RAWENNA,
WIOSNA 1454
Piątka jeźdźców zatrzymała się przed potężną zamkniętą bramą Rawenny. Płatki
śniegu wirowały wokół nich, gdy skuleni czekali, aż służący Freize załomocze pałką
w drewniane skrzydło i krzyknie:
– Otwierać!
– Pamiętaj, co masz powiedzieć – napomniał go Luca.
Rozległ się zgrzyt wolno odciąganej zasuwy.
– Aczkolwiek z natury jestem prawdomówny, potrafię czasami skłamać, gdy wymaga
tego sytuacja – odparł Freize z dumą.
Brat Piotr pokręcił głową z ubolewaniem, że przyszło mu polegać na pomocy łgarza.
Brama tkwiła w wielkim murze otaczającym stare miasto. Umocnienia dopiero co
odbudowano; miasto niedawno zostało zajęte przez zwycięskich wenecjan, którzy w całej
okolicy zaprowadzili swoją wyjątkową formę rządów – republikę – zasilaną złotem
pozyskiwanym dzięki handlowi. Drewniane podwoje rozchyliły się powoli i strażnik
w jaskrawych barwach zwycięzców zaprezentował broń, czekając, aż podróżni poproszą
o pozwolenie na wjazd.
Freize, ze źle skrywanym zadowoleniem, wyrecytował przygotowane kłamstwa.
– Oto mój pan – powiedział, wskazując Lucę. – Młody i bogaty arystokrata
z zachodnich Włoch. A to jego brat, ksiądz. – Wskazał brata Piotra, który rzeczywiście
był duchownym, ale służył Luce jako skryba. Obaj poznali się na początku wyprawy. –
Jego siostrą jest ta nadobna młoda dama. – Skłonił się pięknej dziewczynie, pani Izoldzie
z Lucretili, w żaden sposób niespokrewnionej z przystojnym młodzieńcem,
a podróżującej z nim dla własnego bezpieczeństwa. – A to smagłe dziewczę to jej
towarzyszka podróży. – Tu Freize najmniej oddalił się od prawdy, bo Iszrak była od
dzieciństwa przyjaciółką Izoldy i nie odstępowała jej na krok, a teraz obie znajdowały się
na wygnaniu i szukały sposobu, by wrócić do domu. – Natomiast ja jestem…
– Służącym? – wpadł mu w słowo strażnik.
– Totumfackim – oznajmił dobitnie Freize, wymawiając to słowo starannie i z dumą. –
Jestem ich totumfackim.
– Dokąd się udajecie? – spytał mężczyzna, wyciągając rękę po ich listy
uwierzytelniające.
Freize bez mrugnięcia okiem wyjął dokument z pieczęcią zwierzchnika tajnego
papieskiego zakonu, potwierdzający bajeczkę o bogatej rodzinie w podróży.
– Do Wenecji – wyjaśnił. – A potem do domu, jeśli Bóg pozwoli – dodał nabożnie.
– Cel podróży?
– Handel. Mój młody pan interesuje się transportem towarów i złotem.
Strażnik uniósł brwi i głośno wydał rozkaz swoim ludziom za murami. Wielka brama
otworzyła się szerzej, a strażnik odstąpił z szacunkiem na bok, kłaniając się nisko
podróżnym, którzy dostojnie wjechali do miasta.
– Dlaczego rozpowiadamy te kłamstwa już tutaj? – spytała bardzo cicho Iszrak jadąca
z tyłu, jak na służącą przystało. – Dlaczego nie dopiero w Wenecji?
– Wtedy byłoby za późno – odszepnął Freize. – Jeśli Luca ma uchodzić za młodego
kupca, ktoś mógłby zagadnąć go o podróż. Ktoś może nas zobaczyć w tutejszej karczmie.
Będziemy powtarzać, że przyjechaliśmy z Rawenny. Jeśli ktokolwiek zada sobie trud, by
rozpytać o nas, tutaj powiedzą mu, iż rzeczywiście jesteśmy bogatą rodziną. Mam
nadzieję, że nikt nie okaże się na tyle skrupulatny, by prześledzić całą naszą drogę
z Pescary.
– Jeśli jednak to zrobią, to dowiedzą się nie tylko o Pescarze, ale też o wiosce Piccolo
i o tym, że Luca jest inkwizytorem pracującym z rozkazu samego papieża, ty jesteś jego
przyjacielem, a brat Piotr skrybą, natomiast Izoldy nie łączą z wami żadne więzy krwi
i jesteśmy obcymi wam kobietami zmierzającymi do krewnego Izoldy.
Freize zmarszczył brwi.
– Gdybyśmy wiedzieli, że zwierzchnik Luki zechce, byśmy podróżowali
w przebraniu, wyruszylibyśmy w nowych strojach, rozrzucając pieniądze na prawo
i lewo. Ale ponieważ raczył nas powiadomić o tym dopiero w Piccolo, musieliśmy
zaryzykować. Kupię nam tu jakieś eleganckie, drogie peleryny i kapelusze, a resztę
garderoby trzeba będzie nabyć w Wenecji.
Strażnik wskazał im drogę do najlepszej gospody w mieście. Znaleźli ją bez trudu –
duży budynek pod murami wielkiego zamku, na niewysokim wzgórzu nad placem
targowym. Freize zeskoczył z konia i otworzył drzwi, wzywając głośno służących, by
pomogli jego panu. Potem wrócił i przytrzymał konie, a Luca, pani Izolda i brat Piotr
wkroczyli dumnie do gospody i zamówili dwie sypialnie i prywatną jadalnię, jak
przystało osobom ich stanu. Freize pomógł Iszrak zsiąść z konia. Dziewczyna poszła
szybko za swoją panią, a chłopak zaprowadził konie i jucznego osła do stajni.
Kiedy dziewczęta rozpakowywały bagaże, z zewnątrz dobiegło bicie kościelnych
dzwonów wzywających wiernych na nieszpory. Spłoszone hałasem ptaki zerwały się
z licznych dzwonnic i wzbiły się pod niebo. Izolda podeszła do okna, starła szron
z szybek i spojrzała w dół. Brat Piotr i Luca szli do kościoła wśród wirujących płatków
śniegu.
– A ty nie idziesz? – spytała ze zdziwieniem Iszrak, ponieważ jej przyjaciółka
odznaczała się wielką pobożnością.
– Pójdę jutro rano. Dziś nie mogłabym się skupić.
Iszrak nie musiała pytać, dlaczego Izolda jest taka rozkojarzona; świadczyło o tym jej
spojrzenie podążające tęsknie za młodzieńcem, który oddalał się brukowaną ulicą.
Kiedy mężczyźni wrócili z mszy, wszyscy udali się na kolację do prywatnej jadalni.
Freize przynosił dania z kuchni. Gdy na stole znalazły się już wszystkie potrawy –
placek, pitadine, czyli rodzaj naleśnika z pikantnym farszem, dziczyzna, pieczona
szynka, kurczak i wety – stanął przy drzwiach niczym wcielenie przykładnego sługi.
– Freize, zjedz z nami – poprosił Luca.
– Mam odgrywać waszego totumfackiego – zaoponował Freize, rozkoszując się
dostojnym brzmieniem tego słowa – czyli zaufanego sługę.
– Nikt nas nie widzi – zauważyła Izolda. – I czuję się dziwnie, kiedy nie siadasz przy
stole. Lubię jadać w twoim towarzystwie.
Freize nie dał się dwa razy prosić. Usiadł, wziął talerz i nałożył sobie solidną porcję
jedzenia.
– Poza tym w ten sposób zjesz dwa posiłki – dodała Iszrak z uśmieszkiem. – Jeden
teraz, drugi w kuchni.
– Człowiek, który pracuje fizycznie, musi mieć siłę – rzucił wesoło Freize, smarując
masłem pajdę chleba, w którą zaraz łapczywie zatopił białe zęby. – Jaka jest Rawenna?
– Stara – powiedział Luca. – Przynajmniej ta część, którą zdążyłem obejrzeć.
Wspaniałe miasto z cudownymi kościołami, w niektórych miejscach równie piękne jak
Rzym. Jutro przed wyjazdem chcę zobaczyć grobowiec Galli Placydii.
– Czyj? – spytała Izolda.
– Sławnej damy z czasów starożytnych. Opowiadał mi o nim ksiądz z kościoła, do
którego poszliśmy. Mówił, że ma bardzo piękne wnętrze, z mozaikami od podłogi do
sufitu.
– Chciałabym go zobaczyć! – zawołała Iszrak, a potem zarumieniła się na myśl, że
Izolda będzie ją podejrzewać o narzucanie się Luce.
Widząc zakłopotanie przyjaciółki, Izolda także oblała się rumieńcem i czym prędzej
zawołała:
– Oczywiście, że musisz go zobaczyć! Idź z Lucą, a ja spakuję nasze bagaże. Pójdźcie
z samego rana.
Brat Piotr powiódł wzrokiem od jednej zaczerwienionej dziewczyny do drugiej, jakby
uważał je za istoty z innego świata.
– Na miłość boską, co tu się znowu wyprawia? – spytał ze zmęczeniem.
– Jeśli masz uchodzić za moją siostrę, a Iszrak za twoją służącą, to obie powinnyście
odwiedzić grobowiec – odezwał się Luca, całkiem nieświadomy ich skrępowania. –
A Iszrak powinna być z tobą, gdy spacerujesz po obcym mieście. Musisz mieć zawsze
przy sobie damę do towarzystwa.
– Poza tym nie możemy zapuszczać się na koniec chrześcijańskiego świata, kiedy tak
się zachowujecie – dodał łagodnie Freize.
– Co? O co chodzi? – Luca przyjrzał się uważniej dziewczętom, wreszcie dostrzegając
ich zmieszanie. – Co się stało?
Zapadła niezręczna cisza.
– Posprzeczałyśmy się – wyjaśniła z zakłopotaniem Izolda. – Przed wyjazdem
z Piccolo. Z mojej winy.
– Wy się kłócicie? – zdziwił się Luca. – Nigdy nie widziałem, żebyście się kłóciły.
O co poszło?
Freize, który wiedział, że dziewczęta pokłóciły się o Lucę, przyszedł im z pomocą.
– Takie już są te pannice – rzucił w przestrzeń. – Często irytują się o to czy o tamto.
Łatwo wybuchają. Są jak osiołki. Uważają, że wiedzą, o co im chodzi, choć to
nieprawda.
– Nie bądź śmieszny! – prychnęła z rozdrażnieniem Iszrak. Spojrzała na Izoldę. –
Chcę, żeby między nami było znowu tak jak dawniej. Wszystko się ułoży.
– Przepraszam – powiedziała Izolda ze spuszczonymi oczami. – Bardzo się myliłam.
– Zatem wszystko w porządku – orzekł Freize z zadowoleniem człowieka, który
znalazł dyplomatyczne rozwiązanie trudnego problemu. – Cieszę się, że to załatwiłem.
Nie musicie dziękować.
– Lepiej pomódlcie się o cierpliwość – wycedził brat Piotr przez zęby. – Bóg mi
świadkiem, że ja bardzo jej potrzebuję.
Wstał od stołu i dostojnie wyszedł z pokoju. Gdy drzwi się za nim zamknęły, czworo
młodych ludzi uśmiechnęło się do siebie markotnie.
– Ale o co poszło? – spytał Luca.
Freize pokręcił głową.
– Lepiej dać im spokój – rzucił. – Tak jak osiołkowi, gdy wreszcie się uspokoi.
– W każdym razie już po wszystkim – rzekła Izolda – i my także powinniśmy się udać
na spoczynek.
Wstała, a Luca otworzył przed nią drzwi i wyszedł za nią na korytarz.
– Jesteś na mnie zła o coś? – spytał cicho.
Pokręciła głową.
– Byłam niesprawiedliwa wobec Iszrak. Powiedziała, że kiedy cierpiałeś, wzięła cię
w ramiona, a ja rozgniewałam się na nią.
– Dlaczego? – spytał z łomoczącym sercem, choć miał nadzieję, że odgadł już jej
odpowiedź.
Uniosła twarz i spojrzała mu prosto w oczy.
– Niestety, byłam zazdrosna – powiedziała bez ogródek. Uśmiechnęła się ze
smutkiem. – Głupio zazdrosna.
– O to, że Iszrak mnie objęła? – szepnął bardzo cicho.
– Tak.
– Bo my nigdy się nie obejmowaliśmy?
– Nie możemy – zauważyła rozsądnie. – Ty masz wstąpić do zakonu, ja jestem damą.
Nie mogę całować wszystkich na prawo i lewo. Iszrak to co innego. Ona może robić, co
chce.
Luca podszedł bliżej.
– Ale chcesz, żebym cię objął? – szepnął, dotykając ustami jej włosów, tak że poczuła
ciepło jego oddechu.
Nie odpowiedziała, tylko skłoniła ku niemu głowę.
Bardzo delikatnie, bardzo ostrożnie, jakby bał się, że ją spłoszy, otoczył jedną ręką jej
smukłą talię, a drugą ramiona i przyciągnął ją do siebie. Izolda oparła mu głowę na piersi
i zamknęła oczy, rozkoszując się bliskością sprężystego ciała Luki i siłą jego ramion.
– Powiedziała ci, że pocałowałem ją w czoło? – szepnął jej do ucha, zachwycony jej
bliskością i zapachem wody różanej otaczającym tę dziewczynę, której pragnął od chwili,
kiedy ją poznał.
Podniosła głowę.
– Tak.
– Czy o to także byłaś zazdrosna?
W jego oczach zapaliła się figlarna iskierka. Izolda zauważyła to i uśmiechnęła się do
niego.
– Czy mam cię pocałować tak, jak pocałowałem ją? Czy wtedy będzie dobrze?
W odpowiedzi zamknęła oczy i uniosła ku niemu twarz.
Luca chciał pocałować jej ciepłe usta, ale zgodnie z umową musnął wargami jej czoło.
Poczuł, jak Izolda zachwiała się lekko w jego ramionach, jakby także pragnęła czegoś
więcej. Po chwili otworzyła ciemnobłękitne oczy.
– Mam cię pocałować w usta? – spytał Luca.
Posunął się za daleko. Izolda drgnęła i odchyliła się na tyle, żeby spojrzeć w jego
uśmiechniętą twarz.
– Nie sądzę – odparła, ale zadając kłam własnym słowom, nadal go obejmowała, nie
pozwalając mu się oddalić.
Powoli nachylił się ku niej. Przymknęła oczy i zastygła w oczekiwaniu. Drzwi za ich
plecami otworzyły się i na korytarz wyszedł Freize z pustymi talerzami. Zobaczywszy
ich, przystanął zdumiony.
– Przepraszam – rzucił wesoło i ruszył do kuchni.
Luca gwałtownie puścił Izoldę, która przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków.
– Powinnam iść spać – odezwała się cicho. – Wybacz.
– Ale nie jesteś już zła na Iszrak ani zirytowana?
Zwróciła się w stronę schodów, ale widział, że się śmieje.
– Zrobiłam jej karczemną awanturę – wyznała. – Oskarżyłam ją o rozwiązłość, bo
pozwoliła ci się pocałować. A tu proszę, co sama zrobiłam.
– Ona ci wybaczy – odrzekł. – I znowu będziesz szczęśliwa.
Izolda spojrzała na niego i uśmiechnęła się promiennie. Świetliste piękno jej twarzy
zaparło mu dech w piersiach.
– Już jestem – powiedziała. – Chyba nigdy nie byłam szczęśliwsza.
Rano, gdy Freize kupił im nowe piękne peleryny i kapelusze, w których mieli odbyć
morską podróż do Wenecji, brat Piotr i Luca, udający braci kupców, a także Izolda
z Iszrak, jako ich siostra z damą do towarzystwa, udali się na przechadzkę po Rawennie.
Było to małe miasto otoczone zwartym pierścieniem murów, z wielkim zamkiem
górującym nad dachami nędznych domów stłoczonych pod zamkowym wzgórzem.
Było pogodnie i słonecznie. Poranny szron topniał na czerwonych dachówkach. Na tle
błękitnego nieba rysowały się wysokie dzwonnice ogromnych kościołów, które spotykało
się niemal co krok. Na nabrzeżu płytkiego kanału, sięgającego w sam środek miasta,
znajdowało się targowisko. Niegdyś miasto to było stolicą starożytnego królestwa
i krzyżowały się tutaj szerokie brukowane trakty wiodące na wszystkie strony świata.
Dziewczęta zatrzymały się przed wielkim, strzelistym kościołem, z podziwem
przyglądając się różowym cegłom, z których go zbudowano.
– Kościół przyciąga uwagę, ale grobowiec, który chcę zobaczyć, znajduje się tam –
powiedział Luca i ruszył w stronę skromnego, małego budyneczku z boku.
– Taka szopa? – Izolda musiała się pochylić, żeby wejść przez niskie drzwi.
Iszrak podążyła za nią, na końcu wkroczył brat Piotr. Budynek – małe mauzoleum –
był zbudowany na planie krzyża. Przez chwilę wszyscy czworo stali w wejściu. Izolda
przeżegnała się i uklękła, a Luca aż krzyknął na widok eksplozji kolorów we wnętrzu
tego niepozornego budynku.
Wszystko w tym pomieszczeniu o sklepionym suficie lśniło jak świeżo pomalowane:
ściany, posadzka, nawet sklepienie pyszniły się barwnymi mozaikami. Izolda rozglądała
się dokoła w zdumieniu i zachwycie. Iszrak nie mogła oderwać oczu od stropu –
głębokiego morza błękitu z setkami złotych gwiazdek. Wyglądał jak jedwabny szal
rozwieszony nad ich głowami i spływający na łuki z czterech stron.
– Jakie to piękne! – zawołała Iszrak, myśląc, jak bardzo to przypomina bogate
zdobienia ze świata arabskiego. – Co to? Prywatna kaplica?
– To nie kaplica, lecz mauzoleum – wyjaśnił brat Piotr. – Setki lat temu kazała je
wybudować wielka chrześcijańska dama jako grobowiec dla siebie.
– Patrzcie! – Izolda odwróciła się w stronę drzwi. Rozległa mozaika nad wejściem
przedstawiała utrzymaną w ciepłych barwach scenę z opartym na lasce Dobrym
Pasterzem ze złotą aureolą nad głową, w otoczeniu owiec. – Jak mogli zrobić coś takiego
setki lat temu? Ta czułość, która emanuje z obrazu… Widzicie, jak on dotyka owiec?
– A oto przypowieść o chrześcijaninie, który poświęcił życie za Słowo Boże –
powiedział brat Piotr nabożnie, wskazując przeciwległą ścianę, na której ukazano
człowieka z krzyżem na ramieniu i otwartą księgą w ręce, zbliżającego się do płomieni. –
Widzisz święte księgi w bibliotece?
– Widzę – powiedziała Iszrak łagodnie.
W tym cudownym, świętym miejscu nie chciała drwić z dewocji zakonnika ani
wyrażać swojego sceptycyzmu. Wychowała się w chrześcijańskim domu ojca Izoldy,
pana Lucretili, ale matka nauczyła ją czytać Koran. Wykształcenie, które otrzymała
później, skłoniło ją do analizowania wszystkiego, choć i tak zawsze lubiła raczej pytać,
niż przyjmować cokolwiek na wiarę. Rozejrzała się po lśniącym wnętrzu. Jej uwagę
przykuła plama kolorów na białych płytkach mozaiki. Jedna z szybek w oknach
mauzoleum była pęknięta. Poranne słońce, lśniące na rysie, rzuciło barwne promienie na
białe kafelki i biały zawój Iszrak.
– Patrz. – Dziewczyna trąciła Izoldę. – Nawet słońce jest tu kolorowe.
Luca usłyszał to i spojrzał na wspaniałą feerię barw. Tęcza, otaczająca głowę Iszrak,
wyraźnie go zafascynowała.
– Daj mi swój zawój – poprosił nagle.
Bez słowa, nie odwracając wzroku od jego twarzy, rozwinęła zawój i ciemne, gęste
włosy opadły jej na ramiona. Luca podał jej jeden koniec tkaniny, a sam trzymał drugi.
Rozpostarli materiał tak, żeby padło na niego światło. Kolory tęczy natychmiast
rozbłysły na białym jedwabiu. Razem, jakby w dziwnym tańcu, podeszli do okna
i stwierdzili, że barwy się rozmywają i tracą intensywność; potem znowu się cofnęli,
a kolorowe pasy stały się węższe i nabrały ostrości.
– Wygląda na to, że pęknięte szkło nadaje światłu słonecznemu wiele barw – zauważył
z namysłem Luca. Spojrzał na mozaikę, na którą wcześniej patrzył. – Zobacz, na mozaice
także jest tęcza. – Ściana, pod którą stał, była aż do sklepienia ozdobiona wzorem we
wszystkich barwach tęczy. Luca powiódł wzrokiem od zawoju Iszrak do tęczowej
mozaiki. – To te same kolory – powiedział. – Tysiąc lat temu odmalowali tęczę w tych
samych barwach, ułożonych w tym samym porządku.
– Co robicie? – spytała Izolda. – Na co patrzycie?
– Wydaje się, że tęcza zawsze musi się składać z tych samych kolorów – wyjaśniła jej
Iszrak, gdy Luca zbyt długo milczał. – Prawda? Czy kolory zawsze są takie jak na tej
mozaice? Nie patrz na wzór, patrz na kolory!
– Tak! – zawołał Luca. – To dziwne, że ludzie zauważyli to zjawisko tak wiele stuleci
temu! Cudownie, że uwiecznili te barwy. – Zastanowił się. – Czy to znaczy, że każda
tęcza jest taka sama? Od setek lat? A jeśli kawałek szkła może stworzyć tęczę tutaj, co
sprawia, że pojawia się ona na niebie? Co maluje na nim te kolory?
Nikt mu nie odpowiedział – nikt nie znał odpowiedzi. Nikt oprócz Luki nie zadałby
takiego pytania. Wyrzucono go z klasztoru właśnie za zadawanie pytań bliskich herezji
i choć Zakon Ciemności polecił mu zbadać wszystkie zagadki tego i innych światów,
oczekiwano od niego, że będzie trzymać się zasad Kościoła.
– Dlaczego to takie ważne? – spytała Izolda, widząc przejęte twarze przyjaciół. –
Dlaczego ta sprawa was interesuje?
Luca wzruszył ramionami i jakby oprzytomniał.
– Ach, to tylko ciekawość – powiedział. – Podobnie jak nie znamy przyczyn wielkiej
fali w Piccolo czy powstawania grzmotów, nie wiemy także, co tworzy tęczę. Tak wielu
rzeczy nie wiemy… A ponieważ nie potrafimy tego wyjaśnić, ludzie uważają dziwne
zjawiska natury za dzieło czarownic, diabłów czy duchów. Ze strachu oskarżają
sąsiadów, a do mnie należy odkrycie prawdy. Ale nie potrafię podać im prostego
wyjaśnienia, bo go nie znam. Za to tutaj… twórcy tych mozaik znali kolory tęczy… więc
może wiedzieli też, co je tworzy.
– Ale dlaczego was to interesuje? – powtórzyła Izolda. – Czy to ważne, jakiego koloru
był wczorajszy zachód słońca?
– Tak – odezwała się niespodziewanie Iszrak. – To ważne. Bo świat jest pełen
tajemniczych zjawisk i tylko zadając pytania, ucząc się i badając, możemy cokolwiek
zrozumieć.
– Nie ma tu nic do rozumienia, bo wszystko zostało już wyjaśnione – rozstrzygnął brat
Piotr, wypowiadając się w imieniu Kościoła. – Bóg rzucił na niebo tęczę jako obietnicę
daną człowiekowi po potopie. „Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza
między Mną a ziemią. A gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się ten łuk na
obłokach, wtedy wspomnę na moje przymierze”1
. – Zakonnik spojrzał z powagą na
młode kobiety. – Nic więcej nie musicie wiedzieć. – Następnie popatrzył surowo na
Lucę. – Jesteś inkwizytorem świętego zakonu – napomniał go. – Badanie spraw tego
świata to twój obowiązek i twoja powinność. Ale strzeż się pytania o to, co nie dotyczy
naszej misji. Nasz zwierzchnik i Ojciec Święty zlecili ci przeprowadzić dochodzenie
w kwestii końca świata, lecz niektóre pytania to herezja. Niektórych spraw nie należy
zgłębiać.
Zapadła cisza. Luca zastanowił się nad słowami zakonnika.
– Nie potrafię powstrzymać się od myślenia – powiedział cicho. – Może to Bóg dał mi
tę ciekawość.
– Nikt ci nie każe przestać myśleć – odparł brat Piotr, otwierając niskie drzwi
mauzoleum. – Ale zatrudniając cię, mistrz powiedział wyraźnie, że masz myśleć
w granicach nakreślonych przez Kościół. Niektóre sprawy są dla nas niewiadome, jak
przemiana człowieka w wilkołaka czy przyczyna tamtej strasznej powodzi, i słusznie
wniknąłeś w ich istotę. Lecz Bóg w swojej Świętej Księdze wyjawił nam znaczenie
tęczy, więc w tej kwestii twoje rozmyślania nie są nam potrzebne.
Luca schylił głowę, ale zerknął z ukosa na Iszrak.
– Ja będę myśleć bez względu na to, czy wasz Kościół sobie tego życzy – oznajmiła
dziewczyna. – Arabscy naukowcy także. Najwyraźniej wasi starożytni przodkowie
również nie stronili od rozmyślań. A teraz arabscy naukowcy tłumaczą ich książki.
– Ale my jesteśmy posłusznymi synami Kościoła – oświadczył brat Piotr. – A to, co
myślisz ty, dziewczyna, w dodatku niewierna, nie ma znaczenia dla nikogo.
Odwrócił się i wyszedł, a oni posłusznie podążyli za nim. Izolda przystanęła w progu.
– Tak tu pięknie… – powiedziała. – Kolory mają taką soczystość, jakby fresk
namalowano wczoraj.
Luca wyszedł po krótkiej chwili, chowając coś do kieszeni spodni.
– Co tam masz? – spytała Izolda szeptem.
– Kawałek szkła – odrzekł. – Chcę zobaczyć, czy zdołamy stworzyć za jego pomocą
tęczę w innym miejscu.
Spojrzała na niego poważnie.
– Ale czy tworzenie tęczy nie jest dziełem boskim? Tak jak powiedział brat Piotr?
– Jest naszym dziełem – wtrąciła się Iszrak. – Bo zjawiliśmy się na tym świecie, żeby
go zrozumieć. I tak jak Luca chcę sprawdzić, czy można stworzyć tęczę. A jeśli jemu
tego nie wolno, to ja spróbuję. Bo mój Bóg, w przeciwieństwie do waszego, nie zakazuje
mi zadawania pytań.
Freize czekał na nich w karczmie. Wsiedli na konie i przejechali kawałek drogi
wzdłuż zamulonego kanału, do portu w Classe. Prom czekał na nich przy kamiennym
nabrzeżu, inne statki i sławne weneckie galery kołysały się obok.
– Starczy ci odwagi, żeby wejść na pokład? – zagadnęła żartobliwie Iszrak Freize’a,
który nie postawił stopy na żadnym statku, odkąd porwała go straszliwa fala.
– Jeśli mój Rufino da radę, to ja także – odparł. – A to koń rzadkiej odwagi i mądrości.
Iszrak spojrzała z powątpiewaniem na duże srokate zwierzę, które nie wyglądało na
szczególnie rozgarnięte.
– Naprawdę?
– Niech cię nie zwiodą pozory – doradził Freize. – Patrzysz na tego konia i widzisz
wielkie niezdarne stworzenie, ale ja wiem, że ma w sobie odwagę i delikatne uczucia.
– Delikatne uczucia? – powtórzyła Iszrak z uśmiechem. – Czyżby?
– Podobnie jest ze mną. Patrzysz na mnie i widzisz przystojnego, stąpającego twardo
po ziemi, prostego chłopaka. Jednak ukrywam w sobie głębię i zaskakujące talenty.
– Doprawdy?
– Doprawdy. A jeden z tych talentów pozwoli mi zaprowadzić pięć koni i osiołka po
trapie. Możesz usiąść na nabrzeżu i podziwiać.
– Dziękuję. – Iszrak usiadła na jednej z kamiennych ław wprawionych w mur
nabrzeża.
Freize przeprowadził zwierzęta drewnianym mostkiem z kei na statek.
Konie były spłoszone, szarpały się i parskały, ale Freize nie tracił spokoju
i przemawiał do nich kojąco. Iszrak nie pochlebiła jego próżności, bijąc mu brawo, ale
pomyślała, że jest coś bardzo wzruszającego w tym, jak ten kanciasty młodzieniec
i wielkie konie wymieniają spojrzenia, pieszczoty i ciche pomruki, prawie jakby ze sobą
rozmawiali, aż zwierzęta uspokoiły się i poszły za nim do zagród na pokładzie.
Tego dnia na promie nie było innych pasażerów, więc gdy zwierzęta zostały już
bezpiecznie wprowadzone na pokład, czwórka podróżnych wzięła trochę chleba i dzbany
cienkiego piwa i podążyła w ślad za Freize’em. Kapitan odbił od brzegu i postawił żagiel.
Podróż do Wenecji pod porywisty, zimny wiatr zajęła im cały dzień i noc. Dziewczęta
przespały się trochę w małej kajucie pod pokładem, ale o świcie wyszły i stanęły na
dziobie obok mężczyzn ciepło opatulonych i czekających, aż niebo się rozjaśni. Uwagę
Iszrak przykuł mały, smukły stateczek, który szybko sunął prosto na nich przez ciemne
wody – czarna sylwetka na czarnych falach.
– Kapitanie! – zawołała przez ramię do mężczyzny stojącego za sterem. – Widzisz tę
galerę? Płynie wprost na nas!
– Peter, rzuć żagiel! – ryknął kapitan do syna, który popędził do masztu, rozluźnił
wanty i opuścił żagiel.
– Czekaj, pomogę! – Freize podbiegł do niego. – Czemu tak na nas szarżuje?
Dziewczęta, brat Piotr i Luca patrzyli, jak galera z wioślarzami, wiosłującymi w rytm
uderzeń bębna, coraz bardziej się do nich zbliża.
– Galera powinna ustąpić miejsca statkowi żaglowemu – zauważył z niepokojem brat
Piotr. – Co oni robią? Wygląda, jakby chcieli nas staranować!
– To atak! – Luca nagle zrozumiał, co się dzieje. – Zaraz się zderzymy! Kim oni są?
– Nie widzę flagi – rzucił brat Piotr, wytężając wzrok w ciemnościach. – Nie są
oświetleni. Czyja to łódź?
– Freize! – krzyknął Luca, odwracając się i chwytając bosak, jedyną dostępną broń. –
Może dojść do abordażu!
– Postawcie żagiel! – zawołał brat Piotr.
– Nie zdołamy im uciec – odezwała się Iszrak.
Galera z dobrze wyćwiczonymi wioślarzami była o wiele szybsza od ociężałego
promu. Iszrak rozejrzała się, szukając broni lub kryjówki. Ale na ich małym statku
znalazło się miejsce tylko na zagrody dla koni i małą kabinę pod pokładem.
Freize stanął obok nich z pałką w ręku. Wyjął zza cholewy nóż i podał go Iszrak.
Twarz miał zaciętą.
– Czy to ten osmański dowódca po nas wraca? – spytał Lucę.
– To nie osmańscy piraci – odparł ten, patrząc na wiosła rytmicznie zanurzające się
w fale i napędzające galerę. – Statek jest zbyt mały.
– Zatem komuś bardzo zależy na rozmowie z nami – powiedział markotnie Freize. –
I wygląda na to, że nie unikniemy tej przyjemności.
Powoli, gdy prom stanął i zanurzył się głębiej, galera zmieniła kurs i zatrzymała się
tuż przy nich. Dwaj wioślarze wstali i natychmiast zarzucili bosaki, zaczepiając je
o reling. Izolda z trudem oparła się pokusie, by je odrzucić. Wioślarze zaczęli wspinać się
po linach.
Luca i Izolda zebrali się na odwagę i spojrzeli na wioślarzy w dole, którzy nie byli
przykuci łańcuchami, a także na mężczyznę stojącego na rufie.
– Kim jesteście? Czego od nas chcecie? – spytał Luca.
Dowódca dobył kordelasa. Zimne światło zalśniło na stalowym ostrzu. Spojrzał na
nich chłodno.
– Pan Lucretili rozkazał mi przejąć pieczę nad tą kobietą – oznajmił, wskazując
Izoldę. – To jego zbiegła siostra, którą mam odstawić do domu.
– Twój brat! – syknęła Iszrak kątem ust.
– Nie jestem nią – odparła spokojnie Izolda, przybierając mocny akcent kobiety
z południa Włoch. – Nie wiem, o kim mówicie.
Mężczyzna zmrużył oczy.
– Podążaliśmy twoim śladem, pani. Z klasztoru, gdzie twój brat powierzył cię opiece
dobrych siostrzyczek, do wioski rybackiej, gdzie zetknęłaś się z tymi sługami bożymi, aż
po te wody. Byłaś oskarżona o czary…
– I uniewinniona! – przerwał mu Luca. – Jestem inkwizytorem i sam papież polecił mi
odkryć przyczyny dziwnych wydarzeń i zbadać oznaki nadchodzącego końca świata.
Przesłuchałem tę kobietę i wysłałem raport zwierzchnikowi mojego zakonu. Oczyściłem
ją z zarzutów. Nie poszukuje jej ani prawo, ani Kościół.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Może być niewinna, ale nie przestała być siostrą pana Lucretili – oznajmił sucho. –
Nadal znajduje się w jego władzy. Jeśli on chce jej powrotu, nikt nie może mu odmówić
praw do niej.
– Czego od niej chce? – spytała Iszrak, stając obok nich przy relingu. – Tak szybko
pozbył się jej z domu po śmierci ojca i oskarżył ją o zbrodnię, za którą spłonęłaby na
stosie. Dlaczego teraz chce ją odzyskać?
– Ciebie też, niewolnico – oznajmił mężczyzna. – Mam zabrać także ciebie. – Zwrócił
się do Luki. – Musisz mi ją wydać, bo to zbiegła niewolnica, która należy do pana
Lucretili. Również ta dama ma zostać wydana w moje ręce, bo jest siostrą pana Lucretili
i jego własnością, tak jak jest nią krzesło czy koń.
– Jestem wolną kobietą – warknęła wrogo Iszrak. – Podobnie jak ona.
Mężczyzna wzruszył ramionami, jakby jej słowa nie miały żadnego znaczenia.
– Jesteś niewierną, a ona jest jego siostrą. Należała do ojca, a po jego śmierci należy
do brata. Odziedziczył ją, tak jak trzodę i pola. Jest jego własnością. Jeśli sprzeciwisz się
jej powrotowi – rzekł do brata Piotra – ukradniesz własność pana Lucretili, jego
niewolnicę i siostrę, a ja oskarżę cię o kradzież. Jeśli je tu zatrzymasz, będziesz winny
porwania.
Freize westchnął.
– Trudna sytuacja – zauważył, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Bo
wiecie, prawo jest po jego stronie. Kobieta należy do swojego ojca, brata czy męża.
– Nie należę już do mojego brata – oznajmiła nagle Izolda. Chwyciła Lucę pod
ramię. – Wzięliśmy ślub. Teraz ten człowiek sprawuje nade mną pieczę.
Mężczyzna przyjrzał się jej zdeterminowanej twarzy, a potem zaciskającemu zęby
Luce.
– Naprawdę? Czy to prawda, inkwizytorze?
– Tak – potwierdził Luca krótko.
– Przecież jesteś duchownym! Masz zbadać oznaki końca świata i powiadomić
o wynikach dochodzeń swój zakon.
– Złamałem śluby zakonne i pojąłem tę kobietę za żonę.
Brat Piotr jakby się zakrztusił, ale nie odezwał się ani słowem.
– Małżeństwo jest skonsumowane?
– Tak – powiedział Luca, chwytając Izoldę za rękę.
Zapadła chwila ciszy. Mężczyzna z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Obcowaliście ze sobą? Wziąłeś ją z pożądaniem, miałeś ją pod sobą, krzyczała
z rozkoszy? Całowaliście się, pieściłeś jej piersi? Trzymałeś ją wpół, a ona przyjęła cię
w siebie?
Izolda zapłonęła rumieńcem wstydu. Iszrak posłała mężczyźnie nienawistne
spojrzenie.
– Tak – odparł Luca bez wahania. – Zrobiliśmy to wszystko.
– Pocałuj ją.
– Nie możesz… – zaczęła Izolda, ale Luca odwrócił się do niej, wziął ją pod brodę
i pocałował powoli i głęboko, jakby nie potrafił przerwać pocałunku.
Izolda pomimo zawstydzenia odchyliła głowę, objęła go, położyła rękę na jego karku,
wsunęła palce w jego włosy.
Luca podniósł głowę.
– Proszę – odezwał się nieco zduszonym głosem, gdy w końcu puścił dziewczynę. –
Jak widzisz, nie wahałem się pocałować mojej wybranki. Jesteśmy małżeństwem. Jej brat
stracił do niej prawo. Izolda należy do mnie.
Freize poważnie skinął głową.
– Żona musi iść za mężem. On ma do niej większe prawa.
Brat Piotr słuchał ze zgrozą tych straszliwych kłamstw, ale nadal się nie odzywał.
Mężczyzna spojrzał na niego.
– Czy mam w to uwierzyć? A ty, kapłanie? Powiesz mi, że poślubiłeś tę drugą?
Pocałujesz ją, żeby to udowodnić?
– Nie – odparł krótko brat Piotr. – Dotrzymuję ślubów.
– Czy ci dwoje naprawdę są małżeństwem? W oczach Boga?
Brat Piotr otworzył usta. Przytrzymał się relingu, bo mała fala zakołysała promem.
– Jesteś ich świadkiem przed obliczem Pana – przypomniał mu mężczyzna. –
Zaklinam cię w Jego imię, powiedz mi prawdę.
Zakonnik przełknął ślinę.
– Pamiętaj o swoich ślubach – dodał przybysz. – Bóg patrzy na ciebie. Mów prawdę.
Brat Piotr spojrzał na Izoldę, która nadal obejmowała Lucę w pasie.
– Przepraszam – powiedział cicho. – Bardzo przepraszam. Ale nie mogę skłamać. Nie
mogę.
Dziewczyna skinęła głową.
– Rozumiem – szepnęła i odsunęła się od Luki.
– On nie musi nic mówić – odezwała się Iszrak. – Ja jestem świadkiem.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Twoje słowo się nie liczy. Jesteś niewierną, niewolnicą i kobietą. Twoje słowa są jak
głos ptaka o poranku. Za głośne i pozbawione znaczenia. – Znowu odwrócił się do
Luki. – Wyślij obie kobiety na mój statek, bo dam rozkaz do abordażu i odbijemy je siłą.
Luca popatrzył na galerę obsadzoną przez około dwunastu uzbrojonych po zęby
mężczyzn. Zerknął na Freize’a, który ze stoickim spokojem uniósł pałkę. Wyglądało na
to, że mogą walczyć, ale przeciwnik był o wiele liczniejszy. Nie mieli żadnych szans.
Mężczyzna spojrzał na kapitana promu, który ponuro przysłuchiwał się wymianie zdań.
– Przewozisz skradziony towar. Te dwie kobiety należą do pana Lucretili. Jeśli będę
musiał, odbiję je siłą. Możemy uszkodzić twój statek, twoje życie znajdzie się
w niebezpieczeństwie. Wydaj nam je, a nikt nie ucierpi.
– Przyjąłem je w dobrej wierze – odkrzyknął kapitan. – Jeśli są twoje, możesz je
zabrać. Nie odpowiadam za nie.
– Nie ma sensu walczyć – szepnęła Izolda do Luki. – To beznadziejne. Nic nie rób.
Oddam się w jego ręce. – I nie pozwalając Luce dojść do głosu, krzyknęła do
przybysza: – Dajesz słowo, że zawieziesz nas bezpiecznie do mojego brata?
Ten przytaknął.
– Mam rozkaz nie robić wam krzywdy.
Izolda skinęła głową. Podjęła decyzję.
– Weź nasze rzeczy – rzuciła przez ramię do Iszrak.
Dziewczyna szybko zeszła do kajuty i po chwili wyłoniła się, niosąc dwie sakwy. Nóż
Freize’a zatknęła za pasek, ukrywszy go w fałdach sukni.
– Co ze mną będzie? – spytała Izolda.
Skinęła na Iszrak i podeszła na dziób statku. Dowódca dał znak Luce i Freize’owi,
żeby przyciągnęli jego galerę do burty promu, by młode kobiety mogły przejść przez
reling prosto na pokład.
– Twój brat sądzi, że chcesz prosić hrabiego Wołoszczyzny o pomoc. Podejrzewa, że
próbowałabyś zbrojnie przejąć rodową posiadłość. Dlatego wyda cię za francuskiego
hrabiego, który wywiezie cię daleko do swojego zamku.
– A co ze mną? – spytała Iszrak, gdy Luca, Freize i brat Piotr rzucili kotwiczki
z linami i przyciągnęli galerę do dziobu promu.
– Ciebie mam sprzedać Osmanom w Wenecji – oznajmił mężczyzna. – Niestety. Takie
dostałem rozkazy.
Luca, którego rodziców porwano na osmańską galerę, gdy był jeszcze dzieckiem,
pobladł i chwycił się relingu, żeby nie upaść.
– Nie możemy na to pozwolić – powiedział cicho do Freize’a. – Ja nie mogę na to
pozwolić. Nie możemy do tego dopuścić.
Ale Freize patrzył na Izoldę, która nagle zatrzymała się, słysząc, że Iszrak nie będzie
jej towarzyszyć.
– Nie. Iszrak idzie ze mną – oświadczyła. – Nigdy się nie rozdzielamy.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Mój pan wyraził się jasno. Mam ją sprzedać Osmanom.
– Bądź gotów – szepnął Freize do Luki. – Ona na to nie pójdzie.
Izolda dotarła na dziób statku i przystanęła. U jej stóp leżał toporek, który trzymano tu
na wypadek, gdyby maszt złamał się podczas burzy albo sieci rybackie zaczepiły o coś na
dnie. Nawet nie patrząc na niego, wstąpiła na mocno zasupłaną linę kotwiczną i spojrzała
na mężczyznę, który po nią przybył.
– Mam pieniądze – odezwała się błagalnie. – Przebiję cenę, którą zaproponował ci
mój brat, a ty wróć do niego i powiedz, że nie mogłeś nas znaleźć. Twoim ludziom też
zapłacę.
Mężczyzna rozłożył ręce.
– Pani, jestem wiernym sługą twojego brata. Obiecałem, że cię do niego przywiozę,
a ją sprzedam. Zejdź, bo przyjdę po was, a wtedy twoi przyjaciele na pewno ucierpią.
Zagryzła wargę.
– Proszę, weź mnie, ale moją przyjaciółkę zostaw w spokoju. Powiedz memu bratu, że
jej nie znalazłeś.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Chodźcie tu – rzucił ostro. – Obie. Natychmiast.
– Nie chcę walki – powiedziała z desperacją. – Nie chcę, żeby przeze mnie ktoś został
ranny.
– Zatem chodź, bo sprowadzimy was tak czy inaczej. Mam rozkaz przywieźć was
żywe lub martwe.
Freize zauważył, że dziewczyna prostuje się, jakby podjęła decyzję, ale rzekła tylko:
– Dobrze. Najpierw rzucę moje rzeczy.
Dowódca skinął głową, chwycił linę kotwiczną i przyciągnął galerę do kołyszącego
się lekko promu. Izolda wychyliła się, trzymając ciężkie sakwy.
– Podpłyń bliżej – powiedziała. – Nie chcę, żeby moje rzeczy wpadły do wody.
Mężczyzna roześmiał się, rozbawiony zaborczą naturą kobiet, tak głupich, że w chwili
porwania martwią się o sukienki. Przyciągnął galerę jeszcze bliżej. Kiedy znalazła się
dokładnie pod dziobem promu, Izolda rzuciła mężczyźnie sakwy. Złapał je i zatoczył się
do tyłu pod ich ciężarem, a ona błyskawicznie chwyciła toporek i kilkoma szybkimi,
gorączkowymi uderzeniami przecięła linę ciężkiej kotwicy na burcie promu.
Kute, potwornie ciężkie żelazo runęło w dół i przebiło cienki drewniany pokład galery,
robiąc w nim ogromną dziurę i roztrzaskując burty.
Iszrak przyskoczyła do przyjaciółki i rzuciła nożem prosto w twarz mężczyzny,
trafiając go w usta. Bluznęła krew. Luca, Freize i brat Piotr chwycili bosaki i cisnęli nimi
w głowy wioślarzy. Woda wdarła się na pokład galery.
– Stawiaj żagiel! – ryknął Luca, ale kapitan i jego syn już to zrobili.
Materiał wydął się, załopotał i znowu się wydął. Prom zaczął się oddalać od tonącej
galery. Niektórzy wioślarze szamotali się w wodzie, krzycząc o pomoc.
– Zawróćmy! – zawołała Izolda. – Nie możemy ich zostawić na pewną śmierć.
– Możemy – warknęła Iszrak. – Oni by nas zabili.
Na dziobie promu leżały deski. Izolda podbiegła do nich i zaczęła je ciągnąć. Freize
pomógł jej, podniósł deski na reling i zrzucił na wodę, by służyły jako tratwy ratunkowe.
– Ktoś ich weźmie na pokład – zapewnił dziewczynę. – Na tych wodach roi się od
statków, a wkrótce zrobi się jasno.
Izolda miała oczy pełne łez. Pobladła z przerażenia.
– Ten człowiek… miał… nóż w ustach!
– Sprzedałby mnie w niewolę! – krzyknęła wściekle Iszrak. – Chciał cię zabrać do
brata!
– Mogłaś go zabić!
– I co z tego? Nic mnie to nie obchodzi! Jesteś głupia, że się o niego martwisz.
Izolda, dygocząc, odwróciła się do brata Piotra.
– Przecież zabić człowieka to grzech, bez względu na okoliczności, prawda?
– Tak – przyznał. – Ale Iszrak się broniła…
– Nic mnie to nie obchodzi! – powtórzyła Iszrak. – Chyba oszalałaś, że w ogóle
zaprzątasz nim sobie głowę. To wróg. Chciał cię zabrać do brata, a mnie sprzedać.
Zabiłby nas obie. To jasne, że się broniłam. Ale gdybym chciała go zabić, wbiłabym mu
nóż w oko i straciłby życie, a nie zęby.
Izolda obejrzała się za siebie. Część wioślarzy wpełzła na wrak galery. Dowódca,
z zakrwawioną twarzą, uczepił się desek, które wraz z Freize’em rzuciła na wodę.
– Najważniejsze jest to, że uratowałaś siebie i Iszrak – powiedział Luca. – A oni będą
musieli zameldować o wszystkim twojemu bratu, więc przez jakiś czas nic ci nie będzie
groziło. Iszrak zachowała się wspaniale, podobnie jak ty. Nie miej skrupułów, że okazałaś
odwagę. Ocaliłaś nas wszystkich.
Izolda roześmiała się niepewnie.
– Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy!
Iszrak uścisnęła ją mocno.
– To było wspaniałe – powiedziała ciepło. – Nie spodziewałam się, że to zrobisz.
Zadziałało idealnie.
– Ten pomysł sam wpadł mi do głowy… kiedy powiedzieli, że cię zabiorą.
– Poszłabyś z nimi, zamiast walczyć?
Izolda przytaknęła.
– Ale nie mogłam pozwolić, żeby zabrali ciebie. I żeby cię sprzedali.
– Słusznie postąpiłaś – rozstrzygnął Luca i spojrzał na brata Piotra, który pokiwał
głową.
– Usprawiedliwione działanie – rzekł po namyśle.
– A ten rzut nożem! – Luca popatrzył na Iszrak. – Gdzie się tego nauczyłaś?
– Moja matka uważała, że powinnam umieć się bronić – wyjaśniła Iszrak
z uśmiechem. – Pokazała mi, jak rzucać nożem, a ojciec Izoldy, pan Lucretili, wysłał
mnie do hiszpańskich mistrzów, którzy nauczyli mnie sztuki walki. Jednocześnie
opanowałam łucznictwo… i inne umiejętności.
– Winniśmy podziękować Panu, że udało nam się uciec – oznajmił brat Piotr,
chwytając krzyż, który zawsze nosił przy sznurze w pasie. – Spisałyście się doskonale,
działając szybko i odważnie. Przepraszam, że nie mogłem skłamać – dodał, zwracając się
do Izoldy.
– Rozumiem.
– A ty będziesz się musiał wyspowiadać, bracie – powiedział łagodnie Piotr do Luki –
kiedy tylko dotrzemy do Wenecji. Wyparłeś się ślubów złożonych Kościołowi,
powiedziałeś wiele kłamstw i… – głos mu się załamał – pocałowałeś ją.
– Tylko po to, żeby kłamstwo wydało się bardziej przekonujące – zaprotestowała
Izolda.
– I był niezwykle przekonujący – zauważył Freize z podziwem, mrugając do Iszrak. –
Niemal wydało mi się, że chciał ją pocałować. Prawie pomyślałem, że ten pocałunek mu
się podobał. I mało brakowało, a uwierzyłbym, że ona także go pocałowała. W pełni
mnie zwiedli.
– Powinienem się pomodlić o bezpieczną podróż – mruknął zakonnik, oddalił się parę
kroków i ukląkł.
Freize poszedł na rufę do kapitana. Iszrak odwróciła głowę.
– Nie chodziło tylko o uprawdopodobnienie kłamstwa – szepnął Luca do Izoldy. –
Czułem… – Urwał. Nie potrafił opisać, co poczuł, gdy wtuliła się w niego i dotknął jej
warg.
Izolda nie odpowiedziała. Spojrzała tylko na niego. A on patrzył na wstążkę peleryny
spoczywającą na jej szyi. Poruszała się lekko od gwałtownego pulsowania krwi w żyłach.
– To się nie może powtórzyć – dodał. – Zakończę nowicjat i złożę śluby kapłańskie,
a ty jesteś wysoko urodzoną damą, posiadającą ogromny majątek. Jeśli zdołasz zebrać
wojsko i odbić swój zamek i ziemie, poślubisz wielkiego pana, może księcia.
Skinęła głową, nie odwracając od niego wzroku.
– Wtedy, przez chwilę, wydawało mi się, że naprawdę wzięliśmy ślub – wyznał Luca,
śmiejąc się nieśmiało. – Ale wiem, że to niemożliwe.
– Tak – zgodziła się. – To zupełnie niemożliwe.
Parę godzin później niebo powoli się rozjaśniło, a pięcioro podróżników wstało
z ławki na rufie i poszło na dziób, by spojrzeć na wschód, gdzie wznoszące się nad
horyzont słońce malowało smużki chmur różem i złotem. Kapitan zawołał z rufy, że
wpływają do Laguny Weneckiej i że to cud, iż po takiej nocy dotarli tu cało i bezpiecznie.
Natychmiast poczuli, że kołysanie statku ustaje. Śródlądowe wody, otoczone
pierścieniem wysp, spokojne jak delikatnie falujące jezioro, były miejscami tak płytkie,
że tuż pod powierzchnią wody widziało się rozpięte rybackie sieci. Jednak wokół wysp
biegły głębokie kanały, tu i ówdzie oznakowane pojedynczymi słupami z surowego
drewna wbitymi w dno laguny.
Iszrak i Izolda chwyciły się za ręce, gdy ich mały stateczek lawirował pomiędzy
licznymi wysepkami, czasem tak małymi, że mieściły tylko jeden dom z ogródkiem, przy
którym kołysały się przycumowane łódki lub żaglówki. Niektóre z mniejszych wysepek
wyglądały jak zagajniki lub trzęsawiska zamieszkane tylko przez ptaki brodzące, inne
przypominały samotne gospodarstwa z jednym domem i budynkami gospodarczymi
o dachach krytych trzcinową strzechą, podczas gdy resztę wyspy zajmowało pole
uprawne. Na większych wyspach roiło się od ludzi, w kamiennych przystaniach stały
statki, z których wyładowywano lub na które wnoszono towary, z kominów niskich
domów buchał czarny dym, a w szopach migotała czerwień ognia.
– To huty szkła – wyjaśnił kapitan. – W mieście nie wolno produkować szkła ze
względu na ryzyko pożaru. Ci wenecjanie strasznie boją się ognia. Nie mają dokąd
uciekać.
Im bardziej zbliżali się do miasta, tym wyspy były gęściej zabudowane, otoczone
kamiennymi przystaniami, czasem ze schodami zbiegającymi ku wodzie. Większe miały
brukowane ulice, a nierzadko dwie wyspy były połączone mostkami. Przy każdym domu
znajdował się ogród lub sad. Wielkie domy kryły się za wysokimi kamiennymi murami,
więc podróżni widzieli tylko czubki bezlistnych drzew i słyszeli dochodzące z ogrodów
ptasie trele.
– A to już Canal Grande – odezwał się kapitan, gdy prom powoli wpłynął na szeroką,
krętą drogę wodną. – Główny trakt, najważniejsza ulica miasta. Największa ulica świata.
Większe domy zostały wzniesione bezpośrednio nad kanałem, niektóre miały ogromne
drzwi frontowe wychodzące wprost na wodę, inne bramę, przez którą łódź wpływała do
domu, jakby rzeka była mile widzianym gościem.
Jedna z tych wodnych śluz otworzyła się i wypłynęła z niej gondola, smukła jak
czarna ryba. Na rufie stał gondolier w barwnym stroju, a na środku łodzi siedział
mężczyzna w czarnej pelerynie i haftowanym kapeluszu, z twarzą ukrytą za pięknie
zdobioną maską, tak że widać było tylko jego uśmiechnięte usta.
– Patrzcie! – zawołała Izolda. – Jaka śliczna łódka! Zauważyliście, że wypłynęła
z domu?
– Te łodzie nazywają się gondolami – wyjaśnił kapitan. – Dla wenecjan są tym, czym
wozy i bryczki dla mieszkańców lądu. W każdym dużym domu znajduje się wodna śluza,
przez którą wpływają i wypływają gondole.
Izolda nie mogła oderwać oczu od pięknej łodzi. Siedzący w niej mężczyzna skinął jej
głową i uniósł dłoń w rękawiczce.
– Karnawał – odezwał się cicho brat Piotr, patrząc na fantastycznie kolorową
kamizelkę pod czarną peleryną nieznajomego, a także na jego mieniącą się barwami
maskę. – Nie mogliśmy przybyć w gorszym czasie.
– Czemu karnawał jest taki zły? – spytała z zaciekawieniem Iszrak, spoglądając za
czarną gondolą i przystojnym mężczyzną.
– To dwadzieścia dni rozwiązłości przed Wielkim Postem – wyjaśnił brat Piotr. –
Carnevale, jak go nazywają, to synonim najgorszego zachowania. Gdybyśmy prowadzili
badania nad grzechem, wystarczyłoby tylko patrzeć na tych wszystkich ludzi. To miasto
słynie z występku. Będziemy musieli przebywać głównie w domu i unikać
niekończących się pijatyk, tańców i jeszcze gorszych rzeczy.
– Ale jaki to wspaniały dom! – zawołała Izolda. – Niczym pałac! Widzieliście jego
wnętrze? Te kamienne schody prowadzące do prywatnej przystani? I pochodnie
w budynku?
– Spójrzcie! – Iszrak wskazała coś przed nimi.
Tuż nad kanałem wznosiły się inne domy, niektóre stojące na wysepkach otoczonych
wodą i połączonych wąskimi, wygiętymi w łuk drewnianymi mostami. Po lewej stronie
podróżnicy zobaczyli wieże kościołów za nadbrzeżnymi budynkami. Co dwa lub trzy
domy biegł wąski ciemny kanał, sięgający w głąb miasta i rozdzielający się na mniejsze
kanały, każdy pełen gondoli i łodzi. Na wszystkich przystaniach roiło się od ludzi, część
z nich była ubrana w wymyślne stroje, a kobiety chwiały się na niebotycznych obcasach,
niekiedy tak wysokich, że musiały opierać się na służących, żeby utrzymać równowagę.
– W co one są obute? – spytała Iszrak. – To wygląda jak szczudła!
– Nazywają to chopinami – wyjaśnił brat Piotr. – Dzięki nim woda nie dosięga stóp
ani sukien dam, gdy kanały wylewają. – Spojrzał w zamyśleniu na kobiety, które nie
potrafiły ustać o własnych siłach, ale wyglądały wspaniale, wysokie jak olbrzymki,
w pięknych długich szatach, wydymających się na wietrze. – Kościół je aprobuje – dodał.
– Myślałam, że uznacie je za absurdalny zbytek – odezwała się Iszrak.
– Ponieważ nie można w nich tańczyć, a kobiety nie potrafią w nich chodzić
o własnych siłach, chopiny stanowią zaporę przed grzechem. To wielki plus.
– Tak jak mówiono, to miasto rzeczywiście jest zbudowane na wodzie – powiedziała
Izolda z niedowierzaniem. – Domy stoją jeden obok drugiego jak łodzie w porcie.
– Nigdy nie widziałem nic podobnego – wtrącił Freize. – Jak konie będą się tu
poruszać?
– Kapitan popłynie z nimi poza miasto – wyjaśnił brat Piotr. – Kiedy będziemy ich
potrzebować, dostaniemy się do nich łodzią. W Wenecji nie ma koni, wszyscy
przemieszczają się, używając gondoli.
– A towary na rynek? – zaciekawił się Freize.
– Przypływają i odpływają na statkach.
– Karczmy?
– Przyjmują podróżnych ze statków. Nie ma tu stajni.
– A księża, którzy odprawiają msze?
– Przybywają na łodziach. Każdy kościół ma własną brukowaną przystań.
– Aha! A skąd wzięto kamień na budowę? – spytał triumfalnie Freize, jakby w końcu
przyłapał brata Piotra na fantazjowaniu.
– Przywieziono na wielkich barkach – odparł brat Piotr. – Mówiłem, że wszystko
transportują drogą wodną. Nawet wodę pitną.
Tego już Freize nie wytrzymał.
– Teraz wiem, że mnie oszukujesz. Czego jak czego, ale wody w tym mieście nie
brakuje! Ci wenecjanie pewnie rodzą się z płetwami u stóp.
– To dziwni, niezwykli ludzie – przyznał brat Piotr. – Rządzą się bez króla, nie mają
dróg ani gościńców, mieszkają w najbogatszym mieście chrześcijańskiego świata,
jednocześnie na morzu i na lądzie. Nieustannie rozszerzają swoje wpływy, a ich jedynym
bogiem jest handel. Zarazem zbudowali przy kanałach najpiękniejsze kościoły, pełne
najbardziej natchnionych świętych malowideł. Każda z tych świątyń to skarbiec sztuki
religijnej. I przy tym ci ludzie zachowują się, jakby Bóg był od nich tak samo oddalony
jak stały ląd.
Zbliżali się do centrum. Szeroki kanał miał po obu stronach mury z białego
istryjskiego kamienia, tworzące długie nabrzeże, które tu i ówdzie przerywał boczny
kanał, wijący się przez głębiej położone części miasta. Brzegi wielu wewnętrznych
kanałów były spięte drewnianymi mostkami; tylko nieliczne mogły się poszczycić
stromymi mostami z białego kamienia. Zimny wiatr nie wydymał już żagli promu, więc
kapitan opuścił je i usiadł przy jednym wiośle, a jego syn zajął miejsce przy drugim.
Płynęli krętymi kanałami pośród wielu innych łodzi, które zwinnie cięły wodę przy
akompaniamencie głośnych ostrzegawczych okrzyków: „Gondola! Gondola! Gondola!”.
W kanale tłoczyły się łodzie rybackie, płaskodenne barki do przewozu ciężkich
towarów, promy pełne biedoty i przemykające między nimi gondole do wynajęcia.
Dziewczętom, które wyrosły w małym wiejskim zamku, miasto wydawało się
niewyobrażalnie zatłoczone i urzekające. Iszrak i Izolda rozglądały się w oszołomieniu,
nie mogąc uwierzyć własnym oczom. W każdej gondoli siedzieli pasażerowie otuleni
opończami, wszyscy w karnawałowych maskach. Kobiety nosiły maski ozdobione
barwionymi piórami, z otworami na oczy, wąskimi i skośnymi jak oczy kota, włosy
osłaniały jaskrawymi kapturami, a uśmiechnięte usta skrywały za drogocennymi,
zdobionymi klejnotami wachlarzami. Jeszcze bardziej intrygująco wyglądały smukłe
gondole – w małych kabinach na środku pokładu ukrywali się kochankowie, wiezieni
przez obojętnego, powoli wiosłującego gondoliera. Czasem za taką gondolą płynęła
druga z muzykami grającymi tęskne pieśni miłosne ku rozrywce niewidocznej pary.
– Wszędzie grzech – oznajmił brat Piotr, odwracając wzrok.
– Na Canal Grande jest tylko jeden most – odezwał się kapitan. – Poza tym trzeba
wynajmować łódź, żeby przedostać się na drugi brzeg. To dobre miasto dla
przewoźników. A oto i on, jedyny most: Rialto.
Był to wysoki drewniany most wznoszący się wiele metrów nad kanałem i wygięty
w tak stromy łuk, że nawet statki żaglowe mogły swobodnie pod nim przepłynąć. Spinał
oba brzegi kanału i wyglądał niemal jak wieża, pełen był ludzi i stłoczonych na nim
sklepików i straganów. Po jego schodach wstępowali i zstępowali niezliczeni piesi,
przystający, by coś kupić lub spojrzeć znad wysokiej balustrady na przepływające w dole
statki, potargować się, wymienić pieniądze. Most wibrował kolorami i dźwiękami.
Wokół placu San Giacomo, znajdującego się tuż za mostem, stały wysokie kupieckie
kamienice. Wszystkie narody świata chrześcijańskiego – i wiele pogańskich – zaznaczyły
swoją obecność flagami i strojami ludzi, którzy prowadzili interesy w oknach i drzwiach.
Obok wznosiły się wielkie budynki weneckich bankierów, otwarte drzwi zapraszały
klientów. Wchodzili przez nie i wychodzili ludzie w najdziwniejszych strojach,
załatwiający swoje sprawy z powagą, choć mieli na głowach kapelusze z wielkimi
piórami, a ich twarze zasłaniały maski zdobione klejnotami.
Na placu bankierzy i handlarze złotem rozstawili swoje stragany wokół krużganków,
po jednym pod każdym łukiem. Ich towarem były monety, szlachetne kruszce i obietnice.
Kiedy pieniądze przechodziły z rąk do rąk, zdejmowano maski, ponieważ klient chciał
spojrzeć bankierowi w oczy. Wśród kupców byli także Osmanowie w kolorowych
turbanach i wspaniałych szatach, równie pięknych jak karnawałowe stroje. W Wenecji
królowały towary imperium osmańskiego – bogactwo Wschodu napływało do Europy
poprzez stragany weneckich handlowców. Nie istniał żaden inny szlak handlowy
prowadzący na wschód, nie było łatwej drogi do Rosji. Wenecja znajdowała się w samym
środku światowego handlu, a bogactwa Wschodu, Zachodu, Północy i Południa płynęły
do niej ze wszystkich stron.
– Most Rialto – przypomniał Luca Freize’owi. – Niewierny Radu Bej powiedział nam,
że tutaj znajdziemy księdza, ojca Pietra, który wykupuje chrześcijańskich niewolników
z osmańskich galer. To tu, właśnie tutaj, na tym moście! Może ojciec Pietro jest tu teraz!
Może zdołam wykupić rodziców.
– Przyjdziemy tu, kiedy tylko urządzimy się w nowym domu – obiecał mu Freize. –
Ale pamiętaj, wróbelku, że ten osmański pan zdawał się zaprzysięgłym wrogiem
zwierzchnika twojego zakonu i nie budził zaufania.
– No tak – przyznał Luca ze śmiechem. – Słusznie mnie ostrzegasz. Ale wiesz, że
przyjąłbym radę od samego diabła, gdybym uważał, że w ten sposób odzyskam rodziców.
Chcę ich tylko znowu zobaczyć! Wiedzieć, że żyją.
Freize położył mu rękę na ramieniu.
– Wiem. Oni też za tobą tęsknią. Nie widzieli, jak dorastasz. Gdybyśmy ich odnaleźli
i wykupili z niewoli, byłoby wspaniale. Mówię tylko, żebyś nie robił sobie zbyt wielkich
nadziei. Złapali ich osmańscy łowcy niewolników, a osmański generał powiedział nam,
że możemy ich wykupić. To, że był oczytany i pięknie się wysławiał, nie znaczy, że
dobrze ci życzył.
– Iszrak też go polubiła, a ona zna się na ludziach – zaprotestował Luca.
Przez szczerą twarz Freize’a przemknął cień.
– Iszrak polubiła go bardziej niż zwierzchnika twojego zakonu – powiedział. – Ja
jednak nie ufałbym jej osądowi. Nie wiem, z jakim zamiarem przemówił do niej po
arabsku, w języku, który rozumiała tylko ona. Nie wiem też, dlaczego twierdziła, że nic
jej nie powiedział.
– A tu jest wasze palazzo – oznajmił kapitan. – Ca’ de Longhi, na zachód od placu
Świętego Marka, bardzo ładne.
– Pałac? – zawołała Izolda. – Zamieszkamy w pałacu?
– Wszystkie wielkie domy nad kanałem wyglądają jak pałace, choć nazywają się casa.
Każdy z nich to najpiękniejszy pałac świata. Lecz tylko siedziba doży nosi nazwę
pałacu – wyjaśnił kapitan.
– I mieszkają w nich książęta? – spytała Iszrak.
– Lepsi od książąt – odparł kapitan z uśmiechem. – Bogatsi od nich i możniejsi. Tu
mieszkają kupcy weneccy i nie znajdziesz większej potęgi w tym mieście ani w całych
Włoszech!
Wziął kurs na małą przystań przy domu, naparł na ster, a statek otarł się burtą
o kamień i znieruchomiał. Kapitan podniósł wzrok na piękne freski zdobiące obie strony
wodnej bramy i resztę budynku, a potem spojrzał na Lucę z nagłym szacunkiem.
– Witaj w domu, łaskawy panie – powiedział, jakby raptem na nowo zobaczył tego
przystojnego młodego kupca, który z pewnością posiadał książęcą fortunę, skoro mógł
sobie pozwolić na wynajęcie takiego lokum.
Freize zauważył to spojrzenie i lekko trącił kapitana.
– Zapłacimy podwójnie za twój kłopot i ryzyko – rzucił bez ogródek. – A ty w zamian
zachowasz historię galery dla siebie.
– Oczywiście, panie.
Kapitan przyjął ciężką sakiewkę i zwinnie wskoczył na szerokie stopnie przystani.
Przycumował statek dziobem i rufą i wyciągnął rękę, by pomóc damom wysiąść.
Iszrak, Izolda, Luca i brat Piotr zerknęli na siebie i nie zapominając o granych rolach,
wyszli na chodnik przed domem. Drzwi dla pieszych znajdowały się z boku domu, od
strony mniejszego kanału – stały otworem. Gospodyni dygnęła i zaprowadziła ich do
chłodnego, cienistego korytarza.
Najpierw jak zawsze, zanim zrobili cokolwiek innego, brat Piotr, Luca i Izolda musieli
pójść do kościoła i podziękować za bezpieczną podróż. Iszrak i Freize – niewierna
i sługa – nie mieli tego obowiązku.
– Idź na Rialto – polecił Luca Freize’owi. – Rozpytaj się o ojca Pietra. Sam przyjdę
później, żeby z nim pomówić.
Luca, brat Piotr i Izolda w skromnie nasuniętym na czoło kapturze opuścili dom przez
małe drzwi wychodzące na brukowaną uliczkę nad wąskim kanałem. Skręcili w prawo,
by dojść zaułkiem do placu Świętego Marka, skąd dobiegało bicie wielkich kościelnych
dzwonów. Wzywały wiernych na tercję tak głośno, że gołębie wzbiły się w zimne
błękitne niebo. Wspaniale wystrojeni wenecjanie dumnie kroczyli w stronę kościoła.
Iszrak i Freize zamknęli drzwi za swoimi towarzyszami i przez chwilę stali w cichym
korytarzu.
– Czy mogę pokazać wam pokoje? – spytała gospodyni.
Poprowadziła ich szerokimi marmurowymi schodami na piętro, do wspaniałego
salonu o wysokich oknach, z niewielkim balkonem wychodzącym na kanał. Było tu
ciepło, na kominku palił się ogień, a przez szyby lało się złociste słoneczne światło. Za
salonem znajdowały się trzy mniejsze pokoje. Gospodyni zaprowadziła ich na drugie
piętro, gdzie pomieszczenia miały taki sam rozkład.
– My zajmiemy drugie piętro – zdecydowała Iszrak. – Wy zamieszkacie niżej.
– A nad wami są kuchnie i służbówki – wyjaśniła gospodyni, wskazując węższe,
prowadzące w górę schody.
– Kuchnie na poddaszu? – zdziwił się Freize.
– Żeby w razie pożaru dom był bezpieczny. My, wenecjanie, bardzo boimy się ognia,
a nie mamy dość przestrzeni, żeby umieścić kuchnie na parterze innego budynku,
w oddaleniu od domu. Na dole jest wyłącznie dziedziniec i ogród, a od frontu przystań
i śluza.
– Jesteś kucharką? – spytał Freize, z przyjemnością myśląc o dobrym obiedzie, jaki
będzie na nich czekał, kiedy pozostali wrócą z kościoła.
Kobieta skinęła głową.
– Może kiedy wrócimy z miasta, przygotujesz dla nas solidny posiłek? – powiedział
Freize. – Bo przetrwaliśmy długą, zimną noc o samym chlebie i paru jajkach, a ja na
przykład chętnie bym skosztował weneckich przysmaków i twojej kuchni.
Kobieta uśmiechnęła się do niego z zadowoleniem.
– Zatem coś dla was przygotuję. Popłyniecie gondolą?
Freize i Iszrak uśmiechnęli się do siebie z zachwytem.
– Możemy?
– Oczywiście – odrzekła gospodyni. – W tym mieście to jedyny środek transportu.
Ruszyli marmurowymi schodami na dół, do prywatnej przystani, gdzie przy słupach
kołysała się gondola. Gospodyni dała im znak, żeby zeszli po ostatnim biegu schodów,
i wskazała służącego, który wyłonił się z wnętrza domu, wycierając usta i wkładając na
głowę kolorową czapkę z piórem.
– Giuseppe – przedstawiła go gospodyni. – Zawiezie was, gdzie zechcecie, a potem na
was zaczeka.
Służący podpłynął do nabrzeża i wyciągnął rękę do Iszrak. Freize wskoczył ciężko za
dziewczyną, która krzyknęła i roześmiała się, gdy łódź się zakołysała.
– Trzeba się do tego przyzwyczaić – zauważył Freize. – Już tęsknię za Rufinem
i myślę o tym, jak on sobie poradzi beze mnie. – Zwrócił się do Giuseppego: – Możesz
nas zawieźć do mostu Rialto?
– Oczywiście – powiedział Giuseppe i rozluźnił sznur z chwostem, który
przytrzymywał dziób gondoli przy murze domu.
Stanął na platformie na rufie i jednym wprawnym pchnięciem wiosła odepchnął
gondolę od ściany, by wpłynąć na zatłoczony Canal Grande. Freize i Iszrak usiedli na
środku pokładu i rozejrzeli się dokoła. Wokół nich przemykali na małych łódkach kupcy
i domokrążcy, zbliżając się do każdej gondoli i oferując swoje towary. Między nimi
lawirowały łodzie do wynajęcia, a środkiem kanału, przy dźwięku uderzeń bębna, sunęły
wielkie barki wiozące drewniane belki i kamień. Freize i Iszrak – jasnowłosy
młodzieniec o kanciastej twarzy i smagła, ciemnowłosa dziewczyna, siedzący
w kosztownej prywatnej gondoli – przyciągali zaciekawione spojrzenia, zwłaszcza gdy
gondolier zatrzymał się przy moście Rialto, wyskoczył na brzeg i z dwornym ukłonem
podał rękę Iszrak.
Iszrak włożyła kaptur i zasłoniła twarz welonem. Zauważyła, że choć wokół roi się od
służących, robotnic, żebraczek i straganiarek, a także kobiet w jaskrawożółtych szatach,
mocno umalowanych i chwiejących się na absurdalnie wysokich obcasach, próżno by na
tym wielkim kamiennym placu przed mostem wypatrywać dam i pań z dobrych domów,
a we wszystkich okienkach straganów siedzą surowi, ciemno odziani mężczyźni, ze
zgorszeniem patrzący na młodą kobietę wśród handlowców.
– Jak sądzisz, gdzie może być ten ojciec Pietro? – odezwał się Freize, rozglądając się
dokoła.
Plac był tak zatłoczony, hałaśliwy i gwarny, że Iszrak w zadziwieniu tylko pokręciła
głową. Gdzieś w grupce gapiów przysiadł zaklinacz węży; zaczął grać na flecie, a jego
koszyk zakołysał się na boki, słomiana przykrywka się uniosła, błysnęło czarne, lśniące
oko i zatrzepotał rozdwojony język. Pod arkadami siedział rząd kupców wymieniających
zagraniczną walutę. Paciorki liczydeł klekotały jak kastaniety. Nad rzeką spóźnieni
rybacy wykładali swój połów i sprzedawali go służącym. Ogromny rynek rybny otwierał
się o świcie i po paru godzinach handel zamierał. Tłumy ludzi kłębiły się w wejściach do
wielkich domów handlowych, które otaczały plac ze wszystkich stron. Posłańcy
z koszami na głowach i pod pachami uwijali się jak w ukropie, klienci wypełniali
sklepiki po obu stronach wysokiego mostu Rialto, sprzedawcy w rozkołysanych łodziach
przy nabrzeżu zachwalali swoje towary. Byli tu przedstawiciele wszelkich narodowości –
sprzedający, kupujący, targujący się, zarabiający – od niemieckich bankierów w prostych
ciemnych szatach po bajecznie odzianych handlarzy z imperium osmańskiego, a nawet
z dalszych krajów.
– Musimy kogoś o niego zapytać – powiedziała Iszrak, oszołomiona tym gwarem
i zamieszaniem największego na świecie ośrodka handlowego. – Może siedzi tuż obok,
a my nie mamy o tym pojęcia. Mógłby stać dwa kroki od nas, a byśmy go nie zauważyli.
Jeszcze nigdy nie widziałam takiego tłumu, tylu ludzi w jednym miejscu… Nawet
w Hiszpanii!
– Jak w piekle – stwierdził rzeczowo Freize. – Pewnie też jest zatłoczone.
Iszrak parsknęła śmiechem i zaczęła szukać wzrokiem księdza lub zakonnika, którego
mogłaby zagadnąć, gdy nagle dostrzegła coś interesującego.
Ładna dziewczyna urządziła sobie na placu scenę, pokrywając jedną z białych
marmurowych płyt piaskiem. Wokół niej zebrał się potrójny pierścień gapiów.
Dziewczyna prezentowała prastarą grę z kubkami i kulką. Iszrak widziała takie pokazy
w Hiszpanii, a słyszała, że ta gra przywędrowała ze starożytnego Egiptu. Zetknęła się
z nią nawet jako dziewczynka, w zamku Lucretili, kiedy pewien trubadur pozbawił ją
kieszonkowego za pomocą tej sprytnej sztuczki.
Na ziemi stały trzy kubki odwrócone dnem do góry. Pod jednym z nich ukryto kulkę.
Dziewczyna przestawiała kubki z zawrotną prędkością, a potem prosiła gapiów, żeby
kładli pieniądze przed tym kubkiem, pod którym według nich znajduje się kulka.
Była to najprostsza gra świata, ponieważ wszyscy wiedzieli, gdzie jest kulka, wszyscy
śledzili poruszający się kubek. Następnie dziewczyna unosiła kubki i – proszę bardzo! –
kulka znajdowała się nie pod tym, który wybrali widzowie. Zabierała pieniądze,
pokazywała puste kubki, potem kulkę – w tym przypadku odlaną z przepięknego
przezroczystego szkła. Po chwili znowu umieszczała kulkę pod jednym z kubków,
zachęcała gapiów, by przyglądali się uważnie, i poruszała kubkami dwa lub trzy razy,
bardzo powoli, a później jeszcze kilkanaście razy, już bardzo szybko.
Uwagę Iszrak przykuła jednak nie gra, lecz sama dziewczyna. Miała jakieś
osiemnaście lat i była ubrana w skromną brązową szatę z kapturem. Blada i skupiona
pochyliła się nad kubkami, ale kiedy podniosła głowę, ukazała ciemne oczy
i olśniewający uśmiech. Przykucnęła i spojrzała na gapiów wzrokiem wcielonej
niewinności.
– Panowie i panie… – powiedziała słodko. – Czy zechcecie postawić swoje pieniądze?
W tej chwili nikt, kto ją widział, nie posądziłby jej o oszustwo. Przecież wszyscy
przyglądali się jej w jasnym blasku dnia. Kulka musiała znajdować się tam, gdzie na
początku, czyli pod kubkiem z prawej strony, który dziewczyna przesunęła w lewo,
potem na środek, znowu w prawo, po czym przez jakiś czas zamieniała kubki według
dość oczywistego schematu, by w końcu przesunąć ten z kulką na środek.
– Jest pod tym na środku – szepnął Freize do Iszrak.
– Zakładam się, że nie – odparła dziewczyna. – Śledziłam uważnie, ale się zgubiłam.
– Patrzyłem przez cały czas! Na pewno jest na środku!
Freize pogrzebał w kieszeni i wyjął piccoli – drobną srebrną monetę.
Dziewczyna czekała przez chwilę, aż wszyscy postawią pieniądze. Większość, jak
Freize, obstawiała kubek w środku. Dziewczyna uniosła go i wszyscy zobaczyli, że kulki
pod nim nie ma. Kuglarka zgarnęła monety, które hazardziści położyli na płycie przed
pustym kubkiem, i schowała je do kieszeni fartucha, następnie uniosła kubek z lewej, by
w końcu odkryć szklaną kulkę pod tym z prawej. Nikt go nie obstawiał. Dziewczyna
wygładziła dłonią piasek, z wesołym uśmiechem zachęcając wszystkich, by ponownie
spróbowali szczęścia, po czym włożyła kulkę pod kubek z lewej strony i zaczęła
powtarzać swoją sztuczkę.
Tym razem Iszrak nie śledziła wzrokiem kubków, lecz zwróciła uwagę na starszego
mężczyznę, który krążył między gapiami. Wyglądał, jakby też chciał postawić pieniądze.
Spojrzenie miał pogodne i żywe, kapelusz naciągnięty na oczy, uśmiech przyjemny. Ale
patrzył na tłum, a nie na szybko poruszające się dłonie dziewczyny.
– To jej wspólnik – szepnęła do Freize’a.
– Kto? – nie zrozumiał zapatrzony Freize.
– Ten mężczyzna. Może odwracać uwagę gapiów w chwili, gdy dziewczyna zamienia
kubki. Ale ona jest na to za dobra. Nie potrzebuje pomocy, żeby zwieść hazardzistów,
więc jej partner musi tylko obserwować tłum i być gotów, w razie gdyby wynikły jakieś
kłopoty. Na pewno po skończonej grze zabierze pieniądze i odprowadzi dziewczynę do
domu.
Freize ledwie rzucił na niego okiem, tak był pochłonięty ruchem kubków.
– Tym razem jestem pewien. Wiem, gdzie znajduje się kulka.
Iszrak parsknęła śmiechem i trzepnęła go w głowę.
– Stracisz pieniądze – ostrzegła. – Ta dziewczyna jest bardzo dobra. Ma niezwykle
zwinne ręce i świetnie nad sobą panuje. Wygląda na najspokojniejszą, kiedy jej ręce
poruszają się najszybciej. I uśmiecha się jak niewinne dziecko.
Freize odtrącił jej dłoń, przekonany o swojej spostrzegawczości. Położył drugie
piccoli przed kubkiem po lewej stronie. Dziewczyna w brązowej szacie nagrodziła go
promiennym spojrzeniem. Uniosła kubki. Kulka znajdowała się pod tym z prawej strony.
– A niech mnie… – zaczął osłupiały Freize.
Czarne oczy Iszrak uśmiechnęły się do niego zza welonu.
– Ile masz pieniędzy? Bo jeśli jesteś tak głupi, że będziesz dalej obstawiał, stracisz
wszystkie.
– Na pewno się nie pomyliłem! – zawołał Freize. – Z całą pewnością! To jakieś czary!
Dziewczyna mrugnęła do niego.
– To sprytna gra, a ty jesteś sprytną osobą – powiedział. – Czy czasem przegrywasz?
– Oczywiście – odrzekła z lekkim paryskim akcentem. – Ale na ogół wygrywam. Gra
jest prosta, dobra dla zabicia czasu i zarobienia paru groszy.
– Więcej niż paru – zauważyła Iszrak, spoglądając na stosik srebrnych monet, który
dziewczyna zgarnęła do kieszeni.
– Chcesz znowu spróbować szczęścia? – zachęciła Freize’a kuglarka.
– Chcę – odparł. – Ale nie postawię mojej szczęśliwej monety.
Ostrożnie wyjął monetę z kieszeni na piersiach, pocałował ją i znowu schował.
Dziewczyna roześmiała się, a jej brązowe oczy rozbłysły.
– Mam nadzieję, że tym razem ci pomoże – powiedziała. – Bo dotąd nie zdziałała
cudów.
– Tak będzie – oznajmił Freize. – I teraz nie oderwę od ciebie oczu!
Dziewczyna uśmiechnęła się i pokazała mu trzy puste kubki. Freize przykucnął, żeby
znaleźć się na równym poziomie z nią, i skinął głową, gdy kulka trafiła pod środkowy
kubek. Nie odrywał wzroku od rąk dziewczyny, która przesunęła kubek na prawo, potem
na lewo, znów zamieniła go miejscami z innym kubkiem, a potem wróciła nim na lewo.
Kubki z zawrotną szybkością śmigały w jedną i w drugą stronę, aż wreszcie
znieruchomiały.
– Który? – spytała wyzywająco dziewczyna.
Freize wytrząsnął z sakiewki wszystkie drobne monety i położył je przed kubkiem po
lewej stronie. Wszyscy gapie, którzy także śledzili ruch kubków, poszli w jego ślady.
Dziewczyna z cichym śmiechem uniosła kubek po lewej stronie. Był pusty. Uniosła
środkowy, pod którym ukazała się lśniąca kulka.
Freize roześmiał się i pokręcił głową.
– To dobra gra, a ty mnie przechytrzyłaś – przyznał.
– To oszustka! – rozległ się ostry głos za jego plecami. – Wydałem tu prawie całego
srebrnego lira i przyglądałem się przez pół godziny, a nadal nie rozumiem, jak ona to
robi.
– Dlatego ta gra jest taka dobra – wyjaśnił Freize z uśmiechem. – Gdybyś ją przejrzał,
nadawałaby się tylko dla dzieci. Ale ta nadobna dzieweczka ma nadzwyczaj zwinne
rączki. Nie mogłem za nią nadążyć, a gapiłem się z tak bliska, że prawie trącała mnie
w nos.
– To oszustwo, a ją należy wyrzucić z miasta – warknął nieprzyjaźnie mężczyzna.
W karnawałowym błękitnym kostiumie i w czapce z dzwoneczkiem na czubku wyglądał
jak naburmuszony błazen. – A ty też pewnie należysz do tej bandy.
– Do bandy? – powtórzył Freize. – Jakiej niby bandy?
– Bandy, która pozbawia zacnych mieszczan ich ciężko zarobionych pieniędzy.
Freize przeniósł spojrzenie z mężczyzny na jego towarzyszy.
– Może lepiej odprowadźcie go do domu – zaproponował łagodnie. – Nikt nie lubi
ludzi, którzy nie potrafią przegrywać.
– Doniosę na nią doży! – wrzasnął mężczyzna. Dzwoneczek brzęczał przy każdym
ruchu jego głowy. – Mam w pałacu przyjaciół! Znam kilka osób z Rady Czterdziestu!
Napiszę donos i wrzucę go do skrzynki jak każdy dobry obywatel. To miasto istnieje
dzięki uczciwości! W Wenecji nie lubimy oszustów!
Freize wstał i zaprezentował się w całej okazałości, wysoki i barczysty. Iszrak
zauważyła, że dziewczyna szybko schowała pieniądze do sakiewki, którą ukryła pod
szatą, po czym wymieniła spojrzenia ze swoim towarzyszem. Ten stanął między nią
a oburzonym hazardzistą. Jak na kogoś pracującego na ulicy dziewczyna dziwnie
wystraszyła się tak niewielkiego kłopotu. Iszrak spodziewałaby się raczej, że ktoś taki
jest przyzwyczajony do awantur.
– To nie ma nic wspólnego z nami – szepnęła do Freize’a, kładąc mu rękę na
ramieniu. – I nie chcemy zwracać na siebie uwagi. Może już pójdziemy?
– Chcę odzyskać pieniądze! – wrzasnął mężczyzna, zarzucając połę peleryny na ramię
i zdejmując niebieskie rękawice, jakby sposobił się do bójki. – W tej chwili!
Wspólnik dziewczyny stanął obok niej, a ona pochyliła się, żeby wygładzić piasek.
– Zaczekaj – zwrócił się Freize do mężczyzny, nie zważając na słowa Iszrak. –
Postawiłeś pieniądze na kubek z tą ładną kulką?
– I to nie jeden raz!
– I nie zgadłeś?
– I to nie jeden raz!
– A jednak znowu postawiłeś pieniądze?
– Sześć razy.
– Sześć razy – powtórzył Freize z uznaniem. – Zatem mam dobrą radę dla kogoś tak
inteligentnego jak ty. Nie marnuj tu czasu, od razu idź na uniwersytet!
Mężczyzna, zupełnie zbity z tropu, zawahał się i na chwilę zapomniał o oburzeniu.
– Co? Dlaczego?
Wszyscy spojrzeli na Freize’a, ciekawi odpowiedzi. Wspólnik dziewczyny osłonił ją
opiekuńczo.
– Na uniwersytecie w Padwie przyjmują studentów, którzy uczą się całymi latami.
A tu, w jeden poranek, dopiero po sześciu próbach odkryłeś, że ręce tej panny są szybsze
od twojego oka. Widzisz, jak powoli przyszło ci stwierdzenie czegoś tak oczywistego?
Pomyśl, jak długo studiowałbyś w Padwie! Miałbyś zajęcie na całe życie. Zostałbyś
filozofem!
Znajomi mężczyzny ryknęli śmiechem, po czym klepiąc go po plecach i nazywając
filozofem, zabrali go z placu. Iszrak spojrzała za nimi, a następnie odwróciła się do
dziewczyny, która znowu rozstawiła kubki. Ta drobna sprzeczka przyciągnęła uwagę
przechodniów i tym razem więcej osób obstawiło wszystkie trzy kubki. Dziewczyna
musiała więc też niektórym wypłacić pieniądze. Wzięła srebrne monety i dwa złote
ćwierćnoble, a potem spakowała kubki i kulkę i zgarnęła biały piasek w szpary między
płytami, dając znak, że na dziś zakończyła występy.
– Dziękuję – rzuciła w przelocie do Freize’a, sznurując małą sakiewkę.
– A ja dziękuję za grę – odrzekł chłopak. – Dopiero przybyłem do miasta i przyjemnie
było zobaczyć ładną dziewczynę przy pracy. Jak się nazywasz, kochanie?
– Jacinta – odpowiedziała. – A to mój ojciec, Drago Nacari.
– Miło was poznać. – Freize zdjął kapelusz i uśmiechnął się do dziewczyny, która
wstała i oddała ojcu ciężką sakiewkę z pieniędzmi.
– Słyszeliście może o kapłanie, którego zwą ojcem Pietrem? – spytała Iszrak,
przywołując tym samym Freize’a do porządku.
Dziewczyna skinęła głową.
– Wszyscy go znają. Siedzi tam, na końcu mostu, ma mały pulpit i długą listę wielu,
bardzo wielu wziętych w niewolę ludzi. Biedacy! Przychodzi po sekście. Znajdziecie go
tutaj, gdy zegar wybije pierwszą. – Skłoniła się lekko i odeszła, a jej ojciec uchylił
kapelusza i podążył za nią.
Freize odprowadził ich wzrokiem.
– Chyba się zakochałem – powiedział.
– Moim zdaniem jesteś okrutnie niestały – oznajmiła Iszrak. – Przysięgałeś Izoldzie,
że będziesz jej służyć przez całe życie, domagałeś się ode mnie pocałunku, flirtowałeś
z żoną karczmarza w Piccolo, a teraz uganiasz się za dziewczyną, która nie wsławiła się
niczym innym prócz tego, że oskubała cię z pieniędzy.
– Ale jej ręce! – wykrzyknął Freize. – Jakie szybkie! Jakie zwinne! Pomyśl, jak
doskonale ugniatałyby ciasto. Musi robić fantastyczne zapiekanki.
Iszrak zachichotała, rozbawiona siłą płomiennego uczucia do zapiekanek.
– Zaczekamy na ojca Pietra?
Freize pokiwał głową i rozejrzał się dokoła.
– A tymczasem możemy wymienić parę monet. Zabrałem garść z funduszy od
zwierzchnika Luki. Luca ma tutaj zbadać ich pochodzenie. Rozkazano mu zgłębić sprawę
złotych nobli. Spytamy tego tam, czy posiada tę walutę?
Podeszli do długiego stołu na kozłach. Za nim, na rzędzie stołków, siedzieli
właściciele kantorów. Każdy trzymał małą tabliczkę i nieustannie zapisywał na niej cenę
monet, jakie miał do zaoferowania. Jeden z nich cieszył się największym wzięciem – do
niego klienci czekali w kolejce. Na oczach Freize’a i Iszrak mężczyzna starł napis na
tabliczce i nakreślił nowy:
Dwa weneckie dukaty za jednego złotego nobla angielskiego.
Iszrak trąciła Freize’a.
– On ma noble – powiedziała cicho. – To lichwiarz. Ma angielskie złote noble, i to za
Philippa Gregory Złoto głupców
RAWENNA, WIOSNA 1454 Piątka jeźdźców zatrzymała się przed potężną zamkniętą bramą Rawenny. Płatki śniegu wirowały wokół nich, gdy skuleni czekali, aż służący Freize załomocze pałką w drewniane skrzydło i krzyknie: – Otwierać! – Pamiętaj, co masz powiedzieć – napomniał go Luca. Rozległ się zgrzyt wolno odciąganej zasuwy. – Aczkolwiek z natury jestem prawdomówny, potrafię czasami skłamać, gdy wymaga tego sytuacja – odparł Freize z dumą. Brat Piotr pokręcił głową z ubolewaniem, że przyszło mu polegać na pomocy łgarza. Brama tkwiła w wielkim murze otaczającym stare miasto. Umocnienia dopiero co odbudowano; miasto niedawno zostało zajęte przez zwycięskich wenecjan, którzy w całej okolicy zaprowadzili swoją wyjątkową formę rządów – republikę – zasilaną złotem pozyskiwanym dzięki handlowi. Drewniane podwoje rozchyliły się powoli i strażnik w jaskrawych barwach zwycięzców zaprezentował broń, czekając, aż podróżni poproszą o pozwolenie na wjazd. Freize, ze źle skrywanym zadowoleniem, wyrecytował przygotowane kłamstwa. – Oto mój pan – powiedział, wskazując Lucę. – Młody i bogaty arystokrata z zachodnich Włoch. A to jego brat, ksiądz. – Wskazał brata Piotra, który rzeczywiście był duchownym, ale służył Luce jako skryba. Obaj poznali się na początku wyprawy. – Jego siostrą jest ta nadobna młoda dama. – Skłonił się pięknej dziewczynie, pani Izoldzie z Lucretili, w żaden sposób niespokrewnionej z przystojnym młodzieńcem, a podróżującej z nim dla własnego bezpieczeństwa. – A to smagłe dziewczę to jej towarzyszka podróży. – Tu Freize najmniej oddalił się od prawdy, bo Iszrak była od dzieciństwa przyjaciółką Izoldy i nie odstępowała jej na krok, a teraz obie znajdowały się na wygnaniu i szukały sposobu, by wrócić do domu. – Natomiast ja jestem… – Służącym? – wpadł mu w słowo strażnik. – Totumfackim – oznajmił dobitnie Freize, wymawiając to słowo starannie i z dumą. – Jestem ich totumfackim. – Dokąd się udajecie? – spytał mężczyzna, wyciągając rękę po ich listy uwierzytelniające. Freize bez mrugnięcia okiem wyjął dokument z pieczęcią zwierzchnika tajnego papieskiego zakonu, potwierdzający bajeczkę o bogatej rodzinie w podróży. – Do Wenecji – wyjaśnił. – A potem do domu, jeśli Bóg pozwoli – dodał nabożnie. – Cel podróży? – Handel. Mój młody pan interesuje się transportem towarów i złotem. Strażnik uniósł brwi i głośno wydał rozkaz swoim ludziom za murami. Wielka brama otworzyła się szerzej, a strażnik odstąpił z szacunkiem na bok, kłaniając się nisko podróżnym, którzy dostojnie wjechali do miasta. – Dlaczego rozpowiadamy te kłamstwa już tutaj? – spytała bardzo cicho Iszrak jadąca z tyłu, jak na służącą przystało. – Dlaczego nie dopiero w Wenecji? – Wtedy byłoby za późno – odszepnął Freize. – Jeśli Luca ma uchodzić za młodego kupca, ktoś mógłby zagadnąć go o podróż. Ktoś może nas zobaczyć w tutejszej karczmie.
Będziemy powtarzać, że przyjechaliśmy z Rawenny. Jeśli ktokolwiek zada sobie trud, by rozpytać o nas, tutaj powiedzą mu, iż rzeczywiście jesteśmy bogatą rodziną. Mam nadzieję, że nikt nie okaże się na tyle skrupulatny, by prześledzić całą naszą drogę z Pescary. – Jeśli jednak to zrobią, to dowiedzą się nie tylko o Pescarze, ale też o wiosce Piccolo i o tym, że Luca jest inkwizytorem pracującym z rozkazu samego papieża, ty jesteś jego przyjacielem, a brat Piotr skrybą, natomiast Izoldy nie łączą z wami żadne więzy krwi i jesteśmy obcymi wam kobietami zmierzającymi do krewnego Izoldy. Freize zmarszczył brwi. – Gdybyśmy wiedzieli, że zwierzchnik Luki zechce, byśmy podróżowali w przebraniu, wyruszylibyśmy w nowych strojach, rozrzucając pieniądze na prawo i lewo. Ale ponieważ raczył nas powiadomić o tym dopiero w Piccolo, musieliśmy zaryzykować. Kupię nam tu jakieś eleganckie, drogie peleryny i kapelusze, a resztę garderoby trzeba będzie nabyć w Wenecji. Strażnik wskazał im drogę do najlepszej gospody w mieście. Znaleźli ją bez trudu – duży budynek pod murami wielkiego zamku, na niewysokim wzgórzu nad placem targowym. Freize zeskoczył z konia i otworzył drzwi, wzywając głośno służących, by pomogli jego panu. Potem wrócił i przytrzymał konie, a Luca, pani Izolda i brat Piotr wkroczyli dumnie do gospody i zamówili dwie sypialnie i prywatną jadalnię, jak przystało osobom ich stanu. Freize pomógł Iszrak zsiąść z konia. Dziewczyna poszła szybko za swoją panią, a chłopak zaprowadził konie i jucznego osła do stajni. Kiedy dziewczęta rozpakowywały bagaże, z zewnątrz dobiegło bicie kościelnych dzwonów wzywających wiernych na nieszpory. Spłoszone hałasem ptaki zerwały się z licznych dzwonnic i wzbiły się pod niebo. Izolda podeszła do okna, starła szron z szybek i spojrzała w dół. Brat Piotr i Luca szli do kościoła wśród wirujących płatków śniegu. – A ty nie idziesz? – spytała ze zdziwieniem Iszrak, ponieważ jej przyjaciółka odznaczała się wielką pobożnością. – Pójdę jutro rano. Dziś nie mogłabym się skupić. Iszrak nie musiała pytać, dlaczego Izolda jest taka rozkojarzona; świadczyło o tym jej spojrzenie podążające tęsknie za młodzieńcem, który oddalał się brukowaną ulicą. Kiedy mężczyźni wrócili z mszy, wszyscy udali się na kolację do prywatnej jadalni. Freize przynosił dania z kuchni. Gdy na stole znalazły się już wszystkie potrawy – placek, pitadine, czyli rodzaj naleśnika z pikantnym farszem, dziczyzna, pieczona szynka, kurczak i wety – stanął przy drzwiach niczym wcielenie przykładnego sługi. – Freize, zjedz z nami – poprosił Luca. – Mam odgrywać waszego totumfackiego – zaoponował Freize, rozkoszując się dostojnym brzmieniem tego słowa – czyli zaufanego sługę. – Nikt nas nie widzi – zauważyła Izolda. – I czuję się dziwnie, kiedy nie siadasz przy stole. Lubię jadać w twoim towarzystwie. Freize nie dał się dwa razy prosić. Usiadł, wziął talerz i nałożył sobie solidną porcję jedzenia. – Poza tym w ten sposób zjesz dwa posiłki – dodała Iszrak z uśmieszkiem. – Jeden teraz, drugi w kuchni.
– Człowiek, który pracuje fizycznie, musi mieć siłę – rzucił wesoło Freize, smarując masłem pajdę chleba, w którą zaraz łapczywie zatopił białe zęby. – Jaka jest Rawenna? – Stara – powiedział Luca. – Przynajmniej ta część, którą zdążyłem obejrzeć. Wspaniałe miasto z cudownymi kościołami, w niektórych miejscach równie piękne jak Rzym. Jutro przed wyjazdem chcę zobaczyć grobowiec Galli Placydii. – Czyj? – spytała Izolda. – Sławnej damy z czasów starożytnych. Opowiadał mi o nim ksiądz z kościoła, do którego poszliśmy. Mówił, że ma bardzo piękne wnętrze, z mozaikami od podłogi do sufitu. – Chciałabym go zobaczyć! – zawołała Iszrak, a potem zarumieniła się na myśl, że Izolda będzie ją podejrzewać o narzucanie się Luce. Widząc zakłopotanie przyjaciółki, Izolda także oblała się rumieńcem i czym prędzej zawołała: – Oczywiście, że musisz go zobaczyć! Idź z Lucą, a ja spakuję nasze bagaże. Pójdźcie z samego rana. Brat Piotr powiódł wzrokiem od jednej zaczerwienionej dziewczyny do drugiej, jakby uważał je za istoty z innego świata. – Na miłość boską, co tu się znowu wyprawia? – spytał ze zmęczeniem. – Jeśli masz uchodzić za moją siostrę, a Iszrak za twoją służącą, to obie powinnyście odwiedzić grobowiec – odezwał się Luca, całkiem nieświadomy ich skrępowania. – A Iszrak powinna być z tobą, gdy spacerujesz po obcym mieście. Musisz mieć zawsze przy sobie damę do towarzystwa. – Poza tym nie możemy zapuszczać się na koniec chrześcijańskiego świata, kiedy tak się zachowujecie – dodał łagodnie Freize. – Co? O co chodzi? – Luca przyjrzał się uważniej dziewczętom, wreszcie dostrzegając ich zmieszanie. – Co się stało? Zapadła niezręczna cisza. – Posprzeczałyśmy się – wyjaśniła z zakłopotaniem Izolda. – Przed wyjazdem z Piccolo. Z mojej winy. – Wy się kłócicie? – zdziwił się Luca. – Nigdy nie widziałem, żebyście się kłóciły. O co poszło? Freize, który wiedział, że dziewczęta pokłóciły się o Lucę, przyszedł im z pomocą. – Takie już są te pannice – rzucił w przestrzeń. – Często irytują się o to czy o tamto. Łatwo wybuchają. Są jak osiołki. Uważają, że wiedzą, o co im chodzi, choć to nieprawda. – Nie bądź śmieszny! – prychnęła z rozdrażnieniem Iszrak. Spojrzała na Izoldę. – Chcę, żeby między nami było znowu tak jak dawniej. Wszystko się ułoży. – Przepraszam – powiedziała Izolda ze spuszczonymi oczami. – Bardzo się myliłam. – Zatem wszystko w porządku – orzekł Freize z zadowoleniem człowieka, który znalazł dyplomatyczne rozwiązanie trudnego problemu. – Cieszę się, że to załatwiłem. Nie musicie dziękować. – Lepiej pomódlcie się o cierpliwość – wycedził brat Piotr przez zęby. – Bóg mi świadkiem, że ja bardzo jej potrzebuję. Wstał od stołu i dostojnie wyszedł z pokoju. Gdy drzwi się za nim zamknęły, czworo młodych ludzi uśmiechnęło się do siebie markotnie. – Ale o co poszło? – spytał Luca.
Freize pokręcił głową. – Lepiej dać im spokój – rzucił. – Tak jak osiołkowi, gdy wreszcie się uspokoi. – W każdym razie już po wszystkim – rzekła Izolda – i my także powinniśmy się udać na spoczynek. Wstała, a Luca otworzył przed nią drzwi i wyszedł za nią na korytarz. – Jesteś na mnie zła o coś? – spytał cicho. Pokręciła głową. – Byłam niesprawiedliwa wobec Iszrak. Powiedziała, że kiedy cierpiałeś, wzięła cię w ramiona, a ja rozgniewałam się na nią. – Dlaczego? – spytał z łomoczącym sercem, choć miał nadzieję, że odgadł już jej odpowiedź. Uniosła twarz i spojrzała mu prosto w oczy. – Niestety, byłam zazdrosna – powiedziała bez ogródek. Uśmiechnęła się ze smutkiem. – Głupio zazdrosna. – O to, że Iszrak mnie objęła? – szepnął bardzo cicho. – Tak. – Bo my nigdy się nie obejmowaliśmy? – Nie możemy – zauważyła rozsądnie. – Ty masz wstąpić do zakonu, ja jestem damą. Nie mogę całować wszystkich na prawo i lewo. Iszrak to co innego. Ona może robić, co chce. Luca podszedł bliżej. – Ale chcesz, żebym cię objął? – szepnął, dotykając ustami jej włosów, tak że poczuła ciepło jego oddechu. Nie odpowiedziała, tylko skłoniła ku niemu głowę. Bardzo delikatnie, bardzo ostrożnie, jakby bał się, że ją spłoszy, otoczył jedną ręką jej smukłą talię, a drugą ramiona i przyciągnął ją do siebie. Izolda oparła mu głowę na piersi i zamknęła oczy, rozkoszując się bliskością sprężystego ciała Luki i siłą jego ramion. – Powiedziała ci, że pocałowałem ją w czoło? – szepnął jej do ucha, zachwycony jej bliskością i zapachem wody różanej otaczającym tę dziewczynę, której pragnął od chwili, kiedy ją poznał. Podniosła głowę. – Tak. – Czy o to także byłaś zazdrosna? W jego oczach zapaliła się figlarna iskierka. Izolda zauważyła to i uśmiechnęła się do niego. – Czy mam cię pocałować tak, jak pocałowałem ją? Czy wtedy będzie dobrze? W odpowiedzi zamknęła oczy i uniosła ku niemu twarz. Luca chciał pocałować jej ciepłe usta, ale zgodnie z umową musnął wargami jej czoło. Poczuł, jak Izolda zachwiała się lekko w jego ramionach, jakby także pragnęła czegoś więcej. Po chwili otworzyła ciemnobłękitne oczy. – Mam cię pocałować w usta? – spytał Luca. Posunął się za daleko. Izolda drgnęła i odchyliła się na tyle, żeby spojrzeć w jego uśmiechniętą twarz. – Nie sądzę – odparła, ale zadając kłam własnym słowom, nadal go obejmowała, nie pozwalając mu się oddalić. Powoli nachylił się ku niej. Przymknęła oczy i zastygła w oczekiwaniu. Drzwi za ich
plecami otworzyły się i na korytarz wyszedł Freize z pustymi talerzami. Zobaczywszy ich, przystanął zdumiony. – Przepraszam – rzucił wesoło i ruszył do kuchni. Luca gwałtownie puścił Izoldę, która przyłożyła dłonie do rozpalonych policzków. – Powinnam iść spać – odezwała się cicho. – Wybacz. – Ale nie jesteś już zła na Iszrak ani zirytowana? Zwróciła się w stronę schodów, ale widział, że się śmieje. – Zrobiłam jej karczemną awanturę – wyznała. – Oskarżyłam ją o rozwiązłość, bo pozwoliła ci się pocałować. A tu proszę, co sama zrobiłam. – Ona ci wybaczy – odrzekł. – I znowu będziesz szczęśliwa. Izolda spojrzała na niego i uśmiechnęła się promiennie. Świetliste piękno jej twarzy zaparło mu dech w piersiach. – Już jestem – powiedziała. – Chyba nigdy nie byłam szczęśliwsza. Rano, gdy Freize kupił im nowe piękne peleryny i kapelusze, w których mieli odbyć morską podróż do Wenecji, brat Piotr i Luca, udający braci kupców, a także Izolda z Iszrak, jako ich siostra z damą do towarzystwa, udali się na przechadzkę po Rawennie. Było to małe miasto otoczone zwartym pierścieniem murów, z wielkim zamkiem górującym nad dachami nędznych domów stłoczonych pod zamkowym wzgórzem. Było pogodnie i słonecznie. Poranny szron topniał na czerwonych dachówkach. Na tle błękitnego nieba rysowały się wysokie dzwonnice ogromnych kościołów, które spotykało się niemal co krok. Na nabrzeżu płytkiego kanału, sięgającego w sam środek miasta, znajdowało się targowisko. Niegdyś miasto to było stolicą starożytnego królestwa i krzyżowały się tutaj szerokie brukowane trakty wiodące na wszystkie strony świata. Dziewczęta zatrzymały się przed wielkim, strzelistym kościołem, z podziwem przyglądając się różowym cegłom, z których go zbudowano. – Kościół przyciąga uwagę, ale grobowiec, który chcę zobaczyć, znajduje się tam – powiedział Luca i ruszył w stronę skromnego, małego budyneczku z boku. – Taka szopa? – Izolda musiała się pochylić, żeby wejść przez niskie drzwi. Iszrak podążyła za nią, na końcu wkroczył brat Piotr. Budynek – małe mauzoleum – był zbudowany na planie krzyża. Przez chwilę wszyscy czworo stali w wejściu. Izolda przeżegnała się i uklękła, a Luca aż krzyknął na widok eksplozji kolorów we wnętrzu tego niepozornego budynku. Wszystko w tym pomieszczeniu o sklepionym suficie lśniło jak świeżo pomalowane: ściany, posadzka, nawet sklepienie pyszniły się barwnymi mozaikami. Izolda rozglądała się dokoła w zdumieniu i zachwycie. Iszrak nie mogła oderwać oczu od stropu – głębokiego morza błękitu z setkami złotych gwiazdek. Wyglądał jak jedwabny szal rozwieszony nad ich głowami i spływający na łuki z czterech stron. – Jakie to piękne! – zawołała Iszrak, myśląc, jak bardzo to przypomina bogate zdobienia ze świata arabskiego. – Co to? Prywatna kaplica? – To nie kaplica, lecz mauzoleum – wyjaśnił brat Piotr. – Setki lat temu kazała je wybudować wielka chrześcijańska dama jako grobowiec dla siebie. – Patrzcie! – Izolda odwróciła się w stronę drzwi. Rozległa mozaika nad wejściem przedstawiała utrzymaną w ciepłych barwach scenę z opartym na lasce Dobrym Pasterzem ze złotą aureolą nad głową, w otoczeniu owiec. – Jak mogli zrobić coś takiego
setki lat temu? Ta czułość, która emanuje z obrazu… Widzicie, jak on dotyka owiec? – A oto przypowieść o chrześcijaninie, który poświęcił życie za Słowo Boże – powiedział brat Piotr nabożnie, wskazując przeciwległą ścianę, na której ukazano człowieka z krzyżem na ramieniu i otwartą księgą w ręce, zbliżającego się do płomieni. – Widzisz święte księgi w bibliotece? – Widzę – powiedziała Iszrak łagodnie. W tym cudownym, świętym miejscu nie chciała drwić z dewocji zakonnika ani wyrażać swojego sceptycyzmu. Wychowała się w chrześcijańskim domu ojca Izoldy, pana Lucretili, ale matka nauczyła ją czytać Koran. Wykształcenie, które otrzymała później, skłoniło ją do analizowania wszystkiego, choć i tak zawsze lubiła raczej pytać, niż przyjmować cokolwiek na wiarę. Rozejrzała się po lśniącym wnętrzu. Jej uwagę przykuła plama kolorów na białych płytkach mozaiki. Jedna z szybek w oknach mauzoleum była pęknięta. Poranne słońce, lśniące na rysie, rzuciło barwne promienie na białe kafelki i biały zawój Iszrak. – Patrz. – Dziewczyna trąciła Izoldę. – Nawet słońce jest tu kolorowe. Luca usłyszał to i spojrzał na wspaniałą feerię barw. Tęcza, otaczająca głowę Iszrak, wyraźnie go zafascynowała. – Daj mi swój zawój – poprosił nagle. Bez słowa, nie odwracając wzroku od jego twarzy, rozwinęła zawój i ciemne, gęste włosy opadły jej na ramiona. Luca podał jej jeden koniec tkaniny, a sam trzymał drugi. Rozpostarli materiał tak, żeby padło na niego światło. Kolory tęczy natychmiast rozbłysły na białym jedwabiu. Razem, jakby w dziwnym tańcu, podeszli do okna i stwierdzili, że barwy się rozmywają i tracą intensywność; potem znowu się cofnęli, a kolorowe pasy stały się węższe i nabrały ostrości. – Wygląda na to, że pęknięte szkło nadaje światłu słonecznemu wiele barw – zauważył z namysłem Luca. Spojrzał na mozaikę, na którą wcześniej patrzył. – Zobacz, na mozaice także jest tęcza. – Ściana, pod którą stał, była aż do sklepienia ozdobiona wzorem we wszystkich barwach tęczy. Luca powiódł wzrokiem od zawoju Iszrak do tęczowej mozaiki. – To te same kolory – powiedział. – Tysiąc lat temu odmalowali tęczę w tych samych barwach, ułożonych w tym samym porządku. – Co robicie? – spytała Izolda. – Na co patrzycie? – Wydaje się, że tęcza zawsze musi się składać z tych samych kolorów – wyjaśniła jej Iszrak, gdy Luca zbyt długo milczał. – Prawda? Czy kolory zawsze są takie jak na tej mozaice? Nie patrz na wzór, patrz na kolory! – Tak! – zawołał Luca. – To dziwne, że ludzie zauważyli to zjawisko tak wiele stuleci temu! Cudownie, że uwiecznili te barwy. – Zastanowił się. – Czy to znaczy, że każda tęcza jest taka sama? Od setek lat? A jeśli kawałek szkła może stworzyć tęczę tutaj, co sprawia, że pojawia się ona na niebie? Co maluje na nim te kolory? Nikt mu nie odpowiedział – nikt nie znał odpowiedzi. Nikt oprócz Luki nie zadałby takiego pytania. Wyrzucono go z klasztoru właśnie za zadawanie pytań bliskich herezji i choć Zakon Ciemności polecił mu zbadać wszystkie zagadki tego i innych światów, oczekiwano od niego, że będzie trzymać się zasad Kościoła. – Dlaczego to takie ważne? – spytała Izolda, widząc przejęte twarze przyjaciół. – Dlaczego ta sprawa was interesuje? Luca wzruszył ramionami i jakby oprzytomniał. – Ach, to tylko ciekawość – powiedział. – Podobnie jak nie znamy przyczyn wielkiej
fali w Piccolo czy powstawania grzmotów, nie wiemy także, co tworzy tęczę. Tak wielu rzeczy nie wiemy… A ponieważ nie potrafimy tego wyjaśnić, ludzie uważają dziwne zjawiska natury za dzieło czarownic, diabłów czy duchów. Ze strachu oskarżają sąsiadów, a do mnie należy odkrycie prawdy. Ale nie potrafię podać im prostego wyjaśnienia, bo go nie znam. Za to tutaj… twórcy tych mozaik znali kolory tęczy… więc może wiedzieli też, co je tworzy. – Ale dlaczego was to interesuje? – powtórzyła Izolda. – Czy to ważne, jakiego koloru był wczorajszy zachód słońca? – Tak – odezwała się niespodziewanie Iszrak. – To ważne. Bo świat jest pełen tajemniczych zjawisk i tylko zadając pytania, ucząc się i badając, możemy cokolwiek zrozumieć. – Nie ma tu nic do rozumienia, bo wszystko zostało już wyjaśnione – rozstrzygnął brat Piotr, wypowiadając się w imieniu Kościoła. – Bóg rzucił na niebo tęczę jako obietnicę daną człowiekowi po potopie. „Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną a ziemią. A gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się ten łuk na obłokach, wtedy wspomnę na moje przymierze”1 . – Zakonnik spojrzał z powagą na młode kobiety. – Nic więcej nie musicie wiedzieć. – Następnie popatrzył surowo na Lucę. – Jesteś inkwizytorem świętego zakonu – napomniał go. – Badanie spraw tego świata to twój obowiązek i twoja powinność. Ale strzeż się pytania o to, co nie dotyczy naszej misji. Nasz zwierzchnik i Ojciec Święty zlecili ci przeprowadzić dochodzenie w kwestii końca świata, lecz niektóre pytania to herezja. Niektórych spraw nie należy zgłębiać. Zapadła cisza. Luca zastanowił się nad słowami zakonnika. – Nie potrafię powstrzymać się od myślenia – powiedział cicho. – Może to Bóg dał mi tę ciekawość. – Nikt ci nie każe przestać myśleć – odparł brat Piotr, otwierając niskie drzwi mauzoleum. – Ale zatrudniając cię, mistrz powiedział wyraźnie, że masz myśleć w granicach nakreślonych przez Kościół. Niektóre sprawy są dla nas niewiadome, jak przemiana człowieka w wilkołaka czy przyczyna tamtej strasznej powodzi, i słusznie wniknąłeś w ich istotę. Lecz Bóg w swojej Świętej Księdze wyjawił nam znaczenie tęczy, więc w tej kwestii twoje rozmyślania nie są nam potrzebne. Luca schylił głowę, ale zerknął z ukosa na Iszrak. – Ja będę myśleć bez względu na to, czy wasz Kościół sobie tego życzy – oznajmiła dziewczyna. – Arabscy naukowcy także. Najwyraźniej wasi starożytni przodkowie również nie stronili od rozmyślań. A teraz arabscy naukowcy tłumaczą ich książki. – Ale my jesteśmy posłusznymi synami Kościoła – oświadczył brat Piotr. – A to, co myślisz ty, dziewczyna, w dodatku niewierna, nie ma znaczenia dla nikogo. Odwrócił się i wyszedł, a oni posłusznie podążyli za nim. Izolda przystanęła w progu. – Tak tu pięknie… – powiedziała. – Kolory mają taką soczystość, jakby fresk namalowano wczoraj. Luca wyszedł po krótkiej chwili, chowając coś do kieszeni spodni. – Co tam masz? – spytała Izolda szeptem. – Kawałek szkła – odrzekł. – Chcę zobaczyć, czy zdołamy stworzyć za jego pomocą tęczę w innym miejscu. Spojrzała na niego poważnie. – Ale czy tworzenie tęczy nie jest dziełem boskim? Tak jak powiedział brat Piotr?
– Jest naszym dziełem – wtrąciła się Iszrak. – Bo zjawiliśmy się na tym świecie, żeby go zrozumieć. I tak jak Luca chcę sprawdzić, czy można stworzyć tęczę. A jeśli jemu tego nie wolno, to ja spróbuję. Bo mój Bóg, w przeciwieństwie do waszego, nie zakazuje mi zadawania pytań. Freize czekał na nich w karczmie. Wsiedli na konie i przejechali kawałek drogi wzdłuż zamulonego kanału, do portu w Classe. Prom czekał na nich przy kamiennym nabrzeżu, inne statki i sławne weneckie galery kołysały się obok. – Starczy ci odwagi, żeby wejść na pokład? – zagadnęła żartobliwie Iszrak Freize’a, który nie postawił stopy na żadnym statku, odkąd porwała go straszliwa fala. – Jeśli mój Rufino da radę, to ja także – odparł. – A to koń rzadkiej odwagi i mądrości. Iszrak spojrzała z powątpiewaniem na duże srokate zwierzę, które nie wyglądało na szczególnie rozgarnięte. – Naprawdę? – Niech cię nie zwiodą pozory – doradził Freize. – Patrzysz na tego konia i widzisz wielkie niezdarne stworzenie, ale ja wiem, że ma w sobie odwagę i delikatne uczucia. – Delikatne uczucia? – powtórzyła Iszrak z uśmiechem. – Czyżby? – Podobnie jest ze mną. Patrzysz na mnie i widzisz przystojnego, stąpającego twardo po ziemi, prostego chłopaka. Jednak ukrywam w sobie głębię i zaskakujące talenty. – Doprawdy? – Doprawdy. A jeden z tych talentów pozwoli mi zaprowadzić pięć koni i osiołka po trapie. Możesz usiąść na nabrzeżu i podziwiać. – Dziękuję. – Iszrak usiadła na jednej z kamiennych ław wprawionych w mur nabrzeża. Freize przeprowadził zwierzęta drewnianym mostkiem z kei na statek. Konie były spłoszone, szarpały się i parskały, ale Freize nie tracił spokoju i przemawiał do nich kojąco. Iszrak nie pochlebiła jego próżności, bijąc mu brawo, ale pomyślała, że jest coś bardzo wzruszającego w tym, jak ten kanciasty młodzieniec i wielkie konie wymieniają spojrzenia, pieszczoty i ciche pomruki, prawie jakby ze sobą rozmawiali, aż zwierzęta uspokoiły się i poszły za nim do zagród na pokładzie. Tego dnia na promie nie było innych pasażerów, więc gdy zwierzęta zostały już bezpiecznie wprowadzone na pokład, czwórka podróżnych wzięła trochę chleba i dzbany cienkiego piwa i podążyła w ślad za Freize’em. Kapitan odbił od brzegu i postawił żagiel. Podróż do Wenecji pod porywisty, zimny wiatr zajęła im cały dzień i noc. Dziewczęta przespały się trochę w małej kajucie pod pokładem, ale o świcie wyszły i stanęły na dziobie obok mężczyzn ciepło opatulonych i czekających, aż niebo się rozjaśni. Uwagę Iszrak przykuł mały, smukły stateczek, który szybko sunął prosto na nich przez ciemne wody – czarna sylwetka na czarnych falach. – Kapitanie! – zawołała przez ramię do mężczyzny stojącego za sterem. – Widzisz tę galerę? Płynie wprost na nas! – Peter, rzuć żagiel! – ryknął kapitan do syna, który popędził do masztu, rozluźnił wanty i opuścił żagiel. – Czekaj, pomogę! – Freize podbiegł do niego. – Czemu tak na nas szarżuje? Dziewczęta, brat Piotr i Luca patrzyli, jak galera z wioślarzami, wiosłującymi w rytm uderzeń bębna, coraz bardziej się do nich zbliża.
– Galera powinna ustąpić miejsca statkowi żaglowemu – zauważył z niepokojem brat Piotr. – Co oni robią? Wygląda, jakby chcieli nas staranować! – To atak! – Luca nagle zrozumiał, co się dzieje. – Zaraz się zderzymy! Kim oni są? – Nie widzę flagi – rzucił brat Piotr, wytężając wzrok w ciemnościach. – Nie są oświetleni. Czyja to łódź? – Freize! – krzyknął Luca, odwracając się i chwytając bosak, jedyną dostępną broń. – Może dojść do abordażu! – Postawcie żagiel! – zawołał brat Piotr. – Nie zdołamy im uciec – odezwała się Iszrak. Galera z dobrze wyćwiczonymi wioślarzami była o wiele szybsza od ociężałego promu. Iszrak rozejrzała się, szukając broni lub kryjówki. Ale na ich małym statku znalazło się miejsce tylko na zagrody dla koni i małą kabinę pod pokładem. Freize stanął obok nich z pałką w ręku. Wyjął zza cholewy nóż i podał go Iszrak. Twarz miał zaciętą. – Czy to ten osmański dowódca po nas wraca? – spytał Lucę. – To nie osmańscy piraci – odparł ten, patrząc na wiosła rytmicznie zanurzające się w fale i napędzające galerę. – Statek jest zbyt mały. – Zatem komuś bardzo zależy na rozmowie z nami – powiedział markotnie Freize. – I wygląda na to, że nie unikniemy tej przyjemności. Powoli, gdy prom stanął i zanurzył się głębiej, galera zmieniła kurs i zatrzymała się tuż przy nich. Dwaj wioślarze wstali i natychmiast zarzucili bosaki, zaczepiając je o reling. Izolda z trudem oparła się pokusie, by je odrzucić. Wioślarze zaczęli wspinać się po linach. Luca i Izolda zebrali się na odwagę i spojrzeli na wioślarzy w dole, którzy nie byli przykuci łańcuchami, a także na mężczyznę stojącego na rufie. – Kim jesteście? Czego od nas chcecie? – spytał Luca. Dowódca dobył kordelasa. Zimne światło zalśniło na stalowym ostrzu. Spojrzał na nich chłodno. – Pan Lucretili rozkazał mi przejąć pieczę nad tą kobietą – oznajmił, wskazując Izoldę. – To jego zbiegła siostra, którą mam odstawić do domu. – Twój brat! – syknęła Iszrak kątem ust. – Nie jestem nią – odparła spokojnie Izolda, przybierając mocny akcent kobiety z południa Włoch. – Nie wiem, o kim mówicie. Mężczyzna zmrużył oczy. – Podążaliśmy twoim śladem, pani. Z klasztoru, gdzie twój brat powierzył cię opiece dobrych siostrzyczek, do wioski rybackiej, gdzie zetknęłaś się z tymi sługami bożymi, aż po te wody. Byłaś oskarżona o czary… – I uniewinniona! – przerwał mu Luca. – Jestem inkwizytorem i sam papież polecił mi odkryć przyczyny dziwnych wydarzeń i zbadać oznaki nadchodzącego końca świata. Przesłuchałem tę kobietę i wysłałem raport zwierzchnikowi mojego zakonu. Oczyściłem ją z zarzutów. Nie poszukuje jej ani prawo, ani Kościół. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Może być niewinna, ale nie przestała być siostrą pana Lucretili – oznajmił sucho. – Nadal znajduje się w jego władzy. Jeśli on chce jej powrotu, nikt nie może mu odmówić praw do niej. – Czego od niej chce? – spytała Iszrak, stając obok nich przy relingu. – Tak szybko
pozbył się jej z domu po śmierci ojca i oskarżył ją o zbrodnię, za którą spłonęłaby na stosie. Dlaczego teraz chce ją odzyskać? – Ciebie też, niewolnico – oznajmił mężczyzna. – Mam zabrać także ciebie. – Zwrócił się do Luki. – Musisz mi ją wydać, bo to zbiegła niewolnica, która należy do pana Lucretili. Również ta dama ma zostać wydana w moje ręce, bo jest siostrą pana Lucretili i jego własnością, tak jak jest nią krzesło czy koń. – Jestem wolną kobietą – warknęła wrogo Iszrak. – Podobnie jak ona. Mężczyzna wzruszył ramionami, jakby jej słowa nie miały żadnego znaczenia. – Jesteś niewierną, a ona jest jego siostrą. Należała do ojca, a po jego śmierci należy do brata. Odziedziczył ją, tak jak trzodę i pola. Jest jego własnością. Jeśli sprzeciwisz się jej powrotowi – rzekł do brata Piotra – ukradniesz własność pana Lucretili, jego niewolnicę i siostrę, a ja oskarżę cię o kradzież. Jeśli je tu zatrzymasz, będziesz winny porwania. Freize westchnął. – Trudna sytuacja – zauważył, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Bo wiecie, prawo jest po jego stronie. Kobieta należy do swojego ojca, brata czy męża. – Nie należę już do mojego brata – oznajmiła nagle Izolda. Chwyciła Lucę pod ramię. – Wzięliśmy ślub. Teraz ten człowiek sprawuje nade mną pieczę. Mężczyzna przyjrzał się jej zdeterminowanej twarzy, a potem zaciskającemu zęby Luce. – Naprawdę? Czy to prawda, inkwizytorze? – Tak – potwierdził Luca krótko. – Przecież jesteś duchownym! Masz zbadać oznaki końca świata i powiadomić o wynikach dochodzeń swój zakon. – Złamałem śluby zakonne i pojąłem tę kobietę za żonę. Brat Piotr jakby się zakrztusił, ale nie odezwał się ani słowem. – Małżeństwo jest skonsumowane? – Tak – powiedział Luca, chwytając Izoldę za rękę. Zapadła chwila ciszy. Mężczyzna z niedowierzaniem pokręcił głową. – Obcowaliście ze sobą? Wziąłeś ją z pożądaniem, miałeś ją pod sobą, krzyczała z rozkoszy? Całowaliście się, pieściłeś jej piersi? Trzymałeś ją wpół, a ona przyjęła cię w siebie? Izolda zapłonęła rumieńcem wstydu. Iszrak posłała mężczyźnie nienawistne spojrzenie. – Tak – odparł Luca bez wahania. – Zrobiliśmy to wszystko. – Pocałuj ją. – Nie możesz… – zaczęła Izolda, ale Luca odwrócił się do niej, wziął ją pod brodę i pocałował powoli i głęboko, jakby nie potrafił przerwać pocałunku. Izolda pomimo zawstydzenia odchyliła głowę, objęła go, położyła rękę na jego karku, wsunęła palce w jego włosy. Luca podniósł głowę. – Proszę – odezwał się nieco zduszonym głosem, gdy w końcu puścił dziewczynę. – Jak widzisz, nie wahałem się pocałować mojej wybranki. Jesteśmy małżeństwem. Jej brat stracił do niej prawo. Izolda należy do mnie. Freize poważnie skinął głową. – Żona musi iść za mężem. On ma do niej większe prawa.
Brat Piotr słuchał ze zgrozą tych straszliwych kłamstw, ale nadal się nie odzywał. Mężczyzna spojrzał na niego. – Czy mam w to uwierzyć? A ty, kapłanie? Powiesz mi, że poślubiłeś tę drugą? Pocałujesz ją, żeby to udowodnić? – Nie – odparł krótko brat Piotr. – Dotrzymuję ślubów. – Czy ci dwoje naprawdę są małżeństwem? W oczach Boga? Brat Piotr otworzył usta. Przytrzymał się relingu, bo mała fala zakołysała promem. – Jesteś ich świadkiem przed obliczem Pana – przypomniał mu mężczyzna. – Zaklinam cię w Jego imię, powiedz mi prawdę. Zakonnik przełknął ślinę. – Pamiętaj o swoich ślubach – dodał przybysz. – Bóg patrzy na ciebie. Mów prawdę. Brat Piotr spojrzał na Izoldę, która nadal obejmowała Lucę w pasie. – Przepraszam – powiedział cicho. – Bardzo przepraszam. Ale nie mogę skłamać. Nie mogę. Dziewczyna skinęła głową. – Rozumiem – szepnęła i odsunęła się od Luki. – On nie musi nic mówić – odezwała się Iszrak. – Ja jestem świadkiem. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Twoje słowo się nie liczy. Jesteś niewierną, niewolnicą i kobietą. Twoje słowa są jak głos ptaka o poranku. Za głośne i pozbawione znaczenia. – Znowu odwrócił się do Luki. – Wyślij obie kobiety na mój statek, bo dam rozkaz do abordażu i odbijemy je siłą. Luca popatrzył na galerę obsadzoną przez około dwunastu uzbrojonych po zęby mężczyzn. Zerknął na Freize’a, który ze stoickim spokojem uniósł pałkę. Wyglądało na to, że mogą walczyć, ale przeciwnik był o wiele liczniejszy. Nie mieli żadnych szans. Mężczyzna spojrzał na kapitana promu, który ponuro przysłuchiwał się wymianie zdań. – Przewozisz skradziony towar. Te dwie kobiety należą do pana Lucretili. Jeśli będę musiał, odbiję je siłą. Możemy uszkodzić twój statek, twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Wydaj nam je, a nikt nie ucierpi. – Przyjąłem je w dobrej wierze – odkrzyknął kapitan. – Jeśli są twoje, możesz je zabrać. Nie odpowiadam za nie. – Nie ma sensu walczyć – szepnęła Izolda do Luki. – To beznadziejne. Nic nie rób. Oddam się w jego ręce. – I nie pozwalając Luce dojść do głosu, krzyknęła do przybysza: – Dajesz słowo, że zawieziesz nas bezpiecznie do mojego brata? Ten przytaknął. – Mam rozkaz nie robić wam krzywdy. Izolda skinęła głową. Podjęła decyzję. – Weź nasze rzeczy – rzuciła przez ramię do Iszrak. Dziewczyna szybko zeszła do kajuty i po chwili wyłoniła się, niosąc dwie sakwy. Nóż Freize’a zatknęła za pasek, ukrywszy go w fałdach sukni. – Co ze mną będzie? – spytała Izolda. Skinęła na Iszrak i podeszła na dziób statku. Dowódca dał znak Luce i Freize’owi, żeby przyciągnęli jego galerę do burty promu, by młode kobiety mogły przejść przez reling prosto na pokład. – Twój brat sądzi, że chcesz prosić hrabiego Wołoszczyzny o pomoc. Podejrzewa, że próbowałabyś zbrojnie przejąć rodową posiadłość. Dlatego wyda cię za francuskiego hrabiego, który wywiezie cię daleko do swojego zamku.
– A co ze mną? – spytała Iszrak, gdy Luca, Freize i brat Piotr rzucili kotwiczki z linami i przyciągnęli galerę do dziobu promu. – Ciebie mam sprzedać Osmanom w Wenecji – oznajmił mężczyzna. – Niestety. Takie dostałem rozkazy. Luca, którego rodziców porwano na osmańską galerę, gdy był jeszcze dzieckiem, pobladł i chwycił się relingu, żeby nie upaść. – Nie możemy na to pozwolić – powiedział cicho do Freize’a. – Ja nie mogę na to pozwolić. Nie możemy do tego dopuścić. Ale Freize patrzył na Izoldę, która nagle zatrzymała się, słysząc, że Iszrak nie będzie jej towarzyszyć. – Nie. Iszrak idzie ze mną – oświadczyła. – Nigdy się nie rozdzielamy. Mężczyzna pokręcił głową. – Mój pan wyraził się jasno. Mam ją sprzedać Osmanom. – Bądź gotów – szepnął Freize do Luki. – Ona na to nie pójdzie. Izolda dotarła na dziób statku i przystanęła. U jej stóp leżał toporek, który trzymano tu na wypadek, gdyby maszt złamał się podczas burzy albo sieci rybackie zaczepiły o coś na dnie. Nawet nie patrząc na niego, wstąpiła na mocno zasupłaną linę kotwiczną i spojrzała na mężczyznę, który po nią przybył. – Mam pieniądze – odezwała się błagalnie. – Przebiję cenę, którą zaproponował ci mój brat, a ty wróć do niego i powiedz, że nie mogłeś nas znaleźć. Twoim ludziom też zapłacę. Mężczyzna rozłożył ręce. – Pani, jestem wiernym sługą twojego brata. Obiecałem, że cię do niego przywiozę, a ją sprzedam. Zejdź, bo przyjdę po was, a wtedy twoi przyjaciele na pewno ucierpią. Zagryzła wargę. – Proszę, weź mnie, ale moją przyjaciółkę zostaw w spokoju. Powiedz memu bratu, że jej nie znalazłeś. Mężczyzna pokręcił głową. – Chodźcie tu – rzucił ostro. – Obie. Natychmiast. – Nie chcę walki – powiedziała z desperacją. – Nie chcę, żeby przeze mnie ktoś został ranny. – Zatem chodź, bo sprowadzimy was tak czy inaczej. Mam rozkaz przywieźć was żywe lub martwe. Freize zauważył, że dziewczyna prostuje się, jakby podjęła decyzję, ale rzekła tylko: – Dobrze. Najpierw rzucę moje rzeczy. Dowódca skinął głową, chwycił linę kotwiczną i przyciągnął galerę do kołyszącego się lekko promu. Izolda wychyliła się, trzymając ciężkie sakwy. – Podpłyń bliżej – powiedziała. – Nie chcę, żeby moje rzeczy wpadły do wody. Mężczyzna roześmiał się, rozbawiony zaborczą naturą kobiet, tak głupich, że w chwili porwania martwią się o sukienki. Przyciągnął galerę jeszcze bliżej. Kiedy znalazła się dokładnie pod dziobem promu, Izolda rzuciła mężczyźnie sakwy. Złapał je i zatoczył się do tyłu pod ich ciężarem, a ona błyskawicznie chwyciła toporek i kilkoma szybkimi, gorączkowymi uderzeniami przecięła linę ciężkiej kotwicy na burcie promu. Kute, potwornie ciężkie żelazo runęło w dół i przebiło cienki drewniany pokład galery, robiąc w nim ogromną dziurę i roztrzaskując burty. Iszrak przyskoczyła do przyjaciółki i rzuciła nożem prosto w twarz mężczyzny,
trafiając go w usta. Bluznęła krew. Luca, Freize i brat Piotr chwycili bosaki i cisnęli nimi w głowy wioślarzy. Woda wdarła się na pokład galery. – Stawiaj żagiel! – ryknął Luca, ale kapitan i jego syn już to zrobili. Materiał wydął się, załopotał i znowu się wydął. Prom zaczął się oddalać od tonącej galery. Niektórzy wioślarze szamotali się w wodzie, krzycząc o pomoc. – Zawróćmy! – zawołała Izolda. – Nie możemy ich zostawić na pewną śmierć. – Możemy – warknęła Iszrak. – Oni by nas zabili. Na dziobie promu leżały deski. Izolda podbiegła do nich i zaczęła je ciągnąć. Freize pomógł jej, podniósł deski na reling i zrzucił na wodę, by służyły jako tratwy ratunkowe. – Ktoś ich weźmie na pokład – zapewnił dziewczynę. – Na tych wodach roi się od statków, a wkrótce zrobi się jasno. Izolda miała oczy pełne łez. Pobladła z przerażenia. – Ten człowiek… miał… nóż w ustach! – Sprzedałby mnie w niewolę! – krzyknęła wściekle Iszrak. – Chciał cię zabrać do brata! – Mogłaś go zabić! – I co z tego? Nic mnie to nie obchodzi! Jesteś głupia, że się o niego martwisz. Izolda, dygocząc, odwróciła się do brata Piotra. – Przecież zabić człowieka to grzech, bez względu na okoliczności, prawda? – Tak – przyznał. – Ale Iszrak się broniła… – Nic mnie to nie obchodzi! – powtórzyła Iszrak. – Chyba oszalałaś, że w ogóle zaprzątasz nim sobie głowę. To wróg. Chciał cię zabrać do brata, a mnie sprzedać. Zabiłby nas obie. To jasne, że się broniłam. Ale gdybym chciała go zabić, wbiłabym mu nóż w oko i straciłby życie, a nie zęby. Izolda obejrzała się za siebie. Część wioślarzy wpełzła na wrak galery. Dowódca, z zakrwawioną twarzą, uczepił się desek, które wraz z Freize’em rzuciła na wodę. – Najważniejsze jest to, że uratowałaś siebie i Iszrak – powiedział Luca. – A oni będą musieli zameldować o wszystkim twojemu bratu, więc przez jakiś czas nic ci nie będzie groziło. Iszrak zachowała się wspaniale, podobnie jak ty. Nie miej skrupułów, że okazałaś odwagę. Ocaliłaś nas wszystkich. Izolda roześmiała się niepewnie. – Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy! Iszrak uścisnęła ją mocno. – To było wspaniałe – powiedziała ciepło. – Nie spodziewałam się, że to zrobisz. Zadziałało idealnie. – Ten pomysł sam wpadł mi do głowy… kiedy powiedzieli, że cię zabiorą. – Poszłabyś z nimi, zamiast walczyć? Izolda przytaknęła. – Ale nie mogłam pozwolić, żeby zabrali ciebie. I żeby cię sprzedali. – Słusznie postąpiłaś – rozstrzygnął Luca i spojrzał na brata Piotra, który pokiwał głową. – Usprawiedliwione działanie – rzekł po namyśle. – A ten rzut nożem! – Luca popatrzył na Iszrak. – Gdzie się tego nauczyłaś? – Moja matka uważała, że powinnam umieć się bronić – wyjaśniła Iszrak z uśmiechem. – Pokazała mi, jak rzucać nożem, a ojciec Izoldy, pan Lucretili, wysłał mnie do hiszpańskich mistrzów, którzy nauczyli mnie sztuki walki. Jednocześnie
opanowałam łucznictwo… i inne umiejętności. – Winniśmy podziękować Panu, że udało nam się uciec – oznajmił brat Piotr, chwytając krzyż, który zawsze nosił przy sznurze w pasie. – Spisałyście się doskonale, działając szybko i odważnie. Przepraszam, że nie mogłem skłamać – dodał, zwracając się do Izoldy. – Rozumiem. – A ty będziesz się musiał wyspowiadać, bracie – powiedział łagodnie Piotr do Luki – kiedy tylko dotrzemy do Wenecji. Wyparłeś się ślubów złożonych Kościołowi, powiedziałeś wiele kłamstw i… – głos mu się załamał – pocałowałeś ją. – Tylko po to, żeby kłamstwo wydało się bardziej przekonujące – zaprotestowała Izolda. – I był niezwykle przekonujący – zauważył Freize z podziwem, mrugając do Iszrak. – Niemal wydało mi się, że chciał ją pocałować. Prawie pomyślałem, że ten pocałunek mu się podobał. I mało brakowało, a uwierzyłbym, że ona także go pocałowała. W pełni mnie zwiedli. – Powinienem się pomodlić o bezpieczną podróż – mruknął zakonnik, oddalił się parę kroków i ukląkł. Freize poszedł na rufę do kapitana. Iszrak odwróciła głowę. – Nie chodziło tylko o uprawdopodobnienie kłamstwa – szepnął Luca do Izoldy. – Czułem… – Urwał. Nie potrafił opisać, co poczuł, gdy wtuliła się w niego i dotknął jej warg. Izolda nie odpowiedziała. Spojrzała tylko na niego. A on patrzył na wstążkę peleryny spoczywającą na jej szyi. Poruszała się lekko od gwałtownego pulsowania krwi w żyłach. – To się nie może powtórzyć – dodał. – Zakończę nowicjat i złożę śluby kapłańskie, a ty jesteś wysoko urodzoną damą, posiadającą ogromny majątek. Jeśli zdołasz zebrać wojsko i odbić swój zamek i ziemie, poślubisz wielkiego pana, może księcia. Skinęła głową, nie odwracając od niego wzroku. – Wtedy, przez chwilę, wydawało mi się, że naprawdę wzięliśmy ślub – wyznał Luca, śmiejąc się nieśmiało. – Ale wiem, że to niemożliwe. – Tak – zgodziła się. – To zupełnie niemożliwe. Parę godzin później niebo powoli się rozjaśniło, a pięcioro podróżników wstało z ławki na rufie i poszło na dziób, by spojrzeć na wschód, gdzie wznoszące się nad horyzont słońce malowało smużki chmur różem i złotem. Kapitan zawołał z rufy, że wpływają do Laguny Weneckiej i że to cud, iż po takiej nocy dotarli tu cało i bezpiecznie. Natychmiast poczuli, że kołysanie statku ustaje. Śródlądowe wody, otoczone pierścieniem wysp, spokojne jak delikatnie falujące jezioro, były miejscami tak płytkie, że tuż pod powierzchnią wody widziało się rozpięte rybackie sieci. Jednak wokół wysp biegły głębokie kanały, tu i ówdzie oznakowane pojedynczymi słupami z surowego drewna wbitymi w dno laguny. Iszrak i Izolda chwyciły się za ręce, gdy ich mały stateczek lawirował pomiędzy licznymi wysepkami, czasem tak małymi, że mieściły tylko jeden dom z ogródkiem, przy
którym kołysały się przycumowane łódki lub żaglówki. Niektóre z mniejszych wysepek wyglądały jak zagajniki lub trzęsawiska zamieszkane tylko przez ptaki brodzące, inne przypominały samotne gospodarstwa z jednym domem i budynkami gospodarczymi o dachach krytych trzcinową strzechą, podczas gdy resztę wyspy zajmowało pole uprawne. Na większych wyspach roiło się od ludzi, w kamiennych przystaniach stały statki, z których wyładowywano lub na które wnoszono towary, z kominów niskich domów buchał czarny dym, a w szopach migotała czerwień ognia. – To huty szkła – wyjaśnił kapitan. – W mieście nie wolno produkować szkła ze względu na ryzyko pożaru. Ci wenecjanie strasznie boją się ognia. Nie mają dokąd uciekać. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym wyspy były gęściej zabudowane, otoczone kamiennymi przystaniami, czasem ze schodami zbiegającymi ku wodzie. Większe miały brukowane ulice, a nierzadko dwie wyspy były połączone mostkami. Przy każdym domu znajdował się ogród lub sad. Wielkie domy kryły się za wysokimi kamiennymi murami, więc podróżni widzieli tylko czubki bezlistnych drzew i słyszeli dochodzące z ogrodów ptasie trele. – A to już Canal Grande – odezwał się kapitan, gdy prom powoli wpłynął na szeroką, krętą drogę wodną. – Główny trakt, najważniejsza ulica miasta. Największa ulica świata. Większe domy zostały wzniesione bezpośrednio nad kanałem, niektóre miały ogromne drzwi frontowe wychodzące wprost na wodę, inne bramę, przez którą łódź wpływała do domu, jakby rzeka była mile widzianym gościem. Jedna z tych wodnych śluz otworzyła się i wypłynęła z niej gondola, smukła jak czarna ryba. Na rufie stał gondolier w barwnym stroju, a na środku łodzi siedział mężczyzna w czarnej pelerynie i haftowanym kapeluszu, z twarzą ukrytą za pięknie zdobioną maską, tak że widać było tylko jego uśmiechnięte usta. – Patrzcie! – zawołała Izolda. – Jaka śliczna łódka! Zauważyliście, że wypłynęła z domu? – Te łodzie nazywają się gondolami – wyjaśnił kapitan. – Dla wenecjan są tym, czym wozy i bryczki dla mieszkańców lądu. W każdym dużym domu znajduje się wodna śluza, przez którą wpływają i wypływają gondole. Izolda nie mogła oderwać oczu od pięknej łodzi. Siedzący w niej mężczyzna skinął jej głową i uniósł dłoń w rękawiczce. – Karnawał – odezwał się cicho brat Piotr, patrząc na fantastycznie kolorową kamizelkę pod czarną peleryną nieznajomego, a także na jego mieniącą się barwami maskę. – Nie mogliśmy przybyć w gorszym czasie. – Czemu karnawał jest taki zły? – spytała z zaciekawieniem Iszrak, spoglądając za czarną gondolą i przystojnym mężczyzną. – To dwadzieścia dni rozwiązłości przed Wielkim Postem – wyjaśnił brat Piotr. – Carnevale, jak go nazywają, to synonim najgorszego zachowania. Gdybyśmy prowadzili badania nad grzechem, wystarczyłoby tylko patrzeć na tych wszystkich ludzi. To miasto słynie z występku. Będziemy musieli przebywać głównie w domu i unikać niekończących się pijatyk, tańców i jeszcze gorszych rzeczy. – Ale jaki to wspaniały dom! – zawołała Izolda. – Niczym pałac! Widzieliście jego wnętrze? Te kamienne schody prowadzące do prywatnej przystani? I pochodnie w budynku? – Spójrzcie! – Iszrak wskazała coś przed nimi.
Tuż nad kanałem wznosiły się inne domy, niektóre stojące na wysepkach otoczonych wodą i połączonych wąskimi, wygiętymi w łuk drewnianymi mostami. Po lewej stronie podróżnicy zobaczyli wieże kościołów za nadbrzeżnymi budynkami. Co dwa lub trzy domy biegł wąski ciemny kanał, sięgający w głąb miasta i rozdzielający się na mniejsze kanały, każdy pełen gondoli i łodzi. Na wszystkich przystaniach roiło się od ludzi, część z nich była ubrana w wymyślne stroje, a kobiety chwiały się na niebotycznych obcasach, niekiedy tak wysokich, że musiały opierać się na służących, żeby utrzymać równowagę. – W co one są obute? – spytała Iszrak. – To wygląda jak szczudła! – Nazywają to chopinami – wyjaśnił brat Piotr. – Dzięki nim woda nie dosięga stóp ani sukien dam, gdy kanały wylewają. – Spojrzał w zamyśleniu na kobiety, które nie potrafiły ustać o własnych siłach, ale wyglądały wspaniale, wysokie jak olbrzymki, w pięknych długich szatach, wydymających się na wietrze. – Kościół je aprobuje – dodał. – Myślałam, że uznacie je za absurdalny zbytek – odezwała się Iszrak. – Ponieważ nie można w nich tańczyć, a kobiety nie potrafią w nich chodzić o własnych siłach, chopiny stanowią zaporę przed grzechem. To wielki plus. – Tak jak mówiono, to miasto rzeczywiście jest zbudowane na wodzie – powiedziała Izolda z niedowierzaniem. – Domy stoją jeden obok drugiego jak łodzie w porcie. – Nigdy nie widziałem nic podobnego – wtrącił Freize. – Jak konie będą się tu poruszać? – Kapitan popłynie z nimi poza miasto – wyjaśnił brat Piotr. – Kiedy będziemy ich potrzebować, dostaniemy się do nich łodzią. W Wenecji nie ma koni, wszyscy przemieszczają się, używając gondoli. – A towary na rynek? – zaciekawił się Freize. – Przypływają i odpływają na statkach. – Karczmy? – Przyjmują podróżnych ze statków. Nie ma tu stajni. – A księża, którzy odprawiają msze? – Przybywają na łodziach. Każdy kościół ma własną brukowaną przystań. – Aha! A skąd wzięto kamień na budowę? – spytał triumfalnie Freize, jakby w końcu przyłapał brata Piotra na fantazjowaniu. – Przywieziono na wielkich barkach – odparł brat Piotr. – Mówiłem, że wszystko transportują drogą wodną. Nawet wodę pitną. Tego już Freize nie wytrzymał. – Teraz wiem, że mnie oszukujesz. Czego jak czego, ale wody w tym mieście nie brakuje! Ci wenecjanie pewnie rodzą się z płetwami u stóp. – To dziwni, niezwykli ludzie – przyznał brat Piotr. – Rządzą się bez króla, nie mają dróg ani gościńców, mieszkają w najbogatszym mieście chrześcijańskiego świata, jednocześnie na morzu i na lądzie. Nieustannie rozszerzają swoje wpływy, a ich jedynym bogiem jest handel. Zarazem zbudowali przy kanałach najpiękniejsze kościoły, pełne najbardziej natchnionych świętych malowideł. Każda z tych świątyń to skarbiec sztuki religijnej. I przy tym ci ludzie zachowują się, jakby Bóg był od nich tak samo oddalony jak stały ląd. Zbliżali się do centrum. Szeroki kanał miał po obu stronach mury z białego istryjskiego kamienia, tworzące długie nabrzeże, które tu i ówdzie przerywał boczny kanał, wijący się przez głębiej położone części miasta. Brzegi wielu wewnętrznych kanałów były spięte drewnianymi mostkami; tylko nieliczne mogły się poszczycić
stromymi mostami z białego kamienia. Zimny wiatr nie wydymał już żagli promu, więc kapitan opuścił je i usiadł przy jednym wiośle, a jego syn zajął miejsce przy drugim. Płynęli krętymi kanałami pośród wielu innych łodzi, które zwinnie cięły wodę przy akompaniamencie głośnych ostrzegawczych okrzyków: „Gondola! Gondola! Gondola!”. W kanale tłoczyły się łodzie rybackie, płaskodenne barki do przewozu ciężkich towarów, promy pełne biedoty i przemykające między nimi gondole do wynajęcia. Dziewczętom, które wyrosły w małym wiejskim zamku, miasto wydawało się niewyobrażalnie zatłoczone i urzekające. Iszrak i Izolda rozglądały się w oszołomieniu, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. W każdej gondoli siedzieli pasażerowie otuleni opończami, wszyscy w karnawałowych maskach. Kobiety nosiły maski ozdobione barwionymi piórami, z otworami na oczy, wąskimi i skośnymi jak oczy kota, włosy osłaniały jaskrawymi kapturami, a uśmiechnięte usta skrywały za drogocennymi, zdobionymi klejnotami wachlarzami. Jeszcze bardziej intrygująco wyglądały smukłe gondole – w małych kabinach na środku pokładu ukrywali się kochankowie, wiezieni przez obojętnego, powoli wiosłującego gondoliera. Czasem za taką gondolą płynęła druga z muzykami grającymi tęskne pieśni miłosne ku rozrywce niewidocznej pary. – Wszędzie grzech – oznajmił brat Piotr, odwracając wzrok. – Na Canal Grande jest tylko jeden most – odezwał się kapitan. – Poza tym trzeba wynajmować łódź, żeby przedostać się na drugi brzeg. To dobre miasto dla przewoźników. A oto i on, jedyny most: Rialto. Był to wysoki drewniany most wznoszący się wiele metrów nad kanałem i wygięty w tak stromy łuk, że nawet statki żaglowe mogły swobodnie pod nim przepłynąć. Spinał oba brzegi kanału i wyglądał niemal jak wieża, pełen był ludzi i stłoczonych na nim sklepików i straganów. Po jego schodach wstępowali i zstępowali niezliczeni piesi, przystający, by coś kupić lub spojrzeć znad wysokiej balustrady na przepływające w dole statki, potargować się, wymienić pieniądze. Most wibrował kolorami i dźwiękami. Wokół placu San Giacomo, znajdującego się tuż za mostem, stały wysokie kupieckie kamienice. Wszystkie narody świata chrześcijańskiego – i wiele pogańskich – zaznaczyły swoją obecność flagami i strojami ludzi, którzy prowadzili interesy w oknach i drzwiach. Obok wznosiły się wielkie budynki weneckich bankierów, otwarte drzwi zapraszały klientów. Wchodzili przez nie i wychodzili ludzie w najdziwniejszych strojach, załatwiający swoje sprawy z powagą, choć mieli na głowach kapelusze z wielkimi piórami, a ich twarze zasłaniały maski zdobione klejnotami. Na placu bankierzy i handlarze złotem rozstawili swoje stragany wokół krużganków, po jednym pod każdym łukiem. Ich towarem były monety, szlachetne kruszce i obietnice. Kiedy pieniądze przechodziły z rąk do rąk, zdejmowano maski, ponieważ klient chciał spojrzeć bankierowi w oczy. Wśród kupców byli także Osmanowie w kolorowych turbanach i wspaniałych szatach, równie pięknych jak karnawałowe stroje. W Wenecji królowały towary imperium osmańskiego – bogactwo Wschodu napływało do Europy poprzez stragany weneckich handlowców. Nie istniał żaden inny szlak handlowy prowadzący na wschód, nie było łatwej drogi do Rosji. Wenecja znajdowała się w samym środku światowego handlu, a bogactwa Wschodu, Zachodu, Północy i Południa płynęły do niej ze wszystkich stron. – Most Rialto – przypomniał Luca Freize’owi. – Niewierny Radu Bej powiedział nam, że tutaj znajdziemy księdza, ojca Pietra, który wykupuje chrześcijańskich niewolników z osmańskich galer. To tu, właśnie tutaj, na tym moście! Może ojciec Pietro jest tu teraz!
Może zdołam wykupić rodziców. – Przyjdziemy tu, kiedy tylko urządzimy się w nowym domu – obiecał mu Freize. – Ale pamiętaj, wróbelku, że ten osmański pan zdawał się zaprzysięgłym wrogiem zwierzchnika twojego zakonu i nie budził zaufania. – No tak – przyznał Luca ze śmiechem. – Słusznie mnie ostrzegasz. Ale wiesz, że przyjąłbym radę od samego diabła, gdybym uważał, że w ten sposób odzyskam rodziców. Chcę ich tylko znowu zobaczyć! Wiedzieć, że żyją. Freize położył mu rękę na ramieniu. – Wiem. Oni też za tobą tęsknią. Nie widzieli, jak dorastasz. Gdybyśmy ich odnaleźli i wykupili z niewoli, byłoby wspaniale. Mówię tylko, żebyś nie robił sobie zbyt wielkich nadziei. Złapali ich osmańscy łowcy niewolników, a osmański generał powiedział nam, że możemy ich wykupić. To, że był oczytany i pięknie się wysławiał, nie znaczy, że dobrze ci życzył. – Iszrak też go polubiła, a ona zna się na ludziach – zaprotestował Luca. Przez szczerą twarz Freize’a przemknął cień. – Iszrak polubiła go bardziej niż zwierzchnika twojego zakonu – powiedział. – Ja jednak nie ufałbym jej osądowi. Nie wiem, z jakim zamiarem przemówił do niej po arabsku, w języku, który rozumiała tylko ona. Nie wiem też, dlaczego twierdziła, że nic jej nie powiedział. – A tu jest wasze palazzo – oznajmił kapitan. – Ca’ de Longhi, na zachód od placu Świętego Marka, bardzo ładne. – Pałac? – zawołała Izolda. – Zamieszkamy w pałacu? – Wszystkie wielkie domy nad kanałem wyglądają jak pałace, choć nazywają się casa. Każdy z nich to najpiękniejszy pałac świata. Lecz tylko siedziba doży nosi nazwę pałacu – wyjaśnił kapitan. – I mieszkają w nich książęta? – spytała Iszrak. – Lepsi od książąt – odparł kapitan z uśmiechem. – Bogatsi od nich i możniejsi. Tu mieszkają kupcy weneccy i nie znajdziesz większej potęgi w tym mieście ani w całych Włoszech! Wziął kurs na małą przystań przy domu, naparł na ster, a statek otarł się burtą o kamień i znieruchomiał. Kapitan podniósł wzrok na piękne freski zdobiące obie strony wodnej bramy i resztę budynku, a potem spojrzał na Lucę z nagłym szacunkiem. – Witaj w domu, łaskawy panie – powiedział, jakby raptem na nowo zobaczył tego przystojnego młodego kupca, który z pewnością posiadał książęcą fortunę, skoro mógł sobie pozwolić na wynajęcie takiego lokum. Freize zauważył to spojrzenie i lekko trącił kapitana. – Zapłacimy podwójnie za twój kłopot i ryzyko – rzucił bez ogródek. – A ty w zamian zachowasz historię galery dla siebie. – Oczywiście, panie. Kapitan przyjął ciężką sakiewkę i zwinnie wskoczył na szerokie stopnie przystani. Przycumował statek dziobem i rufą i wyciągnął rękę, by pomóc damom wysiąść. Iszrak, Izolda, Luca i brat Piotr zerknęli na siebie i nie zapominając o granych rolach, wyszli na chodnik przed domem. Drzwi dla pieszych znajdowały się z boku domu, od strony mniejszego kanału – stały otworem. Gospodyni dygnęła i zaprowadziła ich do chłodnego, cienistego korytarza.
Najpierw jak zawsze, zanim zrobili cokolwiek innego, brat Piotr, Luca i Izolda musieli pójść do kościoła i podziękować za bezpieczną podróż. Iszrak i Freize – niewierna i sługa – nie mieli tego obowiązku. – Idź na Rialto – polecił Luca Freize’owi. – Rozpytaj się o ojca Pietra. Sam przyjdę później, żeby z nim pomówić. Luca, brat Piotr i Izolda w skromnie nasuniętym na czoło kapturze opuścili dom przez małe drzwi wychodzące na brukowaną uliczkę nad wąskim kanałem. Skręcili w prawo, by dojść zaułkiem do placu Świętego Marka, skąd dobiegało bicie wielkich kościelnych dzwonów. Wzywały wiernych na tercję tak głośno, że gołębie wzbiły się w zimne błękitne niebo. Wspaniale wystrojeni wenecjanie dumnie kroczyli w stronę kościoła. Iszrak i Freize zamknęli drzwi za swoimi towarzyszami i przez chwilę stali w cichym korytarzu. – Czy mogę pokazać wam pokoje? – spytała gospodyni. Poprowadziła ich szerokimi marmurowymi schodami na piętro, do wspaniałego salonu o wysokich oknach, z niewielkim balkonem wychodzącym na kanał. Było tu ciepło, na kominku palił się ogień, a przez szyby lało się złociste słoneczne światło. Za salonem znajdowały się trzy mniejsze pokoje. Gospodyni zaprowadziła ich na drugie piętro, gdzie pomieszczenia miały taki sam rozkład. – My zajmiemy drugie piętro – zdecydowała Iszrak. – Wy zamieszkacie niżej. – A nad wami są kuchnie i służbówki – wyjaśniła gospodyni, wskazując węższe, prowadzące w górę schody. – Kuchnie na poddaszu? – zdziwił się Freize. – Żeby w razie pożaru dom był bezpieczny. My, wenecjanie, bardzo boimy się ognia, a nie mamy dość przestrzeni, żeby umieścić kuchnie na parterze innego budynku, w oddaleniu od domu. Na dole jest wyłącznie dziedziniec i ogród, a od frontu przystań i śluza. – Jesteś kucharką? – spytał Freize, z przyjemnością myśląc o dobrym obiedzie, jaki będzie na nich czekał, kiedy pozostali wrócą z kościoła. Kobieta skinęła głową. – Może kiedy wrócimy z miasta, przygotujesz dla nas solidny posiłek? – powiedział Freize. – Bo przetrwaliśmy długą, zimną noc o samym chlebie i paru jajkach, a ja na przykład chętnie bym skosztował weneckich przysmaków i twojej kuchni. Kobieta uśmiechnęła się do niego z zadowoleniem. – Zatem coś dla was przygotuję. Popłyniecie gondolą? Freize i Iszrak uśmiechnęli się do siebie z zachwytem. – Możemy? – Oczywiście – odrzekła gospodyni. – W tym mieście to jedyny środek transportu. Ruszyli marmurowymi schodami na dół, do prywatnej przystani, gdzie przy słupach kołysała się gondola. Gospodyni dała im znak, żeby zeszli po ostatnim biegu schodów, i wskazała służącego, który wyłonił się z wnętrza domu, wycierając usta i wkładając na głowę kolorową czapkę z piórem.
– Giuseppe – przedstawiła go gospodyni. – Zawiezie was, gdzie zechcecie, a potem na was zaczeka. Służący podpłynął do nabrzeża i wyciągnął rękę do Iszrak. Freize wskoczył ciężko za dziewczyną, która krzyknęła i roześmiała się, gdy łódź się zakołysała. – Trzeba się do tego przyzwyczaić – zauważył Freize. – Już tęsknię za Rufinem i myślę o tym, jak on sobie poradzi beze mnie. – Zwrócił się do Giuseppego: – Możesz nas zawieźć do mostu Rialto? – Oczywiście – powiedział Giuseppe i rozluźnił sznur z chwostem, który przytrzymywał dziób gondoli przy murze domu. Stanął na platformie na rufie i jednym wprawnym pchnięciem wiosła odepchnął gondolę od ściany, by wpłynąć na zatłoczony Canal Grande. Freize i Iszrak usiedli na środku pokładu i rozejrzeli się dokoła. Wokół nich przemykali na małych łódkach kupcy i domokrążcy, zbliżając się do każdej gondoli i oferując swoje towary. Między nimi lawirowały łodzie do wynajęcia, a środkiem kanału, przy dźwięku uderzeń bębna, sunęły wielkie barki wiozące drewniane belki i kamień. Freize i Iszrak – jasnowłosy młodzieniec o kanciastej twarzy i smagła, ciemnowłosa dziewczyna, siedzący w kosztownej prywatnej gondoli – przyciągali zaciekawione spojrzenia, zwłaszcza gdy gondolier zatrzymał się przy moście Rialto, wyskoczył na brzeg i z dwornym ukłonem podał rękę Iszrak. Iszrak włożyła kaptur i zasłoniła twarz welonem. Zauważyła, że choć wokół roi się od służących, robotnic, żebraczek i straganiarek, a także kobiet w jaskrawożółtych szatach, mocno umalowanych i chwiejących się na absurdalnie wysokich obcasach, próżno by na tym wielkim kamiennym placu przed mostem wypatrywać dam i pań z dobrych domów, a we wszystkich okienkach straganów siedzą surowi, ciemno odziani mężczyźni, ze zgorszeniem patrzący na młodą kobietę wśród handlowców. – Jak sądzisz, gdzie może być ten ojciec Pietro? – odezwał się Freize, rozglądając się dokoła. Plac był tak zatłoczony, hałaśliwy i gwarny, że Iszrak w zadziwieniu tylko pokręciła głową. Gdzieś w grupce gapiów przysiadł zaklinacz węży; zaczął grać na flecie, a jego koszyk zakołysał się na boki, słomiana przykrywka się uniosła, błysnęło czarne, lśniące oko i zatrzepotał rozdwojony język. Pod arkadami siedział rząd kupców wymieniających zagraniczną walutę. Paciorki liczydeł klekotały jak kastaniety. Nad rzeką spóźnieni rybacy wykładali swój połów i sprzedawali go służącym. Ogromny rynek rybny otwierał się o świcie i po paru godzinach handel zamierał. Tłumy ludzi kłębiły się w wejściach do wielkich domów handlowych, które otaczały plac ze wszystkich stron. Posłańcy z koszami na głowach i pod pachami uwijali się jak w ukropie, klienci wypełniali sklepiki po obu stronach wysokiego mostu Rialto, sprzedawcy w rozkołysanych łodziach przy nabrzeżu zachwalali swoje towary. Byli tu przedstawiciele wszelkich narodowości – sprzedający, kupujący, targujący się, zarabiający – od niemieckich bankierów w prostych ciemnych szatach po bajecznie odzianych handlarzy z imperium osmańskiego, a nawet z dalszych krajów. – Musimy kogoś o niego zapytać – powiedziała Iszrak, oszołomiona tym gwarem i zamieszaniem największego na świecie ośrodka handlowego. – Może siedzi tuż obok, a my nie mamy o tym pojęcia. Mógłby stać dwa kroki od nas, a byśmy go nie zauważyli. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego tłumu, tylu ludzi w jednym miejscu… Nawet w Hiszpanii!
– Jak w piekle – stwierdził rzeczowo Freize. – Pewnie też jest zatłoczone. Iszrak parsknęła śmiechem i zaczęła szukać wzrokiem księdza lub zakonnika, którego mogłaby zagadnąć, gdy nagle dostrzegła coś interesującego. Ładna dziewczyna urządziła sobie na placu scenę, pokrywając jedną z białych marmurowych płyt piaskiem. Wokół niej zebrał się potrójny pierścień gapiów. Dziewczyna prezentowała prastarą grę z kubkami i kulką. Iszrak widziała takie pokazy w Hiszpanii, a słyszała, że ta gra przywędrowała ze starożytnego Egiptu. Zetknęła się z nią nawet jako dziewczynka, w zamku Lucretili, kiedy pewien trubadur pozbawił ją kieszonkowego za pomocą tej sprytnej sztuczki. Na ziemi stały trzy kubki odwrócone dnem do góry. Pod jednym z nich ukryto kulkę. Dziewczyna przestawiała kubki z zawrotną prędkością, a potem prosiła gapiów, żeby kładli pieniądze przed tym kubkiem, pod którym według nich znajduje się kulka. Była to najprostsza gra świata, ponieważ wszyscy wiedzieli, gdzie jest kulka, wszyscy śledzili poruszający się kubek. Następnie dziewczyna unosiła kubki i – proszę bardzo! – kulka znajdowała się nie pod tym, który wybrali widzowie. Zabierała pieniądze, pokazywała puste kubki, potem kulkę – w tym przypadku odlaną z przepięknego przezroczystego szkła. Po chwili znowu umieszczała kulkę pod jednym z kubków, zachęcała gapiów, by przyglądali się uważnie, i poruszała kubkami dwa lub trzy razy, bardzo powoli, a później jeszcze kilkanaście razy, już bardzo szybko. Uwagę Iszrak przykuła jednak nie gra, lecz sama dziewczyna. Miała jakieś osiemnaście lat i była ubrana w skromną brązową szatę z kapturem. Blada i skupiona pochyliła się nad kubkami, ale kiedy podniosła głowę, ukazała ciemne oczy i olśniewający uśmiech. Przykucnęła i spojrzała na gapiów wzrokiem wcielonej niewinności. – Panowie i panie… – powiedziała słodko. – Czy zechcecie postawić swoje pieniądze? W tej chwili nikt, kto ją widział, nie posądziłby jej o oszustwo. Przecież wszyscy przyglądali się jej w jasnym blasku dnia. Kulka musiała znajdować się tam, gdzie na początku, czyli pod kubkiem z prawej strony, który dziewczyna przesunęła w lewo, potem na środek, znowu w prawo, po czym przez jakiś czas zamieniała kubki według dość oczywistego schematu, by w końcu przesunąć ten z kulką na środek. – Jest pod tym na środku – szepnął Freize do Iszrak. – Zakładam się, że nie – odparła dziewczyna. – Śledziłam uważnie, ale się zgubiłam. – Patrzyłem przez cały czas! Na pewno jest na środku! Freize pogrzebał w kieszeni i wyjął piccoli – drobną srebrną monetę. Dziewczyna czekała przez chwilę, aż wszyscy postawią pieniądze. Większość, jak Freize, obstawiała kubek w środku. Dziewczyna uniosła go i wszyscy zobaczyli, że kulki pod nim nie ma. Kuglarka zgarnęła monety, które hazardziści położyli na płycie przed pustym kubkiem, i schowała je do kieszeni fartucha, następnie uniosła kubek z lewej, by w końcu odkryć szklaną kulkę pod tym z prawej. Nikt go nie obstawiał. Dziewczyna wygładziła dłonią piasek, z wesołym uśmiechem zachęcając wszystkich, by ponownie spróbowali szczęścia, po czym włożyła kulkę pod kubek z lewej strony i zaczęła powtarzać swoją sztuczkę. Tym razem Iszrak nie śledziła wzrokiem kubków, lecz zwróciła uwagę na starszego mężczyznę, który krążył między gapiami. Wyglądał, jakby też chciał postawić pieniądze. Spojrzenie miał pogodne i żywe, kapelusz naciągnięty na oczy, uśmiech przyjemny. Ale patrzył na tłum, a nie na szybko poruszające się dłonie dziewczyny.
– To jej wspólnik – szepnęła do Freize’a. – Kto? – nie zrozumiał zapatrzony Freize. – Ten mężczyzna. Może odwracać uwagę gapiów w chwili, gdy dziewczyna zamienia kubki. Ale ona jest na to za dobra. Nie potrzebuje pomocy, żeby zwieść hazardzistów, więc jej partner musi tylko obserwować tłum i być gotów, w razie gdyby wynikły jakieś kłopoty. Na pewno po skończonej grze zabierze pieniądze i odprowadzi dziewczynę do domu. Freize ledwie rzucił na niego okiem, tak był pochłonięty ruchem kubków. – Tym razem jestem pewien. Wiem, gdzie znajduje się kulka. Iszrak parsknęła śmiechem i trzepnęła go w głowę. – Stracisz pieniądze – ostrzegła. – Ta dziewczyna jest bardzo dobra. Ma niezwykle zwinne ręce i świetnie nad sobą panuje. Wygląda na najspokojniejszą, kiedy jej ręce poruszają się najszybciej. I uśmiecha się jak niewinne dziecko. Freize odtrącił jej dłoń, przekonany o swojej spostrzegawczości. Położył drugie piccoli przed kubkiem po lewej stronie. Dziewczyna w brązowej szacie nagrodziła go promiennym spojrzeniem. Uniosła kubki. Kulka znajdowała się pod tym z prawej strony. – A niech mnie… – zaczął osłupiały Freize. Czarne oczy Iszrak uśmiechnęły się do niego zza welonu. – Ile masz pieniędzy? Bo jeśli jesteś tak głupi, że będziesz dalej obstawiał, stracisz wszystkie. – Na pewno się nie pomyliłem! – zawołał Freize. – Z całą pewnością! To jakieś czary! Dziewczyna mrugnęła do niego. – To sprytna gra, a ty jesteś sprytną osobą – powiedział. – Czy czasem przegrywasz? – Oczywiście – odrzekła z lekkim paryskim akcentem. – Ale na ogół wygrywam. Gra jest prosta, dobra dla zabicia czasu i zarobienia paru groszy. – Więcej niż paru – zauważyła Iszrak, spoglądając na stosik srebrnych monet, który dziewczyna zgarnęła do kieszeni. – Chcesz znowu spróbować szczęścia? – zachęciła Freize’a kuglarka. – Chcę – odparł. – Ale nie postawię mojej szczęśliwej monety. Ostrożnie wyjął monetę z kieszeni na piersiach, pocałował ją i znowu schował. Dziewczyna roześmiała się, a jej brązowe oczy rozbłysły. – Mam nadzieję, że tym razem ci pomoże – powiedziała. – Bo dotąd nie zdziałała cudów. – Tak będzie – oznajmił Freize. – I teraz nie oderwę od ciebie oczu! Dziewczyna uśmiechnęła się i pokazała mu trzy puste kubki. Freize przykucnął, żeby znaleźć się na równym poziomie z nią, i skinął głową, gdy kulka trafiła pod środkowy kubek. Nie odrywał wzroku od rąk dziewczyny, która przesunęła kubek na prawo, potem na lewo, znów zamieniła go miejscami z innym kubkiem, a potem wróciła nim na lewo. Kubki z zawrotną szybkością śmigały w jedną i w drugą stronę, aż wreszcie znieruchomiały. – Który? – spytała wyzywająco dziewczyna. Freize wytrząsnął z sakiewki wszystkie drobne monety i położył je przed kubkiem po lewej stronie. Wszyscy gapie, którzy także śledzili ruch kubków, poszli w jego ślady. Dziewczyna z cichym śmiechem uniosła kubek po lewej stronie. Był pusty. Uniosła środkowy, pod którym ukazała się lśniąca kulka. Freize roześmiał się i pokręcił głową.
– To dobra gra, a ty mnie przechytrzyłaś – przyznał. – To oszustka! – rozległ się ostry głos za jego plecami. – Wydałem tu prawie całego srebrnego lira i przyglądałem się przez pół godziny, a nadal nie rozumiem, jak ona to robi. – Dlatego ta gra jest taka dobra – wyjaśnił Freize z uśmiechem. – Gdybyś ją przejrzał, nadawałaby się tylko dla dzieci. Ale ta nadobna dzieweczka ma nadzwyczaj zwinne rączki. Nie mogłem za nią nadążyć, a gapiłem się z tak bliska, że prawie trącała mnie w nos. – To oszustwo, a ją należy wyrzucić z miasta – warknął nieprzyjaźnie mężczyzna. W karnawałowym błękitnym kostiumie i w czapce z dzwoneczkiem na czubku wyglądał jak naburmuszony błazen. – A ty też pewnie należysz do tej bandy. – Do bandy? – powtórzył Freize. – Jakiej niby bandy? – Bandy, która pozbawia zacnych mieszczan ich ciężko zarobionych pieniędzy. Freize przeniósł spojrzenie z mężczyzny na jego towarzyszy. – Może lepiej odprowadźcie go do domu – zaproponował łagodnie. – Nikt nie lubi ludzi, którzy nie potrafią przegrywać. – Doniosę na nią doży! – wrzasnął mężczyzna. Dzwoneczek brzęczał przy każdym ruchu jego głowy. – Mam w pałacu przyjaciół! Znam kilka osób z Rady Czterdziestu! Napiszę donos i wrzucę go do skrzynki jak każdy dobry obywatel. To miasto istnieje dzięki uczciwości! W Wenecji nie lubimy oszustów! Freize wstał i zaprezentował się w całej okazałości, wysoki i barczysty. Iszrak zauważyła, że dziewczyna szybko schowała pieniądze do sakiewki, którą ukryła pod szatą, po czym wymieniła spojrzenia ze swoim towarzyszem. Ten stanął między nią a oburzonym hazardzistą. Jak na kogoś pracującego na ulicy dziewczyna dziwnie wystraszyła się tak niewielkiego kłopotu. Iszrak spodziewałaby się raczej, że ktoś taki jest przyzwyczajony do awantur. – To nie ma nic wspólnego z nami – szepnęła do Freize’a, kładąc mu rękę na ramieniu. – I nie chcemy zwracać na siebie uwagi. Może już pójdziemy? – Chcę odzyskać pieniądze! – wrzasnął mężczyzna, zarzucając połę peleryny na ramię i zdejmując niebieskie rękawice, jakby sposobił się do bójki. – W tej chwili! Wspólnik dziewczyny stanął obok niej, a ona pochyliła się, żeby wygładzić piasek. – Zaczekaj – zwrócił się Freize do mężczyzny, nie zważając na słowa Iszrak. – Postawiłeś pieniądze na kubek z tą ładną kulką? – I to nie jeden raz! – I nie zgadłeś? – I to nie jeden raz! – A jednak znowu postawiłeś pieniądze? – Sześć razy. – Sześć razy – powtórzył Freize z uznaniem. – Zatem mam dobrą radę dla kogoś tak inteligentnego jak ty. Nie marnuj tu czasu, od razu idź na uniwersytet! Mężczyzna, zupełnie zbity z tropu, zawahał się i na chwilę zapomniał o oburzeniu. – Co? Dlaczego? Wszyscy spojrzeli na Freize’a, ciekawi odpowiedzi. Wspólnik dziewczyny osłonił ją opiekuńczo. – Na uniwersytecie w Padwie przyjmują studentów, którzy uczą się całymi latami. A tu, w jeden poranek, dopiero po sześciu próbach odkryłeś, że ręce tej panny są szybsze
od twojego oka. Widzisz, jak powoli przyszło ci stwierdzenie czegoś tak oczywistego? Pomyśl, jak długo studiowałbyś w Padwie! Miałbyś zajęcie na całe życie. Zostałbyś filozofem! Znajomi mężczyzny ryknęli śmiechem, po czym klepiąc go po plecach i nazywając filozofem, zabrali go z placu. Iszrak spojrzała za nimi, a następnie odwróciła się do dziewczyny, która znowu rozstawiła kubki. Ta drobna sprzeczka przyciągnęła uwagę przechodniów i tym razem więcej osób obstawiło wszystkie trzy kubki. Dziewczyna musiała więc też niektórym wypłacić pieniądze. Wzięła srebrne monety i dwa złote ćwierćnoble, a potem spakowała kubki i kulkę i zgarnęła biały piasek w szpary między płytami, dając znak, że na dziś zakończyła występy. – Dziękuję – rzuciła w przelocie do Freize’a, sznurując małą sakiewkę. – A ja dziękuję za grę – odrzekł chłopak. – Dopiero przybyłem do miasta i przyjemnie było zobaczyć ładną dziewczynę przy pracy. Jak się nazywasz, kochanie? – Jacinta – odpowiedziała. – A to mój ojciec, Drago Nacari. – Miło was poznać. – Freize zdjął kapelusz i uśmiechnął się do dziewczyny, która wstała i oddała ojcu ciężką sakiewkę z pieniędzmi. – Słyszeliście może o kapłanie, którego zwą ojcem Pietrem? – spytała Iszrak, przywołując tym samym Freize’a do porządku. Dziewczyna skinęła głową. – Wszyscy go znają. Siedzi tam, na końcu mostu, ma mały pulpit i długą listę wielu, bardzo wielu wziętych w niewolę ludzi. Biedacy! Przychodzi po sekście. Znajdziecie go tutaj, gdy zegar wybije pierwszą. – Skłoniła się lekko i odeszła, a jej ojciec uchylił kapelusza i podążył za nią. Freize odprowadził ich wzrokiem. – Chyba się zakochałem – powiedział. – Moim zdaniem jesteś okrutnie niestały – oznajmiła Iszrak. – Przysięgałeś Izoldzie, że będziesz jej służyć przez całe życie, domagałeś się ode mnie pocałunku, flirtowałeś z żoną karczmarza w Piccolo, a teraz uganiasz się za dziewczyną, która nie wsławiła się niczym innym prócz tego, że oskubała cię z pieniędzy. – Ale jej ręce! – wykrzyknął Freize. – Jakie szybkie! Jakie zwinne! Pomyśl, jak doskonale ugniatałyby ciasto. Musi robić fantastyczne zapiekanki. Iszrak zachichotała, rozbawiona siłą płomiennego uczucia do zapiekanek. – Zaczekamy na ojca Pietra? Freize pokiwał głową i rozejrzał się dokoła. – A tymczasem możemy wymienić parę monet. Zabrałem garść z funduszy od zwierzchnika Luki. Luca ma tutaj zbadać ich pochodzenie. Rozkazano mu zgłębić sprawę złotych nobli. Spytamy tego tam, czy posiada tę walutę? Podeszli do długiego stołu na kozłach. Za nim, na rzędzie stołków, siedzieli właściciele kantorów. Każdy trzymał małą tabliczkę i nieustannie zapisywał na niej cenę monet, jakie miał do zaoferowania. Jeden z nich cieszył się największym wzięciem – do niego klienci czekali w kolejce. Na oczach Freize’a i Iszrak mężczyzna starł napis na tabliczce i nakreślił nowy: Dwa weneckie dukaty za jednego złotego nobla angielskiego. Iszrak trąciła Freize’a. – On ma noble – powiedziała cicho. – To lichwiarz. Ma angielskie złote noble, i to za