Table of Contents
Wstęp
Pierwszy
Drugi
Trzeci
Czwarty
Piąty
Szósty
Siódmy
Ósmy
Dziewiąty
Dziesiąty
Jedenasty
Dwunasty
Dwunasty
Trzynasty
Czternasty
Piętnasty
Posłowie
VLADIMIR NABOKOV
Pamięci, przemów
Autobiografia raz jeszcze
przełożyła z angielskiego
Anna Kołyszko
posłowiem opatrzył
Leszek Engelking
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału: Speak, Memory
Dla Véry
Wstęp
Niniejsza książka stanowi usystematyzowany zbiór wspomnień osobistych, które ciągną się
geograficznie od Sankt Petersburga do Saint-Nazaire i obejmują trzydzieści siedem lat, od sierpnia
1903 do maja 1940 roku, z kilkoma tylko wycieczkami w późniejszą czasoprzestrzeń. Szkic, który
zapoczątkował ten cykl, tworzy obecnie rozdział piąty. Napisałem go po francusku i opatrzyłem
tytułem „Mademoiselle O." trzydzieści lat temu w Paryżu, gdzie opublikował go Jean Paulhan w
drugim numerze „Mesures", 1936. To wydarzenie upamiętnia fotografia (zamieszczona niedawno
w James Joyce in Paris Gisle Freund), tyle że w podpisie figuruję (w gronie redakcyjnym
„Mesures" siedzącym wokół kamiennego stołu ogrodowego) niewłaściwie zidentyfikowany jako
„Audiberti".
W Ameryce, dokąd wyemigrowałem 28 maja 1940 roku, tekst „Mademoiselle O."
przełożyła na język angielski nieżyjąca już Hilda Ward, a po mojej redakcji opublikował go Edward
Weeks w 1943 r. w styczniowym numerze „Atlantic Monthly" (pierwszym czasopiśmie, w którym
wydrukowano moje opowiadania napisane w Ameryce). Moja współpraca z tygodnikiem „New
Yorker" rozpoczęła się (dzięki Edmundowi Wilsonowi) od jednego krótkiego wiersza w kwietniu
1942 r., po którym zamieszczono garść dalszych efemerycznych utworów; ale mój pierwszy tekst
prozą ukazał się tam dopiero 3 stycznia 1948 r. Był to „Portret wuja" (rozdział trzeci niniejszej
książki), napisany w czerwcu 1947 r. w Columbine Lodge w Estes Park w Kolorado, gdzie moja
żona, syn i ja nie zabawilibyśmy dłużej, gdyby Harold Ross nie skumał się tak serdecznie z owym
duchem z mojej przeszłości. W tym samym czasopiśmie opublikowano ponadto rozdział czwarty
(„Moja angielska edukacja", 27 marca 1948 r.), rozdział szósty („Motyle", 12 czerwca 1948 r.),
rozdział siódmy („Colette", 31 lipca 1948 r.) i rozdział dziewiąty („Moja rosyjska edukacja", 18
września 1948 r.), które powstały w Cambridge, Massachusetts w okresie moich poważnych
problemów zdrowotnych i emocjonalnych. Ukazały się w nim również rozdział dziesiąty
(„Uchylanie zasłony", 1 stycznia 1949 r.), rozdział drugi („Portret matki", 9 kwietnia 1949 r.),
rozdział dwunasty („Tamara", 10 grudnia 1949 r.), rozdział ósmy („Przeźrocza", 11 lutego 1950 r.;
pytanie H.R.: „Czy w domu Nabokowów był tylko jeden dziadek do orzechów?"), rozdział
pierwszy („Czas przeszły doskonały", 15 kwietnia 1950 r.) i rozdział piętnasty („Ogrody i parki",
17 czerwca 1950 r.), które powstały w Itace, w stanie Nowy Jork.
Z trzech pozostałych rozdziałów jedenasty i czternasty ukazały się w „Partisan Review"
(„Pierwszy wiersz", wrzesień 1949 r., i „Wygnanie", styczeń/luty 1951 r.), trzynasty zaś trafił do
„Harper's Magazine" („Bursa na Trinity Lane", styczeń 1951 r.).
Angielska wersja „Mademoiselle O." ukazała się następnie w Nine Stories (Dziewięć
opowiadań), New Directions, 1947, oraz w Nabokov's Dozen, (Feralna trzynastka), Doubleday,
1958; Heinemann, 1959; Popular Library, 1959, i Penguin Books, 1960; do tegoż tomu włączyłem
także „Pierwszą miłość", która stała się ulubienicą antologistów.
Chociaż pisałem te rozdziały w przypadkowym porządku, odzwierciedlonym podanymi
wyżej datami pierwszych publikacji, zapełniały one akuratnie luki ponumerowane w mojej głowie,
w której się kluł obecny ich układ. Ten układ zyskał ostateczny kształt w roku 1936, przy kładzeniu
kamienia węgielnego, który już wtedy krył w swym schowku najrozmaitsze mapy, rozkłady jazdy,
zbiór pudelek zapałek, rubinowe szkiełko, a nawet — co uzmysławiam sobie teraz — widok z
mojego balkonu na Jezioro Genewskie, na jego zmarszczki i polany światła, upstrzone dzisiaj, w
porze podwieczorku, czarnymi plamami łysek i czubatych kaczek. Stąd też bez trudu ułożyłem tom,
który oficyna Harper and Bros. wydała w roku 1951 w Nowym Jorku pod tytułem Conclusive
Evidence (Niezbite świadectwo); niezbite świadectwo mojego istnienia. To określenie sugerowało,
niestety, powieść kryminalną, toteż wydanie brytyjskie postanowiłem opatrzyć tytułem Speak,
Mnemosyne (Mów, Mnemosyne), ale przestrzeżono mnie, że „starsze panie nie poproszą o książkę,
której tytułu nie będą umiały wymówić". Rozważałem także The Anthemion (Antemion), czyli
nazwę ornamentu stylizowanego na wiciokrzew, złożonego z wymyślnych splotów i rozrastających
się pęków, ale nikomu się ten tytuł nie podobał; w końcu stanęło na Speak, Memory (Pamięci,
przemów), Gollancz, 1951, i The Universal Library, N.J., 1960. Istnieją następujące jej przekłady:
rosyjski pióra autora (Drugije bierega, The Chekhov Publishing House, N.J., 1954), francuski
Yvonne Davet (Autres rivages, Gallimard, 1961), włoski Bruno Oddery (Parla, ricordo, Mondadori,
1962), hiszpański Jaime Pińeiro Gonzalesa (Habla, memoria!, 1963) i niemiecki Dietera E.
Zimmera (Rowohlt, 1964){1}
. Do tego ograniczę niezbędny zasób informacji bibliograficznych w
nadziei, że zahipnotyzuję drażliwych krytyków, poirytowanych notą na końcu Nabokov's Dozen, do
przyjęcia ich na początku niniejszego tomu.
Kiedy pracowałem nad jego pierwszą wersją w Ameryce, doskwierał mi całkowity niemal
brak danych na temat dziejów mojej rodziny, a zatem niemożność sprawdzenia swojej pamięci,
kiedy czułem, że może mnie zawodzić. Obecnie poszerzyłem i poprawiłem biografię swojego ojca.
Wniosłem też wiele innych poprawek i uzupełnień, zwłaszcza w pierwszych rozdziałach.
Otworzyłem również pewne szczelnie zamknięte nawiasy, pozwalając im wydać na świat wciąż
żywe treści. Albo na przykład jakiś przedmiot będący jedynie atrapą wybraną na chybił trafił,
faktograficznie nieistotny dla relacji z konkretnego ważnego zdarzenia, nie dawał mi spokoju przy
wszystkich kolejnych lekturach tego fragmentu podczas czytania korekty różnych wydań, aż
wreszcie zdobyłem się na olbrzymi wysiłek, dzięki któremu arbitralnie przywołane okulary
(zapewne bardziej potrzebne Mnemozynie niż komukolwiek innemu) przeistoczyły się w wyraźnie
teraz przypomnianą sobie papierośnicę w kształcie muszli, błyszczącą w mokrej trawie pod osiką na
chemin du pendu, gdzie pewnego czerwcowego dnia 1907 roku znalazłem zawisaka bardzo rzadko
spotykanego tak daleko na zachód i gdzie ćwierć wieku wcześniej ojciec złowił rusałkę, unikatową
w naszych północnych lasach.
Latem roku 1953, na ranczu pod Portal w Arizonie, w wynajętym domu w Ashland w
Oregonie i w różnych motelach na zachodzie oraz środkowym zachodzie kraju zdołałem, w
przerwach między łowieniem motyli a pisaniem Lolity i Pnina, przełożyć z pomocą mojej żony
Pamięci, przemów na język rosyjski. Opory psychiczne nie pozwoliły mi powtórzyć wątku
rozwiniętego w powieści Dar, toteż pominąłem cały rozdział (jedenasty). Wiele natomiast
fragmentów poprawiłem, a także starałem się uzupełnić amnezyjne braki oryginału — puste
miejsca, zamazane strefy, domeny zamglenia. Odkryłem, że czasem, przy intensywnym skupieniu,
można zmusić mętną plamę, by nabrała pięknej ostrości, w której nagle udaje się rozpoznać
konkretny widok i przywołać imię anonimowego służącego. W niniejszym, ostatecznym, wydaniu
Pamięci, przemów nie tylko wprowadziłem do pierwotnej wersji angielskiej zasadnicze, zmiany i
liczne uzupełnienia, lecz również skorzystałem z poprawek naniesionych przez siebie w trakcie
przekładania jej na język rosyjski. Proces wtórnego zangielszczania wtórnej wersji rosyjskiej
opowiedzianych wtórnie po angielsku rosyjskich przecież wspomnień okazał się zadaniem iście
diabolicznym, pocieszałem się jednakowoż myślą, że te wielokrotne metamorfozy, znane motylom,
nie były dotąd udziałem żadnego człowieka.
Pośród anomalii pamięci, której właściciel, a zarazem ofiara, nie powinien był nigdy bawić
się w autobiografa, najgorszą jest skłonność do zrównywania w retrospekcji mojego wieku z
wiekiem tego stulecia. Doprowadziła ona do szeregu zadziwiająco konsekwentnych błędów
chronologicznych w pierwszej wersji niniejszej książki. Urodziłem się w kwietniu 1899 roku, toteż
w pierwszym trymestrze na przykład 1903 roku miałem z grubsza biorąc trzy lata; ale już w
sierpniu tegoż roku owo wyraziste „3", które mi się ukazało (co opisałem w „Czasie przeszłym
doskonałym"), powinno się odnosić do wieku stulecia, a nie mojego, który wynosił „4", a był tak
czworograniasty i sprężysty jak gumowa poduszka. Podobnie na początku lata roku 1906 — lata, w
którym zacząłem zbierać motyle — miałem siedem, a nie sześć lat, jak pierwotnie stwierdziłem w
katastroficznym drugim akapicie rozdziału szóstego. Trzeba przyznać, iż Mnemozyna okazała się
nadzwyczaj beztroską pannicą.
Wszystkie daty podaję według nowego kalendarza: w dziewiętnastym wieku mieliśmy
dwanaście dni spóźnienia do reszty cywilizowanego świata, a na początku dwudziestego —
trzynaście. Według starego kalendarza urodziłem się 10 kwietnia o świcie, w ostatnim roku
zeszłego stulecia, czyli 22 kwietnia (gdyby natychmiast przerzucono mnie za granicę) na przykład
w Niemczech; ale skoro wszystkie swoje urodziny obchodziłem, z coraz mniejszą pompą, w
dwudziestym wieku, wszyscy, w tym i ja, którzy za sprawą rewolucji i ekspatriacji musieli się
przerzucić z kalendarza juliańskiego na gregoriański, jęli do daty 10 kwietnia dodawać trzynaście, a
nie dwanaście dni. Jest to poważny błąd. Co robić? W moim najnowszym paszporcie w rubryce
„data urodzenia" figuruje „23 kwietnia", a tego samego dnia urodzili się również Shakespeare, mój
siostrzeniec Vladimir Sikorski, Shirley Temple oraz Hazel Brown (która, co więcej, korzysta z
mojego paszportu). I w tym tkwi poważny szkopuł. Rachunkowa niestosowność zabrania mi go
rozwiązać.
Kiedy po dwudziestu latach nieobecności wróciłem statkiem do Europy, odnowiłem więzi,
które się rozluźniły, jeszcze zanim z niej wyjechałem. Na tych spotkaniach rodzinnych osądzano
Pamięci, przemów. Dokładnie sprawdzano daty i okoliczności, a wtedy wyszło na jaw, że w wielu
wypadkach myliłem się lub nie zbadałem dość starannie mglistego, lecz możliwego do
rekonstrukcji wspomnienia. Moi doradcy odtrącili pewne wątki jako legendy bądź pogłoski, a
nawet jeśli były prawdziwe, dowiedli, że odnoszą się do innych wydarzeń lub okresów niż te,
którym je przypisała moja słaba pamięć. Mój kuzyn Siergiej Siergiejewicz Nabokow udzielił mi
nieocenionych informacji na temat dziejów naszego rodu. Obie moje siostry uniosły się oburzeniem
wobec opisu podróży do Biarritz (początek rozdziału siódmego), po czym zasypawszy mnie gradem
szczegółów, przekonały, że myliłem się, pozostawiając je w domu („pod opieką niań i ciotek"!).
Zatem wszystko, czego nie udało mi się uściślić z braku odnośnej dokumentacji, wolałem teraz
usunąć gwoli wierności absolutnej prawdzie. Z drugiej strony, wyciągnąłem na światło dzienne
wiele faktów z życia swoich przodków i innych osobistości, które uwzględniłem w niniejszej,
ostatecznej wersji Pamięci, przemów. Kiedyś mam nadzieję napisać Pamięci, mów dalej, która
obejmie lata 1940-1960 spędzone w Ameryce — w moich zwojach i tyglach wciąż parują pewne
substancje ulotne i topią się pewne metale.
W niniejszej książce czytelnik znajdzie, wprawdzie rozproszone, odniesienia do moich
powieści, ale na ogół biorąc czułem, że dostatecznie dużo trudu włożyłem w ich napisanie i że
powinny one pozostać w pierwszym żołądku. Moje niedawno napisane wstępy do angielskich
przekładów Zaszczita Łużyna (Obrona Łużyna), 1930 (The Defense, Putnam, 1964), Otczajanije
(Rozpacz), 1936 (Despair, Putnam, 1966), Prigłaszenije na kazń (Zaproszenie na egzekucję), 1938
(Invitation to a Beheading, Putnam, 1959), Dar (Dar), 1959, opublikowanego w odcinkach 1937-
1938 (The Gift, Putnam, 1963) i Sogladataj (Oko), 1938 (The Eye, Phaedra, 1965) dają
wystarczająco drobiazgowy, a przy tym żywy, obraz twórczej części mojej europejskiej przeszłości.
Tych zaś, którzy pragnęliby się zapoznać z pełniejszym wykazem moich publikacji, odsyłam do
szczegółowej bibliografii opracowanej przez Dietera E. Zimmera (Vladimir Nabokov Bibliographie
des Gesamtwerks, Rowohlt, I wyd. grudzień 1963; II wyd. popr. maj 1964).
Dwuchodówka opisana w ostatnim rozdziale została przedrukowana w Chess Problemy
(Problemy szachowe) Liptona, Matthewsa i Rice'a (Faber, Londyn, 1963, s. 252). Ale mój
najzabawniejszy pomysł to „białe cofają ruch" zadedykowany E.A. Znosko-Borowskiemu, który
opublikował go w latach trzydziestych (1934?) w dzienniku emigracyjnym „Poslednije Nowosti" w
Paryżu. Nie pamiętam tej pozycji na tyle klarownie, żeby ją tu odnotować, ale może jakiś miłośnik
„szachów bajkowych" (bo do nich ten problem należy) odszuka go kiedyś w jednej z tych
nieocenionych bibliotek, w których odbija się stare gazety na mikrofilmach, tak jak powinno się
uwieczniać wszystkie nasze wspomnienia. Recenzenci przeczytali pierwszą wersję mojej
autobiografii znacznie mniej uważnie, niż zapewne przeczytają obecne, nowe wydanie — tylko
jeden z nich dostrzegł „zgryźliwy przytyk" pod adresem Freuda w pierwszym akapicie rozdziału
ósmego w podrozdziale drugim, a żaden nie odkrył nazwiska wielkiego rysownika satyrycznego i
hołdu złożonego mu w ostatnim zdaniu podrozdziału drugiego rozdziału jedenastego. Wielce to
żenujące dla autora być zmuszonym do wskazywania takich rzeczy.
Aby nie ranić uczuć żywych ani nie trapić umarłych, zmieniłem niektóre imiona własne. W
indeksie ujęto je w cudzysłów. Głównym celem indeksu jest zestawienie dla mojej wygody
niektórych osób i wątków związanych z moją przeszłością. Jego obecność zirytuje zapewne gmin,
lecz może zadowoli umysły wnikliwe, choćby dlatego, że
Przez okienko na ten indeks
Pnie się róża
Czasem też łagodny wiatr ex
Ponto fale wzburza.
Vladimir Nabokov 5 stycznia 1966
Montreux
1. Ta fotografia, zrobiona w 1955 r. przez uprzejmego amerykańskiego turystę, przedstawia
kamienicę Nabokowów z różowego granitu, zdobioną freskami i innymi ornamentami we włoskim
stylu, w Sankt Petersburgu, obecnie Leningradzie, przy ulicy Morskiej 47, obecnie Hercena.
Aleksander Iwanowicz Hercen (1812-1870) był słynnym liberałem (chyba więc nie przypadłoby
mu do gustu takie upamiętnienie przez państwo policyjne), a zarazem utalentowanym autorem
autobiografii Byłoje i durny (Rzeczy minione i rozmyślania), jednej z ulubionych książek mojego
ojca. Mój pokój znajdował się na drugim piętrze, nad wykuszem. Lipy stojące rzędem wówczas nie
istniały. Ci zieloni parweniusze zasłaniają teraz wschodnie narożne okno pokoju na pierwszym
piętrze, w którym przyszedłem na świat. Po nacjonalizacji w naszym domu mieściło się poselstwo
duńskie, a następnie szkoła architektury. Samochód przy krawężniku należy zapewne do fotografa.
Pierwszy
1
Kołyska buja się nad otchłanią, a zdrowy rozum podpowiada, że nasze istnienie jest tylko
wąską szczeliną światła między dwiema wiecznościami ciemności. Chociaż obie są bliźniaczkami z
jednego jaja, człowiek z reguły patrzy spokojniej w otchłań przed swoim narodzeniem niż w tę
drugą, ku której zmierza (w tempie mniej więcej czterech i pól tysiąca uderzeń serca na godzinę).
Słyszałem jednak o pewnym młodym chronofobie, który wpadł niemal w popłoch, kiedy oglądał po
raz pierwszy domowe filmy kręcone na kilka tygodni przed jego urodzeniem. Zobaczył na nich
właściwie identyczny świat — ten sam dom, tych samych ludzi — lecz uprzytomnił sobie, że wcale
tam nie istniał i że nikt nie płakał z powodu jego nieobecności. Mignęła mu matka, która machała z
okna na piętrze, i ten obcy gest bardzo go poruszył, jak gdyby stanowił tajemnicze pożegnanie.
Szczególnie jednak poraził go widok nowiutkiego wózka dziecięcego stojącego na ganku, owianego
gładką, natrętną aurą trumny; ale i on był pusty, jak gdyby wskutek odwróconego biegu wypadków
jego własne kości rozpłynęły się w powietrzu.
Takie fantazje są nieobce młodym ludziom. Albo, by ująć to inaczej, w rzeczach pierwszych
i ostatnich często pobrzmiewa młodzieńcza nuta — chyba że pozostają we władzy jakiejś
szacownej i sztywnej religii. Przyroda oczekuje, że człowiek dorosły przyjmie te dwie czarne
próżnie, od dziobu do rufy, tak niewzruszenie jak przyjmuje niesamowite widoki między nimi.
Wyobraźnia, najwyższa rozkosz istot nieśmiertelnych i niedojrzałych, winna podlegać
ograniczeniom. Aby cieszyć się życiem, nie powinniśmy cieszyć się nim zanadto.
Sam buntuję się przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Czuję przemożną chęć, by uzewnętrznić
swój bunt i pikietować przyrodę. Mój rozum nie ustaje w ogromnych staraniach, żeby z owych
bezosobowych ciemności po obu stronach życia wychwycić bodaj najdrobniejsze przebłyski
osobiste. Podzielam również gorliwie pogląd najjaskrawiej wymalowanego dzikusa, iż owe
ciemności powstają jedynie za sprawą ścian czasu, które oddzielają mnie i moje posiniaczone pięści
od wolnego świata bezczasu. Podróżowałem myślą wstecz — a im dalej się zagłębiałem, tym
tragiczniej się ona kurczyła — do odległych rejonów, w których szukałem tajnego przesmyku, lecz
odkrywałem jedynie, że więzienie czasu jest kuliste i że nie ma z niego żadnych wyjść.
Próbowałem już wszystkiego poza samobójstwem. Zrzucałem tożsamość, żeby uchodzić za
tradycyjnego ducha i zakradać się do sfer istniejących przed moim poczęciem. Znosiłem poniżające
towarzystwo wiktoriańskich powieściopisarek i emerytowanych pułkowników, którzy pamiętali, iż
w poprzednich wcieleniach byli posłańcami niewolnikami na rzymskich drogach albo mędrcami
pod wierzbami Lhasy. Przetrząsałem swoje najdawniejsze sny w poszukiwaniu kluczy i wskazówek
— przy czym spieszę dodać, że bez reszty odrzucam wulgarny, ubogi, z gruntu średniowieczny
świat Freuda z jego sfiksowanym uganianiem się za symbolami seksualnymi (przypominającym
próby wytropienia akrostychów Bacona w dziełach Shakespeare'a) i za złośliwymi embrionkami,
które z przyrodzonych zakątków szpiegują życie miłosne rodziców.
Z początku byłem nieświadom, że czas, na pierwszy rzut oka tak bezmierny, jest
więzieniem. Kiedy zgłębiam swoje dzieciństwo (co stanowi namiastkę zgłębiania własnej
wieczności), widzę przebudzenie świadomości jako ciąg przerywanych błysków, przy czym
odstępy między nimi stopniowo się zmniejszają aż do ukształtowania się jasnych bryi percepcji,
które dają pamięci śliski punkt oparcia. Cyfry i mowę poznałem mniej więcej w tym samym czasie,
bardzo zresztą wcześnie, ale uprzytomnienie sobie, że ja to ja, a moi rodzice to moi rodzice,
przyszło nieco później, i łączyło się wprost z odkryciem ich wieku w odniesieniu do mojego.
Wnosząc z silnego blasku słońca, który na wspomnienie tego objawienia natychmiast wdziera się w
moją pamięć strzępiastymi plamkami słonecznymi w nakładających się deseniach zieleni, rzecz
mogła się dokonać podczas urodzin mojej matki, u schyłku lata, na wsi, kiedy zadałem stosowne
pytania i oszacowałem uzyskane odpowiedzi. Zgadza się to z teorią rekapitulacji; początek
świadomości refleksyjnej w mózgu naszego najdawniejszego przodka musiał się zbiec ze świtaniem
poczucia czasu.
Kiedy więc zestawiłem świeżo ujawnioną, nowiutką formułę swojego wieku, czterech lat, z
formułami rodziców, trzydzieści trzy i dwadzieścia siedem, coś się ze mną stało. Przeżyłem nader
orzeźwiający wstrząs. Jak gdybym przeszedł drugi chrzest, znacznie bardziej boski od
prawosławnego zanurzenia, które pięćdziesiąt miesięcy wcześniej przeszedł wyjący, na wpół
zatopiony na wpół Wiktor (moja matka, przez półprzymknięte drzwi, gdyż stary zwyczaj kazał
rodzicom wycofać się z tego obrzędu, zdołała poprawić omyłkę archiprezbitra, ojca Konstantina
Wietwienickiego), poczułem się nagle wtrącony w promienny, ruchomy przestwór, nie będący
niczym innym jak tylko czystym żywiołem czasu. Człowiek nurzał się w nim — podobnie jak
rozochoceni kąpielowicze nurzają się pospołu w lśniącej wodzie morza — razem z istotami
wprawdzie od niego odrębnymi, ale połączonymi z nim na jednej fali czasu, środowisku zgoła
różnym od świata przestrzeni, postrzeganego nie tylko przez ludzi, lecz również przez małpy
człekokształtne i motyle. W tej właśnie chwili uświadomiłem sobie przenikliwie, że
dwudziestosiedmioletnia istota w miękkiej bieli i różu, która trzyma mnie za lewą rękę, to moja
matka, a trzydziestotrzyletnia istota, w twardej bieli i złocie, która trzyma mnie za prawą, to mój
ojciec. Szli równym, miarowym krokiem, a ja dreptałem i truchtałem między nimi, i znów
dreptałem, od jednej plamki słońca do drugiej, środkiem ścieżki, w której dziś rozpoznaję bez trudu
aleję zdobnych dębczaków w parku naszego majątku ziemskiego w Wyrze, w byłej guberni
petersburskiej w Rosji. Doprawdy, z mojej obecnej grani odległego, odosobnionego, niemal
bezludnego czasu widzę swą maleńką postać, która święci owego sierpniowego dnia roku 1903
narodziny rozumnego życia. Jeżeli władczyni mojej lewej ręki i władca prawej istnieli przedtem w
moim mglistym świecie niemowlęctwa, to kryli się za maską czułego incognito; teraz zaś strój ojca,
oślepiający mundur Gwardii Konnej z gładkim złotym wybrzuszeniem kirysu, płonącym na piersi i
plecach, wychynął niczym słońce, a potem jeszcze przez wiele lat żywo interesował mnie wiek
rodziców, o który wciąż się dowiadywałem tak jak nerwowy pasażer dopytujący się o godzinę, żeby
sprawdzić nowy zegarek.
Warto tu odnotować, iż ojciec odbył służbę wojskową na długo przed moim narodzeniem,
podejrzewam więc, że owego dnia włożył ubiór paradny swojego dawnego pułku w charakterze
świątecznego żartu. żartowi zatem zawdzięczam pierwszy przebłysk mojej pełnej świadomości —
co znów ma swoje implikacje rekapitulacyjne, albowiem pierwsze istoty ziemskie świadome czasu
były również pierwszymi istotami, które się uśmiechały.
2
Otóż u podłoża moich zabaw w wieku czterech lat leżała jaskinia pierwotna (a nie taka,
jakiej woleliby się dopatrywać freudowscy mistycy). Wielka, obita kretonem, biała z czarnymi
trójlistnymi ornamentami kanapa w jednym z salonów Wyry piętrzy się w mej pamięci niczym
ogromny wykwit jakiegoś prehistorycznego wyniesienia geologicznego. Historia zaczyna się
(kryjąc w sobie zapowiedź pięknej Grecji) tuż przy jednym końcu tej kanapy, gdzie wielki krzew
doniczkowej hortensji o bladoniebieskich i zielonkawych kwiatach na wpół przesłania w kącie
pokoju piedestał marmurowego popiersia Diany. Na ścianie nad kanapą szary sztych w hebanowej
ramie znaczy inny etap dziejów — jeden z tych obrazków przedstawiających bitwy napoleońskie,
na których prawdziwymi adwersarzami są epizod i alegoria, a na jednym planie widnieją
zgromadzeni razem: ranny dobosz, martwy koń, trofea, żołnierz mierzący bagnetem, by zakłuć
drugiego, oraz niedosiężny cesarz pozujący wraz z generałami wśród zastygłej zawieruchy.
Przy pomocy kogoś dorosłego, kto najpierw używał obu rąk, a potem silnej nogi, odsuwało
się kanapę o kilka centymetrów od ściany, aby powstał wąski korytarzyk, który pomagano mi
następnie zada-szyć przytulnie wałkami kanapy i zamknąć z obu stron dwiema poduchami.
Wówczas czołgałem się z nie lada podnieceniem przez tunel, ciemny choć oko wykol, w którym
ociągałem się chwilę, by posłuchać dzwonienia w uszach — samotnej wibracji, tak dobrze znanej
małym chłopcom w zakurzonych kryjówkach — aż wreszcie, zdjęty rozkosznym strachem, dudniąc
głucho rękami i kolanami, docierałem czym prędzej na czworakach do drugiego końca tunelu,
odsuwałem poduchę... i na parkiecie pod plecionką wiedeńskiego krzesła trzcinowego witała mnie
sieć promieni słonecznych oraz dwie rozdokazywane muchy przysiadające na przemian. Jeszcze
bardziej marzycielskich i subtelnych wrażeń dostarczała mi inna jaskiniowa zabawa, kiedy budząc
się wcześnie rano, robiłem namiot z pościeli i pozwalałem wyobraźni igrać na tysiąc mglistych
sposobów z cienistymi lawinami śnieżnej bielizny oraz ze słabym światłem przedzierającym się do
mojej półcienistej kryjówki z ogromnej dali, w której, jak sobie roiłem, dziwne blade zwierzęta
błąkały się po krainie jezior. Wspomnienie mojego łóżeczka z bocznymi siatkami z puszystych
bawełnianych sznurków przywołuje również przyjemność, z jaką obracałem w dłoniach pewne
piękne, zachwycająco masywne, kryształowe jajo barwy granatu, pozostałe po jakiejś zapomnianej
Wielkanocy; ssałem róg prześcieradła, aż przesiąkło na wylot, po czym owijałem nim szczelnie
jajo, żeby podziwiać i ponownie lizać ciepłe ogniste błyski ciasno otulonych faset sączące się z
cudowną pełnią blasku i koloru. Później jednak poszedłem jeszcze dalej w karmieniu się pięknem.
Jakiż mały jest kosmos (zmieściłby się w torbie kangurzycy), jakiż wątły i lichy w
porównaniu z ludzką świadomością, z jednym naszym wspomnieniem i jego ujęciem w słowach!
Być może przesadnie hołubię swoje najwcześniejsze wrażenia, ale też mam powody do
wdzięczności. Doprowadziły one do istnego edenu doznań wizualnych i dotykowych. Pamiętam, że
pewnego wieczoru, podczas podróży za granicę, jesienią roku 1903, klęczałem na (spłaszczonej)
poduszce przy oknie pulmana (zapewne dawno zlikwidowanej śródziemnomorskiej lukstorpedy, w
której dolną część sześciu wagonów pomalowano na kolor umbry, a międzyokienne płaszczyzny na
kremowy) i patrzyłem z niewymownym żalem, jak garść bajecznych świateł przyzywa mnie z
odległego wzgórza, a następnie zapada się w kieszeń z czarnego aksamitu — brylanty, które później
rozdałem swoim bohaterom, żeby zrzucić brzemię tego bogactwa. Chyba udało mi się odpiąć i
podciągnąć do góry naprężoną, wytłaczaną roletę w głowach kuszetki, i chociaż chłód owionął mi
pięty, nadal klęczałem i wyglądałem. Nie ma nic bardziej cudownego ani dziwnego niż zgłębiać
owe pierwsze emocje. Należą do harmonijnego świata idealnego dzieciństwa, a zatem mają w
naszej pamięci przyrodzoną im, plastyczną postać, którą można wskrzesić bez większego trudu;
dopiero przy wspomnieniach z wieku dojrzewania Mnemozyna zaczyna grymasić i kaprysić.
Powiedziałbym również, że pod względem siły gromadzenia wrażeń dzieci rosyjskie z mojego
pokolenia przeżyły okres geniuszu, jak gdyby los dokładał lojalnie wszelkich starań, by dać im
więcej, niż należało, w przewidywaniu kataklizmu, który miał unicestwić znany im świat. Geniusz
znikł, kiedy wszystko już zebrały, tak jak znika u innych, bardziej wyjątkowych, cudownych dzieci
— ślicznych, kędzierzawych malców, którzy wywijają batutami lub okiełznują wielkie fortepiany,
by w końcu przeistoczyć się w drugorzędnych muzyków o smutnych oczach i rzadkich
dolegliwościach, a także zdeformowanych nieco kształtach eunuchowatych siedzeń. Mimo to
prywatna tajemnica nie przestaje dręczyć pamiętnikarza. Ani w otoczeniu, ani w dziedzictwie nie
znajduję narzędzia, które mnie wymodelowało, owego anonimowego walca, który wycisnął na
moim życiu zawiły znak wodny o niepowtarzalnym deseniu, widoczny dopiero wtedy, gdy lampa
sztuki prześwietli arkusz życia.
3
Aby umieścić właściwie w czasie pewne wspomnienia z dzieciństwa, muszę odwoływać się
do komet i zaćmień tak jak historycy, kiedy układają fragmenty sagi. W innych jednak przypadkach
nie brak mi danych. Widzę, na przykład, siebie gramolącego się na mokre czarne głazy nad
morzem, podczas gdy panna Norcott, ospała, melancholijna guwernantka, sądząc, że za nią
podążam, oddala się półkolistą plażą z Siergiejem, moim młodszym bratem. Na ręce mam dziecinną
bransoletkę. Pełzając po tych głazach, powtarzam w duchu pełne życia, wieloznaczne, z gruntu
satysfakcjonujące zaklęcie, angielskie słowo childhood — dzieciństwo, które brzmi tajemniczo i
nowo, a nabiera jeszcze większej dziwaczności, kiedy miesza się w mojej małej, przeładowanej,
rozgorączkowanej głowie z postaciami Robin Hooda i Little Red Riding Hood — Czerwonego
Kapturka, oraz brązowymi kapturami starych, garbatych wiedźm. W głazach znajdują się dołeczki,
pełne letniej wody morskiej, a moja magiczna mruczanka towarzyszy czarom, które rzucam nad
owymi szafirowymi jeziorkami.
Rzecz dzieje się, oczywiście, w Abbacji nad Adriatykiem. Przedmiot na przegubie mojej
ręki, który przypominał wymyślną obrączkę do serwetek, wykonany z półprzeźroczystego,
seledynowo-różowego materiału podobnego do celuloidu, to owoc bożonarodzeniowej choinki
podarowanej mi kilka miesięcy wcześniej w Sankt Petersburgu przez piękną kuzyneczkę Onię,
moją rówieśnicę. Powodowany względami sentymentalnymi tak długo ściskałem to cacko w dłoni,
aż w środku pokazały się ciemne pasma, co uznałem za moje obcięte włosy, które dostały się jakoś
do tej błyszczącej substancji wraz z moimi łzami podczas koszmarnej wizyty u znienawidzonego
fryzjera w pobliskim Fiume. Tego samego dnia, w nadmorskiej kawiarni, gdy przyniesiono nam
zamówienie, ojciec dostrzegł przy sąsiednim stoliku dwóch japońskich oficerów, i natychmiast
wyszliśmy — zdążyłem jeszcze porwać prędko całą bombę sorbetu cytrynowego, który uniosłem
chyłkiem w obolałych ustach. Był rok 1904. Miałem pięć lat. Rosja walczyła z Japonią. Angielski
tygodnik ilustrowany, abonowany przez pannę Norcott, zamieszczał z niekłamaną rozkoszą obrazki
z wojny, dzieło japońskich artystów, ukazujące, jak rosyjskie lokomotywy — istne zabaweczki w
japońskiej kresce — zatoną, gdy tylko nasza armia poważy się ułożyć tory na zdradliwym lodzie
jeziora Bajkał.
Niechże się zastanowię. Miałem jeszcze wcześniej kontakt z tą wojną. Pewnego dnia, na
początku tegoż roku, w naszym petersburskim domu sprowadzono mnie z pokoju dziecinnego do
gabinetu ojca, żebym przywitał się z przyjacielem rodziny, generałem Kuropatkinem.
Z lekka skrzypiąc korpulentnym ciałem obleczonym w mundur, rozsypał, by mnie zabawić,
na kanapie, na której siedział, garść zapałek, ułożył dziesięć, stykając je końcami, w jednym rzędzie
i rzekł: „To jest morze przy ładnej pogodzie". Następnie połączył je w spiczaste pary, zmieniając
linię prostą w zygzak — i to było „wzburzone morze". Rozrzucił zapałki i już zabierał się
najwyraźniej do pokazania mi jeszcze lepszej sztuczki, kiedy nam przeszkodzono. Wprowadzono
jego adiutanta, który coś mu powiedział. Kuropatkin podniósł się ociężale z rosyjskim pomrukiem
zniecierpliwienia, aż pojedyncze zapałki podskoczyły na kanapie uwolnionej od jego ciężaru.
Owego dnia otrzymał rozkaz objęcia naczelnego dowództwa nad armią rosyjską na Dalekim
Wschodzie.
Ten epizod miał swój szczególny dalszy ciąg piętnaście lat później, kiedy na pewnym etapie
ucieczki mojego ojca z opanowanego przez bolszewików Sankt Petersburga na południe Rosji
zaczepił go na moście siwobrody starzec w baranicy, o wyglądzie chłopa. Poprosił ojca o ogień.
Poznali się natychmiast. Mam nadzieję, że staremu Kuropatkinowi w wieśniaczym przebraniu
udało się uniknąć sowieckiego więzienia, lecz nie w tym rzecz. W istocie bawi mnie ewolucja
wątku zapałek — te magiczne, które mi pokazał, przedmiot igraszki, gdzieś się zapodziały, a jego
wojska również zginęły i wszystko się zapadło, tak jak zapadały się moje kolejki, którymi zimą, na
przełomie lat 1904-1905, w Wiesbaden usiłowałem jeździć po zamarzniętych kałużach na
dziedzińcu hotelu Oranien. Tropienie takich deseni tematycznych w życiu człowieka powinno,
moim zdaniem, stanowić prawdziwy cel autobiografii.
4
Zakończeniu katastrofalnej kampanii Rosji na Dalekim Wschodzie towarzyszyły burzliwe
zamieszki w kraju. Matka bynajmniej się ich nie przelękła i wróciła z trojgiem dzieci do Sankt
Petersburga po blisko roku spędzonym w zagranicznych kurortach. Zaczynał się rok 1905. Sprawy
państwowe zmusiły ojca do pozostania w stolicy; Partia Konstytucyjno-Demokratyczna, której był
jednym z założycieli, miała w następnym roku uzyskać większość mandatów w Pierwszej Dumie.
W czasie jednego z krótkich pobytów z nami owego lata na wsi przekonał się, ku swej patriotycznej
konsternacji, że brat i ja umiemy czytać i pisać po angielsku, ale nie po rosyjsku (z wyjątkiem słów
KAKAO i MAMA). Postanowiono, że codziennie po południu będzie przychodził dyrektor
wiejskiej szkoły, żeby nas uczyć i zabierać na spacery.
Z ostrym, radosnym dźwiękiem gwizdka będącego atrybutem mojego ubranka
marynarskiego dzieciństwo wzywa mnie z powrotem do tej odległej przeszłości, żebym znów
uścisnął dłoń swojemu wspaniałemu nauczycielowi. Wasilij Martynowicz Zernosiekow miał
kudłatą kasztanową brodę, łysiejącą głowę i porcelanowoniebieskie oczy, przy czym na górnej
powiece jednego z nich wykwitała fascynująca narośl. Pierwszego dnia przyniósł ze sobą pudło
niezwykle kuszących klocków z różnymi literami wymalowanymi na wszystkich bokach; obracał
tymi sześcianami, jak gdyby były nie wiadomo jak bezcenne, bo też i były (pominąwszy fakt, że
budowałem z nich znakomite tunele dla moich kolejek). Odnosił się z wielkim szacunkiem do
mojego ojca, który nieco wcześniej przebudował i zmodernizował wiejską szkołę. Żeby dać
staroświecki wyraz swemu wolnomyślicielstwu, nosił rozwiany czarny fontaź, zawiązany niedbale
na kokardę. Kiedy zwracał się do mnie, sztubaka, mówił w drugiej osobie liczby mnogiej — nie tak
sztywno jak służba i nie tak jak moja matka w chwilach szczególnej tkliwości, kiedy dostałem
gorączki albo zgubiłem małego pasażera kolejki (jak gdyby liczba pojedyncza była zbyt mikra, aby
unieść ciężar jej miłości), ale z uprzejmą prostotą kogoś, kto rozmawia z drugą osobą, nieznaną
sobie na tyle dobrze, żeby używać formy „ty". Ten płomienny rewolucjonista gestykulował
zawzięcie podczas naszych wiejskich wędrówek, rozprawiał o człowieczeństwie, wolności,
niegodziwościach wojny oraz smutnej (acz, moim zdaniem, interesującej) konieczności
unicestwienia tyranów, a czasem wyjmował modną podówczas, pacyfistyczną książkę Dołoj orużie!
— „Rzuć broń!" (przekład Die Waffen nieder! Berthy von Suttner) i raczył mnie, sześciolatka,
nużącymi cytatami; usiłowałem dawać im odpór — w tym niedojrzałym i bojowym wieku
opowiadałem się za rozlewem krwi, stając gniewnie w obronie swego świata zabawkowych
pistoletów oraz rycerzy króla Artura. W czasach reżimu leninowskiego, okresie surowych
prześladowań wszystkich radykałów niebędących komunistami, Zernosiekowa zesłano do obozu
ciężkiej pracy, skąd udało mu się jednak zbiec za granicę; umarł w Narwie w roku 1939.
Właśnie jemu poniekąd zawdzięczam to, iż mogłem iść dalej osobną ścieżką, biegnącą
równolegle do drogi owego niespokojnego dziesięciolecia. Kiedy w lipcu 1906 roku car, wbrew
konstytucji, rozwiązał parlament, wielu jego członków, wśród nich mój ojciec, wzięło udział w
buntowniczej sesji w Wyborgu oraz wydało manifest wzywający naród do przeciwstawienia się
rządowi. Przeszło półtora roku później uczestników owej sesji aresztowano. Ojciec spędził trzy
spokojne, aczkolwiek samotne, miesiące w odosobnieniu, z książkami, składaną wanną i
podręcznikiem gimnastyki domowej J.P. Mllera. Matka do końca swoich dni przechowywała listy,
które udało mu się wtedy do niej przemycić — radosne epistoły pisane ołówkiem na papierze
toaletowym (opublikowałem je w roku 1965 w czwartym numerze rosyjskojęzycznego czasopisma
„Wozdusznyje puti", wydawanego przez Romana Grynberga w Nowym Jorku). Byliśmy na wsi,
kiedy wyszedł na wolność, i to właśnie ów dyrektor wiejskiej szkoły urządził festyn oraz zadbał o
wstęgi (niektóre jawnie czerwone) na powitanie ojca w drodze do domu ze stacji kolejowej, pod
archiwoltami z jodłowych igieł i wieńców bławatków, ulubionych kwiatów ojca. My, dzieci,
poszliśmy wtedy na wieś, a kiedy wspominam tamten szczególny dzień, widzę z niezwykłą
klarownością rozgwieżdżoną słońcem rzekę; most, lśniącą blachę puszki zostawionej przez rybaka
na drewnianej balustradzie; lipowe wzgórze z kościołem czerwonym jak róża oraz marmurowe
mauzoleum, w którym spoczywali bliscy mojej matki; polną drogę do wsi; łan krótkiej,
pastelowozielonej trawy z łysinami piachu między drogą a krzakami bzu, za którymi stały
chwiejnym rzędem ślepe, omszałe chaty; murowany budynek nowej szkoły tuż przy starym,
drewnianym; a kiedy przejeżdżaliśmy prędko obok, spomiędzy chałup wyskoczył czarny piesek z
olśniewająco białymi zębami i pomknął jak strzała, lecz w absolutnej ciszy, oszczędzając głos na
krótki wybuch, którym się nacieszy, gdy jego niemy zryw przybliży go wreszcie do pędzącego
powozu.
5
Stare i nowe, nuta liberalizmu i patriarchalizmu, fatalna nędza i fatalistyczne bogactwo
przeplatały się fantastycznie w owej dziwnej pierwszej dekadzie naszego stulecia. Każdego lata
podczas wczesnego obiadu w widnej, opatrzonej wieloma oknami, wykładanej orzechem jadalni na
piętrze naszego dworu w Wyrze nieraz zdarzało się, że Aleksiej, nasz lokaj, pochylał się z wyrazem
niezadowolenia nad ojcem i zawiadamiał go przyciszonym głosem (szczególnie cichym, jeśli
mieliśmy gości), że grupa chłopów czeka na barina przed domem. Ojciec zdejmował żwawo
serwetkę z kolan i prosił matkę o wybaczenie. Jedno z zachodnich okien jadalni wychodziło na
skrawek podjazdu przy głównym wejściu. Widać było czubki krzewów kapryfolium naprzeciw
ganku. Stamtąd dobiegał gwar uprzejmego pozdrowienia chłopów, gdy niewidoczna grupa witała
mojego niewidocznego ojca. Nie dochodziły natomiast pertraktacje prowadzone normalnym
głosem, ponieważ okna, pod którymi się odbywały, były zamknięte, aby żar nie wpadał do środka.
Przypuszczalnie zabiegano o jego udział w rozwiązaniu jakiejś miejscowej waśni, o specjalną
subwencję lub zgodę na zbiór z kawałka naszej ziemi albo ścięcie upragnionej kępy naszych drzew.
Jeżeli, jak zwykle, prośba spotkała się z natychmiastowym zrozumieniem, ponownie rozlegał się
ów gwar, a potem dobry barin przechodził, na dowód wdzięczności, ciężką próbę narodowego
obrzędu w rękach ludu, mianowicie kołysały go, podrzucały i niezawodnie łapały ze dwie dziesiątki
silnych ramion.
W jadalni mojemu bratu i mnie kazano kończyć obiad. Matka, z kęsem jedzenia trzymanym
w palcach, zerkała pod stół, czy czeka tam jej nerwowy, burkliwy jamnik. — Un Jour ils vont le
laisser tomber — odzywała się mlle Golay, afektowana, markotna starsza pani, dawna guwernantka
matki, która nadal mieszkała z nami (wiecznie skłócona z naszymi guwernantkami). Wtem ze
swojego miejsca przy stole dostrzegałem przez zachodnie okno kapitalny przypadek lewitacji.
Migała tam przez chwilę sylwetka ojca w letnim białym ubraniu potarganym wiatrem, cudownie
rozpostarta w powietrzu, z kończynami rozrzuconymi dziwnie i niedbale, z przystojną, niezmąconą
twarzą zwróconą ku niebu. Frunął w ten sposób po trzykroć do nieba, przy wtórze potężnych hej-
raz niewidocznych miotaczy, tyle że za drugim razem szybował wyżej niż za pierwszym, by przy
ostatnim, najwyższym podrzucie zawisnąć horyzontalnie, jakby na zawsze, na tle kobaltowego
błękitu letniego południa, niczym jedna z tych rajskich postaci, które unoszą się wygodnie, w
bogactwie załomków szat, na wysokim sklepieniu cerkwi, w dole zaś w rękach śmiertelników
rozbłyskują jedna za drugą woskowe świece, tworząc rój drobnych płomyków w oparach kadzidła,
kapłan śpiewa o wiecznym odpoczywaniu, a lilie cmentarne skrywają twarz tego, kto tam leży,
wśród zalewu świateł, w otwartej trumnie.
Drugi
1
Odkąd sobie przypominam siebie (z ciekawością, rozbawieniem, rzadko z podziwem lub
odrazą), zawsze miewałem lekkie halucynacje. Jedne są słuchowe, drugie wzrokowe, ale z żadnych
nie wynoszę większych korzyści. Prorocze głosy, które pętały Sokratesa lub podżegały Joanetę
Darc, degenerują się we mnie do poziomu czegoś, co wpada człowiekowi w ucho między
podniesieniem a rzuceniem słuchawki, w której rozbrzmiewa jazgot paplaniny z telefonu
towarzyskiego. Tuż przed zaśnięciem często zdaję sobie sprawę z jednostronnej poniekąd rozmowy
prowadzonej w sąsiednim przedziale mojej głowy, całkiem niezależnie od rzeczywistego toku
myśli. Jest to neutralny, oddalony, anonimowy głos, ja zaś wyławiam słowa bez najmniejszego dla
mnie znaczenia — pada jakieś zdanie po angielsku lub po rosyjsku, nawet nie adresowane do mnie,
a tak błahe, że nie śmiem tu podać przykładów, aby jego płytkości, którą pragnę oddać, nie
naruszyło przypadkiem głębsze kretowisko sensu. To idiotyczne zjawisko najwyraźniej jest
słuchowym odpowiednikiem pewnych przedsennych wizji, również świetnie mi znanych. Nie
chodzi mi tu bowiem o wyrazisty obraz psychiczny (taki jak na przykład twarz któregoś z
ukochanych, dawno już nieżyjących rodziców) wyczarowany muśnięciem skrzydła woli; t e n
bowiem należy do najodważniejszych ruchów, na jakie stać ludzkiego ducha. Nie mówię też
bynajmniej o tak zwanych muscae volitantes — cieniach rzucanych na pręciki siatkówki przez
pyłki w cieczy szklistej, które postrzegamy jako przeźroczyste nitki dryfujące po polu widzenia.
Chyba bliższa tym hipnagogicznym mirażom, które mam na myśli, jest kolorowa plamka, dźgnięcie
powidoku, jakim zgaszona przed chwilą lampa godzi w powiekową noc. Ale taki wstrząs nie musi
doprawdy być punktem startowym dla powolnego, miarowego rozwoju wizji, które przesuwają mi
się przed zamkniętymi oczami. Przypływają i odpływają, bez udziału odurzonego obserwatora, z
gruntu jednak inne od sennych obrazów, gdyż jest on wciąż panem swoich zmysłów. Często bywają
groteskowe. Nawiedzają mnie profile łajdaków, chociażby karzeł o rumianej, prostackiej twarzy ze
spuchniętym nozdrzem lub uchem. Czasem jednak moje fotyzmy przybierają dość kojącą, nieostrą
formę, i wtedy widzę — rzutowane niejako na moją powiekę od środka — szare postaci spacerujące
między ulami, czarne papużki znikające z wolna w górskich śniegach albo liliową dal rozpływającą
się za ruchomymi masztami.
Ponadto stanowię wyborny przypadek słuchu kolorystycznego. Być może słowo „słuch" nie
jest określeniem zbyt trafnym, gdyż wrażenie kolorystyczne powstaje niejako w procesie
wymawiania danej litery, kiedy wyobrażam sobie jej kształt. Długie „a" w alfabecie angielskim (do
którego odwołuję się poniżej, chyba że mówię wyraźnie o innym języku) ma dla mnie odcień
suszonego drewna, tymczasem francuskie „a" kojarzy mi się z gładkim hebanem. Do czarnej grupy
należy również twarde „g" (wulkanizowana guma) oraz „r" (rozdzierany usmolony łachman). Białą
grupę reprezentują: „n" przypominające owsiankę, kluchowate „l", a także „o" podobne lusterku
oprawnemu w kość słoniową. Zawsze zdumiewa mnie francuskie „on", które widzę jako menisk
wypukły alkoholu w kieliszku napełnionym po brzegi. Z kolei w niebieskiej grupie znajdują się:
stalowe „x", „z" niczym chmura gradowa i „k" przypominające czarną jagodę amerykańską.
Ponieważ dźwięk i kształt oddziałują po trosze na siebie, „q" jest dla mnie bardziej brązowe niż „k",
natomiast „s" stanowi dziwny melanż lazuru i macicy perłowej w odróżnieniu od bladoniebieskiego
„c". Pokrewne barwy nigdy się nie zlewają, a dyftongi nie mają własnych, odrębnych kolorów,
chyba że w innym języku wyraża je jedna litera (chociażby puszystoszara rosyjska litera „sz" na
trzech nóżkach, tak stara jak nurty Nilu, która wpływa na obraz tego dźwięku w języku angielskim).
Spieszę dokończyć ten wykaz, zanim ktoś mi przerwie. W zielonej grupie znajduje się „f"
jak liść olszyny, niedojrzałe jabłko „p" oraz pistacjowe „t". Matowa zieleń z domieszką fioletu
chyba najlepiej odda moje „w". Żółcie obejmują rozmaite „e" oraz „i", kremowe „d", jaskrawozłote
„y", a także „u", którego walor alfabetyczny umiem jedynie wyrazić jako „mosiądz z oliwkowym
połyskiem". Do grupy brązowej zaliczam soczysty, nieco gumowy dźwięk miękkiego „g", bledsze
„j" oraz bure sznurowadło „h". Wreszcie pośród czerwieni „b" ma dźwięk zwany przez malarzy
sjeną paloną, „m" to fałda różowej flaneli, a dzisiaj ostatecznie dopasowałem trafnie „v" do „różu
kwarcowego" ze Słownika kolorów Maerza i Paula. Słowo na określenie tęczy (rainbow),
pierwotnej, lecz zdecydowanie bagnistej, brzmi w moim prywatnym języku tak, że trudno je wprost
wymówić: kzspygv. O ile mi wiadomo, pierwszym pisarzem, który w roku 1812 omówił audition
color&, był pewien lekarz albinos z Erlangen.
Wyznania synestety zapewne zabrzmią nużąco i pretensjonalnie dla tych, których przed
takimi przeciekami i przeciągami chronią bardziej solidne mury niż moje. Jednakże mojej matce to
wszystko wydawało się całkiem normalne. Rzecz wyszła na jaw pewnego dnia, w moim siódmym
roku życia, kiedy budowałem wieżę ze stosu starych klocków alfabetycznych. Wspomniałem matce
mimochodem, że wszystkie kolory są dobrane niewłaściwie. Odkryliśmy wówczas, że niektóre jej
litery mają to samo zabarwienie co moje, a ponadto że nuty również kojarzą jej się optycznie. We
mnie nie wywołują one żadnych reakcji chromatycznych. Z żalem stwierdzam, że muzyka działa na
mnie wyłącznie jako przypadkowy ciąg mniej lub bardziej irytujących dźwięków. W pewnych
okolicznościach emocjonalnych mogę znieść spazmy zawodzących skrzypiec, wszelako fortepian i
wszystkie instrumenty dęte nudzą mnie w małych dawkach, a obdzierają ze skóry w większych.
Mimo licznych oper, na które prowadzano mnie co roku zimą (w ciągu półtuzina lat widziałem
Rusłana i Damę pikową chyba dwakroć tyle razy), moją słabą wrażliwość na muzykę przesłoniła ze
szczętem wizualna udręka, iż nie mogę czytać Pimenowi przez ramię, albo daremne próby
wyobrażenia sobie zawisaków w mrocznym kwieciu ogrodu Julii.
Matka zrobiła wszystko, żeby rozbudzić moją ogólną wrażliwość na bodźce wizualne. Ileż
akwarel dla mnie namalowała! Cóż to było za objawienie, kiedy pokazała mi drzewo bzu, które
wyrasta z mieszaniny błękitu i czerwieni! Czasem w naszym petersburskim domu wyjmowała z
tajnej skrytki w ścianie swojej garderoby (a zarazem pokoju moich narodzin) stos kosztowności,
żebym pobawił się przed zaśnięciem. Byłem wtedy bardzo mały, toteż w moim odczuciu owe
mieniące się tiary, naszyjniki i pierścionki nie ustępowały pod względem tajemniczości i czaru
iluminacji w mieście podczas carskich fet, kiedy w watowanym bezruchu mroźnej nocy jarzyły się
gigantyczne monogramy, korony oraz inne wzory herbowe ułożone z kolorowych żarówek —
szafirowych, szmaragdowych, rubinowych — płonących z uroczą dyskrecją nad ośnieżonymi
gzymsami fasad przy ulicach mieszkalnych.
2
Moje liczne choroby dziecięce zbliżyły mnie do matki jeszcze bardziej. Jako mały chłopiec
wykazywałem nadnaturalne wprost uzdolnienia matematyczne, które zginęły ze szczętem w
wyjątkowym beztalenciu młodości. Ten dar odegrał koszmarną rolę w zmaganiach z ropnym
zapaleniem migdałów lub szkarlatyną, kiedy czułem, jak gigantyczne kule i wielkie liczby
nabrzmiewają nieubłaganie w obolałej głowie. Pewien niemądry nauczyciel wyjaśnił mi logarytmy
o wiele za wcześnie, a też przeczytałem (w piśmie brytyjskim, najpewniej „Boy's Own Paper") o
pewnym hinduskim rachmistrzu, który dokładnie w dwie sekundy potrafił wyciągnąć siedemnasty
pierwiastek z liczby, bodajże, 3529471145760275132301897342055866171392 (nie jestem pewien,
czy pamiętam ją dokładnie; w każdym razie pierwiastek wynosił 212). Takie potwory żywiły się
moim delirium, a jedynym sposobem, by nie wypchnęły mnie ze mnie samego, było zabicie ich
poprzez wyrwanie im serc. Ale były dużo za silne, pod nosiłem się więc do pozycji siedzącej i
mozolnie formułowałem kalekie zdania, usiłując wyjaśnić to wszystko matce. Ona zaś w moim
delirium rozpoznawała znane sobie doznania, a jej zrozumienie przywracało mój rozrastający się
wszechświat z powrotem do newtonowskiej normy.
Przyszły specjalista w tak nudnej dziedzinie literackiej, jaką jest autoplagiat, skonfrontuje
zapewne przeżycie głównego bohatera w mojej powieści Dar z pierwowzorem tego doświadczenia.
Pewnego dnia, po długiej chorobie, kiedy wciąż jeszcze osłabiony leżałem w łóżku, zanurzyłem się
w niezwykłej euforii lekkości i spokoju. Matka bowiem wyszła, żeby, jak co dzień, kupić mi
prezent, co przydawało tyle radości moim rekonwalescencjom. Nie domyślałem się, co przyniesie
tym razem, ale przez kryształ swojego dziwnie przeźroczystego stanu wyobrażałem sobie
wyraziście, jak jedzie ulicą Morską w stronę Newskiego Prospektu. Widziałem nawet lekkie sanie
ciągnięte przez kasztanowego kłusaka. Słyszałem jego parskanie, rytmiczne klaskanie moszny oraz
dudnienie grud zamarzniętej ziemi i śniegu o przód sań. Przed oczami, moimi i matki, piętrzył się
tył woźnicy, w grubej, watowanej granatowej katanie, i widniał oprawny w skórę zegarek
(dwadzieścia po drugiej) z tyłu pasa, spod którego wypuczały się łukiem dyniowate fałdy
wielgachnego, wypchanego zadu. Widziałem matczyne futro z fok, a kiedy lodowata prędkość
wzrosła, również mufkę uniesioną do twarzy — wdzięcznym gestem petersburskiej damy na
zimowej przejażdżce. Dwa rogi obszernej skóry niedźwiedziej okrywającej ją do pasa były
przyczepione pętelkami do gałek po obu stronach w dolnej tylnej części jej ławki. Za nią, trzymając
się tych gałek, jechał lokaj w kapeluszu z kokardą, stojąc na wąskim schodku nad tylnymi końcami
płóz.
Nie odrywając oczu od sań, widziałem, jak stają przed sklepem Treumanna (artykuły
piśmienne, bibeloty z brązu, karty do gry). Matka wyszła właśnie ze sklepu, lokaj za nią. Niósł jej
sprawunek, który wyglądał mi na ołówek. Zdziwiłem się, że sama nie niesie tak małego
przedmiotu, i ta niemiła kwestia rozmiarów przyniosła znów ze sobą, szczęśliwie na bardzo krótko,
„efekt poszerzenia umysłu", który, jak miałem nadzieję, ustąpił wraz z gorączką. Kiedy opatulano
ją ponownie w saniach, patrzyłem na wydychane przez wszystkich, w tym i konia, obłoczki pary.
Dostrzegłem też znany mi grymas wydęcia ust, który robiła, żeby zdmuchnąć z twarzy siatkę
przylegającej zbyt ciasno woalki, a kiedy piszę te słowa, wraca do mnie owa siateczkowa czułość,
jakiej doznawałem, całując jej zawoalowany policzek — s f r uw a wręcz do mnie z okrzykiem
radości z zaśnieżonego nikąd, z niebieskich okien (stor jeszcze nie zaciągnięto) przeszłości.
Kilka minut później weszła do mojego pokoju. Niosła na ręku wielki pakunek. Widocznie
moje wyobrażenie bardzo go przedtem zmniejszyło — pewnie dlatego, że skorygowałem
podświadomie to, co zgodnie z przestrogą logiki mogło, o zgrozo, być pozostałością pęczniejącego
świata delirium. Przedmiot okazał się ogromnym, graniastym ołówkiem marki Faber, mającym
przeszło metr długości i proporcjonalną grubość. Wisiał w witrynie jako dekoracja, a matka uznała,
że o nim marzę, tak jak marzyłem o wszystkim, co nie było na sprzedaż. Subiekt musiał wydzwonić
ajenta, niejakiego „doktora" Libnera (jak gdyby znaczenie transakacji doprawdy graniczyło z
patologią). Przez jedną koszmarną chwilę zastanawiałem się, czy aby szpic jest z prawdziwego
grafitu. Był. Kilka lat później stwierdziłem z zadowoleniem, wywierciwszy z boku dziurę, że grafit
biegnie przez całą długość — doskonały przykład sztuki dla sztuki ze-
strony firmy Faber oraz
doktora Libnera, albowiem ołówek był stanowczo za duży do pisania i do użytku przeznaczony nie
był.
— Och tak — mówiła, kiedy napomykałem o jednym czy drugim niezwykłym doznaniu. —
Dobrze to znam — po czym z dość niesamowitą prostolinijnością omawiała takie zjawiska jak dar
jasnowidzenia, ciche pukanie w drewno trójnogich stolików, przeczucia bądź dey1 vu. Jej najbliżsi
przodkowie mieli we krwi domieszkę sektarianizmu. Do kościoła chodziła tylko w Wielki Post i na
Wielkanoc. Ów duch schizmy przejawiał się w jej zdrowej niechęci do obrządku Kościoła
prawosławnego i do jego kleru. Wprawdzie urzekały ją moralne i poetyckie aspekty ewangelii, ale
nie czuła potrzeby, żeby wspierać się jakimkolwiek dogmatem. Nie zaprzątała sobie głowy
zatrważającą niepewnością życia na tamtym świecie ani brakiem w nim odosobnienia. Jej żarliwa,
czysta religijność przyjęła formę takiej samej wiary w istnienie drugiego świata, jak i w niemożność
ogarnięcia go rozumem w kategoriach życia doczesnego. Wśród mgieł i chimer można było jedynie
dostrzec w dali jakąś rzeczywistość, tak jak osoby obdarzone wyjątkowo uporczywą dzienną
cerebracją potrafią dojrzeć w najgłębszym śnie, gdzieś za katuszami pogmatwanego,
niedorzecznego koszmaru, uładzoną realność jawy.
3
Wyznawała prostą zasadę kochania całym sercem, a resztę pozostawiała opatrzności. „Wot
zapomni" [zapamiętaj sobie] — mawiała konspiracyjnym tonem, zwracając mi uwagę na ten czy
ów ukochany szczegół w Wyrze — skowronka wzbijającego się po serwatce nieba w mglisty
wiosenny dzień, ciche błyski piorunów pstrykające w nocy zdjęcia odległej linii drzew, paletę liści
klonu na brązowym piachu, klinowe ślady ptasich łapek na świeżym śniegu. Jak gdyby
przeczuwając, że za kilka lat namacalna część jej świata zginie, pielęgnowała nadzwyczajną
świadomość różnych znamion czasu rozsianych po naszej wiejskiej posiadłości. Hołubiła własną
przeszłość z tym samym retrospektywnym przejęciem, z jakim ja teraz hołubię jej obraz i swoją
przeszłość. Tym samym odziedziczyłem poniekąd wyborną ułudę — piękno nieuchwytnej
posiadłości, nieziemski majątek — co okazało się wyśmienitym przygotowaniem do zniesienia
późniejszych strat. Jej specjalne etykietki i znaki stały się dla mnie tak drogie i święte, jak były dla
niej. Był wśród nich pokój, niegdyś przeznaczony na ulubione hobby jej matki, laboratorium
chemiczne; była słynna lipa przy drodze pnącej się do wsi Griazno (z akcentem na ostatniej
sylabie), na najbardziej stromym odcinku, gdzie wolało się chwycić „bicykl za rogi" (byka za roga),
jak mawiał mój ojciec, zapalony cyklista, i gdzie jej się oświadczył; był też w tak zwanym starym
parku opuszczony kort tenisowy, obecnie teren mchu, kretowisk i grzybów, stanowiący w latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych arenę radosnych rozgrywek (nawet jej poważny ojciec
zrzucał surdut i ważył fachowo w ręce najcięższą rakietę), które, gdy skończyłem dziesięć lat,
przyroda wymazała z pieczołowitością filcowej szmatki ścierającej zadanie geometryczne.
W owym czasie wykwalifikowani robotnicy, sprowadzeni specjalnie na tę okazję z Polski,
zbudowali wspaniały, nowoczesny kort w końcu nowej części parku. Druciana siatka wysokiego
ogrodzenia dzieliła go od kwiecistej łąki okalającej prostokąt nawierzchni. Po mokrej nocy
pokrycie kortu zyskiwało brązowawy połysk, a Dmitrij malował na nowo białe linie płynną kredą z
zielonego wiadra. Dmitrij, nasz najmniejszy i najstarszy ogrodnik, nieśmiały karzeł w czerwonej
koszuli i czarnych butach z cholewami, cofał się wolno, przygarbiony, gdy jego pędzel wyciągał
linię. Żywopłot z prochownika („akacji żółtej", właściwej północy Rosji) z przerwą pośrodku, na
wysokości siatkowych drzwi dworu, biegł równolegle do tego ogrodzenia i ścieżki nazywanej
tropinkoj Sfinksow („ścieżką sfinksów") z powodu ciem zawisakowatych, które o zmierzchu
odwiedzały puszyste bzy na obrzeżu naprzeciwko płotu, również przerwanego pośrodku. Ta ścieżka
układała się w daszek wielkiej litery T, której pionową laskę tworzyła aleja smukłych dębów,
rówieśników mojej matki, przecinająca (jak już wspomniano) nowy park na całej długości. Patrząc
w głąb alei z podstawy owego T przy podjeździe, można było dość wyraźnie dostrzec jasną
przecinkę oddaloną o pięćset metrów — albo pięćdziesiąt lat od- miejsca, w którym znajduję się
dzisiaj. Nasz aktualny guwerner lub mój ojciec, kiedy przebywał z nami na wsi, niezmiennie brai
mojego brata na partnera do naszego burzliwego rodzinnego debla. — Gram! — krzyczała matka
zgodnie ze starym zwyczajem, wysuwając drobną stopę naprzód i przekrzywiając głowę w białej
czapce, żeby wykonać zamaszysty, lecz słaby serw. Łatwo złościłem się na nią, a ona na chłopców
od piłek, dwóch bosych wyrostków ze wsi (wnuka Dmitrija o perkatym nosie i brata bliźniaka
pięknej Po-lenki, córki głównego stangreta). Lato na północy nabierało cech tropiku mniej więcej w
porze żniw. Purpurowy Siergiej wtykał sobie rakietę między kolana i przecierał żmudnie okulary.
Widzę swoją siatkę na motyle opartą o ogrodzenie — na wszelki wypadek. Na ławce leży otwarta
książka Wallisa Myersa na temat tenisa, a po każdej wymianie piłek mój ojciec (wytrawny gracz,
znany z potężnego serwisu w stylu Franka Riseleya i pięknie liftowanych piłek z głębi kortu)
wypytuje pedantycznie mojego brata i mnie, czy już dostąpiliśmy stanu łaski w postaci
wyprowadzenia rakiety kończącego uderzenie. Czasami imponujące oberwanie chmury kazało nam
się kulić pod dachem w rogu kortu, a starego Dmitrija wysyłano do domu po parasole i peleryny.
Kwadrans później zjawiał się objuczony stosem ubrań na końcu długiej alei, która w miarę jak się
zbliżał, odzyskiwała lamparcie cętki w ponownych promieniach słońca, toteż jego wielki ciężar
stawał się zbędny.
Matka uwielbiała wszystkie gry zręcznościowe oraz hazard. W jej wprawnych rękach tysiąc
kawałków układanki tworzyło z wolna scenę angielskiego polowania; coś, co wyglądało na nogę
konia, okazywało się częścią wiązu, a nigdzie wcześniej niepasujący kawałek wkomponowywał się
jak ulał w puste pole na upstrzonym tle, przyprawiając człowieka o subtelny dreszcz abstrakcyjnej,
lecz namacalnej satysfakcji. Niegdyś bardzo też lubiła pokera, który dotarł do socjety petersburskiej
poprzez kręgi dyplomatyczne, toteż niektóre kombinacje przybyły wraz z pięknymi francuskimi
nazwami — brelan na określenie trójki, couleur na kolor i tak dalej. Obowiązywał zwykły poker
dobierany, niekiedy z dodatkowym dreszczykiem gry do puli oraz zastępującym Wszystko
dżokerem. W mieście często do trzeciej nad ranem grywała w pokera w domach przyjaciół, bo tak
bawiła się socjeta w ostatnich latach przed pierwszą wojną światową; potem zaś, na wygnaniu,
czasem wyobrażała sobie (z tym samym zdziwieniem i trwogą, z którymi przywoływała starego
Dmitrija), że wciąż na nią czeka szofer Pirogow na srogim mrozie niekończącej się nocy,
aczkolwiek herbata z rumem podawana w gościnnej kuchni aż nadto osładzała mu te czuwania.
Do największych przyjemności matki latem należała z gruntu rosyjska rozrywka: chodzenie
na grzyby. Jej pyszne znaleziska, smażone na maśle i doprawione śmietaną, zjawiały się u nas
regularnie na kolacyjnym stole. Ale względy smakowe nie były tu najważniejsze. Największą
rozkosz czerpała z samych poszukiwań, chociaż obowiązywały w nich pewne reguły. A zatem nie
zbiera się bedłek; szukała tylko gatunków należących do jadalnych odmian borowików (takich jak
bułany prawdziwek, brązowy podbrzeźniak, czerwony kozak oraz kilku bliskich krewniaków),
zwanych mylnie przez niektórych truflami, a przez mikologów definiowanych chłodno jako grzyby
ziemne, mięsiste, gnilne, o centralnym trzonie. Ich zwięzłe kapelusze — przyległe u osobników
młodych, krzepkie i kusząco półkoliste u dojrzałych — są gładkie (a nie blaszkowate) od spodu i
stoją na kształtnej, jędrnej nodze. W klasycznej prostocie formy borowiki różnią się znacznie od
pieczarek uchodzących za prawdziwe grzyby z ich niedorzecznymi blaszkami i bezsensownym
pierścieniem na trzonie. Do nich to jednak, do tych brzydkich bedłkowatych niskiego stanu, ludy o
bojaźliwych kubkach smakowych ograniczają swą wiedzę i apetyt, toteż dla przeciętnych,
niewtajemniczonych Anglosasów arystokratyczne borowiki uchodzą w najlepszym wypadku za
zreformowane muchomory.
Deszcze powodowały obfity wysyp owych cudów pod jodłami, brzozami i osikami w
naszym parku, zwłaszcza w starszej części, na wschód od gościńca dzielącego park na dwoje. W
jego cienistych zakamarkach unosił się ów szczególny borowikowy zapach, który rozdyma nozdrza
Rosjan — ciemny, wilgotny, miły bukiet woni wilgotnego mchu, żyznej gleby, butwiejących liści.
Trzeba było jednak dość długo rozgarniać ściółkę i przeszukiwać namokłe poszycie, zanim się
znalazło, a potem ostrożnie wyciągnęło z ziemi coś naprawdę pięknego, takiego jak rodzina małych
prawdziwków w niemowlęcych czepkach lub marmurkowa odmiana podbrzeźniaków.
W pochmurne popołudnia matka, sama jedna w mżawce, z koszem na ręku (zaplamionym w
środku czyimiś jagodami) wyruszała na długą wyprawę. Przed kolacją wynurzała się z mglistych
czeluści parkowej alei drobna postać w pelerynie z kapturem z zielonkawobrązowej wełny, na
której niezliczone krople wilgoci tworzyły swoistą mgiełkę. Kiedy wyłaniała się spod ociekających
drzew i dostrzegała mnie, przybierała dziwną, smutną minę, która mogła oznaczać brak
powodzenia, ale ja wiedziałem, że skrywa emocjonującą, zazdrośnie powściąganą błogość udanych
łowów. Tuż zanim podeszła do mnie, nagłym gestem opadającej ręki i ramienia oraz z „uff!"
wyolbrzymionego zmęczenia opuszczała kosz, żeby podkreślić jego ciężar, jego zachwycającą
zawartość.
Na okrągły żelazny stolik przy białej ławce ogrodowej wykładała koncentrycznymi kręgami
borowiki, żeby policzyć je i posegregować. Odrzucała stare, z gąbczastym, wyblakłym miąższem, a
zostawiała młode i świeże. Zanim służący zaniósł je do miejsca, o którym nie miała pojęcia, z
przeznaczeniem, które wcale jej nie ciekawiło, stała tam, podziwiając je i promieniejąc niemym
zadowoleniem. Nieraz pod koniec deszczowego dnia słońce tuż przed zachodem rzucało blady
blask, i tam, na tym wilgotnym okrągłym stoliku, leżały jej grzyby, mieniące się kolorami, czasem
noszące ślady innych roślin — a to źdźbło trawy przylgnęło do lepkiego, płowego kapelusza, a to
mech nadal otulał bulwiastą podstawę ciemno nakrapianej nogi. Trafiała się też mała gąsienica
miernikowca, która obejmowała kant stołu, tak jak obejmują go palec i kciuk dziecka, a co jakiś
czas wyciągała się do góry, żeby sięgnąć, na próżno, krzaczka, z którego ją usunięto.
4
Matka nigdy nie odwiedzała kuchni ani pomieszczeń dla służby, które tak dalece wypierała
ze świadomości, jak wypiera się odnośne kwatery w hotelu. Ojciec również nie miał ochoty
zarządzać domem. Dysponował natomiast posiłki. Otwierał z lekkim westchnieniem coś w rodzaju
albumu wykładanego przez lokaja przy kolacji na stole po deserze i eleganckim falującym pismem
nanosił menu na następny dzień. Miał dziwny zwyczaj wprawiania ołówka lub pióra wiecznego w
wibrację tuż nad papierem, kiedy dumał nad kolejną kaskadą słów. Matka niepewnie kiwała głową
na znak zgody wobec jego propozycji albo krzywiła się. Formalnie ochmistrzynią była jej dawna
niania, podówczas niedowidząca, straszliwie pomarszczona staruszka (urodzona w niewoli około
roku 1830) o drobnej twarzy smętnego żółwia i wielkich szurających stopach. Nosiła brązową
suknię przypominającą habit, a przy tym roztaczała nikły, acz niezapomniany zapach kawy i
rozkładu. Jej obmierzłe życzenia z okazji naszych urodzin i imienin polegały na złożeniu
poddańczego pocałunku w ramię. Z wiekiem popadła w chorobliwe skąpstwo, zwłaszcza w
odniesieniu do słodyczy i konfitur, toteż stopniowo, po cichu, z aprobatą moich rodziców,
wprowadzono inne rządy, utrzymywane przed nią w tajemnicy. Nieświadoma tych posunięć (gdyż
ta świadomość złamałaby jej serce) wiecznie wisiała, by tak rzec, u swojego pęku kluczy, a moja
matka dokładała wszelkich starań, żeby rozproszyć kojącymi słowami podejrzenia, które co jakiś
czas przemykały przez słabnącą głowę tej starej kobiety. Jedyna władczyni zatęchłego, odległego
małego królestwa, które uważała za swoje (umarlibyśmy z głodu, gdyby tak było w istocie),
człapała pomału długimi korytarzami, odprowadzana ironicznym wzrokiem lokajów i pokojówek,
żeby schować pół jabłka albo dwa połamane herbatniki Petit Beurre znalezione na talerzu.
Tymczasem, przy stałej służbie w liczbie około pięćdziesięciu osób i przy unikaniu przez
rodziców pytań, nasz dom w mieście i majątek na wsi stanowiły scenerię fantastycznej karuzeli
kradzieży. Hersztami tego przedsięwzięcia — zdaniem wścibskich starych ciotek, którym nikt nie
dawał wiary, a w końcu okazało się, że miały rację — byli główny kucharz Nikołaj Andriejewicz
oraz naczelny ogrodnik Jegor, obaj z wyglądu stateczni, w okularach, z siwymi skroniami wiernych
sług. W obliczu horrendalnych i niepojętych rachunków lub nagłego wyginięcia ogrodowych
truskawek czy szklarniowych brzoskwiń mój ojciec, jurysta i mąż stanu, czuł się profesjonalnie
urażony, że nie radzi sobie z gospodarką we własnym domu; ale za każdym razem, gdy
zagmatwana sprawa defraudacji wychodziła na jaw, wątpliwość prawna bądź własne skrupuły
powstrzymywały go przed wyciągnięciem konsekwencji. Kiedy zdrowy rozsądek nakazywał
wyrzucić takiego łajdaka, najczęściej jego synek zapadał drastycznie na zdrowiu, toteż konieczność
sprowadzenia mu najlepszych lekarzy w mieście kładła kres wszystkim innym rozważaniom.
Wobec powyższego ojciec wolał pozostawić kwestię zarządzania domem w stanie wątpliwej
równowagi (nie bez szczypty milczącej pobłażliwości), matka zaś pocieszała się nadzieją, że nic nie
zniszczy iluzorycznego świata jej starej niani.
Dobrze bowiem wiedziała, jak dotkliwie ranią rozwiane złudzenia. Nawet najbardziej błahy
zawód przybierał u niej rozmiary wielkiego nieszczęścia. Kiedyś podczas Wigilii w Wyrze,
niedługo przed urodzeniem czwartego dziecka, leżała złożona nieznaczną dolegliwością, toteż
kazała mojemu bratu i mnie (pięcio- i sześciolatkowi) przyrzec, że nie zajrzymy sami do skarpet
bożonarodzeniowych, które nazajutrz rano zawisną na kolumienkach naszych łóżek, lecz
przyniesiemy je nierozpakowane do jej sypialni, żeby mogła dzielić z nami radość. Po obudzeniu
odbyłem tajną naradę z bratem, po której skwapliwie obmacaliśmy kusząco szeleszczące skarpety
wyładowane drobnymi prezentami; następnie wyłowiliśmy je ostrożnie jeden po drugim,
rozwiązaliśmy wstążki, rozsunęliśmy bibułkę, obejrzeliśmy wszystko przy słabym świetle
sączącym się przez szpary w żaluzjach, po czym znów zapakowaliśmy te drobiazgi i wtłoczyliśmy
z powrotem do środka. Pamiętam, jak potem siedzieliśmy na łóżku matki, trzymając te wypchane
skarpety i siląc się, żeby odegrać przed nią upragniony spektakl; tak jednak pognietliśmy
opakowania, tak amatorsko markowaliśmy entuzjastyczne zdziwienie (do, dziś widzę, jak brat
wznosi oczy ku niebu i woła, imitując naszą francuską guwernantkę: Ah, que c'est begu!), że
widownia, popatrzywszy na nas przez chwilę, zalała się łzami. Minęło dziesięć lat. Rozpoczęła się
pierwsza wojna światowa. Tłum patriotów wraz z moim wujem Ruką obrzucił kamieniami
ambasadę niemiecką. Pietierburg zdegradowano do Pietrogradu wbrew wszelkim zasadom
priorytetów nomenklaturowych. Beethoven okazał się Holendrem. W kronice pokazywano
fotogeniczne wybuchy, spazm działa armatniego, Poincar4o w skórzanych sztylpach, ponure
błocko, nieszczęsnego małego carewicza w czerkiesce z kordzikiem i patronami, jego tyczkowate
siostry ubrane bez gustu, długie pociągi wyładowane wojskiem. Matka zorganizowała prywatny
lazaret dla rannych żołnierzy. Pamiętam ją w znienawidzonym przez nią modnym szarobiałym
fartuchu sanitariuszki, jak z tymi samymi dziecinnymi łzami żali się na nieprzeniknioną potulność
owych okaleczonych chłopów i na nieskuteczność cząstkowego miłosierdzia. A jeszcze później, już
na emigracji, wspominając przeszłość, nieraz czyniła sobie wyrzuty (jak dziś uważam, niesłusznie),
że mniej przejmowała ją niedola ludzi niż ciężar emocjonalny, jakim człowiek obarcza niewinną
przyrodę — stare drzewa, stare konie, stare psy.
Jej szczególna słabość do brązowych jamników wprawiała moje krytyczne ciotki w
zakłopotanie. Trudno było doprawdy znaleźć w albumach rodzinnych z czasów jej młodości grupę,
w której nie znajdowałoby się takie zwierzę — przeważnie któraś część jego gibkiego ciała była
zamazana i zawsze miało dziwne, paranoiczne oczy, właściwe jamnikom na zdjęciach. Kiedy
byłem mały, para opasłych staruszków, Box I i Loulou, jeszcze wylegiwała się w słońcu na
werandzie. Około roku 1904 ojciec kupił na wystawie psów w Monachium szczeniaka, który
wyrósł na niesfornego, lecz nad wyraz przystojnego psa; nazwałem go Trafny (bo był długi i
brązowy jak wagon sypialny). Jeden z muzycznych motywów przewodnich mojego dzieciństwa to
histeryczne ujadanie Trainy'ego w pogoni za zającem, którego nigdy nie zdybał, w czeluściach
naszego parku w Wyrze, skąd wracał o zmroku (gdy moja zaniepokojona matka już długo gwizdała
na niego w dębowej alei) ze starym zdechłym kretem w pysku i rzepami w uszach. Chyba w 1915
roku paraliż zaatakował mu tylne łapy, dopóki go więc nie uśpiono, powłóczył nimi smętnie po
długich, lśniących parkietach niczym cul de jatte. Potem ktoś nam podarował kolejnego szczeniaka,
Boxa II, którego dziadkami byli Quina i Brom doktora Antoniego Czechowa. Ten ostatni jamnik
towarzyszył nam na wygnaniu, toteż jeszcze w roku 1930, na przedmieściach Pragi (gdzie moja
owdowiała matka przeżyła ostatnie lata, na skromnej emeryturze przyznanej jej przez czeski rząd),
można go było zobaczyć, jak człapał niechętnie na spacery z panią, kolebał się poirytowany,
zostając daleko w tyle, bardzo już stary i rozjuszony długim czeskim żelaznym kagańcem —
emigracyjny pies w połatanym, niedopasowanym przyodziewku.
Przez ostatnie dwa lata pobytu w Cambridge mój brat i ja spędzaliśmy wakacje w Berlinie,
gdzie rodzice z dwiema córkami i dziesięcioletnim Kiriłem zajmowali wielkie, mroczne, typowo
burżuazyjne mieszkanie, jedno z tych, jakich potem nieraz użyczałem rodzinom emigracyjnym w
powieściach i opowiadaniach. 28 marca 1932 roku, około dziesiątej wieczór, matka jak zwykle
leżała w salonie na czerwonej pluszowej narożnej kanapie, a ja czytałem na głos wiersze Błoka o
Włoszech — doszedłem właśnie do końca poemaciku o Florencji, którą Błok przyrównuje do
delikatnego, przydymionego kwiatu irysu, gdy matka odezwała się znad robótki na drutach: — Tak,
tak, Florencja istotnie wygląda jak dymnyj iris, święta prawda! Pamiętam, jak... — i wtedy
zadzwonił telefon.
Od roku 1923, w którym przeprowadziła się do Pragi, a ja mieszkałem w Niemczech i
Francji, nie mogłem jej zbyt często odwiedzać; nie byłem też przy jej śmierci, która nastąpiła w
przededniu drugiej wojny światowej. Kiedy udawało mi się pojechać do Pragi, zawsze z początku
czułem ból, jaki się czuje, tuż zanim czas, przyłapany na gorącym uczynku, włoży ponownie swą
znajomą maskę. W lichym mieszkaniu dzielonym ze swoją najdroższą towarzyszką, Jewgieniją
Konstantinowną Hofeld (1884-1957), która w roku 1914 zajęła miejsce panny Greenwood (a ta z
kolei zajęła miejsce panny Lavington) jako guwernantka moich dwóch sióstr (Olgi, urodzonej 5
stycznia 1903 r., i Eleny, urodzonej 31 marca 1906 r.), sztambuchy, dokąd przepisywała ulubione
wiersze, od Majkowa po Majakowskiego, leżały wszędzie wokół na starych gratach, zbieraninie
mebli z wyprzedaży. Odlew ręki ojca i akwarela przedstawiająca jego grób na cmentarzu
prawosławnym w Teglu, obecnie w Berlinie wschodnim, trafiły na półkę z książkami pisarzy
emigracyjnych, jakże podatnych na rozpad z powodu tanich, miękkich okładek. Skrzynka po mydle
okryta zielonym suknem podtrzymywała wyblakłe małe fotografie w odrapanych ramkach, które
matka lubiła mieć przy kanapie. Właściwie nawet nie były jej potrzebne, bo nic nie zginęło. Tak jak
wędrowni aktorzy wszędzie wożą ze sobą wietrzne wrzosowisko, spowity mgłą zamek,
zaczarowaną wyspę, dopóki pamiętają swoje kwestie, tak ona miała przy sobie wszystko, co
zmagazynowała w duszy. Widzę ją nader klarownie, jak siedzi przy stole i durna spokojnie nad
rozłożonym pasjansem — wsparta na lewym łokciu przyciska do policzka wolny kciuk lewej ręki,
w której, blisko ust, trzyma papierosa, a prawą sięga po następną kartę. Dwa refleksy światła na
serdecznym palcu rzuca para obrączek ślubnych — jej i ojca, przywiązana ze względu na za duży
rozmiar do jej obrączki czarną nitką.
Zawsze kiedy w snach widzę swoich zmarłych, ukazują mi się milczący, znękani, dziwnie
przygnębieni, wcale nie przypominają moich promiennych bliskich za życia. Odnotowuję bez
najmniejszego zdziwienia ich obecność w otoczeniu, w którym nigdy nie bywali za ziemskiej
egzystencji, na przykład w domu mojego kolegi, którego nie poznali. Siedzą osobno, ze wzrokiem
wbitym w podłogę, jak gdyby śmierć była ciemną plamą, wstydliwą tajemnicą rodzinną. Z całą
pewnością nie wtedy — nie w snach — lecz dopiero gdy się jest w pełni rozbudzonym, w chwilach
wielkich radości i dokonań, na najwyższym tarasie świadomości, śmiertelność ma okazję wyjrzeć
spoza własnych granic, z masztu, z przeszłości, ze swej zamkowej wieży. I chociaż przez tę mgłę
niewiele widać, człowieka ogarnia błogie poczucie, że patrzy we właściwym kierunku.
Trzeci
1
Niedoświadczony heraldyk przypomina średniowiecznego podróżnika, który przywozi ze
Wschodu obrazy egzotycznej fauny, kompletowane w głowie pod wpływem dobrze mu znanego
miejscowego bestiarium, zamiast kierować się własnymi badaniami zoologicznymi. A zatem w
pierwszej wersji niniejszego rozdziału, opisując herb Nabokowów (na który przed wielu laty
rzuciłem ledwie okiem, myszkując wśród pamiątek rodzinnych), dopatrzyłem się w nim, nie
wiedzieć czemu, ornamentu kominkowego przedstawiającego dwa niedźwiedzie podtrzymujące z
dwóch stron wielką szachownicę. Teraz, kiedy odszukałem nasz herb, stwierdzam z
rozczarowaniem, że wyobraża jedynie parę lwów — brązowawych zwierząt, może trochę nazbyt
kudłatych, ale daleko im do niedźwiedzi — które stoją na dwóch łapach, łby mają odrzucone do
tyłu, oblizują się i prezentują dumnie tarczę nieszczęsnego rycerza, stanowiącą zaledwie jedną
szesnastą szachownicy, przy czym wszystkie prostokątne pola, na przemian błękitne i czerwone, są
ozdobione srebrzystymi krzyżami trójlistnymi. U góry widnieje to, co zostało z rycerza — mocny
szyszak z niejadalnym naszyjnikiem oraz dzielne ramię wyłaniające się z ornamentu w kształcie
liści, również błękitno-czerwonego, nadal wymachujące krótkim mieczem. Napis głosi: Za hrabrost'
(za męstwo).
Zdaniem brata stryjecznego mojego ojca, Władimira Wiktorowicza Golubcowa, wielbiciela
rosyjskiej przeszłości, do którego zwróciłem się o radę w roku 1930, protoplastą naszego rodu był
Nabok Murza (floreat 1380), zruszczony książę tatarski na Rusi. Z kolei mój brat stryjeczny,
Siergiej Siergiejewicz Nabokow, uczony genealog, twierdzi, że w piętnastym wieku nasi
przodkowie posiadali ziemie w księstwie moskiewskim. Powołuje się na dokument (opublikowany
przez Juszkowa w Aktach z wieków XIII—XVII, Moskwa 1899) zawierający opis wiejskiego
sporu, jaki w roku 1494, za panowania Iwana III, szlachcic Kuliakin toczył z sąsiadami — Fiłatem,
Jewdokimem i Własem, synami Łuki Nabokowa. Przez następne stulecia Nabokowowie piastowali
rozmaite urzędy państwowe i oddawali się karierze wojskowej. Mój prapradziad, generał Aleksandr
Iwanowicz Nabokow (1749-1807), był za czasów Pawła I dowódcą nowogrodzkiego pułku
garnizonowego zwanego w oficjalnych dokumentach „pułkiem Na-bokowa". Jego najmłodszy syn,
mój pradziad Nikołaj Aleksandrowicz, jako młody oficer marynarki wojennej w 1817 roku wziął
udział — wraz z przyszłymi admirałami baronem yon Wranglem i księciem Litke — w ekspedycji
pod dowództwem kapitana (później wiceadmirała) Wasilija Michajłowicza Gołownina, która miała
sporządzić mapę Nowej Ziemi (aż tam go poniosło!), gdzie płynie „rzeka Nabokowa", nazwana tak
na cześć mojego przodka. Pamięć o dowódcy ekspedycji zachowała się w wielu nazwach
geograficznych, jak na przykład Laguna Gołownina na półwyspie Seward w zachodniej Alasce,
skąd pochodzi motyl Pamassius phoebus golovinus (tu wielkie sic), opisany przez doktora
Hollanda; ale mój pradziad może się pochwalić jedynie tą rzeczką, tak błękitną, że aż wpadającą w
indygo, można by rzec bezwstydnie błękitną, wijącą się między mokrymi skałami, albowiem
wkrótce potem porzucił marynarkę wojenną, n'ayant pas le pied marin (jak się wyraził mój kuzyn
Siergiej Siergiejewicz, kiedy mi o tym opowiadał) i przeniósł się do Gwardii Moskiewskiej. Ożenił
się z Anną Aleksandrowną Nazimową (siostrą znanego dekabrysty). Nic mi nie wiadomo o jego
karierze wojskowej; w każdym razie nie mógł zapewne konkurować ze swoim bratem Iwanem
Aleksandrowiczem Nabokowem (1787-1852), bohaterem wojen przeciwko Napoleonowi, a na
starość komendantem Twierdzy Pietropawłowskiej w Sankt Petersburgu, gdzie został osadzony (w
roku 1849) pisarz nazwiskiem Dostojewski, autor Sobowtóra itd., któremu wielkoduszny generał
pożyczał książki. Znacznie ciekawszy jest jednak fakt, iż Iwan Aleksandrowicz poślubi' Jekatierinę
Puszcziną, siostrę Iwana. Puszczina, kolegi szkolnego i przyjaciela Puszkina. Proszę drukarzy o
ostrożność: dwa razy „czin" i raz „kin".
Siostrzeniec Iwana i syn Nikołaja to mój dziad ze strony ojca, Dmitrij Nabokow (1827-
1904), piastujący przez osiem lat, za panowania dwóch carów, urząd ministra sprawiedliwości.
Ożenił się (24 września 1859 r.) z Marią, siedemnastoletnią córką barona Ferdynanda Nicolausa
Wiktora von Korffa (1805-1869), niemieckiego generała w służbie rosyjskiej.
W dobrych starych rodzinach zawsze powtarzają się pewne rysy twarzy będące znamionami
rodowymi i piętnem pokoleń. Nos Nabokowów (na przykład mojego dziada) należy do typu
rosyjskiego, ma miękki, okrągły, zadarty czubek, a z profilu lekki łuk; nos Korffów natomiast (na
przykład mój) to piękny narząd germański z wyraźnie kościstym grzbietem oraz nieznacznie
zagiętym, wyraźnie żłobionym, mięsistym zakończeniem. W chwilach wyniosłości albo zdumienia
Nabokowowie podnoszą łuki brwiowe mocniej owłosione od środka twarzy, rzednące zaś w
kierunku skroni; brew Korffów wygina się w piękniejszy łuk, ale jest równie skąpo owłosiona. Pod
innymi względami Nabokowowie, odchodząc z galerii czasu w cień, przyłączają się niebawem do
mglistych Rukawisznikowów, z których znałem tylko swoją matkę i jej brata Wasilija, a więc zbyt
małą reprezentację jak na potrzeby niniejszych rozważań. Z drugiej strony widzę wyraźnie kobiety
z linii Korffów, piękne panny, krew z mlekiem, z zarumienionymi pommettes, bladoniebieskimi
oczami i małym pieprzykiem na policzku, nieodłącznym znamieniem, które moja babka, mój
ojciec, troje lub czworo spośród jego rodzeństwa, niektórzy z całej dwudziestkipiątki mojego
kuzynostwa, moja młodsza siostra i mój syn odziedziczyli w różnym stopniu intensywności, niby
mniej lub bardziej wyraźne kopie z tej samej matrycy.
Mój pradziad, Niemiec, baron Ferdynand yon Korff, który ożenił się z Niną Aleksandrowną
Szyszkowną (1819-1895), urodził się w roku 1805 w Królewcu, a po udanej karierze wojskowej
zmarł w roku 1869 w majątku żony nad Wołgą w pobliżu Saratowa. Był wnukiem Wilhelma Carla,
barona von Korffa (1739-1799), i Eleonore Margarethe, baronówny von der Osten-Sacken (1731-
1786), oraz synem Nicolausa von Korffa (zm. 1812), majora w wojsku pruskim, i Antoinette
Theodory Graun (zm. 1859), wnuczki kompozytora Carla Heinricha Grauna.
Matka Antoinette, Elisabeth z domu Fischer (ur. 1760), była córką Reginy o nazwisku
panieńskim Hartung (1732-1805), córki Johanna Heinricha Hartunga (1699-1765), dyrektora
słynnej oficyny wydawniczej w Królewcu. Elisabeth była uznaną pięknością. Po rozwodzie z
pierwszym mężem, Justizrat Graunem, synem kompozytora, w roku 1795 wyszła za mąż za
drugorzędnego poetę Christiana Augusta von Stägemanna, a także otaczała „macierzyńską
przyjaźnią" — wedle mojego niemieckiego źródła — dużo bardziej znanego pisarza Heinricha von
Kleista (1777-1811), który w wieku trzydziestu trzech lat zapałał miłością do jej dwunastoletniej
podwóczas córki Hedwig Marie (później von Olfers). Ponoć udał się z wizytą do rodziny, żeby
pożegnać się przed podróżą do Wannsee — gdzie miał zamiar doprowadzić do finału
entuzjastyczny pakt samobójczy z pewną chorą damą — ale go nie przyjęto, bo w domu
Stägemannów odbywało się właśnie pranie. Liczba i różnorodność związków moich przodków ze
światem literackim przedstawia się doprawdy imponująco.
Carl Heinrich Graun, pradziad Ferdynanda von Korffa, m oj e-g o pradziada, urodził się w
roku 1701 w Wahrenbrück w Saksonii. Jego ojciec, August Graun (ur. 1670), akcyźnik
(„Königlicher Polnischer und Kurfürstlicher Sächsischer Akziseneinnehmer" — imiennik elektora
saskiego Augusta II, króla Polski), wywodzi się z długiej linii duchownych. Jego prapradziad,
Wolfgang Graun, był w roku 1575 organistą w Plauen (pod Wahrenbrck), gdzie pomnik jego
potomka, słynnego kompozytora, uświetnia park miejski. Carl Heinrich Graun zmarł, mając
pięćdziesiąt osiem lat, w roku 1759 w Berlinie, gdzie siedemnaście lat wcześniej otwarto nowy
gmach o
pery spektaklem Cezar i Kleopatra. Należał do najwybitniejszych kompozytorów swoich
czasów albo był wręcz najwybitniejszym, jeżeli wierzyć opinii autorów miejscowych nekrologów,
wzruszonych rozpaczą jego monarszego patrona. Graun został uwieczniony (pośmiertnie), jak stoi z
założonymi rękami nieco na uboczu na obrazie pędzla Menzla przedstawiającym Fryderyka
Wielkiego grającego na flecie utwór kompozytora; reprodukcje tego obrazu prześladowały mnie we
wszystkich mieszkaniach wynajmowanych przez lata wygnania w Niemczech. Podobno w pałacu
Sans-Souci w Poczdamie znajduje się współczesny obraz przedstawiający Grauna z żoną, Dorotheą
Rehkopp, siedzących przy jednym klawesynie. Encyklopedie muzyki często zamieszczają jego
portret w operze berlińskiej, na którym przypomina do złudzenia kompozytora Nikołaja
Dmitriewicza Nabokowa, mojego brata stryjecznego. Zabawne małe echo tych wszystkich
koncertów pod pełnymi fresków sufitami pozłacanej przeszłości, brzmiące na nutę 250 dolarów,
dosięgło mnie mile w heil-hitlerowskim Berlinie w roku 1936, kiedy spadek rodziny Graunów,
składający się głównie z kolekcji pięknych tabakier i innych cennych drobiazgów, których wartość,
przeszedłszy wiele wcieleń w państwowym banku pruskim, zmalała do czterdziestu trzech tysięcy
reichsmarek (około dziesięciu tysięcy dolarów), dzielono między potomków zapobiegliwego
kompozytora — klany von Korffów, von Wissmanów i Nabokowów (czwarta gałąź, książęta
Asinari di San Marzano, do tego czasu wymarła).
Po dwóch baronowych von Korff pozostał ślad w kartotece policji w Paryżu. Jedna, z domu
Anna-Christina Stegelman, córka szwedzkiego bankiera, była wdową po baronie Fromholdzie
Christianie von Korff, pułkowniku armii rosyjskiej, ciotecznym pradziadku mojej babki. Anna-
Christina była ponadto kuzynką albo sympatią, albo i jedną, i drugą, innego wojskowego, słynnego
księcia Axela von Fersen; ona to w Paryżu w roku 1791 użyczyła paszportu i nowiutkiej, robionej
na zamówienie karocy (okazałego powozu na wysokich czerwonych kołach, wyściełanego białym
aksamitem utrechckim, z ciemnozielonymi zasłonami i przeróżnymi, nowoczesnymi podówczas
wygodami, takimi jak vase de voyage) rodzinie królewskiej na ucieczkę do Varennes, przy czym
królowa udawała ją, król zaś nauczyciela jej dwojga dzieci. Druga historia z policją dotyczy mniej
dramatycznej maskarady.
Przeszło wiek temu, wraz ze zbliżaniem się tygodnia karnawałowego w Paryżu, książę de
Morny zaprosił na bal maskowy w swoim domu „une noble dame que la Russie a prêtée cet hiver a
la France" (według relacji Henrysa w kronice „Gazette du Palais" ukazującej się w piśmie
„Illustration", 1859, s. 251). Była to Nina, wspomniana wyżej baronowa von Korff; we wrześniu
tegoż, 1859, roku najstarsza z jej pięciu córek, Maria (1842-1926), miała poślubić Dmitrija
Nikołajewicza Nabokowa (1827-1904), przyjaciela rodziny, który również bawił wtedy w Paryżu. Z
myślą o balu owa dama obstalowała dla Marii i Olgi kostiumy kwiaciarek po dwieście dwadzieścia
franków. Ich koszt, według owego uszczypliwego reportera „Illustration", stanowił równowartość
sześciuset czterdziestu trzech dni „de nourriture, de loyer et d'entretien du père Crépin
[wyżywienia, czynszu i obuwia]", co brzmi dość osobliwie. Kiedy kostiumy były gotowe, madame
de Korff uznała, że są „trop décolletés", i odmówiła ich odbioru. Krawcowa wysłała huissier
(komornika), co rozpętało okropną awanturę, i moja zacna cioteczna prababka (urodziwa,
porywcza, a przy tym niestety, wyznam, sama znacznie mniej surowych obyczajów, niżby to
wynikało z jej stanowiska wobec dużych dekoltów) pozwała krawcową do sądu za poniesione
straty.
Twierdziła, że demoiselles de magazin, które przyniosły owe suknie, były „des péronelles
[impertynentkami]", a na jej zarzut, iż suknie są dla dobrze urodzonych panien zbyt wycięte, „se
sont permis d'exposer des théories égalitaires du plus mauvais goût [ośmieliły się szermować
konceptami demokratycznymi w najgorszym guście]"; utrzymywała, że było za późno, aby
zamówić inne stroje karnawałowe, toteż jej córki nie poszły na bal; zarzuciła owemu huissier i jego
akolitom, że rozwalili się na fotelach, każąc damom siadać na krzesłach; oskarżyła również,
zaciekle i zajadle, owego huissier o to, że groził więzieniem monsieur Dmitrijowi Nabokoffowi,
„Conseiller d'Etat, homme sage et plein de mesure [człowiekowi statecznemu i zrównoważonemu]"
tylko dlatego, iż rzeczony dżentelmen usiłował wyrzucić owego huissier przez okno. Sprawa nie
ciągnęła się długo i krawcowa ją przegrała.
Zabrała swoje suknie, zrefundowała koszty, a w dodatku wypłaciła tysiąc franków powódce;
z drugiej strony, rachunek przedstawiony w roku 1791 Christinie przez rzemieślnika, który robił jej
powóz, opiewający na sumę pięciu tysięcy dziewięciuset czterdziestu czterech liwrów, nigdy nie
został uregulowany.
Dmitrij Nabokow (końcówka „fr była starą europejską fanaberią), minister sprawiedliwości
w latach 1878-1885, dołożył starań, żeby ochronić, a może nawet wzmocnić, reformy liberalne lat
sześćdziesiątych (chociażby sąd przysięgłych) przed zjadliwymi atakami reakcjonistów.
„Postępował — ocenia biograf (Encyklopedia Brockhausa, drugie wydanie rosyjskie) — dosłownie
jak kapitan statku podczas burzy, który wyrzuca za burtę część ładunku, żeby ocalić resztę". W tym
epitafijnym porównaniu wychwytuję mimowolne echo wcześniejszego wątku epigraficznego —
usiłowań mojego dziadka, by wyrzucić funkcjonariusza prawa przez okno.
Kiedy przechodził na emeryturę, Aleksander III pozwolił mu wybrać między tytułem
hrabiowskim a pewną, przypuszczalnie dość pokaźną, sumą pieniędzy — nie mam pojęcia, ile
dokładnie taki tytuł był wart w Rosji, ale wbrew nadziejom oszczędnego cara mój dziad (podobnie
jak jego wuj Iwan, któremu Mikołaj I złożył podobną ofertę) sięgnął po bardziej wymierną nagrodę.
(„Encore un comte raté" — komentuje oschle Siergiej Siergiejewicz). Później przebywał na ogół za
granicą. W pierwszych latach tego stulecia dostał pomieszania zmysłów, ale tkwił w przekonaniu,
że dopóki pozostanie w rejonie śródziemnomorskim, wszystko będzie dobrze. Lekarze byli
odmiennego zdania, uważali bowiem, że pożyje dłużej w klimacie górskiego kurortu lub na północy
Rosji. Istnieje pewna niezwykła opowieść, której nie zdołałem w pełni odtworzyć, o tym, jak
wymknął się gdzieś we Włoszech swoim opiekunom. Błąkał się tam, pomstując z zawziętością
króla Leara na swoje dzieci przed uśmiechającymi się pobłażliwie nieznajomymi, dopóki nie
pojmali go w górskiej głuszy trzeźwo myślący carabinieri. Zimą roku 1903 w Nicei moja matka,
jedyna osoba, której obecność ów starzec w chwilach obłędu znosił, nie odstępowała go na krok.
Mój brat i ja, wówczas trzy- i czteroletni, też tam bawiliśmy pod opieką angielskiej guwernantki;
pamiętam drżenie szyb w świeżej bryzie i niesłychany ból spowodowany kapnięciem gorącego laku
na palec. Używając płomienia świecy (rozjaśnionego do złudnej bladości w blasku słońca
padającym na kamienne płyty, na których klęczałem), oddawałem się przekształcaniu ociekających
laseczek w lepkie, cudownie pachnące, szkarłatno-błękitno-brązowe krople. Chwilę potem wyłem
na podłodze, matka spieszyła mi na ratunek, a nieopodal dziadek w wózku inwalidzkim walił laską
w dudniące płyty chodnikowe. Nie miała z nim łatwego życia. Wyrażał się niewybrednie.
Posługacza, który pchał go w wózku po Promenade des Anglais, wiecznie brał za księcia Lorisa-
Mielikowa, swojego (dawno zmarłego) kolegę z gabinetu ministrów lat osiemdziesiątych. — Qui
est cette femme — chassez-la! — krzyczał do mojej matki, wskazując drżącym palcem królową
Belgii czy Holandii, która przystanęła, żeby zapytać o jego zdrowie. Pamiętam mgliście, jak
podbiegłem do jego fotela, żeby pokazać mu ładny kamyk, a on powoli go obejrzał, po czym
równie powoli włożył sobie do ust. Dzisiaj żałuję, że nie przejawiałem większego zainteresowania,
kiedy matka później wspominała tamte czasy.
Zapadał w coraz dłuższe stany nieprzytomności; podczas jednego takiego epizodu
przewieziono go do jego pied-à-terre przy Nabrzeżu Pałacowym w Sankt Petersburgu. Kiedy
odzyskiwał pomału świadomość, matka przerobiła jego sypialnię na taką, jaką miał w Nicei.
Znaleziono podobne meble, specjalny posłaniec przywiózł sporo bibelotów z Nicei, poza tym
sprowadzono wszystkie kwiaty, w całej ich różnorodności i obfitości, do jakich przywykły jego
zmącone zmysły, a część ściany domu widoczną z jego okna pomalowano jaskrawą bielą, toteż za
każdym razem, gdy wracał do stanu względnej jasności umysłu, czuł się bezpiecznie na
iluzorycznej Riwierze, odtworzonej pieczołowicie przez moją matkę; tam też umarł spokojnie 28
marca 1904 roku, dokładnie co do dnia na osiemnaście lat przed moim ojcem.
Zostawił czterech synów i pięć córek. Najstarszy, Dmitrij, odziedziczył majorat
Nabokowów w carskiej podówczas Polsce; jego pierwszą żoną była Lidia Eduardowna Falz-Fein, a
drugą Marie Redlich.
Następnie przyszedł na świat mój ojciec, potem Siergiej, gubernator Mitau, ożeniony z
Danią Nikołajewną Tuczkow, praprawnuczką marszałka polnego Kutuzowa, księcia Smoleńska.
Najmłodszy był Konstantin, zatwardziały kawaler. Siostry to: Natalia, żona Iwana de Petersona,
konsula rosyjskiego w Hadze; Wiera, żona Iwana Pychaczowa, myśliwego i obywatela ziemskiego;
Nina, która rozwiodła się z baronem Rausch von Traubenbergiem, gubernatorem wojskowym
Warszawy, żeby poślubić admirała Nikołaja Kołomiejcowa, bohatera wojny japońskiej; Jelizawieta,
żona Henriego, księcia Sayn-Wittgenstein-Berleburga, a po jego śmierci żona Romana Leikmanna,
Table of Contents Wstęp Pierwszy Drugi Trzeci Czwarty Piąty Szósty Siódmy Ósmy Dziewiąty Dziesiąty Jedenasty Dwunasty Dwunasty Trzynasty Czternasty Piętnasty Posłowie
VLADIMIR NABOKOV Pamięci, przemów Autobiografia raz jeszcze przełożyła z angielskiego Anna Kołyszko posłowiem opatrzył Leszek Engelking Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Tytuł oryginału: Speak, Memory Dla Véry
Wstęp Niniejsza książka stanowi usystematyzowany zbiór wspomnień osobistych, które ciągną się geograficznie od Sankt Petersburga do Saint-Nazaire i obejmują trzydzieści siedem lat, od sierpnia 1903 do maja 1940 roku, z kilkoma tylko wycieczkami w późniejszą czasoprzestrzeń. Szkic, który zapoczątkował ten cykl, tworzy obecnie rozdział piąty. Napisałem go po francusku i opatrzyłem tytułem „Mademoiselle O." trzydzieści lat temu w Paryżu, gdzie opublikował go Jean Paulhan w drugim numerze „Mesures", 1936. To wydarzenie upamiętnia fotografia (zamieszczona niedawno w James Joyce in Paris Gisle Freund), tyle że w podpisie figuruję (w gronie redakcyjnym „Mesures" siedzącym wokół kamiennego stołu ogrodowego) niewłaściwie zidentyfikowany jako „Audiberti". W Ameryce, dokąd wyemigrowałem 28 maja 1940 roku, tekst „Mademoiselle O." przełożyła na język angielski nieżyjąca już Hilda Ward, a po mojej redakcji opublikował go Edward Weeks w 1943 r. w styczniowym numerze „Atlantic Monthly" (pierwszym czasopiśmie, w którym wydrukowano moje opowiadania napisane w Ameryce). Moja współpraca z tygodnikiem „New Yorker" rozpoczęła się (dzięki Edmundowi Wilsonowi) od jednego krótkiego wiersza w kwietniu 1942 r., po którym zamieszczono garść dalszych efemerycznych utworów; ale mój pierwszy tekst prozą ukazał się tam dopiero 3 stycznia 1948 r. Był to „Portret wuja" (rozdział trzeci niniejszej książki), napisany w czerwcu 1947 r. w Columbine Lodge w Estes Park w Kolorado, gdzie moja żona, syn i ja nie zabawilibyśmy dłużej, gdyby Harold Ross nie skumał się tak serdecznie z owym duchem z mojej przeszłości. W tym samym czasopiśmie opublikowano ponadto rozdział czwarty („Moja angielska edukacja", 27 marca 1948 r.), rozdział szósty („Motyle", 12 czerwca 1948 r.), rozdział siódmy („Colette", 31 lipca 1948 r.) i rozdział dziewiąty („Moja rosyjska edukacja", 18 września 1948 r.), które powstały w Cambridge, Massachusetts w okresie moich poważnych problemów zdrowotnych i emocjonalnych. Ukazały się w nim również rozdział dziesiąty („Uchylanie zasłony", 1 stycznia 1949 r.), rozdział drugi („Portret matki", 9 kwietnia 1949 r.), rozdział dwunasty („Tamara", 10 grudnia 1949 r.), rozdział ósmy („Przeźrocza", 11 lutego 1950 r.; pytanie H.R.: „Czy w domu Nabokowów był tylko jeden dziadek do orzechów?"), rozdział pierwszy („Czas przeszły doskonały", 15 kwietnia 1950 r.) i rozdział piętnasty („Ogrody i parki", 17 czerwca 1950 r.), które powstały w Itace, w stanie Nowy Jork. Z trzech pozostałych rozdziałów jedenasty i czternasty ukazały się w „Partisan Review" („Pierwszy wiersz", wrzesień 1949 r., i „Wygnanie", styczeń/luty 1951 r.), trzynasty zaś trafił do „Harper's Magazine" („Bursa na Trinity Lane", styczeń 1951 r.). Angielska wersja „Mademoiselle O." ukazała się następnie w Nine Stories (Dziewięć opowiadań), New Directions, 1947, oraz w Nabokov's Dozen, (Feralna trzynastka), Doubleday, 1958; Heinemann, 1959; Popular Library, 1959, i Penguin Books, 1960; do tegoż tomu włączyłem także „Pierwszą miłość", która stała się ulubienicą antologistów.
Chociaż pisałem te rozdziały w przypadkowym porządku, odzwierciedlonym podanymi wyżej datami pierwszych publikacji, zapełniały one akuratnie luki ponumerowane w mojej głowie, w której się kluł obecny ich układ. Ten układ zyskał ostateczny kształt w roku 1936, przy kładzeniu kamienia węgielnego, który już wtedy krył w swym schowku najrozmaitsze mapy, rozkłady jazdy, zbiór pudelek zapałek, rubinowe szkiełko, a nawet — co uzmysławiam sobie teraz — widok z mojego balkonu na Jezioro Genewskie, na jego zmarszczki i polany światła, upstrzone dzisiaj, w porze podwieczorku, czarnymi plamami łysek i czubatych kaczek. Stąd też bez trudu ułożyłem tom, który oficyna Harper and Bros. wydała w roku 1951 w Nowym Jorku pod tytułem Conclusive Evidence (Niezbite świadectwo); niezbite świadectwo mojego istnienia. To określenie sugerowało, niestety, powieść kryminalną, toteż wydanie brytyjskie postanowiłem opatrzyć tytułem Speak, Mnemosyne (Mów, Mnemosyne), ale przestrzeżono mnie, że „starsze panie nie poproszą o książkę, której tytułu nie będą umiały wymówić". Rozważałem także The Anthemion (Antemion), czyli nazwę ornamentu stylizowanego na wiciokrzew, złożonego z wymyślnych splotów i rozrastających się pęków, ale nikomu się ten tytuł nie podobał; w końcu stanęło na Speak, Memory (Pamięci, przemów), Gollancz, 1951, i The Universal Library, N.J., 1960. Istnieją następujące jej przekłady: rosyjski pióra autora (Drugije bierega, The Chekhov Publishing House, N.J., 1954), francuski Yvonne Davet (Autres rivages, Gallimard, 1961), włoski Bruno Oddery (Parla, ricordo, Mondadori, 1962), hiszpański Jaime Pińeiro Gonzalesa (Habla, memoria!, 1963) i niemiecki Dietera E. Zimmera (Rowohlt, 1964){1} . Do tego ograniczę niezbędny zasób informacji bibliograficznych w nadziei, że zahipnotyzuję drażliwych krytyków, poirytowanych notą na końcu Nabokov's Dozen, do przyjęcia ich na początku niniejszego tomu. Kiedy pracowałem nad jego pierwszą wersją w Ameryce, doskwierał mi całkowity niemal brak danych na temat dziejów mojej rodziny, a zatem niemożność sprawdzenia swojej pamięci, kiedy czułem, że może mnie zawodzić. Obecnie poszerzyłem i poprawiłem biografię swojego ojca. Wniosłem też wiele innych poprawek i uzupełnień, zwłaszcza w pierwszych rozdziałach. Otworzyłem również pewne szczelnie zamknięte nawiasy, pozwalając im wydać na świat wciąż żywe treści. Albo na przykład jakiś przedmiot będący jedynie atrapą wybraną na chybił trafił, faktograficznie nieistotny dla relacji z konkretnego ważnego zdarzenia, nie dawał mi spokoju przy wszystkich kolejnych lekturach tego fragmentu podczas czytania korekty różnych wydań, aż wreszcie zdobyłem się na olbrzymi wysiłek, dzięki któremu arbitralnie przywołane okulary (zapewne bardziej potrzebne Mnemozynie niż komukolwiek innemu) przeistoczyły się w wyraźnie teraz przypomnianą sobie papierośnicę w kształcie muszli, błyszczącą w mokrej trawie pod osiką na chemin du pendu, gdzie pewnego czerwcowego dnia 1907 roku znalazłem zawisaka bardzo rzadko spotykanego tak daleko na zachód i gdzie ćwierć wieku wcześniej ojciec złowił rusałkę, unikatową w naszych północnych lasach. Latem roku 1953, na ranczu pod Portal w Arizonie, w wynajętym domu w Ashland w Oregonie i w różnych motelach na zachodzie oraz środkowym zachodzie kraju zdołałem, w przerwach między łowieniem motyli a pisaniem Lolity i Pnina, przełożyć z pomocą mojej żony Pamięci, przemów na język rosyjski. Opory psychiczne nie pozwoliły mi powtórzyć wątku rozwiniętego w powieści Dar, toteż pominąłem cały rozdział (jedenasty). Wiele natomiast fragmentów poprawiłem, a także starałem się uzupełnić amnezyjne braki oryginału — puste miejsca, zamazane strefy, domeny zamglenia. Odkryłem, że czasem, przy intensywnym skupieniu, można zmusić mętną plamę, by nabrała pięknej ostrości, w której nagle udaje się rozpoznać konkretny widok i przywołać imię anonimowego służącego. W niniejszym, ostatecznym, wydaniu Pamięci, przemów nie tylko wprowadziłem do pierwotnej wersji angielskiej zasadnicze, zmiany i liczne uzupełnienia, lecz również skorzystałem z poprawek naniesionych przez siebie w trakcie przekładania jej na język rosyjski. Proces wtórnego zangielszczania wtórnej wersji rosyjskiej opowiedzianych wtórnie po angielsku rosyjskich przecież wspomnień okazał się zadaniem iście diabolicznym, pocieszałem się jednakowoż myślą, że te wielokrotne metamorfozy, znane motylom, nie były dotąd udziałem żadnego człowieka. Pośród anomalii pamięci, której właściciel, a zarazem ofiara, nie powinien był nigdy bawić się w autobiografa, najgorszą jest skłonność do zrównywania w retrospekcji mojego wieku z
wiekiem tego stulecia. Doprowadziła ona do szeregu zadziwiająco konsekwentnych błędów chronologicznych w pierwszej wersji niniejszej książki. Urodziłem się w kwietniu 1899 roku, toteż w pierwszym trymestrze na przykład 1903 roku miałem z grubsza biorąc trzy lata; ale już w sierpniu tegoż roku owo wyraziste „3", które mi się ukazało (co opisałem w „Czasie przeszłym doskonałym"), powinno się odnosić do wieku stulecia, a nie mojego, który wynosił „4", a był tak czworograniasty i sprężysty jak gumowa poduszka. Podobnie na początku lata roku 1906 — lata, w którym zacząłem zbierać motyle — miałem siedem, a nie sześć lat, jak pierwotnie stwierdziłem w katastroficznym drugim akapicie rozdziału szóstego. Trzeba przyznać, iż Mnemozyna okazała się nadzwyczaj beztroską pannicą. Wszystkie daty podaję według nowego kalendarza: w dziewiętnastym wieku mieliśmy dwanaście dni spóźnienia do reszty cywilizowanego świata, a na początku dwudziestego — trzynaście. Według starego kalendarza urodziłem się 10 kwietnia o świcie, w ostatnim roku zeszłego stulecia, czyli 22 kwietnia (gdyby natychmiast przerzucono mnie za granicę) na przykład w Niemczech; ale skoro wszystkie swoje urodziny obchodziłem, z coraz mniejszą pompą, w dwudziestym wieku, wszyscy, w tym i ja, którzy za sprawą rewolucji i ekspatriacji musieli się przerzucić z kalendarza juliańskiego na gregoriański, jęli do daty 10 kwietnia dodawać trzynaście, a nie dwanaście dni. Jest to poważny błąd. Co robić? W moim najnowszym paszporcie w rubryce „data urodzenia" figuruje „23 kwietnia", a tego samego dnia urodzili się również Shakespeare, mój siostrzeniec Vladimir Sikorski, Shirley Temple oraz Hazel Brown (która, co więcej, korzysta z mojego paszportu). I w tym tkwi poważny szkopuł. Rachunkowa niestosowność zabrania mi go rozwiązać. Kiedy po dwudziestu latach nieobecności wróciłem statkiem do Europy, odnowiłem więzi, które się rozluźniły, jeszcze zanim z niej wyjechałem. Na tych spotkaniach rodzinnych osądzano Pamięci, przemów. Dokładnie sprawdzano daty i okoliczności, a wtedy wyszło na jaw, że w wielu wypadkach myliłem się lub nie zbadałem dość starannie mglistego, lecz możliwego do rekonstrukcji wspomnienia. Moi doradcy odtrącili pewne wątki jako legendy bądź pogłoski, a nawet jeśli były prawdziwe, dowiedli, że odnoszą się do innych wydarzeń lub okresów niż te, którym je przypisała moja słaba pamięć. Mój kuzyn Siergiej Siergiejewicz Nabokow udzielił mi nieocenionych informacji na temat dziejów naszego rodu. Obie moje siostry uniosły się oburzeniem wobec opisu podróży do Biarritz (początek rozdziału siódmego), po czym zasypawszy mnie gradem szczegółów, przekonały, że myliłem się, pozostawiając je w domu („pod opieką niań i ciotek"!). Zatem wszystko, czego nie udało mi się uściślić z braku odnośnej dokumentacji, wolałem teraz usunąć gwoli wierności absolutnej prawdzie. Z drugiej strony, wyciągnąłem na światło dzienne wiele faktów z życia swoich przodków i innych osobistości, które uwzględniłem w niniejszej, ostatecznej wersji Pamięci, przemów. Kiedyś mam nadzieję napisać Pamięci, mów dalej, która obejmie lata 1940-1960 spędzone w Ameryce — w moich zwojach i tyglach wciąż parują pewne substancje ulotne i topią się pewne metale. W niniejszej książce czytelnik znajdzie, wprawdzie rozproszone, odniesienia do moich powieści, ale na ogół biorąc czułem, że dostatecznie dużo trudu włożyłem w ich napisanie i że powinny one pozostać w pierwszym żołądku. Moje niedawno napisane wstępy do angielskich przekładów Zaszczita Łużyna (Obrona Łużyna), 1930 (The Defense, Putnam, 1964), Otczajanije (Rozpacz), 1936 (Despair, Putnam, 1966), Prigłaszenije na kazń (Zaproszenie na egzekucję), 1938 (Invitation to a Beheading, Putnam, 1959), Dar (Dar), 1959, opublikowanego w odcinkach 1937- 1938 (The Gift, Putnam, 1963) i Sogladataj (Oko), 1938 (The Eye, Phaedra, 1965) dają wystarczająco drobiazgowy, a przy tym żywy, obraz twórczej części mojej europejskiej przeszłości. Tych zaś, którzy pragnęliby się zapoznać z pełniejszym wykazem moich publikacji, odsyłam do szczegółowej bibliografii opracowanej przez Dietera E. Zimmera (Vladimir Nabokov Bibliographie des Gesamtwerks, Rowohlt, I wyd. grudzień 1963; II wyd. popr. maj 1964). Dwuchodówka opisana w ostatnim rozdziale została przedrukowana w Chess Problemy (Problemy szachowe) Liptona, Matthewsa i Rice'a (Faber, Londyn, 1963, s. 252). Ale mój najzabawniejszy pomysł to „białe cofają ruch" zadedykowany E.A. Znosko-Borowskiemu, który opublikował go w latach trzydziestych (1934?) w dzienniku emigracyjnym „Poslednije Nowosti" w
Paryżu. Nie pamiętam tej pozycji na tyle klarownie, żeby ją tu odnotować, ale może jakiś miłośnik „szachów bajkowych" (bo do nich ten problem należy) odszuka go kiedyś w jednej z tych nieocenionych bibliotek, w których odbija się stare gazety na mikrofilmach, tak jak powinno się uwieczniać wszystkie nasze wspomnienia. Recenzenci przeczytali pierwszą wersję mojej autobiografii znacznie mniej uważnie, niż zapewne przeczytają obecne, nowe wydanie — tylko jeden z nich dostrzegł „zgryźliwy przytyk" pod adresem Freuda w pierwszym akapicie rozdziału ósmego w podrozdziale drugim, a żaden nie odkrył nazwiska wielkiego rysownika satyrycznego i hołdu złożonego mu w ostatnim zdaniu podrozdziału drugiego rozdziału jedenastego. Wielce to żenujące dla autora być zmuszonym do wskazywania takich rzeczy. Aby nie ranić uczuć żywych ani nie trapić umarłych, zmieniłem niektóre imiona własne. W indeksie ujęto je w cudzysłów. Głównym celem indeksu jest zestawienie dla mojej wygody niektórych osób i wątków związanych z moją przeszłością. Jego obecność zirytuje zapewne gmin, lecz może zadowoli umysły wnikliwe, choćby dlatego, że Przez okienko na ten indeks Pnie się róża Czasem też łagodny wiatr ex Ponto fale wzburza. Vladimir Nabokov 5 stycznia 1966 Montreux 1. Ta fotografia, zrobiona w 1955 r. przez uprzejmego amerykańskiego turystę, przedstawia kamienicę Nabokowów z różowego granitu, zdobioną freskami i innymi ornamentami we włoskim stylu, w Sankt Petersburgu, obecnie Leningradzie, przy ulicy Morskiej 47, obecnie Hercena. Aleksander Iwanowicz Hercen (1812-1870) był słynnym liberałem (chyba więc nie przypadłoby mu do gustu takie upamiętnienie przez państwo policyjne), a zarazem utalentowanym autorem autobiografii Byłoje i durny (Rzeczy minione i rozmyślania), jednej z ulubionych książek mojego ojca. Mój pokój znajdował się na drugim piętrze, nad wykuszem. Lipy stojące rzędem wówczas nie istniały. Ci zieloni parweniusze zasłaniają teraz wschodnie narożne okno pokoju na pierwszym piętrze, w którym przyszedłem na świat. Po nacjonalizacji w naszym domu mieściło się poselstwo duńskie, a następnie szkoła architektury. Samochód przy krawężniku należy zapewne do fotografa.
Pierwszy 1 Kołyska buja się nad otchłanią, a zdrowy rozum podpowiada, że nasze istnienie jest tylko wąską szczeliną światła między dwiema wiecznościami ciemności. Chociaż obie są bliźniaczkami z jednego jaja, człowiek z reguły patrzy spokojniej w otchłań przed swoim narodzeniem niż w tę drugą, ku której zmierza (w tempie mniej więcej czterech i pól tysiąca uderzeń serca na godzinę). Słyszałem jednak o pewnym młodym chronofobie, który wpadł niemal w popłoch, kiedy oglądał po raz pierwszy domowe filmy kręcone na kilka tygodni przed jego urodzeniem. Zobaczył na nich właściwie identyczny świat — ten sam dom, tych samych ludzi — lecz uprzytomnił sobie, że wcale tam nie istniał i że nikt nie płakał z powodu jego nieobecności. Mignęła mu matka, która machała z okna na piętrze, i ten obcy gest bardzo go poruszył, jak gdyby stanowił tajemnicze pożegnanie. Szczególnie jednak poraził go widok nowiutkiego wózka dziecięcego stojącego na ganku, owianego gładką, natrętną aurą trumny; ale i on był pusty, jak gdyby wskutek odwróconego biegu wypadków jego własne kości rozpłynęły się w powietrzu. Takie fantazje są nieobce młodym ludziom. Albo, by ująć to inaczej, w rzeczach pierwszych i ostatnich często pobrzmiewa młodzieńcza nuta — chyba że pozostają we władzy jakiejś szacownej i sztywnej religii. Przyroda oczekuje, że człowiek dorosły przyjmie te dwie czarne próżnie, od dziobu do rufy, tak niewzruszenie jak przyjmuje niesamowite widoki między nimi. Wyobraźnia, najwyższa rozkosz istot nieśmiertelnych i niedojrzałych, winna podlegać ograniczeniom. Aby cieszyć się życiem, nie powinniśmy cieszyć się nim zanadto. Sam buntuję się przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Czuję przemożną chęć, by uzewnętrznić swój bunt i pikietować przyrodę. Mój rozum nie ustaje w ogromnych staraniach, żeby z owych bezosobowych ciemności po obu stronach życia wychwycić bodaj najdrobniejsze przebłyski osobiste. Podzielam również gorliwie pogląd najjaskrawiej wymalowanego dzikusa, iż owe ciemności powstają jedynie za sprawą ścian czasu, które oddzielają mnie i moje posiniaczone pięści od wolnego świata bezczasu. Podróżowałem myślą wstecz — a im dalej się zagłębiałem, tym tragiczniej się ona kurczyła — do odległych rejonów, w których szukałem tajnego przesmyku, lecz odkrywałem jedynie, że więzienie czasu jest kuliste i że nie ma z niego żadnych wyjść. Próbowałem już wszystkiego poza samobójstwem. Zrzucałem tożsamość, żeby uchodzić za tradycyjnego ducha i zakradać się do sfer istniejących przed moim poczęciem. Znosiłem poniżające towarzystwo wiktoriańskich powieściopisarek i emerytowanych pułkowników, którzy pamiętali, iż w poprzednich wcieleniach byli posłańcami niewolnikami na rzymskich drogach albo mędrcami pod wierzbami Lhasy. Przetrząsałem swoje najdawniejsze sny w poszukiwaniu kluczy i wskazówek — przy czym spieszę dodać, że bez reszty odrzucam wulgarny, ubogi, z gruntu średniowieczny świat Freuda z jego sfiksowanym uganianiem się za symbolami seksualnymi (przypominającym próby wytropienia akrostychów Bacona w dziełach Shakespeare'a) i za złośliwymi embrionkami, które z przyrodzonych zakątków szpiegują życie miłosne rodziców. Z początku byłem nieświadom, że czas, na pierwszy rzut oka tak bezmierny, jest więzieniem. Kiedy zgłębiam swoje dzieciństwo (co stanowi namiastkę zgłębiania własnej wieczności), widzę przebudzenie świadomości jako ciąg przerywanych błysków, przy czym odstępy między nimi stopniowo się zmniejszają aż do ukształtowania się jasnych bryi percepcji, które dają pamięci śliski punkt oparcia. Cyfry i mowę poznałem mniej więcej w tym samym czasie, bardzo zresztą wcześnie, ale uprzytomnienie sobie, że ja to ja, a moi rodzice to moi rodzice, przyszło nieco później, i łączyło się wprost z odkryciem ich wieku w odniesieniu do mojego.
Wnosząc z silnego blasku słońca, który na wspomnienie tego objawienia natychmiast wdziera się w moją pamięć strzępiastymi plamkami słonecznymi w nakładających się deseniach zieleni, rzecz mogła się dokonać podczas urodzin mojej matki, u schyłku lata, na wsi, kiedy zadałem stosowne pytania i oszacowałem uzyskane odpowiedzi. Zgadza się to z teorią rekapitulacji; początek świadomości refleksyjnej w mózgu naszego najdawniejszego przodka musiał się zbiec ze świtaniem poczucia czasu. Kiedy więc zestawiłem świeżo ujawnioną, nowiutką formułę swojego wieku, czterech lat, z formułami rodziców, trzydzieści trzy i dwadzieścia siedem, coś się ze mną stało. Przeżyłem nader orzeźwiający wstrząs. Jak gdybym przeszedł drugi chrzest, znacznie bardziej boski od prawosławnego zanurzenia, które pięćdziesiąt miesięcy wcześniej przeszedł wyjący, na wpół zatopiony na wpół Wiktor (moja matka, przez półprzymknięte drzwi, gdyż stary zwyczaj kazał rodzicom wycofać się z tego obrzędu, zdołała poprawić omyłkę archiprezbitra, ojca Konstantina Wietwienickiego), poczułem się nagle wtrącony w promienny, ruchomy przestwór, nie będący niczym innym jak tylko czystym żywiołem czasu. Człowiek nurzał się w nim — podobnie jak rozochoceni kąpielowicze nurzają się pospołu w lśniącej wodzie morza — razem z istotami wprawdzie od niego odrębnymi, ale połączonymi z nim na jednej fali czasu, środowisku zgoła różnym od świata przestrzeni, postrzeganego nie tylko przez ludzi, lecz również przez małpy człekokształtne i motyle. W tej właśnie chwili uświadomiłem sobie przenikliwie, że dwudziestosiedmioletnia istota w miękkiej bieli i różu, która trzyma mnie za lewą rękę, to moja matka, a trzydziestotrzyletnia istota, w twardej bieli i złocie, która trzyma mnie za prawą, to mój ojciec. Szli równym, miarowym krokiem, a ja dreptałem i truchtałem między nimi, i znów dreptałem, od jednej plamki słońca do drugiej, środkiem ścieżki, w której dziś rozpoznaję bez trudu aleję zdobnych dębczaków w parku naszego majątku ziemskiego w Wyrze, w byłej guberni petersburskiej w Rosji. Doprawdy, z mojej obecnej grani odległego, odosobnionego, niemal bezludnego czasu widzę swą maleńką postać, która święci owego sierpniowego dnia roku 1903 narodziny rozumnego życia. Jeżeli władczyni mojej lewej ręki i władca prawej istnieli przedtem w moim mglistym świecie niemowlęctwa, to kryli się za maską czułego incognito; teraz zaś strój ojca, oślepiający mundur Gwardii Konnej z gładkim złotym wybrzuszeniem kirysu, płonącym na piersi i plecach, wychynął niczym słońce, a potem jeszcze przez wiele lat żywo interesował mnie wiek rodziców, o który wciąż się dowiadywałem tak jak nerwowy pasażer dopytujący się o godzinę, żeby sprawdzić nowy zegarek. Warto tu odnotować, iż ojciec odbył służbę wojskową na długo przed moim narodzeniem, podejrzewam więc, że owego dnia włożył ubiór paradny swojego dawnego pułku w charakterze świątecznego żartu. żartowi zatem zawdzięczam pierwszy przebłysk mojej pełnej świadomości — co znów ma swoje implikacje rekapitulacyjne, albowiem pierwsze istoty ziemskie świadome czasu były również pierwszymi istotami, które się uśmiechały. 2 Otóż u podłoża moich zabaw w wieku czterech lat leżała jaskinia pierwotna (a nie taka, jakiej woleliby się dopatrywać freudowscy mistycy). Wielka, obita kretonem, biała z czarnymi trójlistnymi ornamentami kanapa w jednym z salonów Wyry piętrzy się w mej pamięci niczym ogromny wykwit jakiegoś prehistorycznego wyniesienia geologicznego. Historia zaczyna się (kryjąc w sobie zapowiedź pięknej Grecji) tuż przy jednym końcu tej kanapy, gdzie wielki krzew doniczkowej hortensji o bladoniebieskich i zielonkawych kwiatach na wpół przesłania w kącie pokoju piedestał marmurowego popiersia Diany. Na ścianie nad kanapą szary sztych w hebanowej ramie znaczy inny etap dziejów — jeden z tych obrazków przedstawiających bitwy napoleońskie, na których prawdziwymi adwersarzami są epizod i alegoria, a na jednym planie widnieją zgromadzeni razem: ranny dobosz, martwy koń, trofea, żołnierz mierzący bagnetem, by zakłuć drugiego, oraz niedosiężny cesarz pozujący wraz z generałami wśród zastygłej zawieruchy.
Przy pomocy kogoś dorosłego, kto najpierw używał obu rąk, a potem silnej nogi, odsuwało się kanapę o kilka centymetrów od ściany, aby powstał wąski korytarzyk, który pomagano mi następnie zada-szyć przytulnie wałkami kanapy i zamknąć z obu stron dwiema poduchami. Wówczas czołgałem się z nie lada podnieceniem przez tunel, ciemny choć oko wykol, w którym ociągałem się chwilę, by posłuchać dzwonienia w uszach — samotnej wibracji, tak dobrze znanej małym chłopcom w zakurzonych kryjówkach — aż wreszcie, zdjęty rozkosznym strachem, dudniąc głucho rękami i kolanami, docierałem czym prędzej na czworakach do drugiego końca tunelu, odsuwałem poduchę... i na parkiecie pod plecionką wiedeńskiego krzesła trzcinowego witała mnie sieć promieni słonecznych oraz dwie rozdokazywane muchy przysiadające na przemian. Jeszcze bardziej marzycielskich i subtelnych wrażeń dostarczała mi inna jaskiniowa zabawa, kiedy budząc się wcześnie rano, robiłem namiot z pościeli i pozwalałem wyobraźni igrać na tysiąc mglistych sposobów z cienistymi lawinami śnieżnej bielizny oraz ze słabym światłem przedzierającym się do mojej półcienistej kryjówki z ogromnej dali, w której, jak sobie roiłem, dziwne blade zwierzęta błąkały się po krainie jezior. Wspomnienie mojego łóżeczka z bocznymi siatkami z puszystych bawełnianych sznurków przywołuje również przyjemność, z jaką obracałem w dłoniach pewne piękne, zachwycająco masywne, kryształowe jajo barwy granatu, pozostałe po jakiejś zapomnianej Wielkanocy; ssałem róg prześcieradła, aż przesiąkło na wylot, po czym owijałem nim szczelnie jajo, żeby podziwiać i ponownie lizać ciepłe ogniste błyski ciasno otulonych faset sączące się z cudowną pełnią blasku i koloru. Później jednak poszedłem jeszcze dalej w karmieniu się pięknem. Jakiż mały jest kosmos (zmieściłby się w torbie kangurzycy), jakiż wątły i lichy w porównaniu z ludzką świadomością, z jednym naszym wspomnieniem i jego ujęciem w słowach! Być może przesadnie hołubię swoje najwcześniejsze wrażenia, ale też mam powody do wdzięczności. Doprowadziły one do istnego edenu doznań wizualnych i dotykowych. Pamiętam, że pewnego wieczoru, podczas podróży za granicę, jesienią roku 1903, klęczałem na (spłaszczonej) poduszce przy oknie pulmana (zapewne dawno zlikwidowanej śródziemnomorskiej lukstorpedy, w której dolną część sześciu wagonów pomalowano na kolor umbry, a międzyokienne płaszczyzny na kremowy) i patrzyłem z niewymownym żalem, jak garść bajecznych świateł przyzywa mnie z odległego wzgórza, a następnie zapada się w kieszeń z czarnego aksamitu — brylanty, które później rozdałem swoim bohaterom, żeby zrzucić brzemię tego bogactwa. Chyba udało mi się odpiąć i podciągnąć do góry naprężoną, wytłaczaną roletę w głowach kuszetki, i chociaż chłód owionął mi pięty, nadal klęczałem i wyglądałem. Nie ma nic bardziej cudownego ani dziwnego niż zgłębiać owe pierwsze emocje. Należą do harmonijnego świata idealnego dzieciństwa, a zatem mają w naszej pamięci przyrodzoną im, plastyczną postać, którą można wskrzesić bez większego trudu; dopiero przy wspomnieniach z wieku dojrzewania Mnemozyna zaczyna grymasić i kaprysić. Powiedziałbym również, że pod względem siły gromadzenia wrażeń dzieci rosyjskie z mojego pokolenia przeżyły okres geniuszu, jak gdyby los dokładał lojalnie wszelkich starań, by dać im więcej, niż należało, w przewidywaniu kataklizmu, który miał unicestwić znany im świat. Geniusz znikł, kiedy wszystko już zebrały, tak jak znika u innych, bardziej wyjątkowych, cudownych dzieci — ślicznych, kędzierzawych malców, którzy wywijają batutami lub okiełznują wielkie fortepiany, by w końcu przeistoczyć się w drugorzędnych muzyków o smutnych oczach i rzadkich dolegliwościach, a także zdeformowanych nieco kształtach eunuchowatych siedzeń. Mimo to prywatna tajemnica nie przestaje dręczyć pamiętnikarza. Ani w otoczeniu, ani w dziedzictwie nie znajduję narzędzia, które mnie wymodelowało, owego anonimowego walca, który wycisnął na moim życiu zawiły znak wodny o niepowtarzalnym deseniu, widoczny dopiero wtedy, gdy lampa sztuki prześwietli arkusz życia. 3 Aby umieścić właściwie w czasie pewne wspomnienia z dzieciństwa, muszę odwoływać się do komet i zaćmień tak jak historycy, kiedy układają fragmenty sagi. W innych jednak przypadkach
nie brak mi danych. Widzę, na przykład, siebie gramolącego się na mokre czarne głazy nad morzem, podczas gdy panna Norcott, ospała, melancholijna guwernantka, sądząc, że za nią podążam, oddala się półkolistą plażą z Siergiejem, moim młodszym bratem. Na ręce mam dziecinną bransoletkę. Pełzając po tych głazach, powtarzam w duchu pełne życia, wieloznaczne, z gruntu satysfakcjonujące zaklęcie, angielskie słowo childhood — dzieciństwo, które brzmi tajemniczo i nowo, a nabiera jeszcze większej dziwaczności, kiedy miesza się w mojej małej, przeładowanej, rozgorączkowanej głowie z postaciami Robin Hooda i Little Red Riding Hood — Czerwonego Kapturka, oraz brązowymi kapturami starych, garbatych wiedźm. W głazach znajdują się dołeczki, pełne letniej wody morskiej, a moja magiczna mruczanka towarzyszy czarom, które rzucam nad owymi szafirowymi jeziorkami. Rzecz dzieje się, oczywiście, w Abbacji nad Adriatykiem. Przedmiot na przegubie mojej ręki, który przypominał wymyślną obrączkę do serwetek, wykonany z półprzeźroczystego, seledynowo-różowego materiału podobnego do celuloidu, to owoc bożonarodzeniowej choinki podarowanej mi kilka miesięcy wcześniej w Sankt Petersburgu przez piękną kuzyneczkę Onię, moją rówieśnicę. Powodowany względami sentymentalnymi tak długo ściskałem to cacko w dłoni, aż w środku pokazały się ciemne pasma, co uznałem za moje obcięte włosy, które dostały się jakoś do tej błyszczącej substancji wraz z moimi łzami podczas koszmarnej wizyty u znienawidzonego fryzjera w pobliskim Fiume. Tego samego dnia, w nadmorskiej kawiarni, gdy przyniesiono nam zamówienie, ojciec dostrzegł przy sąsiednim stoliku dwóch japońskich oficerów, i natychmiast wyszliśmy — zdążyłem jeszcze porwać prędko całą bombę sorbetu cytrynowego, który uniosłem chyłkiem w obolałych ustach. Był rok 1904. Miałem pięć lat. Rosja walczyła z Japonią. Angielski tygodnik ilustrowany, abonowany przez pannę Norcott, zamieszczał z niekłamaną rozkoszą obrazki z wojny, dzieło japońskich artystów, ukazujące, jak rosyjskie lokomotywy — istne zabaweczki w japońskiej kresce — zatoną, gdy tylko nasza armia poważy się ułożyć tory na zdradliwym lodzie jeziora Bajkał. Niechże się zastanowię. Miałem jeszcze wcześniej kontakt z tą wojną. Pewnego dnia, na początku tegoż roku, w naszym petersburskim domu sprowadzono mnie z pokoju dziecinnego do gabinetu ojca, żebym przywitał się z przyjacielem rodziny, generałem Kuropatkinem. Z lekka skrzypiąc korpulentnym ciałem obleczonym w mundur, rozsypał, by mnie zabawić, na kanapie, na której siedział, garść zapałek, ułożył dziesięć, stykając je końcami, w jednym rzędzie i rzekł: „To jest morze przy ładnej pogodzie". Następnie połączył je w spiczaste pary, zmieniając linię prostą w zygzak — i to było „wzburzone morze". Rozrzucił zapałki i już zabierał się najwyraźniej do pokazania mi jeszcze lepszej sztuczki, kiedy nam przeszkodzono. Wprowadzono jego adiutanta, który coś mu powiedział. Kuropatkin podniósł się ociężale z rosyjskim pomrukiem zniecierpliwienia, aż pojedyncze zapałki podskoczyły na kanapie uwolnionej od jego ciężaru. Owego dnia otrzymał rozkaz objęcia naczelnego dowództwa nad armią rosyjską na Dalekim Wschodzie. Ten epizod miał swój szczególny dalszy ciąg piętnaście lat później, kiedy na pewnym etapie ucieczki mojego ojca z opanowanego przez bolszewików Sankt Petersburga na południe Rosji zaczepił go na moście siwobrody starzec w baranicy, o wyglądzie chłopa. Poprosił ojca o ogień. Poznali się natychmiast. Mam nadzieję, że staremu Kuropatkinowi w wieśniaczym przebraniu udało się uniknąć sowieckiego więzienia, lecz nie w tym rzecz. W istocie bawi mnie ewolucja wątku zapałek — te magiczne, które mi pokazał, przedmiot igraszki, gdzieś się zapodziały, a jego wojska również zginęły i wszystko się zapadło, tak jak zapadały się moje kolejki, którymi zimą, na przełomie lat 1904-1905, w Wiesbaden usiłowałem jeździć po zamarzniętych kałużach na dziedzińcu hotelu Oranien. Tropienie takich deseni tematycznych w życiu człowieka powinno, moim zdaniem, stanowić prawdziwy cel autobiografii.
4 Zakończeniu katastrofalnej kampanii Rosji na Dalekim Wschodzie towarzyszyły burzliwe zamieszki w kraju. Matka bynajmniej się ich nie przelękła i wróciła z trojgiem dzieci do Sankt Petersburga po blisko roku spędzonym w zagranicznych kurortach. Zaczynał się rok 1905. Sprawy państwowe zmusiły ojca do pozostania w stolicy; Partia Konstytucyjno-Demokratyczna, której był jednym z założycieli, miała w następnym roku uzyskać większość mandatów w Pierwszej Dumie. W czasie jednego z krótkich pobytów z nami owego lata na wsi przekonał się, ku swej patriotycznej konsternacji, że brat i ja umiemy czytać i pisać po angielsku, ale nie po rosyjsku (z wyjątkiem słów KAKAO i MAMA). Postanowiono, że codziennie po południu będzie przychodził dyrektor wiejskiej szkoły, żeby nas uczyć i zabierać na spacery. Z ostrym, radosnym dźwiękiem gwizdka będącego atrybutem mojego ubranka marynarskiego dzieciństwo wzywa mnie z powrotem do tej odległej przeszłości, żebym znów uścisnął dłoń swojemu wspaniałemu nauczycielowi. Wasilij Martynowicz Zernosiekow miał kudłatą kasztanową brodę, łysiejącą głowę i porcelanowoniebieskie oczy, przy czym na górnej powiece jednego z nich wykwitała fascynująca narośl. Pierwszego dnia przyniósł ze sobą pudło niezwykle kuszących klocków z różnymi literami wymalowanymi na wszystkich bokach; obracał tymi sześcianami, jak gdyby były nie wiadomo jak bezcenne, bo też i były (pominąwszy fakt, że budowałem z nich znakomite tunele dla moich kolejek). Odnosił się z wielkim szacunkiem do mojego ojca, który nieco wcześniej przebudował i zmodernizował wiejską szkołę. Żeby dać staroświecki wyraz swemu wolnomyślicielstwu, nosił rozwiany czarny fontaź, zawiązany niedbale na kokardę. Kiedy zwracał się do mnie, sztubaka, mówił w drugiej osobie liczby mnogiej — nie tak sztywno jak służba i nie tak jak moja matka w chwilach szczególnej tkliwości, kiedy dostałem gorączki albo zgubiłem małego pasażera kolejki (jak gdyby liczba pojedyncza była zbyt mikra, aby unieść ciężar jej miłości), ale z uprzejmą prostotą kogoś, kto rozmawia z drugą osobą, nieznaną sobie na tyle dobrze, żeby używać formy „ty". Ten płomienny rewolucjonista gestykulował zawzięcie podczas naszych wiejskich wędrówek, rozprawiał o człowieczeństwie, wolności, niegodziwościach wojny oraz smutnej (acz, moim zdaniem, interesującej) konieczności unicestwienia tyranów, a czasem wyjmował modną podówczas, pacyfistyczną książkę Dołoj orużie! — „Rzuć broń!" (przekład Die Waffen nieder! Berthy von Suttner) i raczył mnie, sześciolatka, nużącymi cytatami; usiłowałem dawać im odpór — w tym niedojrzałym i bojowym wieku opowiadałem się za rozlewem krwi, stając gniewnie w obronie swego świata zabawkowych pistoletów oraz rycerzy króla Artura. W czasach reżimu leninowskiego, okresie surowych prześladowań wszystkich radykałów niebędących komunistami, Zernosiekowa zesłano do obozu ciężkiej pracy, skąd udało mu się jednak zbiec za granicę; umarł w Narwie w roku 1939. Właśnie jemu poniekąd zawdzięczam to, iż mogłem iść dalej osobną ścieżką, biegnącą równolegle do drogi owego niespokojnego dziesięciolecia. Kiedy w lipcu 1906 roku car, wbrew konstytucji, rozwiązał parlament, wielu jego członków, wśród nich mój ojciec, wzięło udział w buntowniczej sesji w Wyborgu oraz wydało manifest wzywający naród do przeciwstawienia się rządowi. Przeszło półtora roku później uczestników owej sesji aresztowano. Ojciec spędził trzy spokojne, aczkolwiek samotne, miesiące w odosobnieniu, z książkami, składaną wanną i podręcznikiem gimnastyki domowej J.P. Mllera. Matka do końca swoich dni przechowywała listy, które udało mu się wtedy do niej przemycić — radosne epistoły pisane ołówkiem na papierze toaletowym (opublikowałem je w roku 1965 w czwartym numerze rosyjskojęzycznego czasopisma „Wozdusznyje puti", wydawanego przez Romana Grynberga w Nowym Jorku). Byliśmy na wsi, kiedy wyszedł na wolność, i to właśnie ów dyrektor wiejskiej szkoły urządził festyn oraz zadbał o wstęgi (niektóre jawnie czerwone) na powitanie ojca w drodze do domu ze stacji kolejowej, pod archiwoltami z jodłowych igieł i wieńców bławatków, ulubionych kwiatów ojca. My, dzieci, poszliśmy wtedy na wieś, a kiedy wspominam tamten szczególny dzień, widzę z niezwykłą klarownością rozgwieżdżoną słońcem rzekę; most, lśniącą blachę puszki zostawionej przez rybaka
na drewnianej balustradzie; lipowe wzgórze z kościołem czerwonym jak róża oraz marmurowe mauzoleum, w którym spoczywali bliscy mojej matki; polną drogę do wsi; łan krótkiej, pastelowozielonej trawy z łysinami piachu między drogą a krzakami bzu, za którymi stały chwiejnym rzędem ślepe, omszałe chaty; murowany budynek nowej szkoły tuż przy starym, drewnianym; a kiedy przejeżdżaliśmy prędko obok, spomiędzy chałup wyskoczył czarny piesek z olśniewająco białymi zębami i pomknął jak strzała, lecz w absolutnej ciszy, oszczędzając głos na krótki wybuch, którym się nacieszy, gdy jego niemy zryw przybliży go wreszcie do pędzącego powozu. 5 Stare i nowe, nuta liberalizmu i patriarchalizmu, fatalna nędza i fatalistyczne bogactwo przeplatały się fantastycznie w owej dziwnej pierwszej dekadzie naszego stulecia. Każdego lata podczas wczesnego obiadu w widnej, opatrzonej wieloma oknami, wykładanej orzechem jadalni na piętrze naszego dworu w Wyrze nieraz zdarzało się, że Aleksiej, nasz lokaj, pochylał się z wyrazem niezadowolenia nad ojcem i zawiadamiał go przyciszonym głosem (szczególnie cichym, jeśli mieliśmy gości), że grupa chłopów czeka na barina przed domem. Ojciec zdejmował żwawo serwetkę z kolan i prosił matkę o wybaczenie. Jedno z zachodnich okien jadalni wychodziło na skrawek podjazdu przy głównym wejściu. Widać było czubki krzewów kapryfolium naprzeciw ganku. Stamtąd dobiegał gwar uprzejmego pozdrowienia chłopów, gdy niewidoczna grupa witała mojego niewidocznego ojca. Nie dochodziły natomiast pertraktacje prowadzone normalnym głosem, ponieważ okna, pod którymi się odbywały, były zamknięte, aby żar nie wpadał do środka. Przypuszczalnie zabiegano o jego udział w rozwiązaniu jakiejś miejscowej waśni, o specjalną subwencję lub zgodę na zbiór z kawałka naszej ziemi albo ścięcie upragnionej kępy naszych drzew. Jeżeli, jak zwykle, prośba spotkała się z natychmiastowym zrozumieniem, ponownie rozlegał się ów gwar, a potem dobry barin przechodził, na dowód wdzięczności, ciężką próbę narodowego obrzędu w rękach ludu, mianowicie kołysały go, podrzucały i niezawodnie łapały ze dwie dziesiątki silnych ramion. W jadalni mojemu bratu i mnie kazano kończyć obiad. Matka, z kęsem jedzenia trzymanym w palcach, zerkała pod stół, czy czeka tam jej nerwowy, burkliwy jamnik. — Un Jour ils vont le laisser tomber — odzywała się mlle Golay, afektowana, markotna starsza pani, dawna guwernantka matki, która nadal mieszkała z nami (wiecznie skłócona z naszymi guwernantkami). Wtem ze swojego miejsca przy stole dostrzegałem przez zachodnie okno kapitalny przypadek lewitacji. Migała tam przez chwilę sylwetka ojca w letnim białym ubraniu potarganym wiatrem, cudownie rozpostarta w powietrzu, z kończynami rozrzuconymi dziwnie i niedbale, z przystojną, niezmąconą twarzą zwróconą ku niebu. Frunął w ten sposób po trzykroć do nieba, przy wtórze potężnych hej- raz niewidocznych miotaczy, tyle że za drugim razem szybował wyżej niż za pierwszym, by przy ostatnim, najwyższym podrzucie zawisnąć horyzontalnie, jakby na zawsze, na tle kobaltowego błękitu letniego południa, niczym jedna z tych rajskich postaci, które unoszą się wygodnie, w bogactwie załomków szat, na wysokim sklepieniu cerkwi, w dole zaś w rękach śmiertelników rozbłyskują jedna za drugą woskowe świece, tworząc rój drobnych płomyków w oparach kadzidła, kapłan śpiewa o wiecznym odpoczywaniu, a lilie cmentarne skrywają twarz tego, kto tam leży, wśród zalewu świateł, w otwartej trumnie.
Drugi 1 Odkąd sobie przypominam siebie (z ciekawością, rozbawieniem, rzadko z podziwem lub odrazą), zawsze miewałem lekkie halucynacje. Jedne są słuchowe, drugie wzrokowe, ale z żadnych nie wynoszę większych korzyści. Prorocze głosy, które pętały Sokratesa lub podżegały Joanetę Darc, degenerują się we mnie do poziomu czegoś, co wpada człowiekowi w ucho między podniesieniem a rzuceniem słuchawki, w której rozbrzmiewa jazgot paplaniny z telefonu towarzyskiego. Tuż przed zaśnięciem często zdaję sobie sprawę z jednostronnej poniekąd rozmowy prowadzonej w sąsiednim przedziale mojej głowy, całkiem niezależnie od rzeczywistego toku myśli. Jest to neutralny, oddalony, anonimowy głos, ja zaś wyławiam słowa bez najmniejszego dla mnie znaczenia — pada jakieś zdanie po angielsku lub po rosyjsku, nawet nie adresowane do mnie, a tak błahe, że nie śmiem tu podać przykładów, aby jego płytkości, którą pragnę oddać, nie naruszyło przypadkiem głębsze kretowisko sensu. To idiotyczne zjawisko najwyraźniej jest słuchowym odpowiednikiem pewnych przedsennych wizji, również świetnie mi znanych. Nie chodzi mi tu bowiem o wyrazisty obraz psychiczny (taki jak na przykład twarz któregoś z ukochanych, dawno już nieżyjących rodziców) wyczarowany muśnięciem skrzydła woli; t e n bowiem należy do najodważniejszych ruchów, na jakie stać ludzkiego ducha. Nie mówię też bynajmniej o tak zwanych muscae volitantes — cieniach rzucanych na pręciki siatkówki przez pyłki w cieczy szklistej, które postrzegamy jako przeźroczyste nitki dryfujące po polu widzenia. Chyba bliższa tym hipnagogicznym mirażom, które mam na myśli, jest kolorowa plamka, dźgnięcie powidoku, jakim zgaszona przed chwilą lampa godzi w powiekową noc. Ale taki wstrząs nie musi doprawdy być punktem startowym dla powolnego, miarowego rozwoju wizji, które przesuwają mi się przed zamkniętymi oczami. Przypływają i odpływają, bez udziału odurzonego obserwatora, z gruntu jednak inne od sennych obrazów, gdyż jest on wciąż panem swoich zmysłów. Często bywają groteskowe. Nawiedzają mnie profile łajdaków, chociażby karzeł o rumianej, prostackiej twarzy ze spuchniętym nozdrzem lub uchem. Czasem jednak moje fotyzmy przybierają dość kojącą, nieostrą formę, i wtedy widzę — rzutowane niejako na moją powiekę od środka — szare postaci spacerujące między ulami, czarne papużki znikające z wolna w górskich śniegach albo liliową dal rozpływającą się za ruchomymi masztami. Ponadto stanowię wyborny przypadek słuchu kolorystycznego. Być może słowo „słuch" nie jest określeniem zbyt trafnym, gdyż wrażenie kolorystyczne powstaje niejako w procesie wymawiania danej litery, kiedy wyobrażam sobie jej kształt. Długie „a" w alfabecie angielskim (do którego odwołuję się poniżej, chyba że mówię wyraźnie o innym języku) ma dla mnie odcień suszonego drewna, tymczasem francuskie „a" kojarzy mi się z gładkim hebanem. Do czarnej grupy należy również twarde „g" (wulkanizowana guma) oraz „r" (rozdzierany usmolony łachman). Białą grupę reprezentują: „n" przypominające owsiankę, kluchowate „l", a także „o" podobne lusterku oprawnemu w kość słoniową. Zawsze zdumiewa mnie francuskie „on", które widzę jako menisk wypukły alkoholu w kieliszku napełnionym po brzegi. Z kolei w niebieskiej grupie znajdują się: stalowe „x", „z" niczym chmura gradowa i „k" przypominające czarną jagodę amerykańską. Ponieważ dźwięk i kształt oddziałują po trosze na siebie, „q" jest dla mnie bardziej brązowe niż „k", natomiast „s" stanowi dziwny melanż lazuru i macicy perłowej w odróżnieniu od bladoniebieskiego „c". Pokrewne barwy nigdy się nie zlewają, a dyftongi nie mają własnych, odrębnych kolorów, chyba że w innym języku wyraża je jedna litera (chociażby puszystoszara rosyjska litera „sz" na trzech nóżkach, tak stara jak nurty Nilu, która wpływa na obraz tego dźwięku w języku angielskim).
Spieszę dokończyć ten wykaz, zanim ktoś mi przerwie. W zielonej grupie znajduje się „f" jak liść olszyny, niedojrzałe jabłko „p" oraz pistacjowe „t". Matowa zieleń z domieszką fioletu chyba najlepiej odda moje „w". Żółcie obejmują rozmaite „e" oraz „i", kremowe „d", jaskrawozłote „y", a także „u", którego walor alfabetyczny umiem jedynie wyrazić jako „mosiądz z oliwkowym połyskiem". Do grupy brązowej zaliczam soczysty, nieco gumowy dźwięk miękkiego „g", bledsze „j" oraz bure sznurowadło „h". Wreszcie pośród czerwieni „b" ma dźwięk zwany przez malarzy sjeną paloną, „m" to fałda różowej flaneli, a dzisiaj ostatecznie dopasowałem trafnie „v" do „różu kwarcowego" ze Słownika kolorów Maerza i Paula. Słowo na określenie tęczy (rainbow), pierwotnej, lecz zdecydowanie bagnistej, brzmi w moim prywatnym języku tak, że trudno je wprost wymówić: kzspygv. O ile mi wiadomo, pierwszym pisarzem, który w roku 1812 omówił audition color&, był pewien lekarz albinos z Erlangen. Wyznania synestety zapewne zabrzmią nużąco i pretensjonalnie dla tych, których przed takimi przeciekami i przeciągami chronią bardziej solidne mury niż moje. Jednakże mojej matce to wszystko wydawało się całkiem normalne. Rzecz wyszła na jaw pewnego dnia, w moim siódmym roku życia, kiedy budowałem wieżę ze stosu starych klocków alfabetycznych. Wspomniałem matce mimochodem, że wszystkie kolory są dobrane niewłaściwie. Odkryliśmy wówczas, że niektóre jej litery mają to samo zabarwienie co moje, a ponadto że nuty również kojarzą jej się optycznie. We mnie nie wywołują one żadnych reakcji chromatycznych. Z żalem stwierdzam, że muzyka działa na mnie wyłącznie jako przypadkowy ciąg mniej lub bardziej irytujących dźwięków. W pewnych okolicznościach emocjonalnych mogę znieść spazmy zawodzących skrzypiec, wszelako fortepian i wszystkie instrumenty dęte nudzą mnie w małych dawkach, a obdzierają ze skóry w większych. Mimo licznych oper, na które prowadzano mnie co roku zimą (w ciągu półtuzina lat widziałem Rusłana i Damę pikową chyba dwakroć tyle razy), moją słabą wrażliwość na muzykę przesłoniła ze szczętem wizualna udręka, iż nie mogę czytać Pimenowi przez ramię, albo daremne próby wyobrażenia sobie zawisaków w mrocznym kwieciu ogrodu Julii. Matka zrobiła wszystko, żeby rozbudzić moją ogólną wrażliwość na bodźce wizualne. Ileż akwarel dla mnie namalowała! Cóż to było za objawienie, kiedy pokazała mi drzewo bzu, które wyrasta z mieszaniny błękitu i czerwieni! Czasem w naszym petersburskim domu wyjmowała z tajnej skrytki w ścianie swojej garderoby (a zarazem pokoju moich narodzin) stos kosztowności, żebym pobawił się przed zaśnięciem. Byłem wtedy bardzo mały, toteż w moim odczuciu owe mieniące się tiary, naszyjniki i pierścionki nie ustępowały pod względem tajemniczości i czaru iluminacji w mieście podczas carskich fet, kiedy w watowanym bezruchu mroźnej nocy jarzyły się gigantyczne monogramy, korony oraz inne wzory herbowe ułożone z kolorowych żarówek — szafirowych, szmaragdowych, rubinowych — płonących z uroczą dyskrecją nad ośnieżonymi gzymsami fasad przy ulicach mieszkalnych. 2 Moje liczne choroby dziecięce zbliżyły mnie do matki jeszcze bardziej. Jako mały chłopiec wykazywałem nadnaturalne wprost uzdolnienia matematyczne, które zginęły ze szczętem w wyjątkowym beztalenciu młodości. Ten dar odegrał koszmarną rolę w zmaganiach z ropnym zapaleniem migdałów lub szkarlatyną, kiedy czułem, jak gigantyczne kule i wielkie liczby nabrzmiewają nieubłaganie w obolałej głowie. Pewien niemądry nauczyciel wyjaśnił mi logarytmy o wiele za wcześnie, a też przeczytałem (w piśmie brytyjskim, najpewniej „Boy's Own Paper") o pewnym hinduskim rachmistrzu, który dokładnie w dwie sekundy potrafił wyciągnąć siedemnasty pierwiastek z liczby, bodajże, 3529471145760275132301897342055866171392 (nie jestem pewien, czy pamiętam ją dokładnie; w każdym razie pierwiastek wynosił 212). Takie potwory żywiły się moim delirium, a jedynym sposobem, by nie wypchnęły mnie ze mnie samego, było zabicie ich poprzez wyrwanie im serc. Ale były dużo za silne, pod nosiłem się więc do pozycji siedzącej i mozolnie formułowałem kalekie zdania, usiłując wyjaśnić to wszystko matce. Ona zaś w moim
delirium rozpoznawała znane sobie doznania, a jej zrozumienie przywracało mój rozrastający się wszechświat z powrotem do newtonowskiej normy. Przyszły specjalista w tak nudnej dziedzinie literackiej, jaką jest autoplagiat, skonfrontuje zapewne przeżycie głównego bohatera w mojej powieści Dar z pierwowzorem tego doświadczenia. Pewnego dnia, po długiej chorobie, kiedy wciąż jeszcze osłabiony leżałem w łóżku, zanurzyłem się w niezwykłej euforii lekkości i spokoju. Matka bowiem wyszła, żeby, jak co dzień, kupić mi prezent, co przydawało tyle radości moim rekonwalescencjom. Nie domyślałem się, co przyniesie tym razem, ale przez kryształ swojego dziwnie przeźroczystego stanu wyobrażałem sobie wyraziście, jak jedzie ulicą Morską w stronę Newskiego Prospektu. Widziałem nawet lekkie sanie ciągnięte przez kasztanowego kłusaka. Słyszałem jego parskanie, rytmiczne klaskanie moszny oraz dudnienie grud zamarzniętej ziemi i śniegu o przód sań. Przed oczami, moimi i matki, piętrzył się tył woźnicy, w grubej, watowanej granatowej katanie, i widniał oprawny w skórę zegarek (dwadzieścia po drugiej) z tyłu pasa, spod którego wypuczały się łukiem dyniowate fałdy wielgachnego, wypchanego zadu. Widziałem matczyne futro z fok, a kiedy lodowata prędkość wzrosła, również mufkę uniesioną do twarzy — wdzięcznym gestem petersburskiej damy na zimowej przejażdżce. Dwa rogi obszernej skóry niedźwiedziej okrywającej ją do pasa były przyczepione pętelkami do gałek po obu stronach w dolnej tylnej części jej ławki. Za nią, trzymając się tych gałek, jechał lokaj w kapeluszu z kokardą, stojąc na wąskim schodku nad tylnymi końcami płóz. Nie odrywając oczu od sań, widziałem, jak stają przed sklepem Treumanna (artykuły piśmienne, bibeloty z brązu, karty do gry). Matka wyszła właśnie ze sklepu, lokaj za nią. Niósł jej sprawunek, który wyglądał mi na ołówek. Zdziwiłem się, że sama nie niesie tak małego przedmiotu, i ta niemiła kwestia rozmiarów przyniosła znów ze sobą, szczęśliwie na bardzo krótko, „efekt poszerzenia umysłu", który, jak miałem nadzieję, ustąpił wraz z gorączką. Kiedy opatulano ją ponownie w saniach, patrzyłem na wydychane przez wszystkich, w tym i konia, obłoczki pary. Dostrzegłem też znany mi grymas wydęcia ust, który robiła, żeby zdmuchnąć z twarzy siatkę przylegającej zbyt ciasno woalki, a kiedy piszę te słowa, wraca do mnie owa siateczkowa czułość, jakiej doznawałem, całując jej zawoalowany policzek — s f r uw a wręcz do mnie z okrzykiem radości z zaśnieżonego nikąd, z niebieskich okien (stor jeszcze nie zaciągnięto) przeszłości. Kilka minut później weszła do mojego pokoju. Niosła na ręku wielki pakunek. Widocznie moje wyobrażenie bardzo go przedtem zmniejszyło — pewnie dlatego, że skorygowałem podświadomie to, co zgodnie z przestrogą logiki mogło, o zgrozo, być pozostałością pęczniejącego świata delirium. Przedmiot okazał się ogromnym, graniastym ołówkiem marki Faber, mającym przeszło metr długości i proporcjonalną grubość. Wisiał w witrynie jako dekoracja, a matka uznała, że o nim marzę, tak jak marzyłem o wszystkim, co nie było na sprzedaż. Subiekt musiał wydzwonić ajenta, niejakiego „doktora" Libnera (jak gdyby znaczenie transakacji doprawdy graniczyło z patologią). Przez jedną koszmarną chwilę zastanawiałem się, czy aby szpic jest z prawdziwego grafitu. Był. Kilka lat później stwierdziłem z zadowoleniem, wywierciwszy z boku dziurę, że grafit biegnie przez całą długość — doskonały przykład sztuki dla sztuki ze- strony firmy Faber oraz doktora Libnera, albowiem ołówek był stanowczo za duży do pisania i do użytku przeznaczony nie był. — Och tak — mówiła, kiedy napomykałem o jednym czy drugim niezwykłym doznaniu. — Dobrze to znam — po czym z dość niesamowitą prostolinijnością omawiała takie zjawiska jak dar jasnowidzenia, ciche pukanie w drewno trójnogich stolików, przeczucia bądź dey1 vu. Jej najbliżsi przodkowie mieli we krwi domieszkę sektarianizmu. Do kościoła chodziła tylko w Wielki Post i na Wielkanoc. Ów duch schizmy przejawiał się w jej zdrowej niechęci do obrządku Kościoła prawosławnego i do jego kleru. Wprawdzie urzekały ją moralne i poetyckie aspekty ewangelii, ale nie czuła potrzeby, żeby wspierać się jakimkolwiek dogmatem. Nie zaprzątała sobie głowy zatrważającą niepewnością życia na tamtym świecie ani brakiem w nim odosobnienia. Jej żarliwa, czysta religijność przyjęła formę takiej samej wiary w istnienie drugiego świata, jak i w niemożność ogarnięcia go rozumem w kategoriach życia doczesnego. Wśród mgieł i chimer można było jedynie dostrzec w dali jakąś rzeczywistość, tak jak osoby obdarzone wyjątkowo uporczywą dzienną
cerebracją potrafią dojrzeć w najgłębszym śnie, gdzieś za katuszami pogmatwanego, niedorzecznego koszmaru, uładzoną realność jawy. 3 Wyznawała prostą zasadę kochania całym sercem, a resztę pozostawiała opatrzności. „Wot zapomni" [zapamiętaj sobie] — mawiała konspiracyjnym tonem, zwracając mi uwagę na ten czy ów ukochany szczegół w Wyrze — skowronka wzbijającego się po serwatce nieba w mglisty wiosenny dzień, ciche błyski piorunów pstrykające w nocy zdjęcia odległej linii drzew, paletę liści klonu na brązowym piachu, klinowe ślady ptasich łapek na świeżym śniegu. Jak gdyby przeczuwając, że za kilka lat namacalna część jej świata zginie, pielęgnowała nadzwyczajną świadomość różnych znamion czasu rozsianych po naszej wiejskiej posiadłości. Hołubiła własną przeszłość z tym samym retrospektywnym przejęciem, z jakim ja teraz hołubię jej obraz i swoją przeszłość. Tym samym odziedziczyłem poniekąd wyborną ułudę — piękno nieuchwytnej posiadłości, nieziemski majątek — co okazało się wyśmienitym przygotowaniem do zniesienia późniejszych strat. Jej specjalne etykietki i znaki stały się dla mnie tak drogie i święte, jak były dla niej. Był wśród nich pokój, niegdyś przeznaczony na ulubione hobby jej matki, laboratorium chemiczne; była słynna lipa przy drodze pnącej się do wsi Griazno (z akcentem na ostatniej sylabie), na najbardziej stromym odcinku, gdzie wolało się chwycić „bicykl za rogi" (byka za roga), jak mawiał mój ojciec, zapalony cyklista, i gdzie jej się oświadczył; był też w tak zwanym starym parku opuszczony kort tenisowy, obecnie teren mchu, kretowisk i grzybów, stanowiący w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych arenę radosnych rozgrywek (nawet jej poważny ojciec zrzucał surdut i ważył fachowo w ręce najcięższą rakietę), które, gdy skończyłem dziesięć lat, przyroda wymazała z pieczołowitością filcowej szmatki ścierającej zadanie geometryczne. W owym czasie wykwalifikowani robotnicy, sprowadzeni specjalnie na tę okazję z Polski, zbudowali wspaniały, nowoczesny kort w końcu nowej części parku. Druciana siatka wysokiego ogrodzenia dzieliła go od kwiecistej łąki okalającej prostokąt nawierzchni. Po mokrej nocy pokrycie kortu zyskiwało brązowawy połysk, a Dmitrij malował na nowo białe linie płynną kredą z zielonego wiadra. Dmitrij, nasz najmniejszy i najstarszy ogrodnik, nieśmiały karzeł w czerwonej koszuli i czarnych butach z cholewami, cofał się wolno, przygarbiony, gdy jego pędzel wyciągał linię. Żywopłot z prochownika („akacji żółtej", właściwej północy Rosji) z przerwą pośrodku, na wysokości siatkowych drzwi dworu, biegł równolegle do tego ogrodzenia i ścieżki nazywanej tropinkoj Sfinksow („ścieżką sfinksów") z powodu ciem zawisakowatych, które o zmierzchu odwiedzały puszyste bzy na obrzeżu naprzeciwko płotu, również przerwanego pośrodku. Ta ścieżka układała się w daszek wielkiej litery T, której pionową laskę tworzyła aleja smukłych dębów, rówieśników mojej matki, przecinająca (jak już wspomniano) nowy park na całej długości. Patrząc w głąb alei z podstawy owego T przy podjeździe, można było dość wyraźnie dostrzec jasną przecinkę oddaloną o pięćset metrów — albo pięćdziesiąt lat od- miejsca, w którym znajduję się dzisiaj. Nasz aktualny guwerner lub mój ojciec, kiedy przebywał z nami na wsi, niezmiennie brai mojego brata na partnera do naszego burzliwego rodzinnego debla. — Gram! — krzyczała matka zgodnie ze starym zwyczajem, wysuwając drobną stopę naprzód i przekrzywiając głowę w białej czapce, żeby wykonać zamaszysty, lecz słaby serw. Łatwo złościłem się na nią, a ona na chłopców od piłek, dwóch bosych wyrostków ze wsi (wnuka Dmitrija o perkatym nosie i brata bliźniaka pięknej Po-lenki, córki głównego stangreta). Lato na północy nabierało cech tropiku mniej więcej w porze żniw. Purpurowy Siergiej wtykał sobie rakietę między kolana i przecierał żmudnie okulary. Widzę swoją siatkę na motyle opartą o ogrodzenie — na wszelki wypadek. Na ławce leży otwarta książka Wallisa Myersa na temat tenisa, a po każdej wymianie piłek mój ojciec (wytrawny gracz, znany z potężnego serwisu w stylu Franka Riseleya i pięknie liftowanych piłek z głębi kortu) wypytuje pedantycznie mojego brata i mnie, czy już dostąpiliśmy stanu łaski w postaci wyprowadzenia rakiety kończącego uderzenie. Czasami imponujące oberwanie chmury kazało nam
się kulić pod dachem w rogu kortu, a starego Dmitrija wysyłano do domu po parasole i peleryny. Kwadrans później zjawiał się objuczony stosem ubrań na końcu długiej alei, która w miarę jak się zbliżał, odzyskiwała lamparcie cętki w ponownych promieniach słońca, toteż jego wielki ciężar stawał się zbędny. Matka uwielbiała wszystkie gry zręcznościowe oraz hazard. W jej wprawnych rękach tysiąc kawałków układanki tworzyło z wolna scenę angielskiego polowania; coś, co wyglądało na nogę konia, okazywało się częścią wiązu, a nigdzie wcześniej niepasujący kawałek wkomponowywał się jak ulał w puste pole na upstrzonym tle, przyprawiając człowieka o subtelny dreszcz abstrakcyjnej, lecz namacalnej satysfakcji. Niegdyś bardzo też lubiła pokera, który dotarł do socjety petersburskiej poprzez kręgi dyplomatyczne, toteż niektóre kombinacje przybyły wraz z pięknymi francuskimi nazwami — brelan na określenie trójki, couleur na kolor i tak dalej. Obowiązywał zwykły poker dobierany, niekiedy z dodatkowym dreszczykiem gry do puli oraz zastępującym Wszystko dżokerem. W mieście często do trzeciej nad ranem grywała w pokera w domach przyjaciół, bo tak bawiła się socjeta w ostatnich latach przed pierwszą wojną światową; potem zaś, na wygnaniu, czasem wyobrażała sobie (z tym samym zdziwieniem i trwogą, z którymi przywoływała starego Dmitrija), że wciąż na nią czeka szofer Pirogow na srogim mrozie niekończącej się nocy, aczkolwiek herbata z rumem podawana w gościnnej kuchni aż nadto osładzała mu te czuwania. Do największych przyjemności matki latem należała z gruntu rosyjska rozrywka: chodzenie na grzyby. Jej pyszne znaleziska, smażone na maśle i doprawione śmietaną, zjawiały się u nas regularnie na kolacyjnym stole. Ale względy smakowe nie były tu najważniejsze. Największą rozkosz czerpała z samych poszukiwań, chociaż obowiązywały w nich pewne reguły. A zatem nie zbiera się bedłek; szukała tylko gatunków należących do jadalnych odmian borowików (takich jak bułany prawdziwek, brązowy podbrzeźniak, czerwony kozak oraz kilku bliskich krewniaków), zwanych mylnie przez niektórych truflami, a przez mikologów definiowanych chłodno jako grzyby ziemne, mięsiste, gnilne, o centralnym trzonie. Ich zwięzłe kapelusze — przyległe u osobników młodych, krzepkie i kusząco półkoliste u dojrzałych — są gładkie (a nie blaszkowate) od spodu i stoją na kształtnej, jędrnej nodze. W klasycznej prostocie formy borowiki różnią się znacznie od pieczarek uchodzących za prawdziwe grzyby z ich niedorzecznymi blaszkami i bezsensownym pierścieniem na trzonie. Do nich to jednak, do tych brzydkich bedłkowatych niskiego stanu, ludy o bojaźliwych kubkach smakowych ograniczają swą wiedzę i apetyt, toteż dla przeciętnych, niewtajemniczonych Anglosasów arystokratyczne borowiki uchodzą w najlepszym wypadku za zreformowane muchomory. Deszcze powodowały obfity wysyp owych cudów pod jodłami, brzozami i osikami w naszym parku, zwłaszcza w starszej części, na wschód od gościńca dzielącego park na dwoje. W jego cienistych zakamarkach unosił się ów szczególny borowikowy zapach, który rozdyma nozdrza Rosjan — ciemny, wilgotny, miły bukiet woni wilgotnego mchu, żyznej gleby, butwiejących liści. Trzeba było jednak dość długo rozgarniać ściółkę i przeszukiwać namokłe poszycie, zanim się znalazło, a potem ostrożnie wyciągnęło z ziemi coś naprawdę pięknego, takiego jak rodzina małych prawdziwków w niemowlęcych czepkach lub marmurkowa odmiana podbrzeźniaków. W pochmurne popołudnia matka, sama jedna w mżawce, z koszem na ręku (zaplamionym w środku czyimiś jagodami) wyruszała na długą wyprawę. Przed kolacją wynurzała się z mglistych czeluści parkowej alei drobna postać w pelerynie z kapturem z zielonkawobrązowej wełny, na której niezliczone krople wilgoci tworzyły swoistą mgiełkę. Kiedy wyłaniała się spod ociekających drzew i dostrzegała mnie, przybierała dziwną, smutną minę, która mogła oznaczać brak powodzenia, ale ja wiedziałem, że skrywa emocjonującą, zazdrośnie powściąganą błogość udanych łowów. Tuż zanim podeszła do mnie, nagłym gestem opadającej ręki i ramienia oraz z „uff!" wyolbrzymionego zmęczenia opuszczała kosz, żeby podkreślić jego ciężar, jego zachwycającą zawartość. Na okrągły żelazny stolik przy białej ławce ogrodowej wykładała koncentrycznymi kręgami borowiki, żeby policzyć je i posegregować. Odrzucała stare, z gąbczastym, wyblakłym miąższem, a zostawiała młode i świeże. Zanim służący zaniósł je do miejsca, o którym nie miała pojęcia, z przeznaczeniem, które wcale jej nie ciekawiło, stała tam, podziwiając je i promieniejąc niemym
zadowoleniem. Nieraz pod koniec deszczowego dnia słońce tuż przed zachodem rzucało blady blask, i tam, na tym wilgotnym okrągłym stoliku, leżały jej grzyby, mieniące się kolorami, czasem noszące ślady innych roślin — a to źdźbło trawy przylgnęło do lepkiego, płowego kapelusza, a to mech nadal otulał bulwiastą podstawę ciemno nakrapianej nogi. Trafiała się też mała gąsienica miernikowca, która obejmowała kant stołu, tak jak obejmują go palec i kciuk dziecka, a co jakiś czas wyciągała się do góry, żeby sięgnąć, na próżno, krzaczka, z którego ją usunięto. 4 Matka nigdy nie odwiedzała kuchni ani pomieszczeń dla służby, które tak dalece wypierała ze świadomości, jak wypiera się odnośne kwatery w hotelu. Ojciec również nie miał ochoty zarządzać domem. Dysponował natomiast posiłki. Otwierał z lekkim westchnieniem coś w rodzaju albumu wykładanego przez lokaja przy kolacji na stole po deserze i eleganckim falującym pismem nanosił menu na następny dzień. Miał dziwny zwyczaj wprawiania ołówka lub pióra wiecznego w wibrację tuż nad papierem, kiedy dumał nad kolejną kaskadą słów. Matka niepewnie kiwała głową na znak zgody wobec jego propozycji albo krzywiła się. Formalnie ochmistrzynią była jej dawna niania, podówczas niedowidząca, straszliwie pomarszczona staruszka (urodzona w niewoli około roku 1830) o drobnej twarzy smętnego żółwia i wielkich szurających stopach. Nosiła brązową suknię przypominającą habit, a przy tym roztaczała nikły, acz niezapomniany zapach kawy i rozkładu. Jej obmierzłe życzenia z okazji naszych urodzin i imienin polegały na złożeniu poddańczego pocałunku w ramię. Z wiekiem popadła w chorobliwe skąpstwo, zwłaszcza w odniesieniu do słodyczy i konfitur, toteż stopniowo, po cichu, z aprobatą moich rodziców, wprowadzono inne rządy, utrzymywane przed nią w tajemnicy. Nieświadoma tych posunięć (gdyż ta świadomość złamałaby jej serce) wiecznie wisiała, by tak rzec, u swojego pęku kluczy, a moja matka dokładała wszelkich starań, żeby rozproszyć kojącymi słowami podejrzenia, które co jakiś czas przemykały przez słabnącą głowę tej starej kobiety. Jedyna władczyni zatęchłego, odległego małego królestwa, które uważała za swoje (umarlibyśmy z głodu, gdyby tak było w istocie), człapała pomału długimi korytarzami, odprowadzana ironicznym wzrokiem lokajów i pokojówek, żeby schować pół jabłka albo dwa połamane herbatniki Petit Beurre znalezione na talerzu. Tymczasem, przy stałej służbie w liczbie około pięćdziesięciu osób i przy unikaniu przez rodziców pytań, nasz dom w mieście i majątek na wsi stanowiły scenerię fantastycznej karuzeli kradzieży. Hersztami tego przedsięwzięcia — zdaniem wścibskich starych ciotek, którym nikt nie dawał wiary, a w końcu okazało się, że miały rację — byli główny kucharz Nikołaj Andriejewicz oraz naczelny ogrodnik Jegor, obaj z wyglądu stateczni, w okularach, z siwymi skroniami wiernych sług. W obliczu horrendalnych i niepojętych rachunków lub nagłego wyginięcia ogrodowych truskawek czy szklarniowych brzoskwiń mój ojciec, jurysta i mąż stanu, czuł się profesjonalnie urażony, że nie radzi sobie z gospodarką we własnym domu; ale za każdym razem, gdy zagmatwana sprawa defraudacji wychodziła na jaw, wątpliwość prawna bądź własne skrupuły powstrzymywały go przed wyciągnięciem konsekwencji. Kiedy zdrowy rozsądek nakazywał wyrzucić takiego łajdaka, najczęściej jego synek zapadał drastycznie na zdrowiu, toteż konieczność sprowadzenia mu najlepszych lekarzy w mieście kładła kres wszystkim innym rozważaniom. Wobec powyższego ojciec wolał pozostawić kwestię zarządzania domem w stanie wątpliwej równowagi (nie bez szczypty milczącej pobłażliwości), matka zaś pocieszała się nadzieją, że nic nie zniszczy iluzorycznego świata jej starej niani. Dobrze bowiem wiedziała, jak dotkliwie ranią rozwiane złudzenia. Nawet najbardziej błahy zawód przybierał u niej rozmiary wielkiego nieszczęścia. Kiedyś podczas Wigilii w Wyrze, niedługo przed urodzeniem czwartego dziecka, leżała złożona nieznaczną dolegliwością, toteż kazała mojemu bratu i mnie (pięcio- i sześciolatkowi) przyrzec, że nie zajrzymy sami do skarpet bożonarodzeniowych, które nazajutrz rano zawisną na kolumienkach naszych łóżek, lecz przyniesiemy je nierozpakowane do jej sypialni, żeby mogła dzielić z nami radość. Po obudzeniu
odbyłem tajną naradę z bratem, po której skwapliwie obmacaliśmy kusząco szeleszczące skarpety wyładowane drobnymi prezentami; następnie wyłowiliśmy je ostrożnie jeden po drugim, rozwiązaliśmy wstążki, rozsunęliśmy bibułkę, obejrzeliśmy wszystko przy słabym świetle sączącym się przez szpary w żaluzjach, po czym znów zapakowaliśmy te drobiazgi i wtłoczyliśmy z powrotem do środka. Pamiętam, jak potem siedzieliśmy na łóżku matki, trzymając te wypchane skarpety i siląc się, żeby odegrać przed nią upragniony spektakl; tak jednak pognietliśmy opakowania, tak amatorsko markowaliśmy entuzjastyczne zdziwienie (do, dziś widzę, jak brat wznosi oczy ku niebu i woła, imitując naszą francuską guwernantkę: Ah, que c'est begu!), że widownia, popatrzywszy na nas przez chwilę, zalała się łzami. Minęło dziesięć lat. Rozpoczęła się pierwsza wojna światowa. Tłum patriotów wraz z moim wujem Ruką obrzucił kamieniami ambasadę niemiecką. Pietierburg zdegradowano do Pietrogradu wbrew wszelkim zasadom priorytetów nomenklaturowych. Beethoven okazał się Holendrem. W kronice pokazywano fotogeniczne wybuchy, spazm działa armatniego, Poincar4o w skórzanych sztylpach, ponure błocko, nieszczęsnego małego carewicza w czerkiesce z kordzikiem i patronami, jego tyczkowate siostry ubrane bez gustu, długie pociągi wyładowane wojskiem. Matka zorganizowała prywatny lazaret dla rannych żołnierzy. Pamiętam ją w znienawidzonym przez nią modnym szarobiałym fartuchu sanitariuszki, jak z tymi samymi dziecinnymi łzami żali się na nieprzeniknioną potulność owych okaleczonych chłopów i na nieskuteczność cząstkowego miłosierdzia. A jeszcze później, już na emigracji, wspominając przeszłość, nieraz czyniła sobie wyrzuty (jak dziś uważam, niesłusznie), że mniej przejmowała ją niedola ludzi niż ciężar emocjonalny, jakim człowiek obarcza niewinną przyrodę — stare drzewa, stare konie, stare psy. Jej szczególna słabość do brązowych jamników wprawiała moje krytyczne ciotki w zakłopotanie. Trudno było doprawdy znaleźć w albumach rodzinnych z czasów jej młodości grupę, w której nie znajdowałoby się takie zwierzę — przeważnie któraś część jego gibkiego ciała była zamazana i zawsze miało dziwne, paranoiczne oczy, właściwe jamnikom na zdjęciach. Kiedy byłem mały, para opasłych staruszków, Box I i Loulou, jeszcze wylegiwała się w słońcu na werandzie. Około roku 1904 ojciec kupił na wystawie psów w Monachium szczeniaka, który wyrósł na niesfornego, lecz nad wyraz przystojnego psa; nazwałem go Trafny (bo był długi i brązowy jak wagon sypialny). Jeden z muzycznych motywów przewodnich mojego dzieciństwa to histeryczne ujadanie Trainy'ego w pogoni za zającem, którego nigdy nie zdybał, w czeluściach naszego parku w Wyrze, skąd wracał o zmroku (gdy moja zaniepokojona matka już długo gwizdała na niego w dębowej alei) ze starym zdechłym kretem w pysku i rzepami w uszach. Chyba w 1915 roku paraliż zaatakował mu tylne łapy, dopóki go więc nie uśpiono, powłóczył nimi smętnie po długich, lśniących parkietach niczym cul de jatte. Potem ktoś nam podarował kolejnego szczeniaka, Boxa II, którego dziadkami byli Quina i Brom doktora Antoniego Czechowa. Ten ostatni jamnik towarzyszył nam na wygnaniu, toteż jeszcze w roku 1930, na przedmieściach Pragi (gdzie moja owdowiała matka przeżyła ostatnie lata, na skromnej emeryturze przyznanej jej przez czeski rząd), można go było zobaczyć, jak człapał niechętnie na spacery z panią, kolebał się poirytowany, zostając daleko w tyle, bardzo już stary i rozjuszony długim czeskim żelaznym kagańcem — emigracyjny pies w połatanym, niedopasowanym przyodziewku. Przez ostatnie dwa lata pobytu w Cambridge mój brat i ja spędzaliśmy wakacje w Berlinie, gdzie rodzice z dwiema córkami i dziesięcioletnim Kiriłem zajmowali wielkie, mroczne, typowo burżuazyjne mieszkanie, jedno z tych, jakich potem nieraz użyczałem rodzinom emigracyjnym w powieściach i opowiadaniach. 28 marca 1932 roku, około dziesiątej wieczór, matka jak zwykle leżała w salonie na czerwonej pluszowej narożnej kanapie, a ja czytałem na głos wiersze Błoka o Włoszech — doszedłem właśnie do końca poemaciku o Florencji, którą Błok przyrównuje do delikatnego, przydymionego kwiatu irysu, gdy matka odezwała się znad robótki na drutach: — Tak, tak, Florencja istotnie wygląda jak dymnyj iris, święta prawda! Pamiętam, jak... — i wtedy zadzwonił telefon. Od roku 1923, w którym przeprowadziła się do Pragi, a ja mieszkałem w Niemczech i Francji, nie mogłem jej zbyt często odwiedzać; nie byłem też przy jej śmierci, która nastąpiła w przededniu drugiej wojny światowej. Kiedy udawało mi się pojechać do Pragi, zawsze z początku
czułem ból, jaki się czuje, tuż zanim czas, przyłapany na gorącym uczynku, włoży ponownie swą znajomą maskę. W lichym mieszkaniu dzielonym ze swoją najdroższą towarzyszką, Jewgieniją Konstantinowną Hofeld (1884-1957), która w roku 1914 zajęła miejsce panny Greenwood (a ta z kolei zajęła miejsce panny Lavington) jako guwernantka moich dwóch sióstr (Olgi, urodzonej 5 stycznia 1903 r., i Eleny, urodzonej 31 marca 1906 r.), sztambuchy, dokąd przepisywała ulubione wiersze, od Majkowa po Majakowskiego, leżały wszędzie wokół na starych gratach, zbieraninie mebli z wyprzedaży. Odlew ręki ojca i akwarela przedstawiająca jego grób na cmentarzu prawosławnym w Teglu, obecnie w Berlinie wschodnim, trafiły na półkę z książkami pisarzy emigracyjnych, jakże podatnych na rozpad z powodu tanich, miękkich okładek. Skrzynka po mydle okryta zielonym suknem podtrzymywała wyblakłe małe fotografie w odrapanych ramkach, które matka lubiła mieć przy kanapie. Właściwie nawet nie były jej potrzebne, bo nic nie zginęło. Tak jak wędrowni aktorzy wszędzie wożą ze sobą wietrzne wrzosowisko, spowity mgłą zamek, zaczarowaną wyspę, dopóki pamiętają swoje kwestie, tak ona miała przy sobie wszystko, co zmagazynowała w duszy. Widzę ją nader klarownie, jak siedzi przy stole i durna spokojnie nad rozłożonym pasjansem — wsparta na lewym łokciu przyciska do policzka wolny kciuk lewej ręki, w której, blisko ust, trzyma papierosa, a prawą sięga po następną kartę. Dwa refleksy światła na serdecznym palcu rzuca para obrączek ślubnych — jej i ojca, przywiązana ze względu na za duży rozmiar do jej obrączki czarną nitką. Zawsze kiedy w snach widzę swoich zmarłych, ukazują mi się milczący, znękani, dziwnie przygnębieni, wcale nie przypominają moich promiennych bliskich za życia. Odnotowuję bez najmniejszego zdziwienia ich obecność w otoczeniu, w którym nigdy nie bywali za ziemskiej egzystencji, na przykład w domu mojego kolegi, którego nie poznali. Siedzą osobno, ze wzrokiem wbitym w podłogę, jak gdyby śmierć była ciemną plamą, wstydliwą tajemnicą rodzinną. Z całą pewnością nie wtedy — nie w snach — lecz dopiero gdy się jest w pełni rozbudzonym, w chwilach wielkich radości i dokonań, na najwyższym tarasie świadomości, śmiertelność ma okazję wyjrzeć spoza własnych granic, z masztu, z przeszłości, ze swej zamkowej wieży. I chociaż przez tę mgłę niewiele widać, człowieka ogarnia błogie poczucie, że patrzy we właściwym kierunku.
Trzeci 1 Niedoświadczony heraldyk przypomina średniowiecznego podróżnika, który przywozi ze Wschodu obrazy egzotycznej fauny, kompletowane w głowie pod wpływem dobrze mu znanego miejscowego bestiarium, zamiast kierować się własnymi badaniami zoologicznymi. A zatem w pierwszej wersji niniejszego rozdziału, opisując herb Nabokowów (na który przed wielu laty rzuciłem ledwie okiem, myszkując wśród pamiątek rodzinnych), dopatrzyłem się w nim, nie wiedzieć czemu, ornamentu kominkowego przedstawiającego dwa niedźwiedzie podtrzymujące z dwóch stron wielką szachownicę. Teraz, kiedy odszukałem nasz herb, stwierdzam z rozczarowaniem, że wyobraża jedynie parę lwów — brązowawych zwierząt, może trochę nazbyt kudłatych, ale daleko im do niedźwiedzi — które stoją na dwóch łapach, łby mają odrzucone do tyłu, oblizują się i prezentują dumnie tarczę nieszczęsnego rycerza, stanowiącą zaledwie jedną szesnastą szachownicy, przy czym wszystkie prostokątne pola, na przemian błękitne i czerwone, są ozdobione srebrzystymi krzyżami trójlistnymi. U góry widnieje to, co zostało z rycerza — mocny szyszak z niejadalnym naszyjnikiem oraz dzielne ramię wyłaniające się z ornamentu w kształcie liści, również błękitno-czerwonego, nadal wymachujące krótkim mieczem. Napis głosi: Za hrabrost' (za męstwo). Zdaniem brata stryjecznego mojego ojca, Władimira Wiktorowicza Golubcowa, wielbiciela rosyjskiej przeszłości, do którego zwróciłem się o radę w roku 1930, protoplastą naszego rodu był Nabok Murza (floreat 1380), zruszczony książę tatarski na Rusi. Z kolei mój brat stryjeczny, Siergiej Siergiejewicz Nabokow, uczony genealog, twierdzi, że w piętnastym wieku nasi przodkowie posiadali ziemie w księstwie moskiewskim. Powołuje się na dokument (opublikowany przez Juszkowa w Aktach z wieków XIII—XVII, Moskwa 1899) zawierający opis wiejskiego sporu, jaki w roku 1494, za panowania Iwana III, szlachcic Kuliakin toczył z sąsiadami — Fiłatem, Jewdokimem i Własem, synami Łuki Nabokowa. Przez następne stulecia Nabokowowie piastowali rozmaite urzędy państwowe i oddawali się karierze wojskowej. Mój prapradziad, generał Aleksandr Iwanowicz Nabokow (1749-1807), był za czasów Pawła I dowódcą nowogrodzkiego pułku garnizonowego zwanego w oficjalnych dokumentach „pułkiem Na-bokowa". Jego najmłodszy syn, mój pradziad Nikołaj Aleksandrowicz, jako młody oficer marynarki wojennej w 1817 roku wziął udział — wraz z przyszłymi admirałami baronem yon Wranglem i księciem Litke — w ekspedycji pod dowództwem kapitana (później wiceadmirała) Wasilija Michajłowicza Gołownina, która miała sporządzić mapę Nowej Ziemi (aż tam go poniosło!), gdzie płynie „rzeka Nabokowa", nazwana tak na cześć mojego przodka. Pamięć o dowódcy ekspedycji zachowała się w wielu nazwach geograficznych, jak na przykład Laguna Gołownina na półwyspie Seward w zachodniej Alasce, skąd pochodzi motyl Pamassius phoebus golovinus (tu wielkie sic), opisany przez doktora Hollanda; ale mój pradziad może się pochwalić jedynie tą rzeczką, tak błękitną, że aż wpadającą w indygo, można by rzec bezwstydnie błękitną, wijącą się między mokrymi skałami, albowiem wkrótce potem porzucił marynarkę wojenną, n'ayant pas le pied marin (jak się wyraził mój kuzyn Siergiej Siergiejewicz, kiedy mi o tym opowiadał) i przeniósł się do Gwardii Moskiewskiej. Ożenił się z Anną Aleksandrowną Nazimową (siostrą znanego dekabrysty). Nic mi nie wiadomo o jego karierze wojskowej; w każdym razie nie mógł zapewne konkurować ze swoim bratem Iwanem Aleksandrowiczem Nabokowem (1787-1852), bohaterem wojen przeciwko Napoleonowi, a na starość komendantem Twierdzy Pietropawłowskiej w Sankt Petersburgu, gdzie został osadzony (w roku 1849) pisarz nazwiskiem Dostojewski, autor Sobowtóra itd., któremu wielkoduszny generał
pożyczał książki. Znacznie ciekawszy jest jednak fakt, iż Iwan Aleksandrowicz poślubi' Jekatierinę Puszcziną, siostrę Iwana. Puszczina, kolegi szkolnego i przyjaciela Puszkina. Proszę drukarzy o ostrożność: dwa razy „czin" i raz „kin". Siostrzeniec Iwana i syn Nikołaja to mój dziad ze strony ojca, Dmitrij Nabokow (1827- 1904), piastujący przez osiem lat, za panowania dwóch carów, urząd ministra sprawiedliwości. Ożenił się (24 września 1859 r.) z Marią, siedemnastoletnią córką barona Ferdynanda Nicolausa Wiktora von Korffa (1805-1869), niemieckiego generała w służbie rosyjskiej. W dobrych starych rodzinach zawsze powtarzają się pewne rysy twarzy będące znamionami rodowymi i piętnem pokoleń. Nos Nabokowów (na przykład mojego dziada) należy do typu rosyjskiego, ma miękki, okrągły, zadarty czubek, a z profilu lekki łuk; nos Korffów natomiast (na przykład mój) to piękny narząd germański z wyraźnie kościstym grzbietem oraz nieznacznie zagiętym, wyraźnie żłobionym, mięsistym zakończeniem. W chwilach wyniosłości albo zdumienia Nabokowowie podnoszą łuki brwiowe mocniej owłosione od środka twarzy, rzednące zaś w kierunku skroni; brew Korffów wygina się w piękniejszy łuk, ale jest równie skąpo owłosiona. Pod innymi względami Nabokowowie, odchodząc z galerii czasu w cień, przyłączają się niebawem do mglistych Rukawisznikowów, z których znałem tylko swoją matkę i jej brata Wasilija, a więc zbyt małą reprezentację jak na potrzeby niniejszych rozważań. Z drugiej strony widzę wyraźnie kobiety z linii Korffów, piękne panny, krew z mlekiem, z zarumienionymi pommettes, bladoniebieskimi oczami i małym pieprzykiem na policzku, nieodłącznym znamieniem, które moja babka, mój ojciec, troje lub czworo spośród jego rodzeństwa, niektórzy z całej dwudziestkipiątki mojego kuzynostwa, moja młodsza siostra i mój syn odziedziczyli w różnym stopniu intensywności, niby mniej lub bardziej wyraźne kopie z tej samej matrycy. Mój pradziad, Niemiec, baron Ferdynand yon Korff, który ożenił się z Niną Aleksandrowną Szyszkowną (1819-1895), urodził się w roku 1805 w Królewcu, a po udanej karierze wojskowej zmarł w roku 1869 w majątku żony nad Wołgą w pobliżu Saratowa. Był wnukiem Wilhelma Carla, barona von Korffa (1739-1799), i Eleonore Margarethe, baronówny von der Osten-Sacken (1731- 1786), oraz synem Nicolausa von Korffa (zm. 1812), majora w wojsku pruskim, i Antoinette Theodory Graun (zm. 1859), wnuczki kompozytora Carla Heinricha Grauna. Matka Antoinette, Elisabeth z domu Fischer (ur. 1760), była córką Reginy o nazwisku panieńskim Hartung (1732-1805), córki Johanna Heinricha Hartunga (1699-1765), dyrektora słynnej oficyny wydawniczej w Królewcu. Elisabeth była uznaną pięknością. Po rozwodzie z pierwszym mężem, Justizrat Graunem, synem kompozytora, w roku 1795 wyszła za mąż za drugorzędnego poetę Christiana Augusta von Stägemanna, a także otaczała „macierzyńską przyjaźnią" — wedle mojego niemieckiego źródła — dużo bardziej znanego pisarza Heinricha von Kleista (1777-1811), który w wieku trzydziestu trzech lat zapałał miłością do jej dwunastoletniej podwóczas córki Hedwig Marie (później von Olfers). Ponoć udał się z wizytą do rodziny, żeby pożegnać się przed podróżą do Wannsee — gdzie miał zamiar doprowadzić do finału entuzjastyczny pakt samobójczy z pewną chorą damą — ale go nie przyjęto, bo w domu Stägemannów odbywało się właśnie pranie. Liczba i różnorodność związków moich przodków ze światem literackim przedstawia się doprawdy imponująco. Carl Heinrich Graun, pradziad Ferdynanda von Korffa, m oj e-g o pradziada, urodził się w roku 1701 w Wahrenbrück w Saksonii. Jego ojciec, August Graun (ur. 1670), akcyźnik („Königlicher Polnischer und Kurfürstlicher Sächsischer Akziseneinnehmer" — imiennik elektora saskiego Augusta II, króla Polski), wywodzi się z długiej linii duchownych. Jego prapradziad, Wolfgang Graun, był w roku 1575 organistą w Plauen (pod Wahrenbrck), gdzie pomnik jego potomka, słynnego kompozytora, uświetnia park miejski. Carl Heinrich Graun zmarł, mając pięćdziesiąt osiem lat, w roku 1759 w Berlinie, gdzie siedemnaście lat wcześniej otwarto nowy gmach o pery spektaklem Cezar i Kleopatra. Należał do najwybitniejszych kompozytorów swoich czasów albo był wręcz najwybitniejszym, jeżeli wierzyć opinii autorów miejscowych nekrologów, wzruszonych rozpaczą jego monarszego patrona. Graun został uwieczniony (pośmiertnie), jak stoi z założonymi rękami nieco na uboczu na obrazie pędzla Menzla przedstawiającym Fryderyka Wielkiego grającego na flecie utwór kompozytora; reprodukcje tego obrazu prześladowały mnie we
wszystkich mieszkaniach wynajmowanych przez lata wygnania w Niemczech. Podobno w pałacu Sans-Souci w Poczdamie znajduje się współczesny obraz przedstawiający Grauna z żoną, Dorotheą Rehkopp, siedzących przy jednym klawesynie. Encyklopedie muzyki często zamieszczają jego portret w operze berlińskiej, na którym przypomina do złudzenia kompozytora Nikołaja Dmitriewicza Nabokowa, mojego brata stryjecznego. Zabawne małe echo tych wszystkich koncertów pod pełnymi fresków sufitami pozłacanej przeszłości, brzmiące na nutę 250 dolarów, dosięgło mnie mile w heil-hitlerowskim Berlinie w roku 1936, kiedy spadek rodziny Graunów, składający się głównie z kolekcji pięknych tabakier i innych cennych drobiazgów, których wartość, przeszedłszy wiele wcieleń w państwowym banku pruskim, zmalała do czterdziestu trzech tysięcy reichsmarek (około dziesięciu tysięcy dolarów), dzielono między potomków zapobiegliwego kompozytora — klany von Korffów, von Wissmanów i Nabokowów (czwarta gałąź, książęta Asinari di San Marzano, do tego czasu wymarła). Po dwóch baronowych von Korff pozostał ślad w kartotece policji w Paryżu. Jedna, z domu Anna-Christina Stegelman, córka szwedzkiego bankiera, była wdową po baronie Fromholdzie Christianie von Korff, pułkowniku armii rosyjskiej, ciotecznym pradziadku mojej babki. Anna- Christina była ponadto kuzynką albo sympatią, albo i jedną, i drugą, innego wojskowego, słynnego księcia Axela von Fersen; ona to w Paryżu w roku 1791 użyczyła paszportu i nowiutkiej, robionej na zamówienie karocy (okazałego powozu na wysokich czerwonych kołach, wyściełanego białym aksamitem utrechckim, z ciemnozielonymi zasłonami i przeróżnymi, nowoczesnymi podówczas wygodami, takimi jak vase de voyage) rodzinie królewskiej na ucieczkę do Varennes, przy czym królowa udawała ją, król zaś nauczyciela jej dwojga dzieci. Druga historia z policją dotyczy mniej dramatycznej maskarady. Przeszło wiek temu, wraz ze zbliżaniem się tygodnia karnawałowego w Paryżu, książę de Morny zaprosił na bal maskowy w swoim domu „une noble dame que la Russie a prêtée cet hiver a la France" (według relacji Henrysa w kronice „Gazette du Palais" ukazującej się w piśmie „Illustration", 1859, s. 251). Była to Nina, wspomniana wyżej baronowa von Korff; we wrześniu tegoż, 1859, roku najstarsza z jej pięciu córek, Maria (1842-1926), miała poślubić Dmitrija Nikołajewicza Nabokowa (1827-1904), przyjaciela rodziny, który również bawił wtedy w Paryżu. Z myślą o balu owa dama obstalowała dla Marii i Olgi kostiumy kwiaciarek po dwieście dwadzieścia franków. Ich koszt, według owego uszczypliwego reportera „Illustration", stanowił równowartość sześciuset czterdziestu trzech dni „de nourriture, de loyer et d'entretien du père Crépin [wyżywienia, czynszu i obuwia]", co brzmi dość osobliwie. Kiedy kostiumy były gotowe, madame de Korff uznała, że są „trop décolletés", i odmówiła ich odbioru. Krawcowa wysłała huissier (komornika), co rozpętało okropną awanturę, i moja zacna cioteczna prababka (urodziwa, porywcza, a przy tym niestety, wyznam, sama znacznie mniej surowych obyczajów, niżby to wynikało z jej stanowiska wobec dużych dekoltów) pozwała krawcową do sądu za poniesione straty. Twierdziła, że demoiselles de magazin, które przyniosły owe suknie, były „des péronelles [impertynentkami]", a na jej zarzut, iż suknie są dla dobrze urodzonych panien zbyt wycięte, „se sont permis d'exposer des théories égalitaires du plus mauvais goût [ośmieliły się szermować konceptami demokratycznymi w najgorszym guście]"; utrzymywała, że było za późno, aby zamówić inne stroje karnawałowe, toteż jej córki nie poszły na bal; zarzuciła owemu huissier i jego akolitom, że rozwalili się na fotelach, każąc damom siadać na krzesłach; oskarżyła również, zaciekle i zajadle, owego huissier o to, że groził więzieniem monsieur Dmitrijowi Nabokoffowi, „Conseiller d'Etat, homme sage et plein de mesure [człowiekowi statecznemu i zrównoważonemu]" tylko dlatego, iż rzeczony dżentelmen usiłował wyrzucić owego huissier przez okno. Sprawa nie ciągnęła się długo i krawcowa ją przegrała. Zabrała swoje suknie, zrefundowała koszty, a w dodatku wypłaciła tysiąc franków powódce; z drugiej strony, rachunek przedstawiony w roku 1791 Christinie przez rzemieślnika, który robił jej powóz, opiewający na sumę pięciu tysięcy dziewięciuset czterdziestu czterech liwrów, nigdy nie został uregulowany. Dmitrij Nabokow (końcówka „fr była starą europejską fanaberią), minister sprawiedliwości
w latach 1878-1885, dołożył starań, żeby ochronić, a może nawet wzmocnić, reformy liberalne lat sześćdziesiątych (chociażby sąd przysięgłych) przed zjadliwymi atakami reakcjonistów. „Postępował — ocenia biograf (Encyklopedia Brockhausa, drugie wydanie rosyjskie) — dosłownie jak kapitan statku podczas burzy, który wyrzuca za burtę część ładunku, żeby ocalić resztę". W tym epitafijnym porównaniu wychwytuję mimowolne echo wcześniejszego wątku epigraficznego — usiłowań mojego dziadka, by wyrzucić funkcjonariusza prawa przez okno. Kiedy przechodził na emeryturę, Aleksander III pozwolił mu wybrać między tytułem hrabiowskim a pewną, przypuszczalnie dość pokaźną, sumą pieniędzy — nie mam pojęcia, ile dokładnie taki tytuł był wart w Rosji, ale wbrew nadziejom oszczędnego cara mój dziad (podobnie jak jego wuj Iwan, któremu Mikołaj I złożył podobną ofertę) sięgnął po bardziej wymierną nagrodę. („Encore un comte raté" — komentuje oschle Siergiej Siergiejewicz). Później przebywał na ogół za granicą. W pierwszych latach tego stulecia dostał pomieszania zmysłów, ale tkwił w przekonaniu, że dopóki pozostanie w rejonie śródziemnomorskim, wszystko będzie dobrze. Lekarze byli odmiennego zdania, uważali bowiem, że pożyje dłużej w klimacie górskiego kurortu lub na północy Rosji. Istnieje pewna niezwykła opowieść, której nie zdołałem w pełni odtworzyć, o tym, jak wymknął się gdzieś we Włoszech swoim opiekunom. Błąkał się tam, pomstując z zawziętością króla Leara na swoje dzieci przed uśmiechającymi się pobłażliwie nieznajomymi, dopóki nie pojmali go w górskiej głuszy trzeźwo myślący carabinieri. Zimą roku 1903 w Nicei moja matka, jedyna osoba, której obecność ów starzec w chwilach obłędu znosił, nie odstępowała go na krok. Mój brat i ja, wówczas trzy- i czteroletni, też tam bawiliśmy pod opieką angielskiej guwernantki; pamiętam drżenie szyb w świeżej bryzie i niesłychany ból spowodowany kapnięciem gorącego laku na palec. Używając płomienia świecy (rozjaśnionego do złudnej bladości w blasku słońca padającym na kamienne płyty, na których klęczałem), oddawałem się przekształcaniu ociekających laseczek w lepkie, cudownie pachnące, szkarłatno-błękitno-brązowe krople. Chwilę potem wyłem na podłodze, matka spieszyła mi na ratunek, a nieopodal dziadek w wózku inwalidzkim walił laską w dudniące płyty chodnikowe. Nie miała z nim łatwego życia. Wyrażał się niewybrednie. Posługacza, który pchał go w wózku po Promenade des Anglais, wiecznie brał za księcia Lorisa- Mielikowa, swojego (dawno zmarłego) kolegę z gabinetu ministrów lat osiemdziesiątych. — Qui est cette femme — chassez-la! — krzyczał do mojej matki, wskazując drżącym palcem królową Belgii czy Holandii, która przystanęła, żeby zapytać o jego zdrowie. Pamiętam mgliście, jak podbiegłem do jego fotela, żeby pokazać mu ładny kamyk, a on powoli go obejrzał, po czym równie powoli włożył sobie do ust. Dzisiaj żałuję, że nie przejawiałem większego zainteresowania, kiedy matka później wspominała tamte czasy. Zapadał w coraz dłuższe stany nieprzytomności; podczas jednego takiego epizodu przewieziono go do jego pied-à-terre przy Nabrzeżu Pałacowym w Sankt Petersburgu. Kiedy odzyskiwał pomału świadomość, matka przerobiła jego sypialnię na taką, jaką miał w Nicei. Znaleziono podobne meble, specjalny posłaniec przywiózł sporo bibelotów z Nicei, poza tym sprowadzono wszystkie kwiaty, w całej ich różnorodności i obfitości, do jakich przywykły jego zmącone zmysły, a część ściany domu widoczną z jego okna pomalowano jaskrawą bielą, toteż za każdym razem, gdy wracał do stanu względnej jasności umysłu, czuł się bezpiecznie na iluzorycznej Riwierze, odtworzonej pieczołowicie przez moją matkę; tam też umarł spokojnie 28 marca 1904 roku, dokładnie co do dnia na osiemnaście lat przed moim ojcem. Zostawił czterech synów i pięć córek. Najstarszy, Dmitrij, odziedziczył majorat Nabokowów w carskiej podówczas Polsce; jego pierwszą żoną była Lidia Eduardowna Falz-Fein, a drugą Marie Redlich. Następnie przyszedł na świat mój ojciec, potem Siergiej, gubernator Mitau, ożeniony z Danią Nikołajewną Tuczkow, praprawnuczką marszałka polnego Kutuzowa, księcia Smoleńska. Najmłodszy był Konstantin, zatwardziały kawaler. Siostry to: Natalia, żona Iwana de Petersona, konsula rosyjskiego w Hadze; Wiera, żona Iwana Pychaczowa, myśliwego i obywatela ziemskiego; Nina, która rozwiodła się z baronem Rausch von Traubenbergiem, gubernatorem wojskowym Warszawy, żeby poślubić admirała Nikołaja Kołomiejcowa, bohatera wojny japońskiej; Jelizawieta, żona Henriego, księcia Sayn-Wittgenstein-Berleburga, a po jego śmierci żona Romana Leikmanna,