kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 873 206
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 682 412

Lutz John - Bez śladu - (03. Frank Quinn)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
L

Lutz John - Bez śladu - (03. Frank Quinn) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu L LUTZ JOHN Cykl : Frank Quinn
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 212 stron)

1 Madeline uciekała. Powinna być mądrzejsza. Naprawdę powinna. Jakiś owad – duża pszczoła lub osa – bzyknął jej koło ucha, kiedy z poślizgiem skręcała za róg. Niemal spadła jej przy tym z nogi tenisówka. Ułamek sekundy później dobiegło ją suche bam! Strzelał do niej. Nie miała już wątpliwości, o co mu chodziło w samochodzie. Próbuje mnie zabić! Za co? Co mu zrobiłam? Walczyła o każdy oddech i potykała się z wyczerpania, biegnąc ciemną ulicą. Wprawdzie było późno, ale nawet o tej porze, nawet w tej dzielnicy ktoś na pewno nie śpi i jej pomoże. Ktokolwiek! Strach pchał ją do przodu. Strach i rozlegający się z tyłu miarowy, niestrudzony tupot stóp. Dlaczego? O co chodzi? Jeśli zbliży się na tyle, żeby strzelić jeszcze raz… W prawym boku pojawił się ból. Był jej wrogiem. Chciał zmusić ciało, żeby zgięło się wpół, żeby przestała biec, przestała żyć. Jej nogi nie tyle osłabły, ile zdrętwiały tak, że ledwie czuła chodnik pod stopami. Madeline była gotowa poddać się nieuniknionemu, ale wtedy zobaczyła, że na następnym pogrążonym w mroku skrzyżowaniu przesuwają się cienie i rozlewa się blask. Samochód! Za nią, znacznie już bliżej, znów rozległ się strzał. Zabrzmiał, jakby jedna duża dłoń klasnęła o drugą. W tym suchym trzasku była jakaś ostateczność. Oznajmiał, że coś się skończyło.

2 Frank Quinn, emerytowany detektyw z wydziału zabójstw, sączył mocną czarną kawę po śniadaniu zjedzonym w Lotus Diner na Amsterdam, kiedy naprzeciwko niego usiadł mężczyzna z obwisłymi podbródkami, wyglądający jak ogar, którego ubrano w świetnie skrojony garnitur. – Wiem, wiem. Późno się zjawiam – zawarczał ogar. – Jak to? – mruknął Quinn i upił odrobinę kawy. – Wolałbyś, żebyśmy spotkali się tu o wiele wcześniej. Quinn nie odpowiedział. Nudzili go ludzie obdarzeni nadmierną pewnością siebie. Obaj mężczyźni byli niemal przeciwieństwami. Ogar, czyli Harley Renz, komisarz nowojorskiej policji, obwisłe miał nie tylko podbródki, ale i całe ciało. W ciągu ostatnich kilku lat przytył ze dwadzieścia kilogramów i nawet w drogim garniturze w kredowe prążki jego otyłości nie dało się pomylić z muskulaturą. Pionowe paski po prostu układały się na Renzu w zygzaki. Quinn dla odmiany był wysoki i szczupły. Miał wydatną szczękę, nos złamany o jeden raz za dużo i matowe zielone oczy, pod których spojrzeniem trudno było się skupić. Proste, upstrzone pasmami siwizny włosy niedawno ściął na krótko, ale jak zawsze sprawiały wrażenie, że fryzjer przy okazji powinien był dopasować je do kształtu ludzkiej czaszki. Jeśli Renz był ogarem, to Quinn miał w sobie coś z wilka. – Cieszysz się, że mnie widzisz – ciągnął Renz – bo nie chcesz gnić na emeryturze w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Zbliżyła się Thel, kelnerka. – Kawa dla mojego adwersarza – zamówił Quinn. – Nie jadłem śniadania – powiedział Renz. – Wezmę jeszcze gofra. Z dietetycznym syropem. – To coś smakuje jak żywica – skomentowała Thel, przysadzista kobieta w średnim wieku, która nigdy nie mogła pochwalić się urodą, więc nadrabiała ten brak bezpośredniością. W jej wypadku ta strategia świetnie się sprawdzała. – No to z prawdziwym – zażyczył sobie Renz, zadowolony z pretekstu do ominięcia diety. Quinn słuchał przez chwilę odgłosów ruchu ulicznego na Upper West Side, przetaczającego się ulicą Amsterdam. Ktoś nieopodal głośno kogoś sklął, ktoś inny naparł na klakson i zrewanżował się donośnym wyzwiskiem. Nowy Jork. – Gnicie postępuje szybko – powiedział Quinn. – Może przejdziesz do rzeczy? – Się robi. Znowu potrzebuję ciebie i twojej ekipy. Quinn i para detektywów, których Renz przydzielił do ostatniej sprawy, stali się pupilkami mediów po tym, jak wytropili grasującego w mieście seryjnego mordercę zwanego Rzeźnikiem. W dodatku dzięki ich sukcesowi Renz gładko się wspiął na kolejny szczebel kariery i został komisarzem policji. Właściwie stał się jednym z najbardziej popularnych komisarzy w historii miasta. A że miastem był Nowy Jork, Renz praktycznie mógł robić, co mu się żywnie podobało. Mógł nawet na jakiś czas ponownie wcielić trójkę detektywów w szeregi nowojorskiej policji, jeśli oczywiście wyrażą taką chęć. Renz wiedział, że Quinn ją wyrazi, a za nim pójdą jego detektywi. Podobnie jak Renzowi Quinnowi trudno było odmówić. – Do czego nas potrzebujesz? Renz się uśmiechnął, ale i tak wyglądał jak ogar. – Mówią o tobie w mieście Pan Seryjny, Quinn. – Nie wiem, czy podoba mi się sposób, w jaki to ująłeś. – Wiesz, o co mi chodziło. – Kiedy ostatnio dla ciebie pracowałem, wskoczyłeś aż na stołek komisarza. – A ty odzyskałeś dobre imię i zostałeś wielkim bohaterem. Dla każdego coś miłego, Quinn. Ręka rękę, coś za coś. Tak kręci się świat. – Może twój. – W nim przecież żyję. – Czego więcej chcesz, Harley? Fotela burmistrza? – Kto wie? – Renz wzruszył ramionami. Chyba mówił poważnie. Quinn nie potrafił go sobie wyobrazić w tej roli, chociaż nie widział go też w roli komisarza, a właśnie naprzeciwko niego siedział. Naprzeciwko komisarza policji. – Jakie warunki? – zapytał. – Praca na zlecenie. Nie wpłynie na twoje odszkodowanie, nie pozbawi cię świadczeń emerytalnych. O świadczenia Quinn się nie martwił. Niedługo po zamknięciu sprawy Nocnego Łowcy miasto przyznało mu spore odszkodowanie za to, że został fałszywie oskarżony o zgwałcenie czternastolatki. Zgwałcił ją inny policjant, a Quinn

to udowodnił. Zszarganej reputacji i tak by nie odzyskał, zgodził się więc na kwotę, która wystarczyła na opłacenie prawników i w miarę wygodne życie niezależnie od emerytury. – Jeśli chcesz, żebym się tym zajął – powiedział – musisz mnie zainteresować. – To żaden problem. Wróciła Thel. Przyniosła kawę i gofra dla Renza, a także syrop klonowy w małej buteleczce. W podobnych podawano alkohol na pokładach samolotów. – To – powiedziała, stukając w zakrętkę nadłamanym polakierowanym paznokciem – smakuje jak utoczone prosto z drzewa. Pyszności. – Wierzę pani, najdroższa – odrzekł Renz. Kiedy się oddaliła, posmarował gofra grubą warstwą masła, po czym wylał nań całą zawartość buteleczki. – Mamy seryjnego mordercę – zwrócił się do Quinna – ale media jeszcze o tym nie wiedzą. Z wyjątkiem Cindy Sellers, która na razie nic nie publikuje. – Ile ofiar? – Dwie kobiety. – Coś mało na seryjnego. – Obie zostały zabite w taki sam, charakterystyczny sposób. – Czyli masz ciała. To nie było pytanie. Renz podniósł nóż i widelec i zaatakował swoje śniadanie. – Mam kawałki ciał – odparł. – Nie, nieprecyzyjnie się wyraziłem – poprawił się z ustami pełnymi gofra. – Mamy tylko tułowia. – Przełknął i mlasnął z zachwytem. – Po prostu mniamuśne. Dziwnie to zabrzmiało w ustach ogara, zwłaszcza takiego, który był komisarzem policji, ale co zrobić. Thel nadciągnęła z dolewką kawy dokładnie w chwili, w której Renz wbił widelec w ostatni kawałek gofra. Pewnie dlatego, że powiedział do niej „najdroższa”. Zaraz potem wróciła za ladę. – Obie zastrzelono z tej samej broni – podjął temat Renz. Odsunął pusty talerz. Zanurzył palec w resztce syropu, oblizał go, popił kawą. Nie spieszył się. Z lubością przeciągał opowieść. – Pocisk kalibru dwadzieścia dwa z wydrążonym czubkiem, prosto w serce. – Mała spluwa. – Wystarczająco duża. Zdaniem medyka sądowego każdy postrzał był śmiertelny, ale ofiary mogły jeszcze chwilę pożyć. Nie wiadomo, czy nie zostały dobite strzałami w głowę. Trudno powiedzieć, skoro nie mamy głów. – Zawodowiec? – Nieee. Jaki zawodowiec zawracałby sobie głowę rozczłonkowywaniem ciał? Quinn pomyślał, że to słuszna uwaga. Zaraz potem się upomniał, że jeszcze nie pora na wyciąganie wniosków. – Poza tym – mówił Renz – obie ofiary zostały zgwałcone długim ostrym przedmiotem. Raczej nie nożem. Prędzej palikiem. – Powiedz, że dopiero po śmierci – poprosił Quinn. – Zdaniem Nifta owszem. Chodziło o doktora Juliusa Nifta, wykwalifikowanego medyka obdarzonego niestety niewyparzoną gębą. – Chyba rozczarował go ten przejaw miłosierdzia ze strony mordercy. – To raczej praktyczne podejście, a nie miłosierdzie – sprostował Quinn. – Łatwiej zabrać się za ofiarę ostrym narzędziem, jeśli najpierw położy się ją kulą. – No widzisz? Dlatego jesteś właściwym człowiekiem do tej roboty – odparł Renz. – Z miejsca wchodzisz w chore umysły tych pojebów. – W twój też. – Myślisz, że robi im to zaostrzonym palikiem czy czymkolwiek innym, bo mu nie staje? – Ty tak twierdzisz. Renz zlizał z palca jeszcze trochę syropu i uśmiechnął się do Quinna. – A co ty twierdzisz? – Że w to wchodzimy – odparł Quinn. – Zadzwonię do Fedsa i Pearl. Fedsem był Larry Fedderman, emerytowany detektyw z wydziału zabójstw. Pearl była… Cóż, Pearl była Pearl. A to mogło stanowić problem.

3 Pearl była niska, krągła, dorodna i nawet w szarym mundurze tak wyrazista, że prawie nierealna. Idealna biała cera. Czarne, bardzo czarne oczy i włosy. Białe, bardzo białe i idealnie równe duże zęby. Poza tym emanowała specyficzną energią – odnosiło się wrażenie, że mogłaby przyciągać spinacze, gdyby znalazła się w ich pobliżu. Obserwowała mężczyznę siedzącego przy stoliku, przy którym wypełniało się blankiety wpłat i wypłat z konta. Coś długo wypisywał wybrany druczek, a przy tym nieustannie rozglądał się po banku. Bank Sixth National był szacowną instytucją pyszniącą się marmurami, boazerią z orzecha i polerowanym mosiądzem. Za długim rzędem klatek dla kasjerów widać było, niczym przejście do dziewiętnastego wieku, otwarte drzwi do skarbca. Jeśli w takim banku w ogóle coś się zmieniało, to z powolnością, z jaką w chłodny dzień kapie melasa. Człowiek po prostu wiedział, że jego pieniądze są tu bezpieczne. Pearl pracowała w Sixth National jako strażnik i lubiła to zajęcie. Robota prawie taka sama jak w policji, tylko spokojniejsza. Mundur dali jej szary, nie niebieski, ale mundur to mundur. Dużo czasu spędzała na nogach, a wymagane umiejętności były w zasadzie takie same. Mogliby tylko lepiej płacić. Ale Pearl w zasadzie nie narzekała. Prawdopodobnie nigdy nie będzie musiała wyjąć broni, którą nosiła w kaburze u pasa. Nawet jeśli pewnego dnia ktoś taki jak ten palant przy stole z orzecha naprawdę będzie oglądał bank pod kątem ewentualnego skoku albo z zamiarem podejścia do kasjera lub kasjerki z kartką informującą, że to napad. Jeżeli coś takiego rzeczywiście kiedyś się zdarzy, Pearl była, psiakrew, gotowa. Facet, który z takim mozołem pisał – chudy typ w koszulce bez rękawów i z mnóstwem tatuaży, takich niebieskich i wyblakłych, jakie robią w więzieniu – nareszcie wstał od stołu i pomaszerował do jednego z okienek. Podał kasjerce trochę gotówki i kartkę, która wyglądała na blankiet wpłaty. Pearl się rozluźniła i wróciła na swoje miejsce pod ścianą, żeby nie stać klientom na drodze. Miała jednak Pana Wytatuowanego na oku. Jej telefon komórkowy, przyczepiony do pasa obok dziewięciomilimetrowego pistoletu, zabuczał i zawibrował. Przycisnęła brodę do piersi i spojrzała w dół, unosząc komórkę pod kątem umożliwiającym dostrzeżenie wyświetlacza. Numer Quinna. Odczepiła telefon, otworzyła klapkę i powiedziała po prostu: – Cześć, Quinn. – Mam dla ciebie propozycję – odezwał się głos w telefonie. – Już to przerabiałam – odparła Pearl. Wróciła spojrzeniem do wytatuowanego i kasjerki o imieniu Judy. Judy miała około dwudziestu lat, była puszysta, a na jej ślicznej okrągłej twarzy rzadko malowały się jakieś emocje – chyba że w porze lunchu. Ale teraz krzywo spoglądała na Pana Dziarę. Czyżby się sprzeczali? – Jaką propozycję? – zapytała Pearl, chcąc przyspieszyć bieg spraw. – Odwiedził mnie Renz. Wygląda na to, że w mieście działa seryjny morderca. Wieści jeszcze nie dotarły do mediów, ale lada chwila korek wystrzeli z butelki. Cindy Sellers z „City Beat” o wszystkim wie i zaraz coś opublikuje. Pearl pamiętała Cindy Sellers, twardą małą brunetkę, która zwykle działała szybko i bez ceregieli. Cóż, to samo dałoby się chyba powiedzieć o Pearl. – Seryjny morderca może zaszkodzić karierze Renza – powiedziała. – Nie, jeśli Renz będzie odpowiedzialny za jego ujęcie. Albo jeśli przypisze sobie zasługę. W takim wypadku jego kariera może dużo zyskać. Dlatego kazał mi ponownie zmontować ekipę. – Jest komisarzem policji. Czego chce więcej? – Na dłuższą metę chyba lepiej, żebyśmy nie wiedzieli. Niezależnie od motywacji znowu wysyła nas na polowanie. Podczas rozmowy Pearl obserwowała Pana Wytatuowanego i Judy. Naprawdę się sprzeczali. Okrągła twarz Judy pobladła i – co było zupełnie do dziewczyny niepodobne – malowała się na niej złość, którą kasjerka najwyraźniej starała się pohamować. Facet z tatuażami pochylał się ku niej. Głównie to on mówił. – Pearl? – Tak, tak – odpowiedziała. Ruszyła powoli w kierunku Judy i chudzielca z wytatuowanymi ramionami. Mnóstwo tatuaży przemyślnie się zazębiających. Nazywano to rękawami. – Seryjny morderca… Ciekawe… – W dodatku stróże prawa mają do dyspozycji tylko tułowia ofiar. Morderca kaleczy kobiety na tle seksualnym. Penetruje je jakimś ostrym przedmiotem, być może palikiem. Nie dzwoniłem jeszcze do Fedsa. Wchodzisz w to?

– Same tułowia, powiadasz? – Właśnie. Obydwie kobiety zostały zabite strzałem w serce, i to z tej samej broni. – Cholera – powiedziała Pearl. Pan Wytatuowany powiedział coś, na co Judy aż się wzdrygnęła, po czym odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył ku drzwiom. Pearl popatrzyła na Judy. Judy popatrzyła na Pearl, a potem na Pana Wytatuowanego i bezgłośnie powiedziała: „Zatrzymaj go!”. – Wchodzisz w to, Pearl? Pearl zrobiła dwa długie kroki, odepchnęła na bok kobietę stojącą w kolejce do okienka i podążyła za wytatuowanym. – Ej, ty! – powiedziała spokojnie, ale stanowczo, nie chcąc powodować niepotrzebnego zamieszania. – Zatrzymaj się! – Co jest, Pearl? Co się dzieje? Wsunęła komórkę do kieszeni szarych spodni od munduru i zaczęła gonić wytatuowanego. Obejrzał się na nią i ruszył biegiem. Pearl wpadła na niego i ściągnęła go na twardą marmurową posadzkę, uderzając się przy tym w łokieć, aż zdrętwiało jej prawe ramię. Na obrzeżach jej pola widzenia niczym roztańczone cienie szybko poruszali się klienci. Rozległ się kobiecy krzyk. – Oż ty suko! – zawołał wytatuowany, zbierając się z podłogi. Pearl podcięła mu nogi. – Oż ty! – zawołał znowu i przetoczył się poza zasięg jej rąk. Nie próbował jednak wstawać. Pearl poszarpała się z kaburą, ale nie mogła wyjąć pistoletu. Do diabła z tym. Zbliżyła się na czworakach do Pana Dziary, przewróciła go na brzuch i sięgnęła po kajdanki. Nie stawiał oporu. Po kopniaku w nogi, jaki mu zafundowała, mógł mieć uszkodzony któryś staw kolanowy. – Panno Kasner! – usłyszała kobiecy głos. – Panno Kasner, proszę nie robić mu krzywdy! Pearl podniosła wzrok i zobaczyła nad sobą Judy. W holu za dziewczyną klienci zamarli ze strachu. Niektórzy leżeli na podłodze jak Pearl i wytatuowany. – Prosiłaś, żebym go zatrzymała – powiedziała Pearl. – To chyba znaczy, że chciał obrabować bank? – Nie. Obrabował mnie, bo nie dał alimentów na dziecko. To tylko mój były mąż, żaden z niego bandyta. Rozwścieczona Pearl podniosła się na nogi. Łokieć zapłonął bólem. – To po cholerę kazałaś go zatrzymać? – Nie wiem. Tak jakoś. – Judy zaczęła płakać. – Pozwę cię za to, do jasnej cholery! – wydarł się wytatuowany, który tymczasem usiadł i wpatrywał się w Pearl. – Pozwiesz mnie? Masz szczęście, że ci nie… – Panno Kasner – kolejny głos. Ten należał do Copperthwaite’a, dyrektora banku. – Jak tylko Judy się uspokoi, zapraszam obie panie do mojego gabinetu. – Jestem… jestem spokojna – chlipnęła Judy i otarła wierzchem dłoni oczy, które poczerniały od spływającego makijażu. Wyglądała jak rozżalony szop pracz. Uklękła i odgarnęła kosmyk włosów z czoła Pana Dziary. – Jezu Chryste! – rzuciła Pearl. Otrzepała się z kurzu i roztarła bolący łokieć. – Pearl…? Jeszcze jeden głos. Stłumiony i znajomy. A tak. Quinn. Pearl wyłowiła telefon z kieszeni i przyłożyła do ucha. – Wchodzę w to – powiedziała. Fedderman zastanawiał się, czy przypadkiem nie przeszedł na emeryturę zbyt wcześnie. Był najmłodszym z czwórki golfistów, mieszkańców osiedla Coral Castle, położonego na spokojnym i malowniczym południowo-zachodnim wybrzeżu Florydy. Było tu jak w raju, pomijając porę huraganów, i Fedderman wiedział, że powinien być szczęśliwy, choć jego żona Blanche odeszła… Ile to już będzie? Jakiś rok temu. A wydawało się, że tak niedawno. Jedyne, co miał w życiu do roboty, to odbieranie emerytury, byczenie się w mieszkaniu albo grę w golfa. Jako emeryt powinien byczyć się z przyjemnością. Powinien też z przyjemnością grać w golfa. I lubić łowienie ryb, choć uczciwie musiał przyznać, że na otwartych wodach zdarzało mu się wyciągać z oceanu stworzenia, których się bał. Nie wspominając o tym, że odkrył u siebie chorobę morską. – Walnij wreszcie tę piłkę, Larry! – zawołał Chet, jeden z czworga golfistów. Fedderman obejrzał się i pomachał mu ręką. Poprzednim dalekim uderzeniem posłał piłkę z równego terenu na

obszar nieskoszonej trawy, wysokiej i tak ostrej, że próba zerwania kępki gwarantowała ranę dłoni. Cud, że w ogóle tę piłkę znalazł. Fedderman nigdy nie należał do ludzi, na których cokolwiek dobrze leżało, więc na jego tyczkowatej, choć obdarzonej wydatnym brzuszkiem osobie nawet strój do golfa wyglądał jak pożyczony. Jeden rękaw błękitnego sweterka wydawał się dłuższy, a w szerokich spodniach w stonowaną kratę Fedderman kojarzył się z kimś smaganym porywistym wiatrem, chociaż dzień był bezwietrzny. I gorący. I parny. Zbliżając się do piłki, Fedderman spróbował plaśnięciem zabić komara, ale chybił. Pozornie niedopasowane części jego ciała przybrały doprawdy ciekawą pozycję, gdy na próbę machnął kijem, podszedł bliżej i wybił piłkę z trawy. Piłka zgrabnym łukiem wzlatywała nad zielenią, niosąc ze sobą nadzieje Feddermana, a potem, jakby trafiła na prąd strumieniowy, zboczyła nagle w prawo i wylądowała gdzieś między drzewami. – Przynajmniej nie trafiłeś w bunkier1! – krzyknął Chet. Fedderman coraz mniej go lubił. Znów była jego kolej. Trójka partnerów od golfa stała już niedaleko dołka, a on, samotny, znalazł się w miejscu, które wyglądało na zagajnik drzew palmowych, rosnących nad wartkim potokiem. Tu leżała jego piłka. Nawet ładnie wylądowała, na połaci trawy, i to nie za wysokiej, bo słońce nigdy nie przedzierało się przez korony gęsto rosnących palm. Nad potokiem coś się poruszyło. Fedderman spojrzał w tamtą stronę, ale nic nie wypatrzył w bujnej trawie. Słyszał, że na polach golfowych spotyka się aligatory, lecz osobiście nigdy żadnego nie widział mimo częstych wypraw w te zarośnięte rejony. Był jednak przekonany, że to, co się poruszyło, na pewno nie było człowiekiem. Przeszedł go dreszcz. Szybkim krokiem zbliżył się do piłki i przyjął pozycję. Będzie musiał posłać ją nisko i trafić między pnie dwóch palm, jeśli chciał choćby zbliżyć się do ledwo widocznej skoszonej części pola. – Wal! – wrzasnął Chet. – Wal w piłkę, Larry! Sam się wal, tępy palancie! Znów poruszenie zarejestrowane kątem oka. Na pewno coś się kryło w tych cholernych cieniach. Szybko zrobił próbny wymach, po czym bez dalszej zwłoki uderzył piłkę. Tym razem się spisał. Walnął jak się patrzy. Poczuł się wspaniale. Piłka przeleciała ze trzy metry, odbiła się od pnia palmy i wróciła prostym torem, trafiając Feddermana w czoło. Upuścił kij, złapał się za głowę i wytoczył w palący żar słońca. Buty z kolcami zaplątały mu się w wysoką trawę; omal się nie przewrócił. Chet coś pokrzykiwał, może nawet się śmiał. Cholerny Chet! Cholerny golf! Cholerna Floryda! Musi się stąd wydostać! Po prostu musi! Zadzwoniła jego komórka. 1 Bunkier – na polu golfowym: przeszkoda w postaci dołu wypełnionego piaskiem.

4 Dwa miesiące wcześniej Shellie Marston przechadzała się po przestronnym, szklano-marmurowym holu biurowca CitiGroup Building, położonego między Trzecią Aleją a Pięćdziesiątą Trzecią Ulicą. Mijając po raz kolejny okno wystawowe, spróbowała bez zwracania na siebie niczyjej uwagi popatrzeć na swoje odbicie. Zobaczyła zbliżającą się do trzydziestki blondynkę o włosach średniej długości, ze zdecydowanie pełną, ale nie za pełną figurą, odzianą w nowy rdzawoczerwony dres firmy Avanti i olśniewająco białe buty do joggingu marki New Balance. Na szyi zawiązała białą apaszkę. Przesada? Nie, skoro nie włożyła żadnej biżuterii, nie licząc małych złotych kolczyków w kształcie kółek, no i miała też na ręce nader praktyczny zegarek na czarnym pasku na rzepy. Shellie czekało niezobowiązujące pierwsze spotkanie z… Davidem Adamsem. Sekundę trwało, zanim przypomniała sobie jego nazwisko. Spotkanie w miejscu publicznym, zorganizowane przez portal E-kstaza.org. W holu nie było wielu ludzi, ale z powodu echa odbijającego się od twardych powierzchni odnosiło się odwrotne wrażenie. Głosy i szurające podeszwy tworzyły niemilknący szum. Nowojorczycy, tak jak turyści, wędrowali wzdłuż szeregu sklepów, spieszyli ku ruchomym schodom lub nimi zjeżdżali. Odwróciwszy wzrok od okna, Shellie zauważyła, że zwolnił się jeden z okrągłych stolików ustawionych przed sklepami. Kupiła koktajl mleczno-czekoladowy, żeby zająć czymś ręce. Szła szybko, ale piankowy kubek niosła ostrożnie, by nic nie uronić. Zawłaszczyła stolik i usiadła. Kubek sumiennie postawiła na serwetce, którą dostała z koktajlem. Najpierw zobaczy ją siedzącą. To dobrze czy źle? Dobrze, jeśli będzie siedziała z gracją. Dopilnowała, żeby jej uda były złączone, lekko wysunęła jeden but przed drugi, a rękę położyła na kolanie. Teraz powinna prezentować się w miarę wdzięcznie. Uniosła lewą rękę i przelotnie zerknęła na zegarek. David Adams powinien się pojawić pięć minut temu. Nerwowo napiła się koktajlu. Może w ogóle się nie pokaże? A ona będzie tu siedziała jeszcze… no, ile? Piętnaście minut? Dwaj dziadkowie grający w szachy przy sąsiednim stoliku zerknęli na nią ukradkiem. Wiedzieli, że na kogoś czeka. Shellie starała się nie dopuścić do siebie zawstydzenia. Nie ma znaczenia, czy zostanie wystawiona do wiatru, nie w Nowym Jorku. To miasto pełne było niewiarygodnych i nieprzewidywalnych osobników. Ale znała takich najwyżej przelotnie. Mieszkała tu niedługo ponad miesiąc i wciąż utrzymywała się ze spadku, który przywiozła ze sobą z Bluebonnet w stanie Nebraska. Czyli ze wszystkiego, co jej matka miała na tym świecie, oraz z kwoty, na jaką była ubezpieczona. Ojciec Shellie zmarł dziesięć lat temu. Daleka ciotka odeszła przed kilkoma miesiącami, a Shellie nie miała rodzeństwa. Była teraz zdana tylko na siebie i między innymi dlatego postanowiła zacząć nowe życie tutaj, w największym i najciekawszym mieście kraju. Dlaczego nie? Miała odwagę, miała dyplom potwierdzający, że odebrała wyższe wykształcenie. Zawsze była odludkiem, nie nawiązała bliskich przyjaźni w Bluebonnet. Jej życie intymne oczywiście także nie istniało po tym, jak zakończyła romans z Markiem Druckerem. Niezgrabny, wiecznie uśmiechnięty Mark… Wielka gwiazda drużyny futbolowej w liceum, przez krótki czas student, nałogowy telewidz. Chciał od życia tylko seksu i możliwości oglądania filmów i telewizyjnych seriali. Stare odcinki Diuków Hazzardu… Mój Boże! Cóż, Shellie miała nadzieję, że do tej pory znalazł sobie kogoś, kto podziela jego zainteresowania zarówno przed telewizorem, jak i na tylnym siedzeniu pieczołowicie odnowionego camaro rocznik 1969 (prawdziwej miłości Marka). Shellie potrzebowała poważniejszych wyzwań, dających perspektywy. Pora sprawdzić, czy da sobie radę w życiu. Nie miała wątpliwości, że tak. Gdyby tylko nie była taka cholernie samotna. Nowy Jork czasami działał w ten sposób na ludzi. Niby nurzasz się w ludzkim oceanie, ale jeśli nikogo dobrze nie znasz, jesteś równie odseparowana, jak rozbitek na bezludnej wyspie. Ostatecznie Shellie zdecydowała się na krok, który od dawna rozważała. Ulżenie samotności za pomocą usług serwisu randkowego nie było zapewne najlepszym pomysłem w jej życiu, ale w końcu postanowiła spróbować. Czasami po prostu trzeba podjąć ryzyko. Po tygodniach wizyt na portalu E-kstaza.org wypełniła wreszcie szczegółowy

kwestionariusz, dzięki któremu agencja mogła wybrać najodpowiedniejszego kandydata na jej przyszłego partnera. Potem pozostało tylko czekać. Nieco ponad tydzień później w jej skrzynce pocztowej pojawił się niecierpliwie wyczekiwany mejl. Załączona charakterystyka nie mówiła wiele o ewentualnej bratniej duszy, Davidzie Adamsie. Nie zawierała nawet jego fotografii. Shellie to nie przeszkadzało, bo pamiętała, z jaką niechęcią wysłała do E-kstazy własne zdjęcie. Jak już fotografia znajdzie się w internecie, nie wiadomo, na jaką stronę trafi. Ktoś mógł nawet obdarzyć jej twarzą ciało innej kobiety, robiącej Bóg wie co. Może jakieś wynaturzone czynności. Shellie słyszała, że takie rzeczy się zdarzają. Miała prawo wyboru publicznego miejsca, w którym po raz pierwszy się spotkają, i dlatego tu była. O ustalonej godzinie. A teraz, dziesięć minut później, wciąż czekała na rozmowę i być może wspólny koktajl z człowiekiem, z którym umówiła się na swoją pierwszą randkę w Nowym Jorku. (Nie liczyła obleśnego typa, który w zeszłym tygodniu pokazał jej język i próbował ją poderwać pod Starbucksem.) David Adams obserwował ją z drugiego końca holu, dla zachowania pozorów co chwila spoglądając na wystawę sklepu z torbami podróżnymi. Shellie Marston z Nebraski, ni mniej, ni więcej. Uśmiechnął się. Może zbyt wiele oczekiwał. Nie była idealna, ale ujdzie. Adams miał na sobie wyprasowane w kant spodnie khaki, wkładaną przez głowę niebieską koszulę z kołnierzykiem i białe sportowe buty. Nawet z tej odległości widział, że Shellie też włożyła białe buty do joggingu. Uśmiechnął się szerzej. Już coś ich łączyło. Może to naprawdę się uda. Był przystojnym mężczyzną o przeciętnej twarzy, którą trudno było zapamiętać od pierwszego wejrzenia. Dopiero po jakimś czasie dostrzegało się atrakcyjność jego łagodnego, ale męskiego oblicza. Miał ciemnobrązowe falujące włosy, dość długie, by zasłaniały odstające uszy. Mierzył prawie metr osiemdziesiąt i poruszał się ze swobodą sportowca. Ciało miał umięśnione, a talię wąską. Sylwetka, na której każde ubranie wygląda dobrze. Summa summarum, nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego, nie było też powodów, dla których miałby się nie podobać. Zachowywał się swobodnie, uśmiech miał miły, był schludny i zadbany. Taki mężczyzna mógł zostać bohaterem romantycznych fantazji większości kobiet. Oczywiście kiedy wreszcie lądowały z nim w łóżku, był już dla nich wcieleniem ideału z pożądań i marzeń, jakie nosiły w sobie od pierwszego pocałunku. Obrzucił Shellie Marston kolejnym, dłuższym i śmielszym spojrzeniem, po czym uznał, że warto. Swobodnym krokiem ruszył w jej stronę, nie odrywając od niej wzroku. Zauważyła go. Te pierwsze minuty były bardzo ważne. Obserwował jej twarz. Spóźnienie było dobrym posunięciem, jak zwykle. Przez ułamek sekundy na jej twarzy malowała się ulga, że w ogóle się pojawił, ale po chwili znów przybrała swoją maskę. Uśmiechnął się do niej, a ona zdołała odpowiedzieć uśmiechem. Shellie z wysiłkiem uśmiechnęła się do mężczyzny, który – co było już pewne – zbliżał się do jej stolika. David Adams, na pewno. Nie wiedziała, dlaczego trudno jej było zdobyć się na uśmiech. Facet był w porządku, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nie wyglądał na kogoś potrzebującego usług serwisów randkowych. Z drugiej strony Shellie siebie też nie uważała za taką osobę. Po raz kolejny powtórzyła sobie, że w internetowych randkach nie ma niczego niebezpiecznego ani nagannego. Już nie. Życie toczyło się szybko, a jego sensem była rywalizacja, zwłaszcza tu, w największym i najbardziej zabieganym z miast. Ludziom brakowało czasu na wstępne zabiegi, szukanie pary i budowanie związku, co wciąż było normą w Nebrasce. W szkole średniej poznała nawet dziewczynę, której konkurenci musieli prosić o pozwolenie jej rodziców, zanim zabrali ją na randkę. Urocze, pomyślała Shellie. Ale ona miała tylko siebie. I sama podejmowała decyzje. Im bardziej David Adams się do niej zbliżał, tym większej nabierała pewności, że zarejestrowanie się na portalu E- kstaza.org było właściwym posunięciem. – Shellie? – zapytał, gdy był już kilka metrów od niej. Nawet to jedno słowo – jej imię – wypowiedział melodyjnie i z miękką modulacją. Najwyraźniej był człowiekiem delikatnym. Ciut niezdecydowanym i nieśmiałym, jak ona, ale broń Boże nie zniewieściałym. – Shellie – przytaknęła, po czym uśmiechnęła się i wstała. Poczuła, jak jeden but New Balance ześlizguje się po drugim. Niezauważalnie. – David, prawda? Podali sobie ręce. Też delikatnie. Ciało zetknęło się z ciałem. Shellie miała nadzieję, że w tym momencie coś zaiskrzy: emocjonalne wyładowanie, obiecujące zaistnienie w przyszłości czegoś prawdziwie głębokiego. Pociąg fizyczny istotny był tylko na początku. Nie rozczarowała się.

5 Dzisiaj Cindy Sellers siedziała samotnie przy narożnym stoliku w P.J. Clarke’s na skrzyżowaniu Trzeciej Alei i Pięćdziesiątej Piątej Ulicy. Docierały do niej stłumione głosy, okazjonalne pobrzękiwanie sztućców o chińską porcelanę i śmiechy dobiegające z przylegającej sali barowej. W powietrzu wisiały zapachy najróżniejszych przypraw. W restauracyjnej części szacownego lokalu, wyłożonej boazerią z ciemnego drewna, panował półmrok, a młoda kobieta siedząca w odosobnieniu nad miską gulaszu i guinnessem miała w sobie coś, co odwodziło nicponi i biznesmenów zajmujących pobliskie stoliki bądź stołki barowe od próby zainicjowania podrywu. Była w miarę atrakcyjna, o dużych, świdrujących piwnych oczach, krótkich brązowych włosach i szczupłej sylwetce, ale biła od niej pewność siebie, która czasami odstraszała innych. Cindy była dobra w zaskarbianiu sobie takich ludzi, przezwyciężaniu ich oporu i nakłanianiu do mówienia tego, czego za żadne skarby nikomu innemu by nie powiedzieli. Amatorzy kolacji na mieście jeszcze nie zaczęli się schodzić, więc w lokalu panowała względna cisza, w której można było pomyśleć i dla której Cindy się tu pojawiła. Przed sobą miała notatki dotyczące sprawy, którą postanowiła nazwać „Torsowymi morderstwami”, a obok nich leżał poprawiony brulion jej przyszłego artykułu. A artykuł był bombowy. Wkrótce miał nadejść moment, kiedy przestanie się czuć zobowiązana do zachowania dyskrecji, którą obiecała Renzowi. Choć w gruncie rzeczy może już nadszedł. Napiła się guinnessa i uznała, że mieszkańcy miasta mają prawo wiedzieć o kryjącym się pośród nich sadystycznym mordercy, który może uderzyć ponownie. Przecież informowanie ich było jej zawodowym obowiązkiem, dopóki dzięki temu czasopismo się sprzedawało, a jej kariera rozwijała. Tylko że Renz był obecnie komisarzem policji, i to popularnym, a nie zwykłym, choć wysokim stopniem gliną. Nie miał oczywiście pojęcia, że nie był jej jedynym źródłem i że wiedziała o zatrudnieniu emerytowanego kapitana z wydziału zabójstw Franka Quinna wraz z dwojgiem jego detektywów, czyli tą bezczelną suką Pearl i ciamajdowatym, choć doznającym olśnień Feddermanem. Niektórym wysoko postawionym policjantom nie spodoba się perspektywa, że trójka prawie-że-wyrzutków może znów okryć chwałą i siebie, i Renza, dając mu możliwość wspięcia się na jeszcze wyższy stołek. Takie niezadowolone gliny można było wykorzystać, z czego Cindy skrzętnie robiła użytek. Renz z całą pewnością nie będzie zadowolony, jeśli półoficjalna obecność Quinna i jego ekipy zbyt szybko wyjdzie na jaw. Musieli jednak wiedzieć, że prędzej czy później media zwrócą na nich uwagę, a nawet o to im chodziło. W końcu byli częścią zespołu Renza – pracowali bezpośrednio dla niego, ale także dla miasta. No i Renzem nie wstrząśnie odkrycie, że w nowojorskiej policji więcej niż jedna osoba ma długi język. Renz jednak był komisarzem. Cindy wiedziała, co to władza, i żywiła do niej szacunek. Więc uszanuje ją na tyle, na ile się da. Pociągnęła serdeczny łyk guinnessa, po czym wyjęła telefon komórkowy z zawieszonej na oparciu krzesła torebki. Bezpośredni numer do biura Renza miała pod klawiszem skrótu. Nikt nie odebrał. Spróbowała na komórkę. Ta najwyraźniej była wyłączona. Wobec tego zadzwoniła do sekretariatu Pałacu Zawiłości, jak nazywała komendę główną policji na Police Plaza 1. Uprzejmie kazano jej zaczekać. Westchnęła i zabębniła palcami o blat. Cierpliwe oczekiwanie na cokolwiek nie leżało w naturze Cindy. Do diabła z nim, pomyślała i przerwała połączenie. Próbowała go ostrzec, że napisze o tym, o czym pewnie wiedziały już wszystkie media w mieście, tylko nie miały jak tego potwierdzić. Czas gonił, a ona zrobiła co mogła. Cindy już to znała, ten mechanizm nie był jej obcy. Kiedy „City Beat” trafi jutro rano na stoiska i do automatów prasowych, ogary zostaną spuszczone ze smyczy, Renz, tak jak i morderca, będzie zmuszony odgrywać rolę lisa, a Quinnowi i jego detektywom przypadnie miejsce między ogarami a lisami – najbardziej niebezpieczny grunt. Podekscytowana oczekiwaniem Cindy nie była głodna. Upiła jeszcze jeden porządny łyk guinnessa i odsunęła prawie nietknięty gulasz. Umieściła półramkowe okulary nisko na nosie i rozłożyła na blacie kartki z konspektem artykułu. Sporządziła go własną metodą stenograficzną, którą tylko ona mogła odczytać. Potem przejrzała spis kontaktów w telefonie i wybrała klawisz, do którego przypisany był numer jej redaktora naczelnego. – Jeśli stoisz, to lepiej usiądź – ostrzegła go, kiedy odebrał. Nie czekając na odpowiedź, wyjaśniła, co ma, i zaczęła czytać artykuł na głos, choć nie tak głośno, żeby ktokolwiek w lokalu mógł ją usłyszeć. Tak jak się spodziewała, naczelny był zachwycony. Zanim zamknęła klapkę telefonu, jej apetyt w jakiś magiczny sposób powrócił. Przysunęła do siebie jeszcze ciepły gulasz i zamówiła kolejnego guinnessa.

Przepiłował kij od szczotki na pół. Zaostrzył jeden koniec, a teraz go wygładzał. Lubił ten etap. Będzie używał coraz bardziej drobnoziarnistego papieru ściernego, póki koniec kija nie stanie się idealnie ostry. Tarł już prawie godzinę, bez specjalnego zaangażowania oglądając telewizję. Puszczali stary spaghetti western z Clintem Eastwoodem. Telewizor był wyciszony, więc oszczędne kwestie dialogowe Eastwooda poznawał tylko dzięki napisom dla niesłyszących, pojawiającym się na dole ekranu. Nie przeszkadzało mu to. Widział ten film już z sześć razy i w zasadzie mógł sam dopowiadać dialogi. Czuł, jak kij w jego rękach staje się coraz ostrzejszy, a rytmiczny dźwięk papieru ściernego trącego o drewno uspokajał. Kiedy z wysiłku wreszcie zaczęły boleć go dłonie i przedramiona, odłożył kij i papier na bok. Przesunął palcem po powierzchni aż po sam czubek. Końcówka była już gładka, potrzebowała najwyżej godziny wygładzania drobnoziarnistym papierem. Potem oczyści ją ściereczką antystatyczną, a jeszcze później naniesie porządny olej i dobrze go wetrze. Ale nie da go za dużo. Zaostrzony kij od szczotki nie mógł być zbyt gładki. Ważne, żeby czuć opór. Nie robił tego dla podniety, nie o to chodziło. Ale podniecał się. Nie sposób temu zaprzeczyć. Co prowadziło do pytania: czy musiały być martwe? Miał ściśnięte gardło. Przełknął ślinę. Pomyślał, że to niesamowite, jakich rzeczy człowiek się o sobie dowiaduje. Jego praca otwierała drzwi w duszy. Był tak dobry w tym, co robił, że czasem go to przerażało. Eastwood zagryzł krótkie cygaro i zmrużonymi oczyma popatrzył na niego z ekranu. Eastwood, a przynajmniej postacie, które grywał, nie pochwaliłyby jego działań. Ale w młodości aktor mógł dostawać zupełnie inne role i teraz byłby postrzegany w zupełnie innym świetle. Jego wizerunek, a być może także prawdziwą osobowość ukształtowały scenariusze, które otrzymywał, napisane przez ludzi, których mógł w ogóle nie znać. W pewnym sensie wszyscy gramy w filmie i nie ma znaczenia, czy o tym wiemy, czy nie. Uśmiechnął się do Eastwooda, po czym podszedł do zabytkowego sekretarzyka z drewnianą roletą i wyjął z niego szufladę. Włożył rękę w pustą przestrzeń i nacisnął dźwigienkę otwierającą skrytkę z boku mebla. Ze skrytki wyjął skrzynkę z szarego metalu, w której tkwił kluczyk. Przekręcił go, uniósł wieko, zamknął rękę na kratkowanej rękojeści półautomatycznego colta i wyjął broń. Strzelała nabojami kalibru 22 z wydrążonym czubkiem i robiła nie więcej hałasu niż głośny klaps. Nie była to potężna broń, ale pociski z wydrążonym czubkiem wbijały się w ludzkie ciało i rozpadały na fragmenty, rozrywając tkankę i kość i powodując rozległe obrażenia miejscowe. Jeden starannie wymierzony strzał w serce wystarczał, by powalić człowieka. Jeśli nawet rana nie była śmiertelna, trafiony doznawał szoku i zostawał na ziemi. A wtedy, gdy konał oszołomiony i niedowierzający, dwa strzały w głowę wystarczały, żeby mieć całkowitą pewność. Taki właśnie był mały colt – pewny. Miał słabość do tej broni. Zerknął na milczący telewizor. Eastwood jechał teraz konno i wzbijał kłęby kurzu, galopując na złamanie karku przez okolicę, która wyglądała na Arizonę, ale pewnie znajdowała się gdzieś we Włoszech. Jakie to uczucie mknąć purpurowiejącą równiną na srokatym koniu? To dopiero musi robić wrażenie na paniach. Przynajmniej na tych z Rzymu i Mediolanu. Przeczytał gdzieś albo usłyszał, że Eastwood kupował swoje cygara w sklepie w Beverly Hills i na potrzeby filmu przecinał je na pół. Jak wiele w życiu jest grą… Odwrócił się od telewizora i wyjął ze skrzyneczki zestaw do czyszczenia broni, olej oraz białą bawełnianą ściereczkę. Już miał zająć się czyszczeniem i oliwieniem pistoletu, kiedy leżący na sekretarzyku telefon komórkowy odegrał kilka pierwszych taktów piosenki Get Me to the Church on Time. Odebrał, spojrzawszy przedtem na wyświetlacz. – Miałem nadzieję, że zadzwonisz – powiedział z uśmiechem. Pauza. – Tak – odrzekł, przez cały czas się uśmiechając. – Oczywiście. Naturalnie. Tak. Tak. Wiesz, że tak. Tak. Odłożył broń. W trakcie rozmowy chodził po pokoju, jakby ruch miał dodać wagi jego słowom. Całkowicie skupiał się na osobie, która była po drugiej stronie. – Dobrze – powiedział. – Tam się zobaczymy. Już nie mogę się doczekać. – Od niechcenia podniósł kij od szczotki i słuchając, wpatrywał się w zaostrzony czubek. – Zobaczymy się tam – powtórzył. – Kocham cię.

6 Znowu połączyła ich śmierć. Spotkali się u Quinna, w mieszkaniu na parterze bloku na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy przy skrzyżowaniu z Columbus, w pokoju, który Quinn przekształcił w domowy gabinet. Gospodarz siedział za ogromnym biurkiem z drzewa wiśniowego. Lampa z abażurem, oświetlająca z boku jego grubo ciosaną twarz, sprawiała, że dwukrotnie złamany nos wydawał się jeszcze bardziej skrzywiony. O szklaną popielniczkę opierało się pod kątem prostym nielegalne kubańskie cygaro. Było niezapalone. Szukanie zwady z Pearl, która i tak już psioczyła, nie miało sensu. Pearl siedziała ze skrzyżowanymi nogami w fotelu po lewej stronie biurka, twarzą do Quinna. Miała na sobie znoszone dżinsy, T-shirt z logo drużyny Metsów i szare skarpetki. Mokasyny, które zsunęła z nóg, leżały byle jak przed fotelem. Kruczoczarne włosy zaczesała do tyłu i spięła w kok. Czarne oczy jak zawsze podkreśliła ciemną konturówką, przez co wydawały się jeszcze ciemniejsze. Zdaniem Quinna wyglądała olśniewająco. Fedderman, który przycupnął na dużo mniej wygodnym, obitym skórą drewnianym fotelu, był taki jak zwykle, czyli sprawiał wrażenie z lekka zdziwionego. Twarz wprawdzie mu zeszczuplała, ale wciąż miał wyczekującą minę winowajcy, jakby popełnił jakieś przestępstwo, a teraz liczył na rozgrzeszenie. Od ich ostatniego spotkania ubyło mu siwiejących włosów i czubek czaszki miał prawie zupełnie łysy. Quinn był pewien, że rozpoznaje jego brązowy workowaty garnitur, w dodatku zauważył, że Feddermanowi rozpiął się prawy mankiet białej koszuli i zwisał z rękawa marynarki. Gdy Fedderman coś pisał, jego mankiety z niewyjaśnionych przyczyn często spotykał taki los. Quinn niemal się uśmiechnął, widząc, jak postrzępiony mankiet łypie na niego z rękawa. Dawne czasy. Fedderman popatrzył na Pearl. – Słyszałem, że miałaś jakieś kłopoty w banku. – Wal się – zgasiła go i przeniosła wzrok na Quinna. – Lauri już z tobą nie mieszka? Lauri była córką Quinna, obecnie prawie dwudziestoletnią. – Mieszka z Robaczkiem w Kalifornii. Starają się rozkręcić jego muzyczną karierę. Ukochanego Lauri zwano Robaczkiem, ponieważ był wysoki, chorobliwie chudy, a kiedy chodził, jego ciało zdawało się wić. Był solistą założonego przez siebie zespołu The Defendants. W ostatnim liście Lauri napisała, że zespół jest o krok od podpisania kontraktu na płytę. To samo pisała w przedostatnim liście. – Moim zdaniem chłopak miał talent – powiedział Fedderman. – A co powiesz o jego muzyce? – zapytała Pearl. – A co powiecie o morderstwach? – wtrącił Quinn, przypominając im, po co się tu spotkali. Wyjął cztery zielone skoroszyty, wyszedł zza biurka i wręczył dwa swoim detektywom. – Renz dostarczył kopie akt sprawy, a ja zrobiłem kopie dla was. – Swoją już pewnie przejrzałeś – domyślił się Fedderman. – Jakieś wnioski? Quinn wrócił za biurko, odruchowo sięgnął po cygaro, ale zauważył spojrzenie Pearl i szybciutko cofnął rękę. – Kilka faktów już wam podałem. Dwa tułowia kobiet białej rasy, każdy trafiony kulą w serce, obydwa nie do zidentyfikowania, brak odcisków palców. Kaliber dwadzieścia dwa, kule z wydrążonym czubkiem. Rozpadły się po trafieniu, ale odłamki zostały w ciałach. W laboratorium częściowo zrekonstruowali z nich pociski i mają pewność, że zostały wystrzelone z tej samej broni. Obie ofiary poddano seksualnej penetracji, chyba jakimś zaostrzonym kijem, który pozostawił po sobie tłuste ślady. – Nawilżacz dopochwowy? – spytała Pearl. – Środek do pielęgnacji mebli – odparł Quinn. – Wypolerował je od środka – rzucił Fedderman. Wydawał się zadowolony ze swojego żartu. – Pomyśl, zanim coś takiego palniesz – powiedziała Pearl. Fedderman zauważył rozpięty mankiet i zapiął go. – Gdzie je znaleziono? – Był teraz całkowicie poważny. – Pierwszą na śmietniku za restauracją na Upper West Side. Drugą w opuszczonym budynku na Dolnym Manhattanie. – Opuszczonym dlaczego? – chciała wiedzieć Pearl. – Remont. – W toku? – Aha. Przeróbka na blok z apartamentami własnościowymi. – Quinn wiedział, do czego Pearl zmierza, i był zadowolony. – Znaleziono ją w poniedziałek?

– Zgadłaś. – Więc robotnicy mieli ją znaleźć. A tułów na śmietniku miał zostać znaleziony przy najbliższej wywózce śmieci. – Której termin wypadał następnego dnia rano po podrzuceniu ciała – uzupełnił Quinn. – Pracownicy restauracji uważają, że spostrzegliby zwłoki, musiały więc trafić na śmietnik w nocy. Pearl rozprostowała nogi, oparła piętę w skarpetce o podłogę i zaczęła przebierać palcami u stopy. – Morderca chciał, żeby tułowia znaleziono zaraz po ich podrzuceniu. Domyślacie się powodów? – Jeszcze nie – odparł Quinn. – Zakładam, że sprawdzono osoby zaginione – powiedział Fedderman. – Oczywiście. Ani w Nowym Jorku, ani w okolicach nikt ostatnio nie zgłaszał zaginięcia kobiet podobnej budowy, w takim wieku i takiego pochodzenia etnicznego. Obie były po trzydziestce. – Quinn odchylił się lekko w fotelu i zaczął się kręcić, centymetr w tę, centymetr w tamtą. Niedawno naoliwiony fotel nie wydawał dźwięku. – Jeszcze jedno. Cindy Sellers, dziennikarka z „City Beat”, wie o wszystkim, ale w ramach przysługi dla Renza nic nie drukuje. – Pamiętam ją – powiedziała Pearl. – Zołza jedna. – Nie jest gorsza niż inne dziennikarskie hieny. – Quinn pomyślał, że Pearl byłaby niezłym reporterem kryminalnym. – Pearl ma rację – dorzucił Fedderman. – Cindy Sellers, którą pamiętam, nie wysiedzi długo w milczeniu. Chyba że Renz ma na nią jakiegoś haka. – Nawet jeśli – powiedział Quinn – to mleko w końcu wykipi. Dlatego Renz nas reaktywował. Chce wyprzedzać media. – Chce zostać burmistrzem – sprostowała Pearl. Przenikliwa jak zawsze, pomyślał Quinn. Pearl nagle zaczęła się zastanawiać, co tu w ogóle robi. Dlaczego dokonała takiego wyboru? Wyglądało na to, że nie da rady wyzwolić się od Quinna i jego wpływu. Kolejna gardłowa sprawa, kolejny psychopata, Renz wezwał Quinna, Quinn zadzwonił do niej i w efekcie znowu tu była. Powtarzalność granicząca z szaleństwem. Jakby biegła na stacjonarnej bieżni, z której nie może zejść, bo jakaś jej część tego nie chce. Czysty masochizm. Ta sprawa… Czuła w kościach, że jest w niej coś wyjątkowego. Musiała wziąć w tym udział. – Przejrzyjcie akta obydwu zabójstw – polecił Quinn. – Jutro znów się tu spotkamy i urządzimy burzę mózgów. – Zawsze będziemy się tu spotykać? – zapytała Pearl. Nie była zachwycona tą perspektywą, ponieważ kiedyś mieszkała z Quinnem. Ich dawna wspólna sypialnia znajdowała zaraz po drugiej stronie korytarza. – Renz jak zwykle obiecał, że zorganizuje nam jakieś biuro. Nie chce lokować nas na komisariacie. Choć będziemy działać jako nowojorska policja, to z większą niezależnością niż etatowi detektywi z wydziału zabójstw. Będziemy odpowiadać tylko przed Renzem. – Znowu załatwi nam norę, w której roi się od karaluchów – powiedziała Pearl. – Ale wszędzie lepiej niż tutaj. – Chociaż może nie. Pamiętała poprzednie biuro, jakie wyszukał im Renz, i przejmujący jazgot wiertła dentystycznego dobiegający z przychodni za ścianą. Quinn spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Lot Feddermana z Florydy opóźnił się, więc i spotkanie zaczęło się późno. – To co, jutro o dziewiątej rano? Detektywi zgodzili się i wstali. Quinn także się podniósł, żeby ich odprowadzić. Gdy mijali sypialnię, Pearl nie mogła się powstrzymać – obrzuciła spojrzeniem łóżko. Było zasłane, ale nie najschludniej. Na stoliku, przy nocnej lampce po stronie, o której wciąż myślała jako o stronie Quinna, leżała książka, ale Pearl nie udało się odcyfrować tytułu. Chyba nic się nie zmieniło, od kiedy dwa lata temu się wyprowadziła. Quinn przechwycił jej spojrzenie, więc śmiało na niego popatrzyła. Wiedziała, że wciąż ją kochał, co było cholernym utrudnieniem. Próbowali ze sobą mieszkać, ale okazało się to niemożliwe. Pearl nie ciągnęło do powtarzania tego doświadczenia. Źródło problemów było oczywiste. Quinn był opanowany, działał z rozmysłem i miał w sobie tłumioną obsesję, ona zaś była narwana, wojownicza i nieprzewidywalna. Gryźli się. Kolejną różnicą było to, że Pearl wiedziała, kiedy odpuścić sobie ten związek, a Quinn nie. Nigdy nie wiedział, kiedy należy odpuścić. Przy drzwiach na ulicę Fedderman powiedział: – Wciąż mam wynajęty samochód. Podrzucę cię, Pearl. – Okej. Lepsze to niż metro. – Towarzystwo też lepsze – zauważył Fedderman. – Jeśli pominąć strój, maniery i inteligencję. Quinn z przyjemnością słuchał, jak sobie docinają. Tak działali jako zespół – nawzajem kwestionowali swoje zdanie, stymulowali się, odrzucając to, co mało konkretne lub niepasujące, aż wreszcie zostawała sama prawda.

Nawet jeśli im się nie podobała. W porównaniu z większością innych nowojorskich czasopism, tych dużych i tych małych, „City Beat” rozchodziło się w nader skromnym nakładzie. Ale Wes Nobbler, zastępca naczelnika policji, zawsze starał się o egzemplarz, gdyż wiedział o powiązaniach między komisarzem Renzem a Cindy Sellers. Renz nieraz docierał za pośrednictwem Sellers do bardziej liczących się mediów. Nobbler, duży, otyły mężczyzna o małych niebieskich oczach i cerze, przez którą stale wyglądał, jakby zbyt wiele czasu spędził na słońcu, właśnie rozmyślał o „City Beat”. W jego sypialni wciąż było ciemno, ale nie mógł spać, a świecące na czerwono cyfry stojącego przy łóżku zegarka informowały, że jest piąta dwie. Za wcześnie, żeby wstać, za późno, żeby warto było zasypiać. W dodatku uciskał go pęcherz, choć jeszcze nie nagląco. Wstać, zapalić światło, ulżyć sobie w łazience, a potem znowu wracać do łóżka. Tylko po co? Nie potrafił znaleźć powodu. Minęło dziesięć minut. Kwestia, czy wstać z łóżka, czy nie, sama się rozwiązała. Musiał się odlać. „City Beat” wciąż kołatało się gdzieś na obrzeżach jego myśli, kiedy siadł na skrzypiącym łóżku, włączył lampkę i podreptał do łazienki. Równie dobrze mógł zacząć dzień. Włożył wczorajsze pomarszczone spodnie od munduru, choć w szafie wisiał starannie wyprasowany mundur prosto z pralni chemicznej. Przebierze się później, po goleniu i prysznicu. Został w szarym T-shircie, w którym spał. Jeszcze tylko wsunął buty na gołe stopy. Wrócił do łazienki, ochlapał twarz zimną wodą i mokrymi palcami odgarnął w tył rude włosy, na których nie było ani śladu siwizny. Już całkiem rozbudzony, poszedł do kuchni i nastawił ekspres do kawy. Potem wyjrzał przez okno, chcąc się upewnić, że nie pada, i wyszedł z mieszkania. Na końcu ulicy w odpowiednich automatach zaopatrzył się w „Timesa” i „City Beat”. Zanim wrócił, zaczęło się rozjaśniać, a ruch uliczny się nasilił. Mieszkanie pachniało świeżo zaparzoną kawą. Poczuł głód i pożałował, że nie znalazł jakiegoś otwartego sklepu, w którym mógłby kupić pączki, chociaż nie potrzebował dodatkowych kalorii. Nalał sobie kawy, zabielił ją wyjętą z lodówki śmietanką i usiadł przy kuchennym stole. Najpierw otworzył „Timesa”. We Francji trwały rozruchy, Kongres nawoływał do wdrożenia śledztwa w sprawie, której Nobbler w ogóle nie rozumiał, a spomiędzy stron biła konsternacja, że Yankees przegrali siódmy mecz z rzędu. Nic nowego, pomyślał Nobbler. Wydawałoby się, że Yankees mieli dość pieniędzy, żeby kupić miotaczy, którzy nie graliby tak, jakby w każdej chwili miały odpaść im ręce. Odłożył „Timesa”, napił się kawy i zajrzał do „City Beat”. Rany boskie! Nobbler zupełnie zapomniał o swoim głodzie, Yankees i kawie. Wiedział, że znaleziono sam tułów pierwszej ofiary, wiedział też o drugiej martwej kobiecie. Nie wiedział jednak, że podobnie jak za pierwszym razem do kostnicy trafił tylko jej korpus. Nie widział też na razie wyników ekspertyzy balistycznej. Komisarz Renz niewątpliwie rozpostarł zasłonę tajemnicy nad drugą ofiarą, by nie od razu stało się jasne, że mają do czynienia z seryjnym mordercą. I jeszcze kwestia zaostrzonego kołka czy co to tam było – o tym Nobbler także nie miał pojęcia, wiedział jedynie, że pierwsza ofiara została wykorzystana seksualnie. Musiał przyznać, że Renzowi należał się podziw za umiejętność okrywania takich spraw choćby częściową tajemnicą. Komisarz nie miał oporów, gdy przychodziło do pociągania za dźwignie władzy. Cóż, Nobbler też ich nie miał. A Renz zrobił coś, co Nobblera naprawdę wkurzyło. Frank Quinn wrócił do akcji – zajął się sprawą torsowych morderstw – a z nim jego detektywi Kasner i Fedderman. Nobbler nie przepadał za tą trójką, w dodatku jego zdaniem nie byli już policjantami. Zwłaszcza Quinn, który powinien dostać zakaz zbliżania się do wydziału. Dali mu kupę kasy, uwolnili go, no to czego, do cholery, jeszcze chciał? Nobbler nie trawił go nie dlatego, że Quinn się sprzedał, ale dlatego, że zrobił to w niewłaściwy sposób. O Kasner i Feddermanie pomyślał tylko przelotnie. Para nieudaczników. Jakim prawem Renz wyciągnął ich z lamusa, zaangażował jako swoją osobistą ekipę detektywistyczną i przydzielił do sprawy, której rozwiązanie przyniesie mu korzyści polityczne? Nobbler wiedział jakim. Renz miał stanowisko i popularność. Nikt z władz miasta lub kręgów do nich zbliżonych nie chciał wchodzić mu w drogę, poza tym, formalnie rzecz biorąc, policja mogła zatrudniać na zlecenie osoby z zewnątrz, a nawet na jakiś czas przywrócić do służby byłe gliny. Zwłaszcza jeśli miały działać pod egidą samego komisarza. Obecnie akcje Renza zwyżkowały i komisarz bez wątpienia chciał, żeby tak zostało. Ambitny sukinsyn. Nie żeby Nobbler akurat to miał mu za złe. Zniesmaczony rzucił gazetę na „Timesa”, usiadł wygodniej i napił się kawy, która niemal zupełnie wystygła. O artykule z „City Beat” pewnie już trąbią w radiu i telewizji, podchwycą go też popołudniówki. Nobbler wiedział, co się dzieje, kiedy media dostają mocną kartę. Wiedział też, jak by z nimi pograł, gdyby to on miał coś do powiedzenia. Ale nie miał. Nie podobało mu się, że ktoś pcha się z butami na terytorium, które uważał za swoje. Na pewno, cholera, nie puści

tego płazem. Długo siedział, pijąc zimną kawę, i rozmyślał o tym, co powinien, a co może zrobić. Możliwości istniały. Zawsze istniały. I przyszłe okazje do schwytania. Niech się dzieje, co chce, ale on znajdzie sposób, żeby Renz i spółka odczuli, w jakie wleźli bagno. Nie, nie w bagno. Na ruchome piaski. – Zdaje się, że gówno wpadło w wentylator – oznajmił Fedderman w domowym gabinecie Quinna, zajmując fotel, na którym siedział zeszłej nocy. Dziś w pokoju było jaśniej – przez okno wlewał się słoneczny blask, w którym wolniutko wirowały drobinki kurzu. Pearl miała ochotę kichnąć na sam ich widok. Najwyraźniej Quinn nie sprzątał zbyt często. Pearl też zajęła swój wczorajszy fotel, ale tym razem nie założyła nogi na nogę. Jej praktyczne czarne buty trzymały się podłogi, a ręce swobodnie spoczywały na udach. Miała na sobie ciemne spodnie, białą bluzkę i szary blezer z czarnymi guzikami. Wyglądała na glinę. Przyniosła ze sobą poranne wydanie „City Beat”, tak jak Fedderman. – Lada chwila trafi to do dzienników każdej stacji telewizyjnej – powiedziała. – Niektóre gadające głowy czytają coś więcej niż tylko tekst na teleprompterze. – Zrolowała gazetę i dzierżyła ją, jakby zamierzała komuś przyłożyć. Miała rację. Quinn, zanim wyszedł do Lotus Diner na wczesne śniadanie, włączył kanał informacyjny New York One. W miejscach, w których znaleziono tułowia, byli już sprawozdawcy. Po powrocie ze śniadania sprawdził CNN i Fox News. Sprawa nabrała zasięgu ogólnokrajowego. Nie zdziwiło go, że wieści o morderstwach rozeszły się tak szybko i z takim hukiem. Temat był sensacyjny, jak z policyjnych seriali, z tą różnicą, że prawdziwy. To dlatego Renz, który miał zmysł polityczny i medialny, tak bardzo chciał ich zatrudnić. – Znaleźliście czas na przejrzenie akt? – zapytał Quinn, sadowiąc się za biurkiem. Niezapalone kubańskie cygaro wciąż czekało w popielniczce. Ostatnio palił coraz mniej, podobnie jak inni nowojorczycy, którym burmistrz wraz ze swoimi poplecznikami kazał kryć się po kątach. Także w sensie psychologicznym. Quinn skarcił się w duchu – przecież burmistrz dbał o jego zdrowie i dobre samopoczucie. Tylko dlatego nie nabrał jeszcze do faceta awersji. – Zacząłem w nocy, skończyłem rano – odpowiedział Fedderman. Pearl po prostu skinęła głową. Quinn pomyślał, że w jasnym świetle poranka, które ujawniłoby skazy na urodzie innych kobiet, wyglądała przepięknie. Zauważyła, w jaki sposób jej się przyglądał, i patrzyła mu w oczy dopóty, dopóki nie odwrócił wzroku. – Zero olśnienia, dzięki któremu rozwiązalibyśmy sprawę, a ja zostałbym bohaterem – ciągnął Fedderman. – Policyjny specjalista od profili na pewno będzie miał wiele do powiedzenia o rozczłonkowywaniu zwłok. No i to nadziewanie na pal… Symbolika falliczna. Zawsze ją zauważą. – Bo pełno jej wokoło – odpowiedziała Pearl. – Może gość jest impotentem. Fedderman wzruszył ramionami. – Fakt, że ktoś wsadza laskom coś innego niż swój interes, nie oznacza z automatu, że mu nie staje. – A skąd ty to wiesz, Feds? – Jestem detektywem, Pearl. – Coś cię gryzie? – Quinn przyglądał się Pearl. – Mała wątpliwość – odparła. – Oba morderstwa z pewnością popełnił ten sam psychol, ale są to tylko dwa morderstwa. Ofiary mogły go czymś wkurzyć – nawet wspólnie, kto wie – więc facet nic nie ma do innych kobiet, nie ma też obsesji ani przymusu, żeby zabijać dalej. Może do zbrodni doprowadziła wspólna przeszłość ofiar i mordercy. Innymi słowy, dwie ofiary i już seryjny? – Dobre pytanie – zgodził się Fedderman. – Zdaniem dziennikarzy dwie wystarczają – powiedział Quinn. – Ale pytanie nadal jest dobre – odparła Pearl. Quinn odchylił się w fotelu i splótł palce za głową. – Doskonale wiecie, kiedy poznamy odpowiedź. Prawda w jego słowach zadziałała jak kubeł zimnej wody na głowę. Pearl powęszyła. – Paliłeś tu? – Dobre pytanie – odpowiedział Quinn.

7 Jill Clark siedziała przed swoim komputerem i patrzyła na wygaszacz ekranu, na którym przesuwały się obrazy wielkich impresjonistów. Dzieło Renoira, subtelne, urzekające barwą i kompozycją, tak obce szarym zmaganiom i brzydocie za oknem. Malowidło zniknęło za krawędzią ekranu. Jill długo siedziała wpatrzona w monitor, aż wreszcie doszła do wniosku, że pora dokonać jakiegoś bilansu. Obrazy były piękne, ale jej życie z dnia na dzień wydawało się brzydsze, a zmagania trudniejsze. To miasto było okrutne. Okrutne i bezlitosne. Gdyby miasta mogły mieć instynkty, Nowy Jork na pewno kierowałby się morderczym. Jill miała dwadzieścia dziewięć lat, długie do ramion jasne włosy, które lubiły w uroczy sposób się mierzwić, twarz o regularnych rysach i być może trochę za bardzo wydatny podbródek. Dochodziły do tego pełne usta, wyraziste kości policzkowe i bezdyskusyjnie świetna figura zawdzięczana joggingowi uprawianemu codziennie w najbliższej okolicy lub w parku. Poniżej niebieskich oczu grzbiet jej nosa znaczyły piegi. Mężczyźni uważali to za atrakcyjne połączenie. Miała dyplom z księgowości i doświadczenie w sprzedaży – najpierw sprzedawała meble biurowe, potem polisy ubezpieczeniowe dla kolekcjonerów antycznych samochodów. Do swoich atutów zaliczała jeszcze śliczny uśmiech. Ale miała też zobowiązania, przede wszystkim zadłużone karty płatnicze, o których nie myślała, dopóki saldo nie stawało się zawrotnie ujemne. Od czasu do czasu Files and More, agencja pracy tymczasowej, wyszukiwała dla niej dobrze płatne zajęcie na niepełny etat, ale tylko dorywcze. Jill zarabiała wtedy dosyć, żeby jej konta wyszły na plus, ale potem nadchodził kolejny okres bezczynności i zaciągała jeszcze większy debet niż poprzednio. Wydawało się to błędnym kołem, z którego nie sposób się wyrwać. W zasadzie Jill zaczęła już o sobie myśleć jako o wykwalifikowanym pracowniku tymczasowym. Mogła tak wypełniać rubrykę „zawód” w podaniach o pracę i różnych innych formularzach: pracownik tymczasowy. Ewentualni pracodawcy przynajmniej nie pomyślą, że dopiero co wyszła z więzienia. Co jakiś czas dzięki dorywczym zleceniom od Files and More można było dostać ofertę stałej pracy – tak jej w firmie powiedzieli – ale Jill szybko się zorientowała, że były to rzadkie przypadki. Nabrała też przekonania, że ona nie będzie jednym z nich. Nie dość, że praca była czasowa, to jeszcze w każdej firmie pozostali pracownicy traktowali cię jak odmieńca. Nie było możliwości, żeby znaleźć się w ich gronie. Mieli świadomość, że pewnego dnia po prostu nie pojawisz się w pracy i tyle cię widzieli. Nie znaczyło to, że czasowy personel traktowano nieuprzejmie – po prostu nie nawiązywano z nim znajomości, przelotnych ani stałych. A coś takiego jak romans w ogóle nie wchodziło w grę. Seks z łajdakami, na których zdarzało jej się trafić i którzy postrzegali ją jako tymczasową na więcej niż jeden sposób, zawsze był możliwy, ale romans, związek z kimś, kogo mogłaby ewentualnie pokochać i na kim się wesprzeć, wydawał się równie daleki, jak najodleglejsza z gwiazd. A był czymś, czego Jill rozpaczliwie pragnęła. Podobnie jak zastrzyku gotówki. Na monitorze płynnie przesunął się obraz Moneta. Scena w ogrodzie: lilie wodne, przepiękne stonowane kolory, na brzegach żywa, a zarazem przygaszona zieleń jak ze spłowiałego banknotu dolarowego. Obraz, owszem, romantyczny, ale przywiódł jej na myśl pieniądze. Jeśli szybko nie znajdzie stałej pracy, wkrótce wpadnie w poważne problemy finansowe. Nie miała żadnej rodziny, od kiedy rok temu w Missouri umarł jej brat, a w Nowym Jorku mieszkała dopiero cztery miesiące. Były to chyba najdłuższe cztery miesiące w jej życiu. Nie miała nikogo, kto mógłby pożyczyć jej pieniądze lub choćby pocieszająco ją objąć. Jakże prawdziwe okazały się ostrzeżenia, że życie w Nowym Jorku jest kosztowne. A jeśli było się tu zdanym na samego siebie, samotność mogła człowieka zniszczyć. Jill podjęła niezłomne postanowienie, że nie pozwoli się zniszczyć i nie wróci do Wichity w Kansas. Byłaby to prosta droga do porażki i jeszcze większej samotności. Kiedyś, gdy Jill pracowała przy metkowaniu i pakowaniu katalogów, kobieta imieniem Billie powiedziała jej, że spróbowała randek internetowych i dobrze na tym wyszła. Pewnie, trafiła na kilku frajerów, ale i na paru prawdziwych mężczyzn. Nic stałego, lecz ci faceci chcieli czegoś więcej niż kilku drinków, wspólnych wybuchów śmiechu, przelotnych wizyt i zdawkowego „to na razie”. Wtedy Jill była niemal przerażona tym pomysłem. Uciekanie się do sieci w poszukiwaniu partnera wydawało się jej niewłaściwe i było żenujące. Nowoczesne technologie w służbie serca… Czegoś takiego, do diabła, nie potrzebowała. Ale teraz… Cóż, teraz było inaczej. Może dlatego że Jill od miesięcy nie umówiła się na poważną randkę. Poprzedni facet zabrał ją do spelunki w Village i liczył na seks oralny w lokalu pod stolikiem, a wydawał się z początku taki… normalny. Może w tym tkwił problem. Może straciła

orientację i to on był normalny, a ona żyła w nierzeczywistym świecie. Nie, to nie do przyjęcia. Wyłonił się Manet. Uporządkowana, ale pełna życia scena z rozbawionym towarzystwem i piękną kobietą w sukni z dekoltem oraz dużym medalionem na szyi stojącą za barem, patrzącą przed siebie i obrzucającą melancholijnym spojrzeniem każdego, kto kiedyś zerknie na malowidło. Bar w Folies-Bergère, które w dziewiętnastowiecznym Paryżu było bez wątpienia wyuzdanym miejscem. Teraz wydawało się ugrzecznione. Jego wizerunek przestał budzić lubieżne skojarzenia i stał się sztuką. W dodatku wielką sztuką. Gdy Jill trochę poszperała, zmieniła zdanie o internetowych randkach. Billie chyba miała rację. Był to nowy świat, w którym wiele się zmieniło. Jill po prostu musiała się przystosować. W tym gorączkowym życiu, w tym szalonym mieście korzystanie z usług serwisów randkowych nie miało w sobie nic niewłaściwego, nie było też czymś szczególnie niezwykłym. Za romans – no, ewentualny romans – trzeba było zapłacić określoną cenę. Wielu ludzi się na to decydowało i kogoś dla siebie znajdowali. Czemu nie miałaby pójść w ich ślady? Przesunął się Degas – jedna z jego upozowanych eleganckich baletnic, jaśniejąca w światłach rampy, które dawno temu wygasły. Jill miała debet na kartach kredytowych, ale mogła go jeszcze powiększyć. Plastik elastik. Nadzieja umiera ostatnia. Jeden rzut kostką i świat może stać się piękny. Postanowiła zaryzykować. Przesunął się van Gogh. Quinn i jego ekipa wymienili pomysły i informacje. Doszli do wniosku, że muszą zacząć od początku, wejść na szlaki, które już wcześniej przetarto. Wrócą do miejsc, w których znaleziono tułowia, przesłuchają mieszkańców okolicznych budynków, spróbują znaleźć kogoś, kto słyszał jakiś nietypowy dźwięk lub akurat wyglądał przez okno i dostrzegł coś, co okaże się istotne dla sprawy. Nawet jeśli powtórzą się wcześniejsze zeznania, te same pytania zadane po pewnym czasie mogą pobudzić pamięć. Już mieli wstać i wyjść z domowego gabinetu Quinna, kiedy zadzwonił Renz i powiedział, że właśnie skończył nagrywać wywiad, który zaraz pójdzie na lokalnym kanale. Quinn wycelował pilota w mały telewizor stojący na regale z książkami i przebiegł po stacjach. Pearl podniosła się ze swojego fotela, żeby zaciągnąć zasłony i odciąć światło słoneczne. Zrobiła to niemal automatycznie, jakby wciąż tu mieszkała i zaciąganie zasłon było dla niej czynnością codzienną. Gdy Quinn trafił na właściwy kanał, wywiad trwał już w najlepsze. Michelle DeRavenelle, niewiarygodnie śliczna prezenterka wiadomości, stała obok Renza z mikrofonem w dłoni. Rozmowa odbywała się w słonecznym miejscu przed komendą główną policji. Słaby letni wiaterek zmierzwił włosy DeRavenelle, co uczyniło ją jeszcze śliczniejszą, natomiast rzadkie loki Renza stanęły dęba i komisarz wyglądał, jakby właśnie wstał po lekturze z łóżka. – …same nagie tułowia? – dokończyła pytanie DeRavenelle i podsunęła mikrofon Renzowi, jakby proponowała mu, żeby odgryzł sobie kawałek. Tuż za Renzem, po jego lewej stronie rosło samotne drzewko w doniczce. Komisarz ustawił się tak, że gałąź zdawała się wyrastać mu prosto z głowy. – Seryjni mordercy działają pod wpływem przymusu – powiedział. – Nie potrafią inaczej. Zostawianie tułowi ofiar tam, gdzie łatwo je znaleźć, może nam się wydawać dziwaczne – bo jest dziwaczne – ale nie musi takie być dla mordercy. Zdawało się, że DeRavenelle wpuściła odpowiedź jednym uchem, a wypuściła drugim. – Panie komisarzu, mam nadzieję, że osobowość mordercy została przeanalizowana przez FBI lub policyjnych specjalistów od profili psychologicznych. – Oczywiście, że tak. Quinn się uśmiechnął. Nie pamiętał, żeby w aktach była opinia psychologa. Jakie założenia na temat osobowości mordercy można poczynić na podstawie dwóch nienadających się do identyfikacji torsów? Na ile prawdopodobne? Takie rzeczy możliwe były tylko w powieściach kryminalnych i serialach telewizyjnych. – Czy policja ma jakieś wyobrażenie, kim on jest? Jakie szaleństwo go opętało? O ile jest szalony. – Och, według naszych standardów jest – odrzekł Renz. – Niezależnie od tego, jaką łatkę mu przypiąć. To chyba jedyne, co na wczesnym etapie śledztwa możemy z całą pewnością powiedzieć o tego typu mordercy. Nasza specjalistka od profili zapoznaje się z materiałem dowodowym i przygotowuje hipotetyczną charakterystykę podejrzanego, która, jestem przekonany, okaże się bardzo zbliżona do jego prawdziwej osobowości, kiedy już go aresztujemy. Niestety, w chwili obecnej nie bardzo mamy nad czym pracować, więc trochę to potrwa. – Czy to samo można powiedzieć o kapitanie Franku Quinnie i jego detektywach? Że trochę potrwa, zanim zdobędą informacje pozwalające na ujęcie mordercy? Może się okazać, że nie ma czasu do stracenia.

Renzowi nie drgnęła powieka. – Trudno przewidzieć, jak potoczy się takie dochodzenie, ale skoro prowadzi je Quinn, aresztowanie z pewnością nastąpi w możliwie najkrótszym czasie. Dlatego współpracuję z nim i jego ekipą, dlatego obarczyłem go zadaniem odszukania mordercy. Są najlepsi, a w sprawie, która dotyczy dosłownie wszystkich obywatelek miasta – i obywateli, którzy mają kochanki, żony lub córki – miasto zasługuje na najlepszych. DeRavenelle przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się. Facet był dobry w te klocki. – Ale na razie nie ma podejrzanych, panie komisarzu? – Głównych nie. Z powodu zwyrodniałego seksualnego aspektu tych potwornych zbrodni… – Ma pan na myśli zaostrzony palik? – Owszem, zaostrzony palik. – To wymagało powtórzenia. – Panie komisarzu, do penetracji dochodzi przed śmiercią ofiar czy po niej? – DeRavenelle skrzywiła się, o dziwo, uroczo i popatrzyła na widzów. – Oby po. – Niestety przed – skłamał Renz. Quinn zobaczył, jak Pearl i Fedderman wymieniają spojrzenia. Potem popatrzyli na niego, a on skinął głową. Tylko policja i morderca mieli wiedzieć, że Renz powiedział nieprawdę. Morderca może się tak rozzłościć, że popełni błąd. Może nawet skontaktuje się z policją lub mediami, żeby dokonać sprostowania. – Swój chłop – skomentował Fedderman podstęp Renza. – Tego bym nie powiedziała – odparła Pearl. – Czy policja ma jakieś wskazówki co do miejsca, w którym znajduje się reszta tych nieszczęsnych rozczłonkowanych kobiet? – zapytała DeRavenelle. – Chodzi mi o części ich ciał. – W tej chwili mogę tylko powiedzieć, że podchodzimy do tej kwestii z ostrożnym optymizmem. – Chciałby pan coś dodać, panie komisarzu? – DeRavenelle przybrała swój zwykły poważny i zaciekawiony wyraz twarzy. Potrafiła to robić jak niewielu w branży. Wiedziała, że kończy jej się czas i że to ostatnia szansa na chwytliwy, wpadający w ucho bon mot. Renz też to wiedział i spróbował spełnić jej oczekiwania: – Jedynie to, że torsowe morderstwa staną się niedługo częścią przeszłości tego wspaniałego miasta. Jestem tego pewien. Najlepsi ludzie dzień i noc pracują nad układanką. Szukają kawałków i kto jak kto, ale oni na pewno poskładają je w całość. Quinn się skrzywił. – To byłby niezły początek – powiedziała Pearl. DeRavenelle nie zmieniła wyrazu twarzy. Z powagą popatrzyła w kamerę, po czym oddała głos do studia. Siedzący za biurkiem zastępca naczelnika policji Wes Nobbler obejrzał do końca wywiad z Renzem, po czym wycelował pilota niczym pistolet i wyłączył odbiornik w momencie, w którym na ekranie pojawił się uśmiechnięty prezenter pogody. Nobbler się nie uśmiechał. Jego różowe podbródki rozlały się na ciasno zapiętym kołnierzyku, nadmiernie eksponując wygięte w dół cienkie usta. Jasne poranne światło przeszukiwało jego mięsiste policzki, ale nie znajdowało choćby cienia zarostu. – Wiele osób nie miałoby nic przeciwko temu, żeby dochodzenie Renza skończyło się katastrofą – powiedział. Sierżant Ed Greeve skinął głową. Wiedział, kiedy powinien milczeć. Należał do mężczyzn średniego wzrostu, którzy dzięki chudej i lekko przygarbionej sylwetce wydają się wyżsi. Efekt ten potęgowały pociągła twarz i opadające kąciki poważnych piwnych oczu. Miał na sobie niczym się niewyróżniający szary garnitur, który zdawał się korespondować z jego usposobieniem. Przezywano go Duchem, ponieważ był znakomity w śledzeniu; potrafił też niezauważenie tkwić na punkcie obserwacyjnym. Greeve szedł przez życie ukryty na widoku i robił na tym karierę. W dodatku Nobbler wykorzystywał go już wcześniej, gdy musiał nagiąć prawo, by służyć sprawiedliwości, a przy tym, naturalnie, swojej karierze. Greeve zaś wykorzystywał swojego szefa Nobblera. Dużo o sobie wiedzieli, co czyniło ich towarzyszami podróży po pełnej niebezpieczeństw drodze wiodącej w górę hierarchii urzędu, jakim była nowojorska policja. – Musimy obserwować rozwój sytuacji – dodał Nobbler. Greeve znów tylko skinął głową. Z lewego kącika jego ust sterczała wykałaczka. Kołysała się nieznacznie, kiedy poruszał nią językiem. – Renz znalazł dla swoich najemnych glin biuro na Zachodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Dzięki temu łatwiej nam będzie mieć ich na oku. – Zbieramy więcej ludzi? – zapytał Greeve nad wykałaczką. – Dopiero później, ale to się załatwi bez problemu. Na razie wystarczy zwykły ogon. Jeśli się rozdzielą, wybierz

najbardziej rokującego i idź za nim. Szybko się zorientujesz, czy wiedzą coś, czego my nie wiemy. – Przed wyjściem w teren prawdopodobnie zamkną biuro. – Ludzie zakładają zamki – odparł Nobbler. – Przypuszczam, że oni też. Tylko tyle miał do powiedzenia na ten temat. Wiedział, że zamki rzadko stanowią problem dla Greeve’a, który w swoim czasie był członkiem rozwiązanego już wydziału Safe and Loft, zajmującego się włamaniami. Tak naprawdę Greeve traktował zamki jako coś w rodzaju wyzwania i prawdopodobnie złoży nocną wizytę w biurze na Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Późna noc była jego porą, a ciemność – przyjaciółką. W mroku widział jak kot. Był to jeszcze jeden powód, dla którego dostał swój przydomek. W oczach innych policjantów Greeve był postacią cokolwiek upiorną. – A co ze sprawami, które prowadzę? – zapytał, wyjął wykałaczkę i włożył ją z powrotem, tym razem w prawy kącik ust. – Przydzieliłem je komu innemu. Będziesz dla mnie pracował, można powiedzieć, w pełnym wymiarze godzin. Chcę codziennych raportów i natychmiastowych powiadomień, jeśli zdarzy się coś ważnego. – Zrozumiano – odpowiedział Greeve. – Chyba nie muszę dodawać, że na razie wszystko zostaje między nami. – Nie musi pan – przytaknął Greeve. Nobbler poczuł ukłucie niepokoju. Czasami nie miał pewności, czy Greeve traktuje go poważnie, czy w duchu się z niego nabija. Cóż, przyczyną była po prostu osobowość Greeve’a. Albo jej brak. Tak czy inaczej, gliniarz był użyteczny i rzetelny. Nobbler sięgnął po niebieski długopis kulkowy i zaczął się nim bawić, trzymając przy tym łokcie na blacie. Wpatrywał się w niego, jakby pierwszy raz w życiu widział przyrząd służący do pisania. Często tak robił z przypadkowymi przedmiotami. Sprawiał wtedy wrażenie, że mówi o jednym, a myśli o czymś innym i wypowiada się teoretycznie. – Bogiem a prawdą – powiedział – nie jestem pewien, czy komisarz policji powinien zawiadywać własnym zespołem detektywów, których sam sprowadził i uczynił tymczasowymi pracownikami wydziału dochodzeniowego. – Niektórzy w wydziale są tego samego zdania. Nobbler trzymał długopis pionowo i wpatrywał się weń, jakby chciał zmierzyć, pod jakim kątem go ustawił. – Wstyd jak cholera, ale stało się. – Tak jest. W dodatku roztrąbiły to wszystkie media. Co można powiedzieć? Renz to polityk i pupilek mediów, jest nietykalny. – Nieważne, co można powiedzieć. Ważne, co można zrobić – oświadczył Nobbler. – Trzeba tylko zdecydować, co, kiedy i jak. Bo „dlaczego” jest w miarę oczywiste. Pstryknął długopisem i czubek wyskoczył z kliknięciem. „Czary!”, zdawała się mówić mina Nobblera. – Do roboty, sierżancie. Czarne charaktery nie biorą wolnego. Zgarnął z rogu biurka jakieś dokumenty do podpisania. Rozmowa była skończona. Rozmowa, na którą nikt nigdy się nie powoła, ponieważ się nie odbyła. Jakby w lesie przewróciło się drzewo i nikt tego nie usłyszał. Nikt ważny. Greeve miał już za sobą kilka takich rozmów z Nobblerem. Prawie się uśmiechnął, zmierzając w stronę drzwi, a wykałaczka zatańczyła. – Nadajemy na tej samej fali. Co nie znaczyło, że będą płynąć z prądem.

8 Dwa tygodnie wcześniej Co, do jasnej…? Shellie Marston stała przed otwartą szafą i wpatrywała się w jej ubożuchną zawartość. Czarna sukienka w szare grochy wciąż tkwiła w plastikowej torbie, w której dostarczono ją z pralni chemicznej, ale Shellie mogłaby przysiąc, że powiesiła ją wczoraj w drugim końcu szafy. Właściwie pozostałe ubrania także wyglądały na przewieszone. Biała bluzka z koronkowym kołnierzykiem – Shellie na pewno nie wcisnęłaby jej między dwa żakiety do biura, które ostatnio rzadko wkładała. O, w dodatku klapa jednego z nich się zagięła! Dziwne jak diabli. Szczerze mówiąc, przyprawiało ją to o gęsią skórkę. Przypomniała sobie poranek sprzed kilku dni, kiedy to odniosła wrażenie, że jej kosmetyki są poprzestawiane. Nie za bardzo – ot, słoiczek czy buteleczka zamienione miejscami albo nieco przesunięte. Pamiętała, że lakier do włosów w spreju wystarczyłby jeszcze na kilka użyć, mimo że krztusił się i rozpylał nieregularnie, ale okazał się pusty. Przejrzała się w lustrze toaletki. Co się dzieje? Popadała w paranoję? Nikt nie mógł wejść do jej mieszkania. Klucz miał tylko dozorca, który już przekroczył sześćdziesiątkę. Mimo woli się uśmiechnęła. Trudno było sobie wyobrazić pana Mercuria w jej sukienkach, pachnącego jej kosmetykami. Gdyby spróbował się wcisnąć w tę w grochy, puściłyby wszystkie szwy. Omal nie roześmiała się w głos, wyobrażając sobie dystyngowanego wąsatego i brzuchatego pana Mercuria, próbującego zmieścić się w jej rzeczy. Nie, zdecydowanie nie był podejrzany. Chociaż z ludźmi nigdy nic nie wiadomo. Właśnie, pomyślała. Niektórzy widzą rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły. Musiała przyjąć możliwość, że to ona tak rozwiesiła ubrania. To samo dotyczyło kosmetyków. Umysł lubi płatać figle. Pamięć jest trefnisiem. Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek telefonu. Nie była to komórka. Podbiegła do stolika przy sofie, na którym stał aparat stacjonarny. To David. Z przyłożoną do ucha słuchawką usiadła na wyłożonym poduszkami rogu sofy. – Zdarzyło mi się coś niesamowitego – powiedziała. – Otwieram szafę, a tam niektóre rzeczy wiszą inaczej, niż je zostawiłam. – E tam – usłyszała. – Myślałem o tobie. – Spodziewam się – odrzekła z uśmiechem. Nie byli już tylko znajomymi, ale kochankami. Przejście nastąpiło naturalnie, a Shellie nie wyobrażała sobie, co mogłoby uczynić ją szczęśliwszą. Doskonale do siebie pasowali, przez co ich seks był jeszcze bardziej namiętny. Davidowi niczego nie brakowało, pod żadnym względem. Był dżentelmenem i spisywał się dobrze zarówno w łóżku, jak i poza nim. Ale zwłaszcza w łóżku. – Chciałbym, żebyś się do mnie wprowadziła – oświadczył. Pochlebił jej, ale też ją zaskoczył. Sprawy toczyły się tak szybko… – Sama nie wiem… – Myślałem, że zgodzisz się bez namysłu. – W jego głosie brzmiał zawód. – Wiesz, to takie nagłe. Przywykłam do mojej codzienności: dom, praca… – Nie martw się o pracę, kochanie. Będę cię utrzymywał. Nie zubożeję od tego. Mógłbym powiedzieć, że nawet nie zauważę twojej obecności, gdyby nie to, że stale będę cię zauważał. Nawet gdy będę poza domem. – Nie wiem, Davidzie… – Ale wiedziała. Już podjęła decyzję. – Dwa mieszkania – powiedział. – Tyle pieniędzy niepotrzebnie wyrzucanych na czynsz... Roześmiała się. Nie zauważył, że już dała się przekonać? – Zamiast o miłości rozmawiamy o pieniądzach. – Chodziło mi o to… – Żartuję, Davidzie. Oczywiście, że się do ciebie przeprowadzę. To idealne rozwiązanie. Dlaczego mamy spędzać

noce raz w jednym miejscu, raz w drugim? – Dopóki spędzamy je razem, miejsce mnie nie obchodzi. Zastanawiałem się, czy nie wprowadzić się do ciebie. Uwolniłbym cię od opłat za czynsz. – W porównaniu z twoim moje mieszkanie to komórka na szczotki. – To samo pomyślałem. Zasługujesz na więcej, kochanie. – Mam więcej, Davidzie. Mam ciebie. – Wiesz, że cię kocham. – Wiem. To o wiele ważniejsze niż mój adres zamieszkania. – To co, jutro? – Nikt nie przeprowadza się jutro, Davidzie. Muszę się spakować, zdecydować, co z sobą zabrać, pochować rzeczy do pudełek… – To do dzieła. Przyjadę ci pomóc. – Skąd ten pośpiech? – Boję się, że zmienisz zdanie. Cztery dni później Shellie zakończyła przeprowadzkę do Davida. Zapłacił za jej mieszkanie do końca umowy najmu, czym uszczęśliwił dysponującą budynkiem agencję nieruchomości. Dobytek, który Shellie chciała zatrzymać, przewiozła mała firma przeprowadzkowa. Resztę nabyła i wywiozła firma specjalizująca się w sprzedaży mienia ruchomego. Większość tych rzeczy trafi pewnie na pchli targ, czyli tam, gdzie Shellie je kupiła. Życie naprawdę mogło szybko się zmienić, czasami na lepsze. Był tylko jeden szkopuł. Usłyszała o nim od Davida podczas pierwszego śniadania w ich wspólnym domu. Byli niemal jak małżeństwo omawiające… to, co zdaniem Shellie zwykły między sobą omawiać małżeństwa. – Podnajmuję ten lokal – oznajmił David, przełknąwszy kęs posmarowanego masłem tosta. Upił łyk kawy, która, jak zapewnił Shellie, była idealna. – Umówiłem się, że nie będę sprowadzał współlokatorów. Widelec Shellie z nabitym kawałkiem jajka zatrzymał się w pół drogi. – Sugerujesz, że mam tu mieszkać w tajemnicy? Roześmiał się. – Nie dramatyzujmy. Nie musisz się ukrywać ani skradać. W tak wielkich apartamentowcach mało kto zna sąsiadów, a nawet mało kto w ogóle ich zauważa. Zamkniesz za sobą drzwi na korytarz i nikt nie zgadnie, z którego mieszkania wyszłaś. W windzie nikt się nie domyśli, na którym piętrze wsiadłaś. Zresztą nikogo to nie obchodzi. Mamy tu ogromną rotację lokatorów. – Więc zanim wyjdę na korytarz, mam sprawdzać, czy nikt mnie nie widzi? – Nie zaszkodzi – uśmiechnął się. – Ale nie o to mi chodziło. Po prostu nie przesadzaj z nawiązywaniem sąsiedzkich znajomości. Nie musisz pędem się chować, kiedy ktoś cię zauważy. – W twoich ustach brzmi to jak gra. – Bo to jest gra – odparł. – Bawi się w nią wielu nowojorczyków, którzy mają umowy najmu lub podnajmu. Jeśli przegramy, zostaniesz wyrzucona. A ja razem z tobą, bo cię nie zostawię. – Wzruszył ramionami. – Eksmisja to nie koniec świata. W tym mieście codziennie kogoś eksmitują. – Ale nie nas. – Shellie przeżuła i połknęła swoje jajko. – I nie z tego miejsca. Będę uważała, obiecuję. – Wątpię, żeby ktoś nas zadenuncjował, nawet jeśli odkryje, że tu mieszkasz – odpowiedział. – Ludzie przeważnie pilnują własnego nosa. Może nawet zaakceptują twoją obecność. Bo kto mógłby cię nie zaakceptować? Gra, pomyślała Shellie i dokończyła śniadanie. Albo raczej film o miłości. Widmowa lokatorka. Film, w którym jestem gwiazdą. David nie mógł wiedzieć, że tak to postrzegała, dlaczego więc nie umieścić się na pierwszym miejscu obsady? Układało się świetnie. David miał rację – żaden z mieszkańców budynku nie zwracał uwagi na sąsiadów. Jeśli lokatorzy mijali się na korytarzu bądź spotykali w windzie, najwyżej witali się skinieniem głowy lub uśmiechem. Co do windy, to wszyscy przestrzegali przyjętych zasad zachowania: z kamiennymi twarzami wpatrywali się w numery pięter rosnące lub malejące nad rozsuwanymi drzwiami. To samo dotyczyło wchodzenia i wychodzenia z bloku – wymiana spojrzeń była rzadkością. Kilkakrotnie ktoś otworzył ciężkie drzwi i przytrzymał je, żeby Shellie mogła przejść. Rzucała wtedy zdawkowe podziękowanie i oddalała się szybkim krokiem. Zachowywała się tak jak oni, czyli jak większość mieszkańców Nowego Jorku – starała się wyglądać na zabieganą. Każdy codziennie mijał setki ludzi, ale po kilku dniach pamiętał najwyżej ich garstkę. Shellie była szczęśliwa. Jak na nowojorskie standardy mieszkanie było przestronne, a z wysokiego piętra roztaczał

się ładny widok. Wystrój był tradycyjny: wyblakła jasnobrązowa sofa i pasujący do niej fotel, telewizor za drzwiczkami drewnianej meblościanki, której półki zajmowały bibeloty i szereg książek, dobranych raczej pod kolor niż ze względu na treść. Meble, zasłony i dywan oraz oprawione obrazy na ścianach tworzyły atmosferę spokoju. Shellie się to podobało i po kilku tygodniach zaczęła się czuć tu jak w domu. Jej szczęście byłoby zupełne, gdyby David rzadziej wyjeżdżał. Za to kiedy wracał, starali się jak najbardziej tym nacieszyć. A „jak najbardziej” to było naprawdę sporo.

9 Dzisiaj Skoro Renz już się wyrwał z tym specjalistą od profili psychologicznych, to uznał, że lepiej będzie mieć jakiś profil. Odwiedził Quinna i jego ekipę w biurze na Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy, które załatwił na koszt miasta. Znajdowało się na parterze – niżej się nie dało – w budynku, który właśnie przechodził remont. Do biura remont jeszcze nie dotarł, ale było w niezłym stanie – ściany miały kremowy kolor, a w oknach wciąż wisiały żaluzje. Po makatach ściennych zostały tylko jaśniejsze prostokąty, a na drewnianej podłodze zarys wyniesionego dywanu. Farba jednak była niezabrudzona. Renz zamówił trzy biurka, cztery fotele, stalową szafkę na akta z czterema szufladami, drukarkę, faks i używany komputer stacjonarny. Wiedział, że i tak wszyscy mają laptopy, może poza Feddermanem. O ekspres do kawy i tym podobne udogodnienia detektywi musieli zadbać sami. Pearl kupiła zaparzacz firmy Braun i przytachała z góry stary stolik, który robotnicy zamierzali wyrzucić. Policyjny spec od komputerów zainstalował im szerokopasmowy bezprzewodowy internet i umieścił router obok ekspresu do kawy. Drzwi były zaopatrzone w porządny zamek, robotnicy na górze prawie nie hałasowali, a na jednym z okien zamontowano wiekowy klimatyzator, którego nikt nie miałby ochoty ukraść. Quinn mógł dotrzeć do biura spacerkiem, ale czasami przyjeżdżał swoim starym lincolnem. Do tego Renz przydzielił im nieoznakowanego chevroleta. Mieli własne lokum, mieli transport. Nieźle wyszli na tym układzie. Quinn i Fedderman siedzieli na bliźniaczych drewnianych fotelach obrotowych za bliźniaczymi szarymi biurkami ze stali, natomiast Pearl przysiadła na blacie swojego biurka. Jej fotel zajął Renz, uprzednio go wysunąwszy. Pozostał więc wolny fotel dla oczekiwanej specjalistki od profili psychologicznych, pod warunkiem że Pearl się o niego nie upomni. Quinn zanotował w pamięci, że mają o jeden fotel za mało. Poprosiłby Pearl, żeby skołowała dodatkowy, ale da mu do zrozumienia, że swoje już zrobiła, bo załatwiła ekspres do kawy. Ktoś zapukał do drzwi. Po chwili się otworzyły i do środka ostrożnie wsunęła głowę specjalistka od profili psychologicznych Helen Iman. – Dzień dobry wszystkim – powiedziała i z uśmiechem weszła do środka. Była bardzo wysoką kobietą o kościstej, ale atrakcyjnej twarzy i niedbale ułożonych czerwonych włosach, które wyglądały, jakby ścinała je własnoręcznie tępymi nożyczkami. Na jej widok Quinn pomyślał, zresztą nie pierwszy raz, że taka wysoka i umięśniona doskonale sprawdziłaby się jako koszykarka lub siatkarka. Ale to nie sport pociągał Helen. Pociągali ją mordercy. Kilka lat temu odeszła z nowojorskiej policji i otworzyła w New Jersey prywatną praktykę jako psycholog korporacyjny, ale niedługo później wróciła. Jej zdaniem umysł pracownika korporacji nie mógł się równać z umysłem mordercy. Odrobinę się jednak różniły, a w dodatku umysł mordercy był o wiele bardziej interesujący. Pojawiła się w biurze na życzenie Renza, który chciał, żeby Quinn i jego ekipa wysłuchali, co ma do powiedzenia. Pearl zaproponowała jej kawę, ale Helen podziękowała i zajęła niewygodny wolny fotel. Wykonany został z barwionej dębiny, miał proste oparcie, wyglądał solidnie, ale i surowo, jakby do jego powstania przyczyniła się jakaś religijna sekta lubująca się w niewygodach. Helen miała na sobie zielony kostium, białą bluzkę i męski czarno- zielony krawat. Dużą brązową torebkę postawiła na podłodze, opierając ją o nogę fotela. – Przeczytałaś materiały, które ci przekazałem? – zapytał Renz. Helen skinęła głową. – Niewiele się z nich dowiedziałam. Renz zrobił zawiedzioną minę, a Helen spokojnie przyjrzała się wszystkim po kolei. Jej wzrok na dłuższą chwilę zawisł na Pearl. – Naprawdę nie mam podstaw, żeby cokolwiek zakładać. Nic nie wiemy o ofiarach. – Muszę mieć coś dla dziennikarzy, żeby moich ludzi – Renz wskazał głową Quinna, Pearl i Feddermana – nie zapędził w kozi róg jakiś wyszczekany pismak. Helen skrzyżowała długie nogi. Był to widok co się zowie. – Rozumiem i mogę dać wam to, co zwykle, choć na pewno większość już wiecie. Nasz morderca ma od dwudziestu do czterdziestu lat, a za sobą okropne dzieciństwo, po którym została mu nienawiść do kobiet. Możliwe, że jest żonaty… – Żonaty? – przerwał Renz. – Powiedziałam: „możliwe”. I prawdopodobnie dokonywał już czynów sadystycznych.

– Te zaostrzone paliki… – wtrącił Quinn. Helen skinęła głową. – I ćwiartowanie. Nie robiłby tego jednocześnie bez określonego powodu. – Sięgnęła do dużej torebki, wyjęła z niej ciemnożółty skoroszyt i przez kilka chwil wertowała zawartość. – Penetracja palikiem nastąpiła po śmierci. To ciekawe. Nekrofilia przy użyciu substytutu penisa. – Taaak? – zapytała Pearl, patrząc na Feddermana. – Wszystko na to wskazuje – odparła Helen. – Zwłoki poćwiartowano umiejętnie, ale zrobił to ktoś bez wykształcenia medycznego. Mógł ćwiczyć na zwierzętach. Na przykład domowych. – Jezu! – jęknął Fedderman. Otarł usta rękawem koszuli. – Czy ja kiedyś do tych bydlaków przywyknę? – Lepiej nie – uśmiechnęła się do niego Helen. Umościła się w twardym fotelu najwygodniej, jak mogła. – Tylko tyle możesz nam powiedzieć? – zapytał Renz. – W tej chwili? Obawiam się, że tak. Nie zaszkodziłoby, gdybyśmy mieli kompletne ciała, może też świadka czy dwóch. Aha, jeszcze jedno. Morderca was informuje, że to on stoi za obydwoma zabójstwami. Dlatego użył tej samej broni. – A palik? – Nie wiem, co myśleć o paliku. Zwłaszcza wykorzystywanym pośmiertnie. Pewne rzeczy jeszcze nie układają się w całość. Ten morderca ma w sobie coś, od czego przechodzą ciarki. – Jest porąbany jak wszyscy inni – zdiagnozowała Pearl. – Dość adekwatne określenie, choć trudno je uznać za termin medyczny – odparła Helen. – Ale ten facet – bo niemal na sto procent wiemy, że morderca jest mężczyzną – zapowiada się wyjątkowo interesująco. Możemy nie zrozumieć jego sposobu myślenia, nawet kiedy go schwytamy i przebadamy. Na przykład: ukrywa tułowia, choć nie tak starannie, żebyśmy ich nie mogli znaleźć. – Trofea – powiedział Fedderman. – Nie. Prędzej wizytówki. Ale kolekcjonowanie trofeów nie jest rzadkością. Może zachowuje głowy. Pearl głośno siorbnęła kawy i sparzyła sobie język. – Jedno jest pewne. – Helen ściślej skrzyżowała nogi. – Ten facet jest wyjątkowym, ale to wyjątkowym przypadkiem. Był wieczór, a David właśnie wrócił do domu. Weekend spędził w Londynie, dokąd wyjechał w interesach. Kiedy Shellie pytała go o te interesy, zawsze udzielał tych samych zdawkowych odpowiedzi, ale ona coraz mniej się tym przejmowała. Zdążyła się już przekonać, że David jest dobrym człowiekiem. W cokolwiek się angażował, na pewno były to przedsięwzięcia nieszkodliwe i zgodne z prawem. Po prostu należał do ludzi, którzy oddzielali pracę od życia osobistego, miłość od rzeczywistego parszywego świata bez miłości. Shellie to rozumiała. Miała takie samo podejście. Od kiedy wprowadziła się do Davida, jej garderoba rozrosła się i zyskała na jakości. Shellie miała na sobie granatową sukienkę, którą lubił, usztywnione czółenka na wysokim obcasie, a na szyi podwójny sznur pereł. Włosy umiejętnie zmierzwiła, tak jak lubił. Rozpięła górny guzik sukienki, tak jak lubił, żeby w rozcięciu migał rowek między piersiami. Później będą się kochać – tak, jak lubił. Cała była taka, jak lubił, i dzięki temu szczęśliwa. David na pewno też był szczęśliwy. Obojgu zależało na szczęściu drugiego. Shellie trochę zdumiewało, że dojrzała do takich uczuć. Nic na świecie nie sprawiało jej większej radości niż sprawianie radości Davidowi. – Na dzisiaj włoskie menu? – zapytał. Shellie najbardziej lubiła włoską kuchnię. – Myślałem o Randisi’s. Randisi’s była pięciogwiazdkową restauracją na East Side. Zdaniem niektórych najlepszą włoską restauracją w mieście. – Brzmi wspaniale. Uśmiechnął się. – To dobrze, bo zarezerwowałem stolik. W restauracji David przedstawił się maître’d jako pan Clyde i powiedział, że rezerwował stolik na dwudziestą. Shellie się uśmiechnęła. David zawsze dokonywał rezerwacji na nazwisko Clyde albo mówił po prostu, że Clyde to imię, kiedy pytano go, kogo wpisać na listę oczekujących. Imię nie było złe, ale nie pasowało do przystojnego, pewnego siebie i eleganckiego Davida. Obrzuciła go wzrokiem. Tak świetnie prezentował się w ciemnoniebieskim garniturze, śnieżnobiałej koszuli i szarym jedwabnym krawacie. Nie wyglądał na jakiegoś tam Clyde’a. Poczuła ukłucie dumy. Jej David… „Państwo Clyde” niemal natychmiast zostali zaprowadzeni do stolika, atrakcyjnie umiejscowionego przy szerokim