezdecydowany. – Nie bądź głupi. Nas trzech, ty jeden. A ten sztylet, który chowasz za plecami, na nic ci się nie przyda. – To rozkaz – dodał szorstko drugi mężczyzna. – Nie prośba. Przysiągłeś posłuszeństwo. Luca złożył śluby posłuszeństwa swojemu klasztorowi, nie tym obcym, ale został wydalony i wyglądało na to, że teraz musiał słuchać każdego, kto rzucił mu rozkaz. Podszedł do łóżka, usiadł, by wciągnąć buty, schował sztylet do pochwy z miękkiej skóry, włożył lnianą koszulę i narzucił na ramiona podartą wełnianą pelerynę. – Kim jesteście? – spytał, z ociąganiem idąc ku drzwiom. Mężczyzna odwrócił się bez słowa i ruszył przed siebie. Dwaj strażnicy spokojnie zaczekali w korytarzu, aż Luca wyjdzie z celi. – Dokąd mnie zabieracie? Strażnicy szli za nim w milczeniu. Luca chciał spytać, czy został aresztowany, czy prowadzą go na egzekucję, ale nie zdobył się na odwagę. Bał się samego pytania, a jeszcze bardziej – odpowiedzi. Spocił się ze strachu, choć było lodowato, a od kamiennych murów biło chłodem i wilgocią. Wiedział, że napytał sobie kłopotów jak jeszcze nigdy dotąd. Zaledwie wczoraj czterech mężczyzn w ciemnych kapturach bez słowa wyjaśnienia zabrało go z klasztoru i przywiodło tutaj. Nie wiedział, gdzie się znalazł ani kto go aresztował. Nie wiedział, jakie zarzuty mu postawią. Nie wiedział, jakiej kary się spodziewać: bicia, tortur czy śmierci. – Chcę się widzieć z księdzem, pragnę się wyspowiadać… – wyjąkał. Mężczyźni nie zwracali na niego uwagi. Pędzili go wąskim kamiennym korytarzem. Wszędzie panowała cisza, drzwi cel po obu stronach były zamknięte. Nie wiedział, czy jest w więzieniu, czy w klasztorze, zimnym i cichym. Minęła północ i budynek trwał w ciszy i ciemności. Strażnicy Luki szli bezszelestnie po kamiennych schodach prowadzących do wielkiego holu, a potem po mniejszych, kręconych, w coraz gęstszy mrok, coraz większy chłód. – Chcę wiedzieć, dokąd mnie prowadzicie – rzucił Luca głosem drżącym ze strachu. Nikt mu nie odpowiedział, ale strażnik idący za nim nieco się zbliżył. U stóp schodów Luca ujrzał niskie łukowate wejście z masywnymi drewnianymi drzwiami. Mężczyzna idący z przodu otworzył je wyjętym z kieszeni kluczem i wskazał Luce, by wszedł do środka. Kiedy ten się zawahał, stojący z tyłu strażnik po prostu naparł na niego całym swoim ciężarem. – Nalegam… – wykrztusił Luca. Mocny kuksaniec pchnął go do przodu; Luca w ostatniej chwili zatrzymał się na skraju wysokiego, wąskiego nabrzeża. Daleko w dole na falach rzeki kołysała się łódka; drugi brzeg ginął
we mgle. Chłopak cofnął się gwałtownie. Nagle przeraził się, że mężczyźni chcą go rzucić na kamienie w dole, zamiast tracić czas na prowadzenie po stromych schodkach do łodzi. Mężczyzna idący przodem zszedł lekko po mokrych stopniach, wskoczył do łodzi i mruknął coś do przewoźnika, który stał przy sterze i sprawnymi ruchami jednego wiosła stawiał opór rwącemu nurtowi gotowemu ponieść łódź. Potem spojrzał na przystojnego, bladego młodzieńca. – Schodź! – rozkazał. Luca nie miał wyboru; zszedł w ślad za mężczyzną po śliskich stopniach, wgramolił się do łodzi i usiadł na dziobie. Przewoźnik nie czekał na strażników; obrócił łódź na środku rzeki i pozwolił jej płynąć z prądem wzdłuż miejskich murów. Luca zerknął w mroczną wodę. Gdyby skoczył za burtę, nurt poniósłby go w dół rzeki. Być może zdołałby się utrzymać na powierzchni i uciec. Jednak woda była tak rwąca, że prędzej by w niej utonął – o ile przewoźnik nie dogoniłby go łodzią i nie ogłuszył wiosłem. – Panie – odezwał się, usiłując zachować godność – czy teraz zechcesz mi powiedzieć, dokąd się udajemy? – Wkrótce się dowiesz – padła krótka odpowiedź. Rzeka otaczała Rzym niczym rozległa fosa. Przewoźnik trzymał się blisko miejskich murów, by z góry nie dostrzegli ich strażnicy. Potem Luca ujrzał przed sobą zarysy kamiennego mostu, a tuż przed nim łukowatą bramę w murze, zamkniętą żelazną kratą. Gdy się zbliżyli, krata uniosła się bezszelestnie, a przewoźnik jednym wprawnym ruchem wiosła wprowadził łódź do oświetlonej pochodniami piwnicy. Luca, któremu serce zamarło ze strachu, pożałował, że nie skoczył do rzeki. Czekał na niego tuzin ponurych mężczyzn, którzy – gdy przewoźnik unieruchomił łódkę, chwytając się wytartego żelaznego pierścienia na ścianie – złapali Lucę, wyciągnęli go z łodzi i powlekli wąskim korytarzem. Raczej poczuł, niż zobaczył, masywne kamienne ściany i gładkie deski podłogi pod stopami. Uszy wypełniał mu jego własny, urywany oddech. Mężczyźni zatrzymali się przed drzwiami z grubych desek. Jeden z nich stuknął w nie – tylko raz – i zaczekał na odpowiedź. Zza drzwi dobiegł ich głos: – Wejść! Strażnik otworzył drzwi i wepchnął więźnia do środka. Luca stanął z łomoczącym sercem, oślepiony nagłym blaskiem dziesiątków woskowych świec. Drzwi cicho zamknęły się za jego plecami. Przy stole pełnym papierów siedział mężczyzna. Miał na sobie szatę z grubego aksamitu, w tak ciemnym odcieniu granatu, że wydawała się niemal czarna. Kaptur ukrywał jego twarz przed oczami Luki, który z trudem przełknął ślinę. Zdecydował, że cokolwiek się stanie, nie będzie błagać o życie. Znajdzie w sobie odwagę, by stawić czoła losowi. Nie zhańbi siebie ani swojego twardego, niewzruszonego ojca, płacząc jak dziewczyna. – Zastanawiasz się pewnie, dlaczego się tu znalazłeś, gdzie jesteś i kogo masz przed sobą – odezwał się mężczyzna. – Wyjaśnię ci to. Ale najpierw musisz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Czy to jasne? Luca skinął głową. – Nie wolno ci skłamać. Twoje życie wisi na włosku, a nie wiesz, jakie odpowiedzi mi się spodobają. Mów prawdę; byłbyś głupcem, żeby umrzeć za kłamstwo. Chłopak usiłował przytaknąć, ale zbyt gwałtownie drżał. – Jesteś Luca Vero, nowicjusz z klasztoru Świętego Ksawerego. Wstąpiłeś do niego jako jedenastolatek. Trzy lata temu, mając czternaście lat, straciłeś rodziców. – Moi rodzice zniknęli – sprostował Luca. Odkaszlnął. – Możliwe, że wcale nie zginęli. Porwali ich Osmanowie, lecz nikt nie widział ich zabitych. Nie wiadomo, gdzie teraz są, ale mam nadzieję, że żyją. Inkwizytor zanotował coś na leżącej przed nim kartce. Luca patrzył na czubek czarnego pióra, sunącego po papierze. – Masz nadzieję – powtórzył mężczyzna. – Masz nadzieję, że żyją i wrócą do ciebie. – Mówił takim tonem, jakby uważał nadzieję za największe szaleństwo.
– Tak. – Wychowany przez braci, złożyłeś śluby, a jednak poszedłeś do swojego spowiednika, a potem do opata i powiedziałeś, że relikwia, którą przechowują w klasztorze, gwóźdź z Krzyża Świętego, nie jest autentyczna. Monotonny głos brzmiał oskarżycielsko. Luca wiedział, że dopuścił się herezji. Wiedział także, że jedyną karą za herezję jest śmierć. – Ja nie chciałem… – Dlaczego tak powiedziałeś? Luca patrzył na swoje buty, na posadzkę z ciemnego drewna, na ciężki stół, na pobielone ściany – wszędzie, byle nie na kryjącą się w cieniu twarz inkwizytora. – Będę błagać opata o przebaczenie i odbędę naznaczoną mi pokutę – odrzekł. – Nie chciałem popełnić herezji. W oczach Boga nie jestem heretykiem. Nie chciałem zrobić nic złego. – To ja ocenię, czy jesteś heretykiem. Widziałem już młodszych od ciebie, którzy dopuścili się mniejszych przewin, jak błagali o litość, łamani kołem. Słyszałem, jak lepsi od ciebie prosili na stosie o śmierć, która zakończy ich cierpienia. Luca pokręcił w milczeniu głową. Ten inkwizytor naprawdę mógł go skazać na taki los w przekonaniu, że robi to na boską chwałę. – Dlaczego powiedziałeś, że relikwia jest sfałszowana? – Ja nie chciałem… – Dlaczego? – Ten gwóźdź ma około sześciu centymetrów długości i pół centymetra grubości – wyjaśnił z wahaniem Luca. – To widać, chociaż teraz jest oprawiony w złoto i pokryty drogimi kamieniami. Ale nadal można ocenić jego rozmiary. Inkwizytor skinął głową. – I co z tego? – Opactwo Świętego Piotra ma gwóźdź z Krzyża Świętego. Podobnie jak opactwo Świętego Józefa. Sprawdziłem w klasztornej bibliotece, czy istnieją jakieś inne gwoździe i w samych Włoszech jest ich około czterystu, a kolejne są we Francji, w Hiszpanii i Anglii. Mężczyzna czekał w nieprzyjaznym milczeniu. – Obliczyłem możliwy rozmiar gwoździ – ciągnął znękany Luca. – I liczbę kawałków, na które można było je podzielić. Nic mi się nie zgadzało. Jest zbyt wiele relikwii, żeby wszystkie mogły być pamiątkami jednego ukrzyżowania. W Biblii czytamy, że wbito po jednym gwoździu w każdą dłoń i jeden w obie stopy. To są trzy gwoździe. – Luca zerknął na tonącą w mroku twarz rozmówcy. – Chyba nie popełniam bluźnierstwa. Tak jest w Biblii. No i jeszcze trzeba doliczyć gwoździe, którymi zbito krzyż, cztery do umocowania poprzecznej belki. A zatem mamy siedem gwoździ. Tylko tyle. Powiedzmy, że każdy miał dziesięć centymetrów długości. To daje około siedemdziesięciu centymetrów gwoździ użytych podczas ukrzyżowania Jezusa. A relikwie liczą się w tysiącach. Nie wiem, która jest prawdziwa. Nie mnie to oceniać. Jednak nie mogę nie zauważyć, że istnieje zbyt wiele gwoździ, by wszystkie pochodziły z jednego krzyża. Inkwizytor nadal milczał. – Chodzi o liczby – dodał bezradnie Luca. – W taki sposób rozumuję. Myślę o liczbach, to one mnie interesują. – I uznałeś się za właściwą osobę do zbadania tej sprawy? Właściwą osobę do orzekania, czy w kościołach całego świata jest zbyt wiele gwoździ, by wszystkie pochodziły z Krzyża Świętego? Luca upadł na kolana. Wiedział, że zawinił. – Nie miałem złych zamiarów – szepnął, podnosząc wzrok ku mrocznej postaci. – Po prostu to mnie zaciekawiło, zrobiłem obliczenia, a potem opat znalazł stronę z rachunkami i… – Przerwał. – Opat, całkiem słusznie, oskarżył cię o herezję i zakazane badania, o przeinaczanie słów Biblii, samowolne czytanie, niezależność myśli, naukę bez pozwolenia, w niewłaściwych porach, studiowanie zakazanych ksiąg… – ciągnął inkwizytor, czytając listę zarzutów. Spojrzał na chłopaka. – Samodzielne myślenie. To najgorsza przewina, prawda? Złożyłeś śluby w zakonie
o ustalonych przekonaniach i raptem zacząłeś samodzielnie myśleć. Luca skinął głową. – Duchowni nie potrzebują samodzielnie myślących ludzi. – Wiem – szepnął bardzo cicho Luca. – Złożyłeś ślub posłuszeństwa, przysięgę, że powstrzymasz się od samodzielnego myślenia. Luca pochylił głowę, czekając na wyrok. Zimny przeciąg rozkołysał płomienie świec; widać ktoś otworzył gdzieś drzwi i lodowaty wiatr wtargnął do wnętrza. – Zawsze tak myślałeś? Posługując się liczbami? Chłopak przytaknął. – Masz w klasztorze jakichś przyjaciół? Rozmawiałeś z kimś o tym? – Nie, z nikim. Mężczyzna spojrzał w swoje notatki. – Masz przyjaciela imieniem Freize? Luca uśmiechnął się, po raz pierwszy od początku tej rozmowy. – To klasztorny kuchcik. Polubił mnie, gdy się tam zjawiłem, a miałem wtedy jedenaście lat. Był ode mnie starszy zaledwie o rok lub dwa lata. Uznał, że jestem za chudy, i stwierdził, że nie przetrwam zimy. Dlatego zaczął mnie dokarmiać. To tylko kuchenny pomocnik. – Nie masz rodzeństwa? – Jestem sam na tym świecie. – Brakuje ci rodziców? – Tak. – Jesteś samotny? – Pytanie zostało zadane takim tonem, jakby to był kolejny zarzut. – Chyba tak. Czuję się bardzo samotny, jeśli to znaczy dokładnie to samo. Inkwizytor w zamyśleniu dotknął warg czarnym piórem. – Twoi rodzice… – Wrócił do pierwszej kwestii. – Byli w dość podeszłym wieku, gdy przyszedłeś na świat? – Tak – przyznał Luca, zaskoczony tym pytaniem. – Rozumiem, że ludzie plotkowali. Takim starym ludziom urodził się syn, w dodatku przystojny i wyjątkowo inteligentny? – To mała wioska – powiedział Luca obronnym tonem. – Ludziom się nudzi, więc plotkują. – Ale jesteś niezaprzeczalnie przystojny. I inteligentny, to fakt. Jednak rodzice nie chwalili się tobą, nie popisywali się twoimi zdolnościami. Trzymali cię w domu. – Byliśmy sobie bliscy. Tworzyliśmy zżytą małą rodzinę. Nikomu się nie narażaliśmy, żyliśmy cicho i spokojnie. – To dlaczego oddali cię Kościołowi? Uznali, że w klasztorze będziesz bezpieczniejszy? Że jesteś wyjątkowo utalentowany? Że potrzebujesz ochrony? Luca, nadal klęcząc, poruszył się niespokojnie. – Nie wiem. Byłem dzieckiem, miałem tylko jedenaście lat. Nie wiem, co myśleli. Inkwizytor czekał. – Chcieli mnie wykształcić na księdza – powiedział w końcu chłopak. – Ojciec… – Zamilkł na myśl o kochanym siwym człowieku, który miał tak silne ręce i tak wiele czułości dla swojego dziwnego, nietypowego syna. – Ojciec był bardzo dumny, kiedy nauczyłem się czytać i liczyć. On sam nie potrafił się nawet podpisać, więc uznał, że mam wielki talent. Potem, kiedy przez wioskę przejeżdżali Cyganie, nauczyłem się ich języka. Mężczyzna coś zapisał. – Znasz języki? – Ludzie mówili, że nauczyłem się cygańskiego w jeden dzień. Ojciec twierdził, że to dar od Boga. Ale to nic takiego – dodał wyjaśniająco. – Freize, ten kucharczyk, ma dobrą rękę do zwierząt, umie okiełznać każdego konia, potrafi jeździć na każdym. Ojciec uważał, że ja też mam dar, ale do nauki. Nie chciał, żebym pracował na roli. Pragnął dla mnie lepszej przyszłości. Inkwizytor odchylił się na krześle, jakby znużyło go słuchanie, jakby dowiedział się już aż
za dużo. – Możesz wstać. – Spojrzał na kartkę z paroma zapiskami. – Teraz ja odpowiem na pytania, które chciałeś zadać. Jestem duchowym przywódcą zakonu, który powołał Ojciec Święty, sam papież. To przed nim odpowiadam. Nie musisz znać mojego imienia ani nazwy zakonu. Papież Mikołaj V rozkazał nam badać tajemnice, herezje i grzechy i wyjaśniać je, na ile to możliwe, a także zwalczać tam, gdzie tylko się da. Sporządzamy mapę lęków tego świata, od Rzymu po najdalsze krańce świata chrześcijańskiego. Chcemy ustalić, czego boją się ludzie, z czym się zmagają. Musimy wiedzieć, gdzie grasuje diabeł. Ojciec Święty wie, że koniec świata się zbliża. – Koniec świata? – Gdy Chrystus przybędzie, by osądzić żyjących, zmarłych i nieumarłych. Słyszałeś, że Osmanowie podbili Konstantynopol, stolicę cesarstwa bizantyjskiego, ośrodek Kościoła na Wschodzie? Luca przeżegnał się; upadek wschodniej stolicy Kościoła, pokonanej przez niezwyciężoną armię heretyków i niewiernych, był czymś najstraszniejszym, co mogło się wydarzyć, niewyobrażalną katastrofą. – Następnie siły ciemności powstaną przeciwko Rzymowi, a gdy Rzym upadnie, nadejdzie koniec świata. Naszym zadaniem jest obrona chrześcijańskiej wiary i Rzymu, w świecie widzialnym i niewidzialnym. – Niewidzialnym? – Tym, który nas otacza – oznajmił sucho mężczyzna. – Widzę go, być może równie wyraźnie jak ty liczby. Z każdym rokiem, z każdym dniem staje się bliższy. Ludzie przychodzą do mnie z opowieściami o potokach krwi, o psie, który wyczuwa nadejście zarazy, o czarnoksięstwie, o światłach na niebie, o wodzie zmienionej w wino. Koniec świata się zbliża i wszędzie można napotkać setki dowodów na istnienie dobra i zła, cudów i herezji. Taki młodzieniec jak ty może mi powiedzieć, które z nich są prawdziwe, a które fałszywe, które są dziełem Boga, a które szatana. – Wstał z wielkiego drewnianego krzesła i przesunął po blacie kartkę w stronę chłopca. – Widzisz? Luca spojrzał na papier. Było to pismo heretyków, cyfry używane przez Maurów. Luca nauczył się w dzieciństwie, że jedna pionowa kreska oznacza jedynkę, dwie – dwójkę i tak dalej. Ale tu widział dziwne zaokrąglone figury. Widywał je już wcześniej, lecz wierni dawnym obyczajom kupcy z jego wioski i klasztorny skarbnik odmawiali ich używania. – Ta oznacza jedynkę, ta dwójkę, ta trójkę – wyjaśnił mężczyzna, czubkiem pióra wskazując znaki 1, 2, i 3. – Jeśli jedynka jest tutaj, w tej kolumnie, oznacza cyfrę jeden, lecz jeśli postawisz ją tu i umieścisz obok niej symbol neutralny, będzie oznaczać dziesiątkę, a tutaj, z tymi dwoma symbolami, setkę. Luca otworzył usta ze zdumienia. – Od położenia cyfry zależy jej wartość? – Otóż to. – Mężczyzna wskazał czarnym piórem na symbol neutralny, podobny do wydłużonej litery O. Rękaw jego szaty odsunął się, ukazując delikatną skórę nadgarstka. Na wewnętrznej stronie przegubu widniał czerwony tatuaż, niemal jak grawerunek. Luca rozpoznał głowę i zakręcony ogon zwiniętego w pierścień smoka. – To nie tylko puste miejsce, to nie tylko litera O. To cyfra, która nazywa się zerem. Spójrz na jej pozycję, jest ważna. A gdyby cyfra ta miała własne znaczenie? – Czy to symbol przestrzeni? – spytał Luca, znów spoglądając na kartkę. – Albo nicości? – To zwyczajna cyfra. Nic uznane za cyfrę. Dzięki niej można obliczać nicość i to, co jest za nią. – Jak to? Mężczyzna wskazał kolejną liczbę: – 10. – To jest to, co znajduje się za zerem. Dziesięć punktów za nicością. Obliczanie nieobecności. Luca, czując mętlik w głowie, wyciągnął rękę po kartkę, ale mężczyzna szybko cofnął ją ku sobie i przytrzymał, jakby była nagrodą, na którą trzeba zasłużyć. Rękaw opadł mu na nadgarstek,
zasłaniając tatuaż. – Wiesz, jak odkryli ten znak, tę cyfrę zero? Luca pokręcił głową. – Kto? – Arabowie, Maurowie, Osmanowie, nazwij ich sobie, jak chcesz. Bisurmani, muzułmanie, niewierni, nasi wrogowie, ci, którzy nas podbili. Wiesz, skąd mają ten symbol? – Nie. – To ślad po pionku, odciśnięty na piasku. Symbol nicości, bo wygląda jak nic. Tak uważają. I tego musimy się od nich nauczyć. – Nie rozumiem. Czego mamy się nauczyć? – Patrzeć, patrzeć, patrzeć. Oni tak robią. Patrzą na wszystko, zastanawiają się nad wszystkim, dlatego zobaczyli na niebie gwiazdy, których my nie zauważyliśmy. Dlatego robią lekarstwa z roślin, które my przeoczyliśmy. – Nasunął kaptur głębiej na twarz, kryjąc ją w cieniu. – I dlatego nas pokonają, chyba że nauczymy się widzieć to co oni, myśleć tak jak oni, liczyć jak oni. Może taki młodzieniec jak ty zdołałby się też nauczyć ich języka. Luca nie mógł oderwać oczu od kartki, na której mężczyzna zapisał dziesięć cyfr, od zera wstecz. – No, co o tym myślisz? – spytał go inkwizytor. – Uważasz, że dziesięć nicości to zjawisko z niewidzialnego świata? Jak dziesięć niewidzialnych istot? Dziesięć duchów? Dziesięć aniołów? – Skoro można liczyć poza granicę niczego – zaczął Luca – można też pokazać, co się straciło. Powiedzmy, że ktoś jest kupcem i długi, jakie zaciągnął w swoim kraju lub podczas podróży, przewyższają jego majątek. Wówczas można dokładnie obliczyć, ile musi zarobić, zanim znowu zacznie coś posiadać. – Tak. Przy liczbie zero można obliczyć to, czego nie ma. Osmanowie podbili Konstantynopol i nasze wschodnie imperium nie tylko dlatego, że mają silniejsze wojska i lepszych dowódców, ale też dlatego, że dysponują bronią, której nam brakuje: działem tak potężnym, że trzeba było sześćdziesięciu wołów, by je przytoczyć na miejsce. Mają znajomość spraw, o których my nie wiemy. Sprowadziłem cię tutaj, kazałem cię wydalić z klasztoru nie po to, by cię ukarać za nieposłuszeństwo lub torturować za herezję, lecz byś poznał te tajemnice, zbadał je i opowiedział nam o nich. Wówczas zrozumiemy je i będziemy mogli się przeciwko nim uzbroić. – Czy będę się uczył o zerze? Mam iść między Osmanów i uczyć się od nich? Czy poznam ich wiedzę? Mężczyzna roześmiał się i przysunął nowicjuszowi kartkę, przytrzymując ją jednym palcem. – Dam ci to – obiecał. – To będzie dla ciebie nagroda, gdy twoja praca mnie zadowoli i rozpoczniesz swoją misję. Owszem, być może pojedziesz między niewiernych, będziesz żyć wśród nich i nauczysz się ich obyczajów. Ale na razie musisz przysiąc posłuszeństwo wobec mnie i naszego zakonu. Staniesz się moimi oczami i uszami. Wyprawię cię na poszukiwanie tajemnic, na połów wiadomości. Powierzę ci misję spisywania lęków, szukania mroku we wszystkich jego odmianach i postaciach. Wyślę cię, abyś wszystko zrozumiał i był tą częścią naszego zakonu, która pragnie zrozumieć. Luca rozjaśnił się na myśl o życiu poświęconym badaniom. Ale potem spochmurniał. – Nie wiedziałbym, co robić – wyznał. – Skąd zacząć. Nic z tego nie rozumiem. Skąd mam wiedzieć, dokąd się udać i co robić? – Poddam cię szkoleniu. Będziesz się uczyć u mistrzów. Wprowadzą cię w tajniki prawa, powiedzą, w jakiej sytuacji wolno ci zwołać posiedzenie sądu lub przystąpić do dochodzenia. Nauczysz się, czego szukać i jak prowadzić przesłuchanie. Zrozumiesz, w jakich sytuacjach należy oddać kogoś w ręce władz świeckich, burmistrza lub pana zamku, a kiedy powinien go ukarać Kościół. Dowiesz się, kiedy karać, a kiedy wybaczać. Gdy będziesz gotowy, gdy twoje szkolenie dobiegnie końca, udasz się na pierwszą misję. Luca skinął głową. – Szkolenie potrwa zaledwie parę miesięcy. Potem wyślę cię w świat – ciągnął inkwizytor. – Pojedziesz tam, dokąd ci rozkażę, i będziesz się uczyć tego, co tam zastaniesz. Będziesz mi składał
raporty. Możesz osądzać i karać przestępstwa. Możesz egzorcyzmować diabły i duchy nieczyste. Możesz się uczyć. Możesz zadawać pytania, na każdy temat. Ale będziesz służył Bogu i mnie, tak jak ci rozkażę. Będziesz posłuszny mnie i zakonowi. I będziesz przemierzał świat niewidzialny, patrzył na sprawy niewidoczne dla oczu i je analizował. Nastąpiła chwila ciszy. – Możesz już iść – rzucił inkwizytor obojętnie, jakby wydał właśnie najprostsze polecenia. Luca drgnął, wyrwany z zasłuchania, i ruszył do drzwi. Gdy dotknął klamki z brązu, dobiegł go głos mężczyzny: – I jeszcze jedno… Luca się odwrócił. – Nazywali cię odmieńcem, prawda? – Te słowa zmroziły powietrze jak nagły podmuch śniegu. – Ludzie z wioski. Kiedy plotkowali, że urodziłeś się taki przystojny i inteligentny kobiecie, która przez całe życie była bezpłodna, i mężczyźnie, który nie umiał czytać ani pisać, mówili, że jesteś odmieńcem, zostawionym pod drzwiami przez istoty nadprzyrodzone, czy tak? Zapadła lodowata cisza. Surowa twarz Luki nie zdradzała żadnych emocji. – Nigdy nie odpowiedziałem na takie pytanie i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał. Nie wiem, co o nas gadano – odparł ostro. – To byli zastraszeni, głupi wieśniacy. Matka radziła, żebym ich nie słuchał. Mówiła, że jestem jej dzieckiem i kocha mnie ponad wszystko. I tylko to się liczy, nie bajki o demonach. Mężczyzna parsknął krótkim śmiechem i machnięciem ręki odprawił Lucę. Poczekał, aż chłopak zamknie za sobą drzwi. – Możliwe, że wysyłam odmieńca, by nakreślił mapę strachu – mruknął do siebie, układając kartki i wstając. – Takiej kpiny nie znał ani widzialny, ani niewidzialny świat. Dziecko demonów w zakonie. Dziecko demonów, które opisze strach.
ZAMEK LUCRETILI CZERWIEC 1453 Mniej więcej w tym samym czasie, gdy przesłuchiwano Lucę, pewna młoda kobieta usiadła na ozdobnym krześle w kaplicy swojego domu rodzinnego, zamku Lucretili, położonego około trzydziestu kilometrów na północny wschód od Rzymu. Jej błękitne oczy wpatrywały się w bogato zdobiony krucyfiks, jasne włosy, splecione niedbale w warkocz, przykrywał czarny welon, twarz była napięta i blada. Na ołtarzu paliła się kryształowa różowa lampka, a wśród cieni poruszał się ksiądz. Dziewczyna uklękła, mocno składając dłonie, i zaczęła się żarliwie modlić za ojca, który walczył o życie w swojej komnacie i nie zgadzał się, by córka przyszła do niego. Drzwi w głębi kaplicy otworzyły się i stanął w nich brat dziewczyny. Wszedł cicho i ukląkł obok niej. Spojrzała na niego z ukosa – przystojnego, ciemnowłosego i ciemnobrewego młodzieńca o twarzy ściągniętej bólem. – Odszedł, Izoldo… Odszedł. Niech spoczywa w pokoju. Dziewczyna pobladła śmiertelnie i zasłoniła oczy. – Nie pytał o mnie? Nawet pod koniec? – Nie chciał, żebyś widziała jego cierpienie. Wolał, żebyś go zapamiętała takiego, jaki był dawniej, silnego i zdrowego. Ale w ostatnich słowach przesłał ci błogosławieństwo, a jego ostatnią myślą była troska o twoją przyszłość. Izolda pokręciła głową. – Jak mógł mnie nie pobłogosławić? Giorgio odwrócił się od niej i zamienił parę słów z księdzem, który natychmiast pobiegł do zakrystii. Rozległo się bicie wielkiego dzwonu; wszyscy w okolicy mieli się dowiedzieć, że wielki krzyżowiec, pan Lucretili, nie żyje. – Muszę się za niego pomodlić – powiedziała cicho Izolda. – Sprowadzisz tu jego ciało? Jej brat skinął głową. – Dziś będę nad nim czuwać – zdecydowała. – Usiądę przy nim choć teraz, gdy nie żyje, skoro nie pozwolił mi na to za życia. – Zamilkła na chwilę. – Nie zostawił mi listu? Nic? – Zostawił swoją ostatnią wolę – odrzekł cicho Giorgio. – Zaplanował twoją przyszłość. Do ostatniej chwili myślał o tobie. Skinęła głową, a jej błękitne oczy wypełniły się łzami. Zaczęła się modlić za duszę ojca.
Pierwszą długą noc po śmierci ojca Izolda spędziła, czuwając przy jego trumnie w rodzinnej kaplicy. Czterej wartownicy, zwróceni na cztery strony świata, pełnili straż – stali, pochylając głowy, z dobytymi mieczami. Migotliwy blask świec iskrzył się na kroplach wody święconej, którą pokropiono wieko trumny. Odziana na biało Izolda klęczała aż do świtu, gdy zjawił się ksiądz, by odprawić prymę, pierwszą poranną modlitwę. Dopiero wtedy wstała, a jej damy dworu odprowadziły ją do komnaty na spoczynek. Spała, dopóki brat nie powiadomił jej, że musi się ubrać i pokazać służbie, gdyż nadeszła pora obiadu i wszyscy na nią czekają. Izolda nie zwlekała. Nauczono ją, by wypełniała swoje powinności w tym wielkim gospodarstwie, i miała poczucie obowiązku wobec ludzi mieszkających na ziemiach Lucretilich. Wiedziała, że ojciec zostawił jej zamek i otaczające go ziemie; ci ludzie znajdowali się pod jej opieką. Chcieli ją ujrzeć u szczytu stołu, chcieli zobaczyć, jak wchodzi do jadalni. Nawet jeśli oczy ma czerwone od łez wylanych za ukochanym ojcem, musi zasiąść razem z innymi przy stole. Ojciec by tego chciał. Nie mogła zawieść jego ani ich.
Gdy wkroczyła do jadalni, wokół natychmiast zapadła cisza. Służący siedzieli przy długich stołach, rozmawiając cicho i czekając na posiłek. W sali, gdzie ku poczerniałym belkom wysokiego sufitu snuł się dym z paleniska, zebrało się ponad dwustu zbrojnych, służących i chłopców stajennych. Na widok Izoldy, zmierzającej ku nim w towarzystwie trzech dam dworu, mężczyźni wstali i zdjęli czapki z głów, nisko kłaniając się córce zmarłego pana Lucretilego, dziedziczce tego zamku. Izolda miała na sobie granatową żałobną szatę; jej jasne włosy przysłaniał koronkowy welon barwy indygo, spływający z wysokiego, stożkowatego nakrycia głowy. Wąską talię obejmował bezcenny pas z arabskiego złota z przypasanymi na złotym łańcuchu kluczami do zamku. Za Izoldą szła jej świta; najpierw Iszrak, przyjaciółka z dzieciństwa, ubrana na mauretańską modłę: w długą tunikę, luźne pantalony i długi welon zakrywający niemal całą jej twarz z wyjątkiem ciemnych oczu. W ślad za nią kroczyły dwie kobiety, a kiedy wszyscy domownicy przekazywali szeptem swoje błogosławieństwo Izoldzie, kobiety zasiadły przy stole dla dam, z boku podestu. Izolda weszła po niskich schodkach prowadzących do głównego stołu; drgnęła na widok brata siedzącego na wspaniałym jak tron drewnianym krześle, które zwykle zajmował ojciec. Powinna wiedzieć, że Giorgio zajmie to krzesło, tak jak on wiedział, że ona odziedziczy zamek i zasiądzie na tym miejscu, gdy tylko odczytają testament. Ale rozpacz ją otępiła i aż do tej chwili nie przyszło jej do głowy, że tu gdzie powinien być ojciec, ujrzy brata. Rozpacz była dla Izoldy tak nowym uczuciem, że jeszcze nie całkiem uświadamiała sobie, iż nigdy więcej nie zobaczy ojca. Giorgio uśmiechnął się do niej blado i wskazał Izoldzie miejsce po swojej prawej ręce – to samo, na którym siadywała u boku ojca. – Zapewne pamiętasz księcia Roberta. – Skinął do tęgiego mężczyzny o okrągłej spoconej twarzy, który wstał i obszedł stół, by się przed nią skłonić. Izolda podała mu rękę i spojrzała pytająco na brata. – Przybył, by złożyć nam wyrazy współczucia. Książę pocałował jej rękę; Izolda powstrzymała dreszcz wstrętu, jakim przejął ją wilgotny
dotyk jego ust. Książę popatrzył na nią, jakby chciał jej coś wyszeptać, jakby miał jej powierzyć jakiś sekret. Izolda cofnęła rękę i nachyliła się do brata. – Dziwię się, że przyjmujesz gościa nazajutrz po śmierci ojca – rzuciła cicho. – Miło z jego strony, że zjawił się natychmiast – powiedział Giorgio, przyzywając służących, którzy nadeszli z tacami pełnymi dziczyzny, innych mięs i dań rybnych, wielkich bochnów chleba oraz flasz wina i dzbanów piwa. Zamkowy ksiądz odśpiewał modlitwę dziękczynną, a potem służący zaczęli głośno stawiać tace, a mężczyźni jęli wyciągać sztylety zza pasów i butów, by pokroić mięso, i układali na talerzach grube pajdy razowego chleba z rybą i potrawką z dziczyzny. Izolda z trudem uczestniczyła w tym obiedzie, który toczył się, jakby nic się nie zmieniło, podczas gdy ojciec leżał w kaplicy, strzeżony przez zbrojnych, a następnego dnia miał się odbyć jego pogrzeb. Przez łzy ledwie widziała służących, którzy wciąż podchodzili z kolejnymi półmiskami, dzbanami cienkiego piwa i flaszami najprzedniejszego czerwonego wina dla pańskiego stołu. Giorgio i jego gość wybierali najlepsze roczniki, a resztę odsyłali tym, którzy dobrze służyli im tego dnia. Książę i brat Izoldy jedli z apetytem i ciągle dolewali sobie wina. Izolda ledwie skubała posiłek, zerkając w stronę stołu kobiet, przy którym Iszrak spoglądała na nią z milczącym współczuciem. Pod koniec posiłku, gdy do pańskiego stołu przyniesiono owoce w cukrze i marcepany, Giorgio dotknął dłoni siostry. – Nie odchodź jeszcze – poprosił. – Chcę z tobą porozmawiać. Izolda dała znak głową Iszrak i innym damom, by wróciły do swoich pokoi, po czym ruszyła do małych drzwi z tyłu podestu. Za nimi znajdowała się niewielka komnata, w której rodzina Lucretilich siadywała po obiedzie. W kominku palił się ogień, wokół stały trzy krzesła. Flasza wina czekała już na mężczyzn, szklanka słabego piwa na Izoldę. Dziewczyna usiadła; w tej samej chwili weszli obaj mężczyźni. – Chcę z tobą porozmawiać o testamencie naszego ojca – oznajmił Giorgio, gdy zajęli miejsca. Izolda zerknęła na księcia Roberta. – Roberta to również dotyczy – wyjaśnił Giorgio. – Ojciec powiedział na łożu śmierci, że jego największym pragnieniem jest, byś była bezpieczna i szczęśliwa. Bardzo cię kochał. Izolda przycisnęła palce do zimnych warg, mrugając, by powstrzymać łzy. – Rozumiem – rzekł łagodnie Giorgio. – Rozumiem, że go opłakujesz. Ale musisz wiedzieć, że ojciec miał wobec ciebie pewne plany. Powierzył mi święty obowiązek doprowadzenia ich do końca. – Dlaczego sam mi o nich nie powiedział? Dlaczego nie chciał mnie widzieć? Zawsze o wszystkim rozmawialiśmy. Wiem, co dla mnie zaplanował; mówił, że jeśli postanowię nie wychodzić za mąż, mam tu zamieszkać i odziedziczyć ten zamek, a ty dostaniesz jego zamek i ziemie we Francji. Zgodziliśmy się co do tego. Wszyscy troje. – Owszem – przyznał cierpliwie Giorgio – ale wtedy był zdrowy. A gdy zaczęły go dręczyć choroba i strach, zmienił zdanie. I nie mógł znieść, że zobaczysz go w tak złym stanie, cierpiącego. Gdy śmierć zajrzała mu w oczy, obmyślił inny plan. Chciał mieć pewność, że będziesz bezpieczna. I znalazł dobre wyjście. Wpadł na pomysł, żebyś wyszła za obecnego tu księcia Roberta, otrzymując tysiąc koron ze skarbca jako posag. Była to znikoma sumka dla kobiety, która dorastała w przekonaniu, iż jest dziedziczką zamku, żyznych pól, gęstych lasów, wysokich gór. Izolda spojrzała z zaskoczeniem na brata. – Dlaczego tak mało? – Ponieważ książę uczynił nam ten zaszczyt i powiedział, że przyjmie cię tak, jak stoisz, zaledwie z tysiącem koron. – Które możesz w całości zachować – zapewnił ją Roberto, ściskając jej dłoń. – Będziesz mogła wydać je, na co zechcesz. Piękne drobiazgi dla pięknej księżniczki. Izolda spojrzała na brata, a jej ciemnoniebieskie oczy zwęziły się, gdy zrozumiała sens tych słów.
– Tak mały posag oznacza, że nikt inny nie będzie się ubiegać o moją rękę – odezwała się. – Dobrze o tym wiesz. A jednak nie poprosiłeś o więcej? Nie ostrzegłeś ojca, że nie powinien mnie zostawiać bez widoków na przyszłość? Czy chciał mnie zmusić do poślubienia księcia? Książę Roberto położył rękę na tłustej piersi i skromnie spuścił wzrok. – Na ogół dam nie trzeba zmuszać – zaznaczył. – Nie wiem, jakiego lepszego męża mogłabyś wymagać – odparł gładko Giorgio. Jego przyjaciel uśmiechnął się do niej i pokiwał głową. – Ojciec również tak uważał. Uzgodniliśmy ten posag z księciem Robertem, a perspektywa małżeństwa z tobą tak go ucieszyła, że nie żądał większego wiana. Nie ma potrzeby nikomu zarzucać, że nie dopilnował twoich interesów. Cóż może być lepszego niż związek z przyjacielem rodziny, księciem, człowiekiem zamożnym? Decyzja zajęła Izoldzie tylko chwilę. – Nie potrafię myśleć o małżeństwie – odrzekła bez emocji. – Proszę o wybaczenie, książę, ale od śmierci ojca upłynęło zbyt mało czasu. Nie mogę znieść nawet myśli o tym, a cóż dopiero rozmowy. – Jednak musimy o tym porozmawiać – oznajmił Giorgio. – Ojciec zastrzegł w testamencie, że mamy zadbać o twoją przyszłość. Nie pozwalał na jakąkolwiek zwłokę. Albo natychmiastowe małżeństwo z moim przyjacielem, albo… – Albo co? – spytała Izolda, nagle przestraszona. – Klasztor – rzucił krótko Giorgio. – Ojciec powiedział, że jeśli nie zechcesz wyjść za mąż, mam cię mianować ksienią klasztoru. – Nie! – krzyknęła. – Ojciec nigdy by mi tego nie zrobił! Giorgio pokiwał głową. – Ja także się zdziwiłem, ale wyjaśnił, że taką przyszłość od dawna dla ciebie planował. Dlatego nie mianował nowej ksieni po śmierci ostatniej. Już wtedy, rok temu, myślał o twojej przyszłości. Nie możesz być narażona na niebezpieczeństwa tego świata, zostawiona sama sobie w Lucretili. Jeśli nie chcesz wyjść za mąż, musisz znaleźć się w bezpiecznych murach klasztoru. Książę Roberto uśmiechnął się do niej przebiegle. – Zakonnica lub księżna… Nietrudny wybór. Izolda poderwała się z miejsca. – Nie wierzę, że ojciec zaplanował dla mnie coś takiego. Nigdy o niczym takim nie wspominał. Zawsze mówił, że podzieli ziemie między nas. Wiedział, jak bardzo kocham ten kraj i jego lud. Miał zapisać ten zamek i ziemie mnie, a tobie posiadłości we Francji. Giorgio pokręcił głową, jakby z łagodnym żalem. – Nie, zmienił zdanie. Jako jego najstarsze dziecko i jedyny syn, jedyny prawdziwy spadkobierca, otrzymam wszystko, tutaj i we Francji, a ty, jako kobieta, musisz odejść. – Giorgio, mój bracie, chyba nie wyrzucisz mnie z domu? Giorgio rozłożył ręce. – Nie mogę nic zrobić. To ostatnia wola naszego ojca, uwieczniona na papierze i podpisana jego ręką. Albo wyjdziesz za mąż, a nie zechce cię nikt oprócz księcia Roberta, albo pójdziesz do klasztoru. Ojciec okazał wielkie serce, dając ci taki wybór. Na jego miejscu wielu zostawiłoby po prostu dyspozycje. – Wybaczcie – powiedziała Izolda głosem drżącym od hamowanego gniewu. – Teraz odejdę na pokoje, żeby się zastanowić. – Tylko nie zwlekaj! – rzucił książę Roberto ze znaczącym uśmieszkiem. – Nie będę czekał zbyt długo. – Jutro dam odpowiedź. – Dziewczyna zatrzymała się w drzwiach i spojrzała na brata. – Czy mogę zobaczyć testament ojca? Giorgio skinął głową i wyjął dokument spod kubraka. – Możesz to zachować. To kopia. Oryginał znajduje się w bezpiecznym miejscu. Nie ma wątpliwości, jaka była wola ojca. Musisz rozważyć nie to, czy ją wypełnić, lecz jak ją wypełnić. Wiedział, że go posłuchasz. – Wiem. Jestem jego córką. Wypełnię jego wolę.
Izolda wyszła z komnaty, nie zaszczyciwszy księcia jednym spojrzeniem, choć wstał i skłonił jej się dwornie, mrugając do Giorgia, jakby uważał, że wszystko jest załatwione. Izolda obudziła się w nocy, słysząc ciche pukanie do drzwi. Poduszka pod jej policzkiem była mokra od łez. Przez chwilę dziewczyna nie wiedziała, dlaczego czuje taki ból serca – a potem przypomniała sobie o trumnie w kaplicy i milczących rycerzach, którzy trzymali tam straż. Przeżegnała się. – Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie – szepnęła. – I pociesz mnie w tym smutku. Nie wiem, czy to zniosę. Pukanie się powtórzyło. Izolda odrzuciła bogato haftowaną kapę i z kluczem w ręku podeszła do drzwi. – Kto tam? – Książę Roberto. Chcę z tobą porozmawiać, pani. – Nie mogę otworzyć drzwi. Porozmawiamy jutro. – Muszę porozmawiać z tobą dziś. Chodzi o testament, o życzenie twojego ojca. Zawahała się. – Jutro… – Chyba znalazłem wyjście. Rozumiem, co czujesz, pani, i sądzę, że mogę ci pomóc. – Jakie wyjście? – Nie mogę krzyczeć przez drzwi. Uchyl je tylko trochę, żebym mógł to wyszeptać. – Tylko trochę – powiedziała i obróciła klucz w zamku, po czym uchyliła drzwi, przytrzymując je stopą. Ledwie książę usłyszał chrobot klucza, naparł na drzwi ramieniem tak mocno, że uderzyły Izoldę w głowę. Odrzuciło ją w głąb komnaty. Książę zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. – Myślałaś, że mnie odtrącisz?! – syknął z furią do dziewczyny, która z trudem podniosła się z podłogi. – Myślałaś, że będę błagać cię o rozmowę przez zamknięte drzwi? – Jak śmiałeś się tu wedrzeć?! – krzyknęła Izolda, pobladła i wściekła. – Mój brat cię zabije.
– Twój brat na to pozwolił – odparł książę ze śmiechem. – Pochwala nasze małżeństwo. Sam zaproponował, żebym do ciebie przyszedł. A teraz się kładź. – Mój brat? Jej oburzenie ustąpiło miejsca przerażeniu. Zrozumiała, że brat ją zdradził. Książę zbliżał się do niej, władczo uśmiechnięty. – Powiedział, że równie dobrze mogę cię wziąć już teraz – oznajmił. – Możesz się opierać, jeśli chcesz. To obojętne. Lubię walkę. Podobają mi się takie bojowe kobiety, potem są bardziej posłuszne. – Jesteś szalony! – zawołała. – Jak wolisz. Ale uważam cię za swoją żonę i przypieczętujemy ten związek w tej chwili, żebyś jutro nie podjęła złej decyzji. – Upiłeś się! – Oddech księcia cuchnął kwaśnym winem. – Tak, chwała Bogu. Do tego także przywykniesz. Książę ruszył ku niej, zrzucając kubrak z tłustych ramion. Izolda cofała się tak długo, aż poczuła za sobą słup podtrzymujący baldachim łóżka. Schowała ręce za siebie, żeby Roberto nie mógł ich chwycić, i dotknęła aksamitnej narzuty. Pod nią znajdowała się rączka mosiężnej szkandeli z rozżarzonymi węgielkami, którą służąca wsunęła w zimną pościel, by ją ogrzać. – Książę, opamiętaj się – powiedziała Izolda. – To absurd. Obrażasz ten dom. Przebywasz pod naszym dachem, ciało mojego ojca leży w kaplicy. Jestem bezbronna, a ty upiłeś się naszym winem. Proszę, wróć do swojej komnaty, a rano porozmawiam z tobą serdecznie. – O nie – rzucił, obleśnie uśmiechnięty. – Spędzimy tu razem noc, a rano na pewno serdecznie ze mną porozmawiasz. Izolda zacisnęła palce na rączce szkandeli. Roberto przystanął, żeby rozsznurować spodnie. Pod spodem mignęło szarawe płótno. Książę wyciągnął rękę do Izoldy. – Nie musisz czuć bólu. Może nawet sprawi ci to przyjemność. Z rozmachem uderzyła go szkandelą w skroń. Rozpalone do czerwoności węgielki i popiół obsypały mu twarz i potoczyły się po podłodze. Roberto zawył; uderzyła go jeszcze raz, z całej siły, a on padł na ziemię jak tłusty wół ogłuszony w rzeźni. Izolda oblała żarzące się węgielki wodą, a potem ostrożnie trąciła księcia stopą. Nie poruszył się; stracił przytomność. Izolda otworzyła drzwi sąsiedniego pokoju. – Iszrak… – szepnęła. Dziewczyna zjawiła się, przecierając zaspane oczy. Izolda pokazała jej leżącego bezwładnie mężczyznę. – Nie żyje? – spytała Iszrak spokojnie. – Chyba żyje. Pomóż mi go stąd usunąć. Obie pociągnęły za dywanik, na który upadł książę. Na podłodze pozostał ślad wody i popiołu. Wywlokły go na korytarz przed komnatą Izoldy. – Rozumiem, że twój brat pozwolił mu do ciebie przyjść? Izolda skinęła głową. Iszrak splunęła z pogardą na białą twarz księcia. – Po co otwierałaś drzwi? – Sądziłam, że przyszedł mi z pomocą. Powiedział, że ma pomysł, jak mi pomóc, a potem tu wtargnął. – Skrzywdził cię? – Dziewczyna omiotła spojrzeniem ciemnych oczu twarz przyjaciółki. – Co ci się stało w czoło? – Uderzył mnie drzwiami. – Chciał cię zgwałcić? Izolda skinęła głową. – Więc zostawmy go tutaj – zdecydowała Iszrak. – Niech leży na podłodze jak pies, którym jest. Jeśli nadal będzie tu rano, służący go znajdą i zrobią z niego pośmiewisko. – Pochyliła się i zbadała puls księcia, dotykając jego szyi, przegubów i miejsca pod wydatnym brzuchem. – Przeżyje – stwierdziła z niezachwianą pewnością. – Choć nikt by za nim nie płakał, gdybyśmy po cichu poderżnęły mu gardło.
– Nie możemy tego zrobić – szepnęła Izolda drżącym głosem. Zostawiły go, leżącego na wznak jak wyrzucony na brzeg wieloryb, z nadal rozsznurowanymi spodniami. – Zaczekaj – powiedziała Iszrak i wróciła do swojej komnaty. Zjawiła się po chwili, niosąc małe pudełko. Ostrożnie, czubkami palców, krzywiąc się z niesmakiem, rozchyliła bardziej spodnie księcia. Uniosła płócienną koszulę, odsłaniając jego zwiędłą nagość. Otworzyła pudełko i posypała skórę przyprawą. – Co robisz? – spytała Izolda szeptem. – To pieprz, bardzo mocny. Będzie go swędzieć jak ospa, a skóra mu się zaczerwieni, jakby dostał wysypki. Bardzo pożałuje tego, co dziś wyprawiał. Przez miesiąc będzie się drapał aż do krwi i przez jakiś czas przestanie dręczyć kobiety. Izolda roześmiała się i wyciągnęła rękę, jak zrobiłby jej ojciec. Kobiety wymieniły uścisk niczym rycerze. Iszrak uśmiechnęła się i obie wróciły do sypialni, zamykając drzwi na klucz. Rankiem, gdy Izolda poszła do kaplicy, trumna ojca była już zamknięta i gotowa do złożenia w rodzinnej krypcie – a książę zniknął. – Wycofał propozycję – oznajmił zimno Giorgio, klękając obok siostry na schodach kaplicy. – Rozumiem, że coś między wami zaszło? – To nikczemnik – odparła krótko Izolda. – A jeśli, jak twierdził, ty go posłałeś do mojej komnaty, to zachowałeś się wobec mnie jak zdrajca. Giorgio pochylił głowę. – Nie zrobiłem nic podobnego. Przepraszam, upiłem się jak głupiec i powiedziałem, że może iść prosić cię o życzliwość. Po co otwierałaś drzwi? – Bo sądziłam, że twój przyjaciel jest człowiekiem honoru, tak jak ty. – Postąpiłaś bardzo źle – zganił ją brat. – Otworzyć drzwi sypialni mężczyźnie, w dodatku pijanemu! Nie umiesz zadbać o siebie. Ojciec miał rację, musimy umieścić cię tam, gdzie będziesz bezpieczna.
– Byłam bezpieczna! Znajdowałam się we własnej komnacie, we własnym zamku, rozmawiałam z przyjacielem brata. Nie powinno mi nic grozić! – rzuciła z gniewem. – Jak mogłeś sprowadzać kogoś takiego do naszego stołu! Ojciec nigdy by ci go nie doradził jako kandydata na mojego męża. Wstała i ruszyła przez kaplicę; brat podążył za nią. – Właściwie czym go tak zdenerwowałaś? Izolda uśmiechnęła się na wspomnienie ciosu szkandelą w wielki łeb księcia. – Jasno wyraziłam moje uczucia. I nigdy więcej się z nim nie spotkam. – O, bez wątpienia – odparł Giorgio z irytacją. – Bo nigdy więcej nie spotkasz się z żadnym mężczyzną. Jeśli nie poślubisz księcia Roberta, masz iść do klasztoru. Wola naszego ojca nie zostawia ci innego wyboru. Izolda zatrzymała się na chwilę. Niepewnie położyła rękę na ramieniu brata, zastanawiając się, jak ma go przekonać, żeby zmienił zdanie. – Nie masz co tak na mnie patrzeć – dodał opryskliwie. – Warunki testamentu są jasne, mówiłem ci to wczoraj. Albo książę, albo klasztor. Wiesz, co ci zostało. – Pójdę na pielgrzymkę – zaproponowała. – Gdzieś daleko stąd. – Nie. Jak miałabyś przeżyć? Nie potrafisz zadbać o siebie nawet w domu. – Zamieszkam u przyjaciół ojca, jakichkolwiek. Mogłabym pojechać do syna mojego ojca chrzestnego, hrabiego Wołoszczyzny, albo do księcia Bradoura… Brat słuchał jej z ponurą miną. – Nie możesz. Wiesz o tym. Musisz być posłuszna woli ojca. Nie mam wyboru, Izoldo. Bóg mi świadkiem, że zrobiłbym dla ciebie wszystko, ale testament ojca nie pozostawia wątpliwości. Muszę go wypełnić, tak jak ty. – Bracie, nie zmuszaj mnie do tego. Giorgio odwrócił się do ściany i przytknął czoło do zimnego kamienia, jakby przez Izoldę rozbolała go głowa. – Siostro, jestem bezradny. Książę Roberto był twoją jedyną szansą na uniknięcie klasztoru. To ostatnia wola naszego ojca. Przysiągłem na jego miecz, że dopilnuję jej wykonania. Nic nie mogę zrobić, podobnie jak ty. – Ojciec obiecał, że to ja dostanę jego miecz. – Jest mój. Jak wszystko inne. Łagodnie dotknęła jego ramienia. – Czy mogłabym zostać z tobą, gdybym przysięgła żyć w czystości? Nie wyjdę za nikogo. Zamek należy do ciebie, rozumiem to. Ostatecznie ojciec zrobił to samo co każdy mężczyzna i przedłożył syna nad córkę. Postąpił tak jak wszyscy wielcy i odsunął kobietę od bogactwa i władzy. Ale jeśli będę tu sobie żyć, biedna i pozbawiona znaczenia, nigdy nie spotykając się z mężczyznami, posłuszna tobie, czy mogłabym zostać? Giorgio pokręcił głową. – To nie moja wola, lecz jego. I tak już jest na tym świecie, sama to przyznajesz. Ojciec wychował cię niemal, jakbyś była chłopcem, dając ci zbyt wiele bogactw i swobody. Teraz musisz żyć jak na szlachetnie urodzoną kobietę przystało. Powinnaś się cieszyć, że klasztor leży blisko i nie musisz opuszczać tych ziem, które kochasz. Nie zostałaś zesłana na pustkowie, a przecież ojciec mógł nakazać, byś pojechała gdzieś daleko. Tymczasem ty znajdziesz się we własnej posiadłości: w klasztorze. Będę cię czasem odwiedzał i przywoził wieści. Może za jakiś czas będziesz mogła ze mną wyjeżdżać. – Czy Iszrak może mi towarzyszyć? – Możesz zabrać Iszrak i każdą z dam, która się na to zgodzi. Ale jutro spodziewają się ciebie w klasztorze. Musisz tam pojechać. Będziesz musiała złożyć śluby klasztorne i zostać ksienią. Nie masz wyboru. Odwrócił się i ujrzał, że Izolda drży jak młoda klaczka, której po raz pierwszy zakłada się uzdę. – To tak jakbym znalazła się w więzieniu – szepnęła. – A nie zrobiłam nic złego.
Giorgiowi stanęły łzy w oczach. – Czuję się, jakbym tracił siostrę – powiedział. – Straciłem ojca i siostrę. Nie wiem, jak sobie bez ciebie poradzę.
OPACTWO LUCRETILI PAŹDZIERNIK 1453 Parę miesięcy później Luca, ubrany w zwyczajną roboczą szatę i burą opończę, wyruszył konno z Rzymu, podążając gościńcem na wschód. Towarzyszył mu służący Freize, ledwie opierzony młodzik o kwadratowej szczęce i szerokich barach, który zdobył się na odwagę, gdy Luca opuszczał klasztor, i zgłosił się jako jego pachołek, gotowy za nim iść, dokądkolwiek zawiedzie ich misja. Opat wahał się nieco, ale Freize przekonał go argumentem, że jako chłopiec kuchenny sprawdza się bardzo marnie, a jego miłość do przygód jest tak wielka, iż lepiej przysłuży się Bogu, towarzysząc dzielnemu panu w tajnej misji, zleconej przez samego papieża, niż przypalając bekon dla nieszczęsnych mnichów. Opat, w głębi ducha zadowolony, że pozbędzie się męczącego nowicjusza, doszedł do wniosku, że strata niezdarnego kuchcika jest niewielką ceną. Freize dosiadał silnego kuca i prowadził za sobą osiołka dźwigającego cały ich dobytek. Mały pochód zamykał niespodziewany towarzysz: skryba brat Piotr, któremu w ostatniej chwili polecono wyruszyć z nimi i zapisywać ich osiągnięcia. – Szpieg – mruknął cicho Freize do swojego nowego pana. – Niech mnie, jeśli to nie szpieg. Blady, miękkie łapki, ufne brązowe oczy, ogolona głowa mnicha, a jednak strój szlachetnie urodzonego pana. Bez wątpienia szpieg. Czy ma szpiegować mnie? Nie, bo nic nie robię i niczego nie wiem. Zatem kogo? Pewnie młodego pana, mojego wróbelka. Bo poza tym nie ma tutaj nikogo prócz koni, a one nie są ani heretykami, ani poganami. To jedyne uczciwe tu stworzenia. – Ma służyć mi jako skryba – odparł Luca z irytacją. – I muszę go zabrać ze sobą, czy go potrzebuję, czy nie. Więc uważaj, co mówisz. – Czy ja potrzebuję skryby? – mruknął Freize pod nosem, ściągając cugle. – Nie, gdyż nic nie robię i nic nie wiem, a nawet gdybym wiedział, nie mógłbym tego zapisać, gdyż nie ufam słowom. Nie bez znaczenia jest też fakt, że nie potrafię czytać ani pisać. – Głupiec – rzucił skryba Piotr, przejeżdżając obok. – Nazwał mnie głupcem – zwierzył się Freize kucykowi i drodze biegnącej łagodnym zboczem w górę. – Łatwo powiedzieć, trudniej udowodnić. Zresztą nazywano mnie już gorszymi wyrazami. Jechali przez cały dzień drogą niewiele różniącą się od ścieżki wydeptanej przez kozy, wijącą się przez żyzną dolinę, wzdłuż małych tarasów z gajami oliwnymi i winnicami, a potem wśród wyżej położonych lasów, gdzie ogromne buki zaczynały się złocić i brązowić. O zachodzie słońca, gdy niebo zabarwiło się różem, skryba wyjął z wewnętrznej kieszeni kubraka kartkę. – Miałem ci to przekazać o zachodzie słońca – powiedział. – Wybacz, jeśli to złe wiadomości. Nie wiem, co tam napisano. – Kto ci to dał? – spytał Luca. Pieczęć na złożonym papierze była gładka i lśniąca, bez żadnego herbu. – Pan, który mnie zatrudnił, ten sam, któremu i ty podlegasz – odrzekł Piotr. – W taki sposób będą nadchodzić rozkazy dla ciebie. On wyznacza dzień i godzinę, czasem miejsce, a ja zgodnie z tym wręczam ci kolejny rozkaz. – Masz je wszystkie w kieszeni? – zaciekawił się Freize. Skryba dostojnie skinął głową. – Zawsze możemy go złapać za nogi i dobrze nim potrząsnąć – podsunął cicho Freize. – Będziemy postępować tak, jak nam rozkazano – odparł Luca, zarzucając wodze na ramię, żeby móc złamać pieczęć. – To polecenie, by jechać do opactwa Lucretili – powiedział. – Znajduje się między dwoma budynkami, zakonem żeńskim i męskim. Mam się udać do klasztoru żeńskiego. Oczekują nas tam. – Złożył list i oddał go Piotrowi. – Napisano, jak go znaleźć? – spytał ponuro Freize. – Bo w przeciwnym razie czeka nas spanie pod gołym niebem i suchy chleb na kolację. I co najwyżej bukowe orzeszki. Całe mnóstwo. Można się napchać po uszy. A jeśli los się do nas uśmiechnie, może znajdziemy jakieś grzyby.
– Gościniec znajduje się nieopodal – wpadł mu w słowo Piotr. – Opactwo jest położone w pobliżu zamku. Możemy poprosić o gościnę w którymś z zakonów. – Pojedziemy do klasztoru żeńskiego – zdecydował Luca. – W liście napisano, że nas tam oczekują. Nie wyglądało jednak na to, że w klasztorze spodziewano się kogokolwiek. Zapadał zmrok, a budynek nie witał gości jasnym światłem i otwartymi drzwiami. Wszystkie okna zasłonięto okiennicami i przez szczeliny przenikały zaledwie cieniutkie smugi migoczącego blasku świec. W ciemnościach trudno było ocenić rozmiary budynku; przybysze mieli tylko wrażenie, że po obu stronach bramy wjazdowej wznoszą się wysokie mury. Przy małych drzwiach w wielkiej drewnianej bramie wisiała ledwie mżąca światłem latarnia; dopiero gdy Freize zsiadł z kucyka i załomotał rękojeścią sztyletu w drewno, z głębi budynku dobiegło ich głośne narzekanie na hałasy, a potem okienko w bramie otworzyło się i ktoś przez nie wyjrzał. – Jestem Luca Vero, z dwoma służącymi! – krzyknął Luca. – Oczekują mnie tutaj. Wpuśćcie nas. Okienko zatrzasnęło się, ale po chwili zgrzytnęła zasuwa, stuknęły podnoszone drewniane rygle. W końcu jedno skrzydło bramy uchyliło się z piskiem i niechętnie. Freize wprowadził swojego kuca i osła, Luca i Piotr wjechali na brukowany dziedziniec, a tęga służąca zamknęła za nimi bramę. Mężczyźni zsiedli i rozejrzeli się dokoła; pomarszczona staruszka w szarym wełnianym habicie i szarej opończy, przewiązanej w pasie zwykłym sznurkiem, uniosła pochodnię, żeby przyjrzeć się całej trójce. – Jesteście ludźmi, którzy mają przeprowadzić śledztwo? Bo jeśli nie i chcecie tylko dachu nad głową, to jedźcie lepiej do klasztoru męskiego – zwróciła się do Piotra, spoglądając na niego i jego okazałego wierzchowca. – Ten klasztor przeżywa teraz trudne czasy, nie chcemy tu gości. – Nie, ja mam tylko spisać raport. Jestem skrybą. Śledztwo przeprowadzi ten oto Luca Vero. – Chłopiec?! – zawołała mniszka z pogardą. – Gołowąs? Luca zarumienił się z irytacji, zeskoczył z konia, przełożywszy nogę nad jego szyją, i rzucił wodze Freize’owi. – Nieważne, ile mam lat ani czy noszę zarost. Zostałem tu skierowany, by przeprowadzić
śledztwo, co uczynię jutro. Na razie jesteśmy zmęczeni i głodni, więc prosimy o zaprowadzenie nas do refektarza i pokoi gościnnych. Proszę powiadomić ksienię, że przybyłem i że spotkam się z nią jutro zaraz po prymie. – Chłystek – mruknęła staruszka, unosząc pochodnię, żeby jeszcze raz spojrzeć na ładną młodą twarz Luki, na jego rumieniec gniewu, ciemną grzywkę i iskrzące się orzechowe oczy. – Chłystek? – rzucił Freize do kuca, którego prowadził do stajni. – Dziewica tak stara, że wygląda jak marynowany orzech, nazywa młodego pana gołowąsem i chłystkiem? A to przecież geniusz i być może odmieniec. – Ty tam! – warknęła staruszka z nagłą energią. – Zaprowadź konie do stajni, a obecna tam świecka siostra zabierze cię do kuchni dla służby. Kiedy zjesz, możesz się przespać w stodole. Ty – spojrzała na skrybę Piotra, którego uznała za lepszego od Freize’a, lecz i tak nieważnego – możesz zjeść w kuchni klasztornej. Znajdziesz ją za tymi drzwiami. Później pokażę ci drogę do domku gościnnego, gdzie spędzisz noc. Ciebie – odwróciła się do Luki – ciebie, inkwizytorze, zaprowadzę do refektarza, a potem sypialni. Mówiono, że jesteś księdzem. – Jeszcze nie złożyłem ślubów. Służę Kościołowi, lecz nie przyjąłem święceń. – O wiele za przystojny na stan zakonny i tonsura już mu zarasta – mruknęła staruszka do siebie, po czym zwróciła się do Luki: – Możesz spać w pokojach dla odwiedzających nas księży. A rano powiadomię ksienię o twoim przyjeździe. Szli do refektarza, kiedy z drzwi prowadzących w głąb klasztoru wyszła kobieta. Miała na sobie habit z najdelikatniejszej bielonej wełny, a podniesiony welon na głowie nie zasłaniał bladej ślicznej twarzy o uśmiechniętych szarych oczach. Jej pas był wykonany z mięciutkiej skóry, podobnie jak buty, w niczym nieprzypominające patynek na drewnianych podeszwach, które pracujące kobiety nosiły dla ochrony pantofli przed błotem. – Przyszłam powitać inkwizytora – odezwała się, unosząc wyżej lichtarz z woskowymi świecami. Luca zrobił krok naprzód. – Ja nim jestem – powiedział. Uśmiechnęła się i jednym szybkim spojrzeniem zarejestrowała jego wzrost, ładną twarz i młodość. – Zaprowadzę cię do refektarza, musisz być zmęczony. Siostra Anna dopilnuje, by twoje konie znalazły się w stajni, a ludzie dostali wygodne schronienie. Luca skłonił się, a ona ruszyła przed nim kamiennym korytarzem, a potem galerią, która doprowadziła ich do refektarza o sklepionym stropie. W głębi, tuż obok przygaszonego na noc kominka, znajdowało się nakrycie na jedną osobę: kieliszek z winem, talerz z chlebem, miska, nóż i łyżka. Luca westchnął z zadowoleniem i usiadł. Weszła służąca z dzbanem i misą do mycia rąk oraz lnianym ręcznikiem do ich wytarcia, a w ślad za nią zjawiła się dziewka kuchenna z drobiową potrawką z warzywami. – Czy potrzeba ci czegoś jeszcze? – spytała kobieta. – Dziękuję – powiedział Luca, nieco skrępowany. Czuł się nieswojo w jej obecności; nie rozmawiał z żadną kobietą oprócz matki od dnia, gdy jako jedenastolatek wstąpił do klasztoru. – Kim jesteś? Kobieta uśmiechnęła się do niego, a on nagle uświadomił sobie, że jest bardzo piękna. – Jestem siostra Urszula, szafarka odpowiedzialna za funkcjonowanie klasztoru. Cieszę się, że przybyłeś. Bardzo się niepokoiłam. Mam nadzieję, że powiesz nam, co się dzieje, i uratujesz nas… – Słucham? – To piękny, istniejący od dawna klasztor – odrzekła poważnie siostra Urszula. – Wstąpiłam do niego jako dziewczynka. Służę Bogu i siostrom przez całe życie. Jestem tu od ponad dwudziestu lat. Nie mogę znieść myśli, że wtargnął tutaj szatan. Luca zanurzył chleb w gęstej potrawce i skupił się na jedzeniu, żeby ukryć konsternację. – Szatan? Kobieta przeżegnała się szybko, odruchowo.
– Czasami myślę, że naprawdę tak się stało, kiedy indziej dochodzę do wniosku, że zachowuję się jak głupie dziewczątko bojące się własnego cienia. – Rzuciła mu nieśmiały, przepraszający uśmiech. – Sam to ocenisz. Sam odkryjesz prawdę. Ale jeśli nie oczyścimy się z tych plotek, będziemy zrujnowane: żadna rodzina nie przyśle do nas swoich córek, a już teraz wieśniacy nie chcą z nami handlować. Moim obowiązkiem jest dopilnowanie, żeby opactwo zarabiało na siebie sprzedażą naszych wyrobów i płodów ziemi. Nie mogę tego dokonać, jeśli chłopki nie chcą nawet rozmawiać z naszymi świeckimi siostrami, które wysyłam na targ. Nie możemy handlować, jeśli ludzie nie chcą nam nic sprzedawać ani nic od nas nie kupują. – Pokręciła głową ze smutkiem. – No cóż, posil się w spokoju, a potem służąca zaprowadzi cię do sypialni w domu gościnnym. Bądź błogosławiony, bracie. Luca nagle uświadomił sobie, że na śmierć zapomniał odmówić modlitwę przed jedzeniem; siostra szafarka weźmie go za prostaka z prowincji. Wytrzeszczał na nią oczy jak głupek i mówiąc do niej, jąkał się. Zachowywał się jak młodzieniec, który pierwszy raz w życiu ujrzał piękną kobietę, a nie jak człowiek obarczony ważną papieską misją. Co ona o nim pomyśli? – Bądź błogosławiona, siostro – wykrztusił z zawstydzeniem. Siostra Urszula skłoniła się, ukrywając uśmieszek na widok jego zmieszania, i powoli wyszła z refektarza. Luca odprowadził wzrokiem jej postać w falującym przy każdym kroku habicie. We wschodnim skrzydle klasztoru, w pokoju na parterze, okiennica była lekko uchylona. Dwie pary oczu śledziły przez szparę jasną sylwetkę siostry Urszuli, która z wdziękiem przeszła przez podwórzec i znikła w swojej kwaterze. – Przywitała go, ale nie musiała nic mówić – szepnęła Izolda. – Niczego się nie dowie, chyba że ktoś mu pomoże – zgodziła się Iszrak. Obie cofnęły się i bezszelestnie zamknęły okiennicę. – Chciałabym wiedzieć, co mam zrobić. Chciałabym, żeby ktoś mi doradził – powiedziała Izolda. – Co zrobiłby twój ojciec? Izolda parsknęła krótkim śmiechem.
– Mój ojciec nigdy nie dałby się tu zamknąć. Prędzej by zginął, niż pozwolił się uwięzić. A gdyby go pojmano, uciekłby, nawet ryzykując życie. Nie siedziałby tu jak malowana lala, jak przerażona dziewczyna, płacząc, tęskniąc i nie wiedząc, co zrobić. Odwróciła się i gwałtownie przetarła oczy. Przyjaciółka delikatnie położyła rękę na jej ramieniu. – Nie obwiniaj się – powiedziała. – Nie mogłaś nic zrobić, kiedy nas tu przywieźli. Teraz, gdy cały klasztor się sypie, nadal nie możemy nic zrobić, dopóki nie zrozumiemy, co się dzieje. Ale wszystko się zmienia, choć nic nie robimy. Wkrótce coś się wydarzy. I wtedy będziemy mieć szansę. Może właśnie w tej chwili drzwi się otworzą. A my tylko będziemy na to czekać. Izolda chwyciła jej dłoń i przytuliła do swojego policzka. – Przynajmniej mam ciebie. – Na zawsze. Luca spał ciężkim snem; nie budziły go nawet dźwięki kościelnego dzwonu na wieży, wybijającego godziny. Ale przed trzecią nad ranem, gdy noc była najciemniejsza, ze snu wyrwał go przeraźliwy krzyk, a potem tupot stóp. W ułamku chwili wyskoczył z łóżka, sięgając pod poduszkę po sztylet. Wyjrzał przez okno na mroczny dziedziniec. W lśniącym na bruku księżycowym świetle ujrzał kobietę w bieli, biegnącą do potężnej drewnianej bramy. Zaczęła rozpaczliwie szarpać się z ryglami. W ślad za nią ukazały się ścigające ją trzy kobiety; ze stróżówki wypadła stara odźwierna i złapała kobietę, która drapała rygle niczym kotka. Pozostałe kobiety także pochwyciły dziewczynę, a ona krzyknęła rozdzierająco i upadła, przez nie przygnieciona. Luca włożył szybko spodnie i buty, narzucił pelerynę na nagie ramiona i wypadł na dziedziniec, po drodze chowając sztylet w cholewę. Ukrył się w cieniu budynku, pewien, że nie został zauważony. Zamierzał przyjrzeć się kobietom, żeby móc je potem rozpoznać. Odźwierna uniosła pochodnię, oświetlając kobiety; dwie trzymały dziewczynę za ramiona, trzecia za nogi. Luca cofnął się w cień bramy, kiedy go mijały. Były tak blisko, że słyszał ich przyspieszone oddechy i cichy płacz jednej z nich. Był to bardzo dziwny widok. Dziewczyna, którą niosły, straciła przytomność. Wydawało