kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Nabokov Vladimir - Pnin

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :752.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
N

Nabokov Vladimir - Pnin.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu N NABOKOV VLADIMIR Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

Vla​di​mir Na​bo​kov PNIN Prze​ło​ży​ła Anna Ko​łysz​ko

Wszyst​kie po​sta​ci w tej książ​ce są fik​cyj​ne, a za​tem wszel​kie po​do​bień​stwo do osób praw​dzi​wych, ży​ją​cych bądź zmar​łych, jest czy​sto przy​pad​ko​we.

Rozdział pierwszy 1 Star​szy je​go​mość, któ​ry zaj​mo​wał miej​sce przy oknie z pół​noc​nej stro​ny wa​go​nu ko​le​jo​we​go mkną​ce​go nie​ubła​ga​nie na​przód, a wy​raź​nie po​dró​żo​wał sam, bo sie​dze​nie obok nie​go i dwa sie​- dze​nia na​prze​ciw​ko były pu​ste, to wła​śnie pro​fe​sor Ti​mo​fiej Pnin. Łysy jak ko​la​no, opa​lo​ny na brąz, sta​ran​nie wy​go​lo​ny, od góry pre​zen​to​wał się bar​dzo oka​za​le – duża śnia​da czasz​ka, szyl​kre​- to​we oku​la​ry (kry​ją​ce brak brwi ty​po​wy dla nie​mow​ląt), gór​na war​ga jak u mał​py, gru​ba szy​ja, a pod przy​cia​sną twe​edo​wą ma​ry​nar​ką klat​ka pier​sio​wa do​brze zbu​do​wa​ne​go męż​czy​zny. Dol​ne na​to​miast par​tie przed​sta​wia​ły się nie​co go​rzej – pa​ję​cze nogi (za​ło​żo​ne jed​na na dru​gą, odzia​ne we fla​ne​lo​we spodnie) koń​czy​ły się drob​ny​mi, nie​mal ko​bie​cy​mi sto​pa​mi. Na no​gach miał opa​da​ją​ce weł​nia​ne skar​pe​ty, czer​wo​ne w li​lio​we rom​by, i so​lid​ne czar​ne pół​- bu​ty, któ​re kosz​to​wa​ły go pra​wie tyle, co całe ubra​nie (łącz​nie z ja​skra​wym eks​tra​wa​ganc​kim kra​wa​tem). Do lat czter​dzie​stych, kie​dy jesz​cze wiódł sta​tecz​ne ży​cie w Eu​ro​pie, no​sił za​wsze dłu​gie ka​le​so​ny, któ​rych koń​ce wpusz​czał w po​rząd​ne je​dwab​ne skar​pet​ki z wzor​kiem, w sto​no​wa​- nych ko​lo​rach, pod​trzy​my​wa​ne pod​wiąz​ka​mi na łyd​kach opię​tych ba​weł​nia​ny​mi no​gaw​ka​mi. Pnin uwa​żał wów​czas, że je​śli pod​cią​gnie za wy​so​ko spodnie, a za​tem od​sło​ni rą​bek bia​łych ka​le​- so​nów, do​pu​ści się czy​nu rów​nie nie​przy​zwo​ite​go, jakgdy​by po​ka​zał się bez koł​nie​rzy​ka i kra​wa​ta w to​wa​rzy​stwie pań. Al​bo​wiem na​wet kie​dy przy​wię​dła ma​da​me Roux, kon​sjerż​ka ob​skur​nej ka​- mie​ni​cy w Szes​na​stym Ar​ron​di​se​ment w Pa​ry​żu – gdzie po uciecz​ce ze zle​ni​ni​zo​wa​nej Ro​sji i po ukoń​cze​niu stu​diów w Pra​dze spę​dził pięt​na​ście lat – przy​cho​dząc po ko​mor​ne, za​sta​wa​ła go bez faux col, pe​dan​tycz​ny Pnin za​sła​niał pru​de​ryj​nie gu​zik do koł​nie​rzy​ka z przo​du ko​szu​li. Wszyst​ko to jed​nakule​gło zmia​nie w osza​ła​mia​ją​cej at​mos​fe​rze No​we​go Świa​ta. Te​raz, w wie​ku pięć​dzie​się​ciu dwóch lat, bar​dzo się lu​bił opa​lać, no​sił spor​to​we ko​szu​le i spodnie, a kie​dy za​kła​dał nogę na nogę, od​sła​niał bez​wstyd​nie, z roz​my​słem, cały ka​wał na​giej łyd​ki. Tak by go wi​dział ewen​tu​al​ny to​wa​rzysz po​dró​ży, ale poza żoł​nie​rzem śpią​cym w jed​nym ką​cie i dwie​ma pa​nia​mi za​ję​ty​mi nie​mow​lę​ciem w dru​gim, Pnin miał cały wa​gon dla sie​bie. Pora te​raz wy​ja​wić pe​wien se​kret. Pro​fe​sor Pnin je​chał nie​wła​ści​wym po​cią​giem. Nie miał o tym po​ję​cia, po​dob​nie jakkon​duk​tor, któ​ry roz​po​czął wła​śnie swo​ją tra​sę przez cały po​ciąg i zbli​- żał się do wa​go​nu Pni​na. Je​że​li cho​dzi o ści​słość, Pnin był aku​rat bar​dzo z sie​bie za​do​wo​lo​ny. Kie​- dy pan​na Ju​dith Cly​de, wi​ce​prze​wod​ni​czą​ca Klu​bu Ko​biet w Cre​mo​nie – bli​sko dwie​ście wiorst na za​chód od Wa​in​dell, aka​de​mic​kie​go gniaz​da Pni​na od roku 1945 – za​pro​si​ła go na od​czyt w piąt​ko​wy wie​czór, po​ra​dzi​ła Pni​no​wi, żeby wsiadł w Wa​in​dell do po​cią​gu o trzy​na​stej pięć​dzie​siąt dwie, to bę​dzie w Cre​mo​nie szes​na​sta sie​dem​na​ście, ale Pnin – któ​ry po​dob​nie jak wie​lu Ro​sjan uwiel​biał wszel​kie roz​kła​dy jaz​dy, mapy, ka​ta​lo​gi, na​mięt​nie je ko​lek​cjo​no​wał i brał, skąd się tyl​ko dało, bo nie mógł so​bie od​mó​wić tej krze​pią​cej przy​jem​no​ści, że do​sta​je coś za dar​mo, a już naj​- bar​dziej szczy​cił się swo​ją umie​jęt​no​ścią po​słu​gi​wa​nia się nimi – prze​wer​to​wał roz​kład i zna​lazł nie​po​zor​ny zna​czek przy do​god​niej​szym po​cią​gu (od​jazd – Wa​in​dell 14.19; przy​jazd – Cre​mo​na 16.32), in​for​mu​ją​cy, że w piąt​ki i tyl​ko w piąt​ki po​ciąg o czter​na​stej dzie​więt​na​ście do od​le​głe​go i znacz​nie więk​sze​go mia​sta, ob​da​rzo​ne​go rów​nie miłą dla ucha wło​ską na​zwą, za​trzy​mu​je się w Cre​mo​nie. Nie​ste​ty, roz​kład jaz​dy Pni​na po​cho​dził sprzed pię​ciu lat i był czę​ścio​wo nie​ak​tu​al​ny.

Nasz przy​ja​ciel wy​kła​dał ję​zyk ro​syj​ski na Uni​wer​sy​te​cie Wa​in​dell, pro​win​cjo​nal​nej uczel​ni, któ​ra wy​róż​nia​ła się sztucz​nym sta​wem po​środ​ku ma​low​ni​cze​go te​re​nu, ob​ro​śnię​ty​mi blusz​czem ga​le​ria​mi łą​czą​cy​mi po​szcze​gól​ne bu​dyn​ki, ma​lo​wi​dła​mi ścien​ny​mi, przed​sta​wia​ją​cy​mi wy​kła​- dow​ców jakży​wych w chwi​li prze​ka​zy​wa​nia krzep​kim dzie​ciom far​me​rów ka​gan​ka wie​dzy Ary​- sto​te​le​sa, Szek​spi​ra i Pa​steu​ra, oraz du​żym, ak​tyw​nym, dy​na​micz​nym, kwit​ną​cym Wy​dzia​łem Ger​ma​ni​sty​ki, pro​wa​dzo​nym przez dzie​ka​na, dok​to​ra Ha​ge​na, któ​ry na​zy​wał swój wy​dział z dumą (wy​ma​wia​jąc do​bit​nie każ​dą sy​la​bę): „uni​wer​sy​te​tem w uni​wer​sy​te​cie”. W se​me​strze je​sien​nym owe​go roku (1950) lek​to​rat ję​zy​ka ro​syj​skie​go wy​bra​li na​stę​pu​ją​cy adep​ci: jed​na stu​dent​ka, pulch​na, su​mien​na Bet​ty Bliss, w gru​pie śred​nio za​awan​so​wa​nych; je​den stu​dent, a wła​ści​wie mar​twa du​sza (Ivan Dub, któ​ry się w ogó​le nie po​ka​zał) w gru​pie za​awan​so​- wa​nych; oraz tro​je słu​cha​czy na nie​zwy​kle po​pu​lar​nym kur​sie pod​sta​wo​wym – Jo​se​phi​ne Mal​- kin, któ​rej dziad​ko​wie uro​dzi​li się w Miń​sku; Char​les McBeth, któ​re​go chłon​na pa​mięć roz​pra​wi​ła się już z dzie​się​cio​ma ję​zy​ka​mi i była go​to​wa po​grze​bać ko​lej​nych dzie​sięć; wresz​cie ospa​ła Eile​en Lane, któ​ra usły​sza​ła od ko​goś, że kie​dy się zdo​ła opa​no​wać al​fa​bet ro​syj​ski, moż​na już wła​ści​wie czy​tać „Annę Ka​ra​ma​zow” w ory​gi​na​le. Pnin w roli na​uczy​cie​la nie mógł żad​ną mia​- rą kon​ku​ro​wać z tymi nie​sły​cha​ny​mi da​ma​mi ro​syj​ski​mi, roz​sia​ny​mi po ca​łej aka​de​mic​kiej Ame​ry​ce, któ​re mimo bra​ku od​po​wied​nie​go wy​kształ​ce​nia, nad​ra​bia​jąc in​tu​icją, ga​dul​stwem i roz​kosz​ną wy​lew​no​ścią ma​cie​rzyń​ską, po​tra​fi​ły przy pie​śniach znad Mat​ki Woł​gi, czer​wo​nym ka​- wio​rze i her​ba​cie wsz​cze​piać stu​den​tom o nie​win​nych oczę​tach ma​gicz​ną zna​jo​mość tego trud​- ne​go, a za​ra​zem pięk​ne​go ję​zy​ka; ni​g​dy też Pnin w roli na​uczy​cie​la nie ma​rzył, że prze​kro​czy pro​gi wznio​słych gma​chów współ​cze​sne​go ję​zy​ko​znaw​stwa, owej udu​cho​wio​nej kor​po​ra​cji fo​- ne​mów, świą​ty​ni, w któ​rej gor​li​wych mło​dych lu​dzi uczy się nie tyle ję​zy​ka ob​ce​go, ile me​to​dy​ki na​ucza​nia in​nych tej​że me​to​dy​ki, przy czym ta me​to​dy​ka, ni​czym ka​ska​da wody spa​da​ją​cej ze ska​ły na ska​łę, prze​sta​je słu​żyć ra​cjo​nal​nej na​wi​ga​cji, ale w ja​kiejś świe​tla​nej przy​szło​ści może się przy​czy​nić do two​rze​nia ezo​te​rycz​nych dia​lek​tów – ta​kich jakna przy​kład uprosz​czo​ny ba​skij​- ski – bę​dą​cych mową oj​czy​stą za​le​d​wie kil​ku skom​pli​ko​wa​nych ma​szyn. Pnin pod​cho​dził do swo​- ich za​jęć dy​dak​tycz​nych w spo​sób nie​wąt​pli​wie ama​tor​ski i nie​fra​so​bli​wy, bo opie​rał się wy​łącz​- nie na ćwi​cze​niach z pod​ręcz​ni​ka gra​ma​ty​ki opu​bli​ko​wa​ne​go przez dzie​ka​na Wy​dzia​łu Sla​wi​sty​ki dużo więk​sze​go uni​wer​sy​te​tu niż Wa​in​dell, sza​cow​ne​go oszu​sta, któ​ry znał się na ro​syj​skim jak wilkna gwiaz​dach, ale wspa​nia​ło​myśl​nie uży​czał swo​je​go zna​mie​ni​te​go na​zwi​ska dzie​łom mo​zol​- nej pra​cy ano​ni​mo​wych au​to​rów. Mimo wie​lu wad Pnin miał w so​bie roz​bra​ja​ją​cy, sta​ro​świec​ki wdzięk, któ​ry, we​dle słów jego wier​ne​go obroń​cy, dok​to​ra Ha​ge​na, skie​ro​wa​nych do bez​dusz​nych człon​ków rady nad​zor​czej, był de​li​ka​te​sem z im​por​tu, war​tym za​pła​ty w ro​dzi​mej wa​lu​cie. Cho​- ciaż dok​to​rat z so​cjo​lo​gii i eko​no​mii po​li​tycz​nej przy​zna​ny Pni​no​wi uro​czy​ście w Pra​dze bo​daj​że w roku 1925 oka​zał się już w po​ło​wie stu​le​cia dok​to​ra​tem z prze​żyt​ków, nie moż​na po​wie​dzieć, żeby Pnin nie​słusz​nie zaj​mo​wał sta​no​wi​sko wy​kła​dow​cy ję​zy​ka ro​syj​skie​go. Po​pu​lar​ność wśród słu​cha​czy zy​ska​ły mu nie tyle zdol​no​ści pe​da​go​gicz​ne, ile nie​za​po​mnia​ne dy​gre​sje, kie​dy to zdej​mo​wał oku​la​ry i roz​pro​mie​niał się na wspo​mnie​nie nie​gdy​siej​szych cza​sów, prze​cie​ra​jąc dzi​siej​sze so​czew​ki. No​stal​gicz​ne wy​ciecz​ki wy​gła​sza​ne ła​ma​ną an​gielsz​czy​zną. Au​to​bio​gra​ficz​ne ką​ski. O tym, jakgo przy​ję​ły So​je​di​nion​ny​je Szta​ty (Sta​ny Zjed​no​czo​ne). – Prze​słu​chi​wa​nie na stat​ku przed zej​ściem na ląd. Do​bre so​bie! „Czy ma pan coś do ocle​nia?” „Nie.” Do​bre so​bie! Po​tem py​ta​nia na​tu​ry po​li​tycz​nej. Urzęd​nikpyta: „Jest pan anar​chi​stą?” A ja mu na to… – wy​kła​dow​ca prze​ry​wa na chwi​lę opo​wieść, żeby dać upust swo​jej nie​mej we​so​ło​- ści – „Mu​si​my naj​pierw uzgod​nić, co ro​zu​mie​my pod sło​wem « anar​chizm» . Anar​chizm prak​- tycz​ny, me​ta​fi​zycz​ny, teo​re​tycz​ny, mi​stycz​ny, abs​trak​tycz​ny, in​dy​wi​du​al​ny czy spo​łecz​ny? Za mło​du, po​wia​dam, było to dla mnie nie bez zna​cze​nia.” No więc od​by​li​śmy bar​dzo cie​ka​wą dys​- ku​sję, i w re​zul​ta​cie wła​dze imi​gra​cyj​ne prze​trzy​ma​ły mnie całe dwa ty​go​dnie na El​lis Is​land –

brzuch mu się za​czy​na trząść, trzę​sie się też cały wy​kła​dow​ca w pa​rok​sy​zmie śmie​chu. Na nie​któ​rych za​ję​ciach tra​fia​ła się jesz​cze lep​sza za​ba​wa. W at​mos​fe​rze uda​wa​nej ta​jem​ni​- czo​ści szczo​dro​bli​wy Pnin przy​go​to​wy​wał mło​dzież na wspa​nia​łą ucztę, do któ​rej sam nie​gdyś przy​stą​pił, czy​li naj​pierw od​sła​niał w bez​wied​nym uśmie​chu nie​peł​ny gar​ni​tur po​twor​nych, sczer​nia​łych zę​bów, po czym otwie​rał roz​sy​pu​ją​cą się ro​syj​ską książ​kę na ele​ganc​kiej za​kład​ce z imi​ta​cji skó​ry, wło​żo​nej tam uprzed​nio przez sie​bie, otwie​rał za​tem książ​kę, zwy​kle krzy​wiąc przy tym z prze​ra​że​nia ru​chli​wą twarz i wy​trzesz​cza​jąc oczy, kart​ko​wał ner​wo​wo książ​kę nie​kie​dy ład​- nych kil​ka mi​nut, za​nim zna​lazł od​po​wied​nią stro​nę albo uznał ko​niec koń​ców, że za​zna​czył wła​ści​- wą. Wy​bra​ny przez nie​go frag​ment po​cho​dził naj​czę​ściej ze sta​rej, na​iw​nej ko​me​dii z ży​cia kup​- ców, skle​co​nej bli​sko sto lat temu przez Ostrow​skie​go, albo z rów​nie wie​ko​wej, cho​ciaż jesz​cze bar​dziej prze​sta​rza​łej, opo​wiast​ki sa​ty​rycz​nej Le​sko​wa opar​tej na ła​mań​cach ję​zy​ko​wych. Pre​- zen​to​wał te zwie​trza​łe sma​ko​ły​ki w pod​nio​słym sty​lu kla​sycz​nej Alek​san​dryn​ki (Te​atru Alek​san​- dryj​skie​go w Pe​ters​bur​gu), da​le​kim od jędr​nej pro​sto​ty ar​ty​stów scen mo​skiew​skich, po​nie​waż jed​nak uchwy​ce​nie dow​ci​pu, któ​ry jesz​cze się na łych kar​tach nie prze​żył, wy​ma​ga​ło nie tyl​ko świet​nej zna​jo​mo​ści ję​zy​ka po​tocz​ne​go, lecz rów​nież nie​złe​go wy​ro​bie​nia li​te​rac​kie​go, a mała bied​na gru​pa stu​den​tów nie po​sia​da​ła ani jed​ne​go, ani dru​gie​go, de​kla​ma​tor sam je​den ba​wił się alu​zja​mi i niu​an​sa​mi tek​stu. Trzę​siącz​ka, wspo​mnia​na już w in​nym kon​tek​ście, prze​cho​dzi​ła w ist​- ne trzę​sie​nie zie​mi. Się​ga​jąc pa​mię​cią w bla​sku wszyst​kich świa​teł, przy mi​mi​ce wszyst​kich ma​- sek umy​słu, ku dniom mło​do​ści żar​li​wej i chłon​nej (w olśnie​wa​ją​cym wszech​świe​cie, któ​ry wy​- da​wał się pięk​niej​szy przez to, że je​den cios hi​sto​rii ob​ró​cił go wni​wecz), Pnin upa​jał się wi​nem z wła​snych piw​nic, w mia​rę jak przed​sta​wiał ko​lej​ne przy​kła​dy tego, co uprzej​mi słu​cha​cze bra​li do​myśl​nie za hu​mor ro​syj​ski. Na​raz nie mógł po​wstrzy​mać we​so​ło​ści, łzy w kształ​cie gru​szek spły​wa​ły po opa​lo​nych po​licz​kach. Spo​mię​dzy warg rap​tem wy​ska​ki​wa​ły, ni​czym na sprę​ży​nie, nie tyl​ko po​twor​ne zęby, lecz tak​że ogrom​ne ró​żo​we po​łcie gór​ne​go dzią​sła, ręka wę​dro​wa​ła pręd​- ko do ust, a bar​czy​ste ra​mio​na drga​ły jak w kon​wul​sjach. Cho​ciaż sło​wa, któ​re sta​rał się wy​krztu​- sić – tłu​mio​ne po​dry​gu​ją​cą ręką – były te​raz dla słu​cha​czy po​dwój​nie nie​zro​zu​mia​łe, nie​po​ha​- mo​wa​ny atakwe​so​ło​ści sta​wał się za​raź​li​wy. Kie​dy Pnin tra​cił zu​peł​nie pa​no​wa​nie nad sobą, stu​- den​ci zry​wa​li już do​słow​nie boki – Char​les w me​cha​nicz​nych nie​mal drgaw​kach rżał z ucie​chy, na​gły wy​buch per​li​ste​go śmie​chu oży​wiał twarz nie​ład​nej Jo​se​phi​ne, tym​cza​sem Eile​en, któ​ra dla od​mia​ny była ład​na, roz​pły​wa​ła się w ga​la​re​cie mało twa​rzo​we​go chi​cho​tu. Wszyst​ko to nie zmie​nia fak​tu, że Pnin je​chał nie​wła​ści​wym po​cią​giem. Jak win​ni​śmy okre​ślić ten smut​ny przy​pa​dek? Na​le​ży wy​raź​nie za​zna​czyć, że Pnin nie miał w so​bie nic z typu do​bro​dusz​ne​go Niem​ca – der ze​rstreu​te Pro​fes​sor – lan​so​wa​ne​go w ubie​głym stu​le​ciu. Prze​ciw​nie, był chy​ba zbyt ostroż​ny, ze zbyt​nią prze​sa​dą do​pa​try​wał się wszę​dzie dia​- bel​skich pu​ła​pek, zbyt kon​se​kwent​nie miał się na bacz​no​ści, żeby dzi​wacz​ne oto​cze​nie (nie​obli​- czal​na Ame​ry​ka) nie spro​wo​ko​wa​ło go do ja​kie​goś nie​do​rzecz​ne​go wy​bry​ku. W isto​cie to świat był roz​tar​gnio​ny, a Pnin po​czu​wał się do obo​wiąz​ku, żeby za​pro​wa​dzić w nim po​rzą​dek. Żył w sta​nie wiecz​nej woj​ny z przed​mio​ta​mi mar​twy​mi, któ​re roz​pa​da​ły się, ata​ko​wa​ły go, prze​sta​wa​- ły dzia​łać albo gu​bi​ły się zło​śli​wie, z chwi​lą gdy zna​la​zły się w or​bi​cie jego eg​zy​sten​cji. Miał ręce nie​zdar​ne jak mało kto, ale po​nie​waż umiał w mgnie​niu oka zro​bić ze strącz​ka gro​chu har​- mo​nij​kę ust​ną o jed​nym dźwię​ku, po​tra​fił za jed​nym za​ma​chem pu​ścić dzie​sięć ka​czekna sta​wie, uło​żyć pal​ce tak, żeby na ścia​nie po​wstał cień kró​li​ka (któ​ry mru​gał na​wet okiem), a tak​że wy​ko​- nać spo​ro in​nych nie​win​nych sztu​czek, ja​kie Ro​sja​nie wy​trzą​sa​ją z rę​ka​wa, uwa​żał, że los nie po​- ską​pił mu zdol​no​ści ma​nu​al​nych i ma​ni​pu​la​cyj​nych. Uwiel​biał wszel​kie przy​rzą​dy, bo bu​dzi​ły w nim zdu​mie​nie i na​boż​ny za​chwyt. Urzą​dze​nia elek​trycz​ne wy​wo​ły​wa​ły jego nie​kła​ma​ny po​- dziw. Wy​ro​by pla​sti​ko​we wpra​wia​ły go w eks​ta​zę. Urze​kał go wprost za​mekbły​ska​wicz​ny. Ale ze​- gar elek​trycz​ny włą​czo​ny sta​ran​nie do kon​tak​tu mógł mu ze​psuć cały ra​nek, je​że​li bu​rza w środ​ku

nocy unie​ru​cho​mi​ła miej​sco​wą si​łow​nię. Kie​dy ła​ma​ła mu się w no​sku opra​wa oku​la​rów i zo​sta​- wał z dwie​ma iden​tycz​ny​mi po​łów​ka​mi, na próż​no przy​kła​dał jed​ną do dru​giej w na​dziei, że może przyj​dzie mu z po​mo​cą ja​kiś na​tu​ral​ny cud re​kon​struk​cji. W kosz​mar​nej chwi​li po​śpie​chu i zde​ner​wo​wa​nia, ku jego naj​więk​sze​mu zdzi​wie​niu psuł mu się pod pal​ca​mi za​mek bły​ska​wicz​ny, na któ​rym każ​dy dżen​tel​men po​le​ga naj​bar​dziej. No i na​dal nie wie​dział, że je​dzie nie​wła​ści​wym po​cią​giem. Ję​zykan​giel​ski sta​no​wił dla Pni​na te​ren szcze​gól​ne​go za​gro​że​nia. Kie​dy wy​jeż​dżał z Fran​cji do Sta​nów, nie znał w ogó​le an​giel​skie​go, poza kil​ko​ma nie​zbyt przy​dat​ny​mi wy​ra​że​nia​mi, jak: „the rest is si​len​ce”, „ne​ver more”, „week​end”, „who’s who” i kil​ko​ma pro​sty​mi sło​wa​mi ta​ki​mi jak: „lunch”, „Stre​et”, „Par​ker”, „gang​ster”, „char​le​ston”, „co​py​ri​ght”. Za​brał się więc z upo​rem do na​uki ję​zy​ka Fe​ni​mo​re’a Co​ope​ra, Ed​ga​ra Poe, Edi​so​na i trzy​dzie​stu je​den pre​zy​den​tów. W 1941, po roku na​uki, przy​cho​dzi​ły mu z ła​two​ścią ta​kie zwro​ty, jak: „po​boż​ne ży​cze​nie” i „jak w ban​ku”. Już w roku 1942 umiał wtrą​cać tu i ów​dzie w swo​ją opo​wieść po​wie​dzon​ko: „żeby się zbyt​nio nie roz​wo​dzić”. Za​nim Tru​man roz​po​czął dru​gą ka​den​cję pre​zy​denc​ką, Pnin mógł wła​ści​wie roz​ma​- wiać na każ​dy te​mat, ale mimo wszel​kich wy​sił​ków dal​sze po​stę​py utknę​ły jakgdy​by w miej​scu, to​też jesz​cze w roku 1950 jego an​gielsz​czy​zna po​zo​sta​wia​ła wie​le do ży​cze​nia. Owej je​sie​ni, nie​- za​leż​nie od lek​to​ra​tu ję​zy​ka ro​syj​skie​go, pro​wa​dził co​ty​go​dnio​wy wy​kład w cy​klu se​mi​na​ryj​nym („Eu​ro​pa bez skrzy​deł – za​rys kul​tu​ry współ​cze​snej”), kie​ro​wa​nym przez dok​to​ra Ha​ge​na. Wszyst​kie wy​kła​dy na​sze​go przy​ja​cie​la, łącz​nie z roz​ma​ity​mi od​czy​ta​mi wy​gła​sza​ny​mi w in​- nych mia​stach, opra​co​wy​wa​li młod​si pra​cow​ni​cy na​uko​wi Wy​dzia​łu Ger​ma​ni​sty​ki. Pro​ce​du​ra była nie​co skom​pli​ko​wa​na. Naj​pierw pro​fe​sor Pnin tłu​ma​czył mo​zol​nie swój po​tok ro​syj​skich słów, prze​ła​do​wa​ny idio​ma​mi, na ka​le​ki an​giel​ski. Na​stęp​nie mło​dy Mil​ler po​pra​wiał prze​kład. Po​tem prze​pi​sy​wa​ła go na ma​szy​nie pan​na Eisen​bohr, se​kre​tar​ka dok​to​ra Ha​ge​na. Wte​dy Pnin skre​ślał frag​men​ty, któ​rych nie ro​zu​miał. Wresz​cie czy​tał go przed zbie​ra​ją​cym się raz na ty​- dzień au​dy​to​rium. Je​że​li za​wcza​su nie przy​go​to​wał tek​stu, był cał​kiem bez​rad​ny, nie umiał się też po​słu​gi​wać me​to​dą sta​rą jak świat, żeby tu​szo​wać wła​sną ułom​ność, a mia​no​wi​cie pod​no​sić i opusz​czać oczy, za​pa​mię​ty​wać tyle słów, ile da radę ob​jąć wzro​kiem, re​cy​to​wać je słu​cha​czom i do​po​wia​dać ko​niec zda​nia, za​pusz​cza​jąc już żu​ra​wia po na​stęp​ne. Zer​ka​jąc go​rącz​ko​wo to tu, to tam, pręd​ko by się zgu​bił. Dla​te​go wo​lał wbi​jać oczy w tekst, czy​tać wy​kła​dy bez po​śpie​chu, mo​- no​ton​nym ba​ry​to​nem, jakgdy​by pną​cym się na co​raz to nowe po​de​sty nie koń​czą​cych się scho​- dów prze​zna​czo​nych dla tych lu​dzi, któ​rzy boją się wsiąść do win​dy. Kon​duk​tor, siwy męż​czy​zna o oj​cow​skim wy​glą​dzie, w dru​cia​nych oku​la​rach zsu​nię​tych ni​sko na pro​sty, wiel​ce funk​cjo​nal​ny nos, z brud​nym pla​strem owi​nię​tym wo​kół kciu​ka, mu​siał ob​słu​- żyć już tyl​ko trzy wa​go​ny, żeby dojść do ostat​nie​go, w któ​rym po​dró​żo​wał Pnin. Tym​cza​sem Pnin po​zwo​lił so​bie na iście Pni​no​wą przy​jem​ność. Sta​nął przed ty​po​wo Pni​no​- wym dy​le​ma​tem. Wśród in​nych ar​ty​ku​łów nie​zbęd​nych Pni​no​wi do noc​le​gu w ob​cym mie​ście, ta​kich jak pra​wi​dła do bu​tów, jabł​ka, słow​ni​ki i tym po​dob​ne, w wa​liz​ce le​żał też względ​nie nowy czar​ny gar​ni​tur, któ​ry nasz przy​ja​ciel za​mie​rzał wło​żyć wie​czo​rem na od​czyt („Czy wszy​scy Ro​- sja​nie to ko​mu​ni​ści?”) dla pań z Cre​mo​ny. Znaj​do​wał się w niej rów​nież tekst po​nie​dział​ko​we​go wy​kła​du („Don Ki​cho​te i Faust”), któ​ry miał za​miar przej​rzeć na​za​jutrz w dro​dze po​wrot​nej do Wa​in​dell, a tak​że esej ma​gi​strant​ki Bet​ty Bliss („Do​sto​jew​ski a psy​cho​lo​gia po​sta​ci”), któ​ry mu​siał spraw​dzić za dok​to​ra Ha​ge​na, pro​mo​to​ra jej pra​cy mó​zgo​wej. Dy​le​mat przed​sta​wiał się na​stę​- pu​ją​co: je​że​li za​trzy​ma tekst od​czy​tu dla pań – plikkar​tekfor​ma​tu pa​pie​ru ma​szy​no​we​go zło​żo​ny we dwo​je – bez​piecz​nie przy so​bie, w cie​ple swo​je​go cia​ła, ist​nie​je teo​re​tycz​nie moż​li​wość, że za​po​mni go prze​ło​żyć z ma​ry​nar​ki, któ​rą ma na so​bie, do ma​ry​nar​ki, któ​rą wło​ży na tę oka​zję. Z dru​giej zaś stro​ny, je​że​li te​raz wsa​dzi tekst od​czy​tu do kie​sze​ni gar​ni​tu​ru w wa​liz​ce, już czu​je, jak bę​dzie się drę​czył my​ślą, że ktoś mu ukrad​nie ba​gaż. Trze​cia stro​na me​da​lu (bo te roz​ter​ki wciąż

mu ka​za​ły do​pi​sy​wać nowe wy​mia​ry) wy​glą​da​ła tak, iż w we​wnętrz​nej kie​sze​ni okry​wa​ją​cej go te​raz ma​ry​nar​ki spo​czy​wał cen​ny port​fel za​wie​ra​ją​cy dwa bank​no​ty dzie​się​cio​do​la​ro​we, wy​ci​- nek z „New York Ti​mes” z jego li​stem na te​mat kon​fe​ren​cji jał​tań​skiej, na​pi​sa​nym przy mo​jej po​mo​cy w roku 1945, oraz za​świad​cze​nie o przy​zna​niu mu no​we​go oby​wa​tel​stwa, a prze​cież nie moż​na wy​klu​czyć sy​tu​acji, że kie​dy bę​dzie wyj​mo​wał port​fel, zło​żo​ny od​czyt wy​śliź​nie się i prze​pad​nie raz na za​wsze. W cią​gu dwu​dzie​stu mi​nut jaz​dy po​cią​giem nasz przy​ja​ciel zdą​żył już dwa razy otwo​rzyć wa​liz​kę, aby prze​ło​żyć wszyst​kie ma​te​ria​ły na​uko​we z miej​sca na miej​sce. Kie​dy kon​duk​tor do​tarł wresz​cie do jego wa​go​nu, su​mien​ny Pnin brnął wła​śnie przez ostat​ni wy​- kwit na​uko​wy Bet​ty, za​czy​na​ją​cy się od słów: „Je​że​li za​sta​no​wi​my się nad kli​ma​tem psy​chicz​- nym, w ja​kim przy​szło nam żyć, mu​si​my za​uwa​żyć…” Wszedł kon​duk​tor, nie obu​dził żoł​nie​rza, obie​cał pa​niom, że im po​wie, kie​dy będą do​jeż​dżać na miej​sce, a te​raz ki​wał gło​wą nad bi​le​tem Pni​na. Po​stój w Cre​mo​nie znie​sio​no przed dwo​ma laty. – Bar​dzo waż​ny od​czyt! – za​wo​łał Pnin. – Co by ro​bić? Ka​ta​stro​fa! Si​wo​wło​sy kon​duk​tor z za​tro​ska​ną miną roz​siadł się wy​god​nie na sie​dze​niu na​prze​ciw​ko i za​czął w mil​cze​niu wer​to​wać wy​strzę​pio​ną książ​kę, peł​ną wkła​dek z ośli​mi usza​mi. Za kil​ka mi​nut, a ści​- śle o pięt​na​stej zero osiem, Pnin musi wy​siąść w Whit​church, żeby zdą​żyć na au​to​bus o czwar​tej, któ​rym do​je​dzie do Cre​mo​ny mniej wię​cej na szó​stą. – My​śla​łem, że zy​sku​ję dwa​na​ście mi​nut, a tym​cza​sem stra​ci​łem bli​sko dwie bite go​dzi​ny – po​wie​dział Pnin z go​ry​czą. Od​chrząk​nął, po czym pusz​cza​jąc mimo uszu sło​wa otu​chy życz​li​we​- go, si​we​go kon​duk​to​ra („Zdą​ży pan”), zdjął oku​la​ry do czy​ta​nia, zła​pał wa​liz​kę, cięż​ką, jak​by w niej wiózł ka​mie​nie, i udał się w kie​run​ku drzwi, żeby przy nich cze​kać, aż skoń​czy się mi​ga​ją​ce pa​smo zie​le​ni, a jego oczom uka​że się ocze​ki​wa​na sta​cja. 2 Whit​church zja​wi​ło się zgod​nie z roz​kła​dem. Na​grza​ne, sen​ne płasz​czy​zny be​to​nu i słoń​ca cią​gnę​- ły się za bry​ła​mi geo​me​trycz​ny​mi prze​róż​nych wy​ra​zi​stych cie​ni. Pa​nu​ją​cy tu upał po​zwa​lał za​po​mnieć, że jest paź​dzier​nik. Pnin wszedł żwa​wo do po​cze​kal​ni z bez​u​ży​tecz​nym pie​cem na środ​ku i ro​zej​rzał się do​ko​ła. W ką​cie, we wnę​ce, za sze​ro​kim drew​nia​nym kon​tu​arem wi​dać było gór​ną część tu​ło​wia spo​co​ne​go mło​dzień​ca za​ję​te​go wy​peł​nia​niem for​mu​la​rzy. – Po​pro​szę in​for​ma​cję – rzekł Pnin. – Skąd od​cho​dzi au​to​bus na czwar​tą do Cre​mo​ny? – Sta​no​wi​sko po dru​giej stro​nie uli​cy – rzu​cił urzęd​niknie pod​no​sząc wzro​ku. – A gdzie mógł​bym był zo​sta​wić ba​gaż? – To ta wa​liz​ka? Prze​cho​wam ją. Mło​dy czło​wiek szur​nął wa​liz​kę w kąt z iście ame​ry​kań​ską bez​ce​re​mo​nial​no​ścią, któ​ra za​wsze zbi​ja​ła Pni​na z tro​pu. – A ku​itan​cja? – za​py​tał Pnin, wy​ma​wia​jąc z an​giel​ska ro​syj​skie okre​śle​nie na „kwit”. – Co ta​kie​go? – Nu​me​rek? – spró​bo​wał jesz​cze raz Pnin. – Bez nu​mer​ka – od​parł mło​dzie​niec i wró​cił do pi​sa​nia. Pnin wy​szedł z dwor​ca, spraw​dził, gdzie jest przy​sta​nekau​to​bu​so​wy, po czym wstą​pił do baru. Zjadł ka​nap​kę z szyn​ką, za​mó​wił dru​gą i też zjadł na miej​scu. Za​pła​cił za kon​sump​cję, ale zy​skał na wspa​nia​łej wy​ka​łacz​ce, któ​rą wy​brał sta​ran​nie ze zgrab​ne​go po​jem​ni​ka w kształ​cie szysz​ki sto​- ją​ce​go przy ka​sie, i do​kład​nie za pięć czwar​ta wró​cił na sta​cję po wa​liz​kę. Za ladą urzę​do​wał te​raz kto inny. Po​przed​ni​ka we​zwa​no na​głe do domu, żeby od​wiózł jak naj​-

szyb​ciej żonę do szpi​ta​la po​łoż​ni​cze​go. Wró​ci za kil​ka mi​nut. – Ale ja mu​szę uzy​skać wa​liz​kę! – za​wo​łał Pnin. Zmien​nikwy​ra​ził ubo​le​wa​nie, ale nic nie mógł po​ra​dzić. – Tam stoi! – krzyk​nął, prze​chy​la​jąc się przez kon​tu​ar i wska​zu​jąc ba​gaż w ką​cie. Nic gor​sze​go nie mo​gło się zda​rzyć. Jesz​cze trzy​mał wy​cią​gnię​tą rękę, kie​dy spo​strzegł, że to nie jego ba​gaż. Pa​lec wska​zu​ją​cy za​drżał. Chwi​la wa​ha​nia oka​za​ła się zgub​na. – Au​to​bus do Cre​mo​ny! - za​wo​łał Pnin. – O ósmej od​cho​dzi na​stęp​ny - po​in​for​mo​wał go urzęd​nik. Co było ro​bić? Kosz​mar​na hi​sto​ria! Wyj​rzał na uli​cę. Au​to​bus wła​śnie nad​je​chał. Cała im​pre​- za bę​dzie go kosz​to​wa​ła do​dat​ko​wo pięć​dzie​siąt do​la​rów. Się​gnął ręką do pra​wej kie​sze​ni. Sła​wa Bogu (chwa​ła Bogu), że go ma przy so​bie. Bar​dzo do​brze! Nie wy​stą​pi w czar​nym gar​ni​tu​rze – wot i wsio (i tyle). Od​zy​ska ba​gaż w dro​dze po​wrot​nej. W swo​im cza​sie stra​cił, po​rzu​cił, za​prze​pa​- ścił znacz​nie cen​niej​szy do​by​tek. Po​krze​pio​ny tą my​ślą, Pnin wsiadł raź​no do au​to​bu​su. Nie wy​trzy​mał jed​nakdłu​go. Mi​nę​li za​le​d​wie kil​ka prze​cznic, kie​dy na​su​nę​ło mu się strasz​li​we po​dej​rze​nie. Na no​wym eta​pie po​dró​ży, od mo​men​tu roz​sta​nia z wa​liz​ką, bez prze​rwy spraw​dzał na prze​mian pal​cem wska​zu​ją​cym le​wej ręki i pra​wym łok​ciem dro​go​cen​ną za​war​tość we​- wnętrz​nej kie​sze​ni ma​ry​nar​ki. Na​raz jed​nym szarp​nię​ciem wy​cią​gnął plikkar​tek. Był to esej Bet​- ty. Z okrzy​ka​mi bła​ga​nia i prze​ra​że​nia, któ​re, jak są​dził, mają cha​rak​ter mię​dzy​na​ro​do​wy, Pnin ze​rwał się z miej​sca. Za​ta​cza​jąc się, do​tarł do wyj​ścia. Kie​row​ca z su​ro​wą miną wy​jął jed​ną ręką garść mo​net ze swo​jej ma​szyn​ki, zwró​cił mu na​leż​ność za bi​let i za​trzy​mał au​to​bus. Bied​ny Pnin zna​lazł się w ob​cym mie​ście. Był słab​szy, niż​by się mo​gło zda​wać, są​dząc po jego sil​nej, roz​ro​śnię​tej klat​ce pier​sio​wej, to​też uczu​cie bez​gra​nicz​ne​go wy​czer​pa​nia, któ​re na​gle ogar​nę​ło jego ma​syw​ne od pasa w górę cia​ło, od​gra​dza​jąc go po​nie​kąd od rze​czy​wi​sto​ści, nie wy​da​ło mu się by​naj​mniej obce. Szedł przez wil​- got​ny, zie​lo​ny, mie​nią​cy się pur​pu​rą park, ni​czym przez po​sęp​ny, sta​ran​nie utrzy​ma​ny gro​bo​- wiec, gdzie na​strój two​rzy​ły po​nu​re ro​do​den​dro​ny, lśnią​ce waw​rzy​ny, cie​ni​ste drze​wa o buj​nych ko​ro​nach i krót​ko przy​strzy​żo​ne traw​ni​ki; skrę​cił wła​śnie w ale​ję orze​chów i dę​bów – któ​ra zgod​nie ze zwię​złą wska​zów​ką kie​row​cy mia​ła go za​pro​wa​dzić z po​wro​tem na sta​cję ko​le​jo​wą – kie​dy za​- mro​czył go nie​sa​mo​wi​ty lęk, obez​wład​ni​ło ukłu​cie nie​rze​czy​wi​sto​ści. Może mu coś za​szko​dzi​ło? Ogó​rek ki​szo​ny na szyn​ce? A może to ja​kaś ta​jem​ni​cza do​le​gli​wość, nie wy​kry​ta jesz​cze przez jego le​ka​rzy? – za​cho​dził w gło​wę mój przy​ja​ciel, więc i ja za​cho​dzę w gło​wę. Nie wiem, czy kto​kol​wiekw dzie​jach ludz​ko​ści zwró​cił uwa​gę na to, że od​ręb​ność sta​no​wi jed​- ną z pod​sta​wo​wych cech ży​cia. Je​że​li nie ota​cza nas po​wło​ka cie​le​sna, mu​si​my umrzeć. Czło​wiek eg​zy​stu​je tyl​ko wte​dy, kie​dy jest od​izo​lo​wa​ny od oto​cze​nia. Czasz​ka to nasz hełm ko​smo​nau​ty. Mu​si​my w niej tkwić, bo w prze​ciw​nym ra​zie cze​ka nas zgu​ba. Śmierć zaś uwal​nia i jed​no​czy. Cho​ciaż prze​nik​nię​cie do na​tu​ry może się wy​da​wać ku​szą​ce, ozna​cza ono za​ra​zem ko​niec na​szej kru​chej toż​sa​mo​ści. Do​zna​nie bied​ne​go Pni​na gra​ni​czy​ło nie​mal z tym uwol​nie​niem i zjed​no​cze​- niem. Zu​peł​nie jak​by mu się otwo​rzy​ły wszyst​kie pory, jak​by moż​na nim było za​wład​nąć od ze​- wnątrz. Aż się spo​cił ze stra​chu. Gdy​by nie ka​mien​na ław​ka mię​dzy waw​rzy​na​mi, osu​nął​by się ze​mdlo​ny na chod​nik. Może to za​wał ser​ca? Nie są​dzę. Ba​wię się chwi​lo​wo w jego le​ka​rza i po​- wta​rzam: nie są​dzę, żeby to był za​wał. Mój pa​cjent na​le​żał do gro​na tych dzi​wa​ków i nie​szczę​śni​- ków, któ​rzy od​no​szą się do wła​sne​go ser​ca („ssą​co-tło​czą​ce​go na​rzą​du mię​śnio​we​go” zgod​nie z okrop​ną de​fi​ni​cją w słow​ni​ku We​bste​ra, spo​czy​wa​ją​cym w osie​ro​co​nej wa​liz​ce Pni​na) z łę​kiem i prze​wraż​li​wie​niem, zde​ner​wo​wa​niem i wstrę​tem, obrzy​dze​niem i nie​na​wi​ścią, jak​by to był sil​ny, ohyd​ny, od​ra​ża​ją​cy po​twór, co pa​so​ży​tu​je na czło​wie​ku ku jego utra​pie​niu. Cza​sa​mi le​ka​rze, zdu​- mie​ni jego ska​czą​cym, chwiej​nym pul​sem, ba​da​li go sta​ran​niej, a wte​dy kar​dio​graf ry​so​wał im​-

po​nu​ją​ce pa​sma gór​skie i wy​ka​zy​wał kil​ka​na​ście cho​rób śmier​tel​nych wy​klu​cza​ją​cych się na​- wza​jem. Pnin bał się do​tknąć wła​sne​go prze​gu​bu. Wy​strze​gał się spa​nia na le​wym boku, na​wet w tych roz​pacz​li​wych go​dzi​nach noc​nych, kie​dy bez​sen​ność każe ma​rzyć o trze​cim boku, sko​ro się już oby​dwa wy​pró​bo​wa​ło. Te​raz, w par​ku Whit​church, Pnin stwier​dził to, co już miał oka​zję stwier​dzić przed​tem 10 sierp​- nia 1942, 15 lu​te​go (w uro​dzi​ny) 1937, 18 maja 1929 i 4 lip​ca 1920 roku, a mia​no​wi​cie, że ów wstręt​ny au​to​mat, za​miesz​ku​ją​cy jego cia​ło, zy​skał wła​sną świa​do​mość i nie tyl​ko Żyje swo​im ży​ciem, lecz rów​nież na​ra​ża Pni​na na ból i strach. Zło​żył więc bied​ną łysą gło​wę na ka​mien​nym opar​ciu ław​ki, żeby wró​cić pa​mię​cią do mi​nio​nych chwil po​dob​ne​go nie​po​ko​ju i bez​sil​no​ści. Może tym ra​zem do​stał za​pa​le​nia płuc? Kil​ka dni temu prze​marzł na kość w sil​nym ame​ry​kań​- skim prze​cią​gu, ja​kim go​spo​darz zwy​kle ra​czy go​ści w wietrz​ny wie​czór po dru​gim to​a​ście. Rap​- tem Pnin spo​strzegł, że za​pa​da się (czyż​by umie​rał?) w swo​je dzie​ciń​stwo. Temu prze​ży​ciu to​wa​- rzy​szy​ła wy​ra​zi​stość szcze​gó​łów z prze​szło​ści, któ​ra jest po​noć tra​gicz​nym przy​wi​le​jem to​ną​- cych, zwłasz​cza w daw​nej ro​syj​skiej flo​cie wo​jen​nej – uczu​cie dła​wie​nia się, okre​ślo​ne przez wy​traw​ne​go psy​cho​ana​li​ty​ka, któ​re​go na​zwi​ska nie po​mnę, jako wstrząs do​zna​ny pod​czas chrztu, wy​zwo​lo​ny przez pod​świa​do​mość, po​wo​du​ją​cy ist​ną eks​plo​zję wspo​mnień z okre​su mię​dzy pierw​szym ze​tknię​ciem z wodą, a ostat​nim. Wszyst​ko zda​rzy​ło się w ułam​ku se​kun​dy, a trze​ba aż tylu słów, żeby to od​dać. Pnin po​cho​dził z sza​cow​nej, do​syć za​moż​nej ro​dzi​ny pe​ters​bur​skiej. Jego oj​ciec, dok​tor Pa​weł Pnin, wzię​ły oku​li​sta, miał raz za​szczyt le​czyć Lwa Toł​sto​ja na za​pa​le​nie spo​jó​wek. Mat​ka Ti​mo​- fie​ja, de​li​kat​na, drob​na, ner​wo​wa ko​bie​ta z ki​bi​cią jaku osy, krót​ko ostrzy​żo​na, była cór​ką sław​ne​- go nie​gdyś re​wo​lu​cjo​ni​sty na​zwi​skiem Umów (ak​cent na ostat​niej sy​la​bie) i Niem​ki z Rygi. Na pół odrę​twia​ły Pnin uj​rzał zbli​ża​ją​ce się oczy mat​ki. Była zi​mo​wa nie​dzie​la. Miał je​de​na​ście lat Od​ra​biał lek​cje na po​nie​dzia​łekdo Gim​na​zjum nr 1, kie​dy jego cia​łem wstrzą​snął zim​ny dreszcz. Mat​ka zmie​rzy​ła mu go​rącz​kę, spoj​rza​ła na nie​go jak​by ze zdzi​wie​niem i po​sła​ła za​raz po naj​lep​- sze​go przy​ja​cie​la jej męża, pe​dia​trę Bie​łocz​ki​na. Był to ni​ski męż​czy​zna z małą bród​ką, krza​cza​- sty​mi brwia​mi i krót​ko przy​cię​ty​mi wło​sa​mi. Od​chy​lił poły sur​du​ta i usiadł na brze​gu łóż​ka Ti​mo​- fie​ja. Ro​ze​grał się wy​ścig mię​dzy gru​bym zło​tym ze​gar​kiem dok​to​ra, a pul​sem Ti​mo​fie​ja (któ​ry wy​grał bez tru​du). Na​stęp​nie ob​na​żo​no klat​kę pier​sio​wą Ti​mo​fie​ja, żeby Bie​łocz​kin mógł do niej przy​ło​żyć na​gie lo​do​wa​te ucho i po​li​czek szorst​ki jak pa​pier ścier​ny. Ucho wę​dro​wa​ło po ple​cach i pier​siach Ti​mo​fie​ja ni​czym pła​ska po​de​szwa jed​no​no​gie​go mon​strum, przy​kle​ja​ło się to tu, to ów​dzie do skó​ry chłop​ca, a za chwi​lę przy​wie​ra​ło gdzie in​dziej. Gdy tyl​ko dok​tor wy​szedł, mat​ka Ti​mo​fie​ja i krzep​ka słu​żą​ca z agraf​ka​mi w zę​bach za​wi​nę​ły umę​czo​ne​go ma​łe​go pa​cjen​ta w kom​pres przy​po​mi​na​ją​cy ka​ftan bez​pie​czeń​stwa. Skła​dał się on z war​stwy zmo​czo​ne​go płót​na, grub​szej war​stwy waty i jesz​cze jed​nej war​stwy ob​ci​słej fla​ne​li. Na do​bit​kę kle​ista, pie​kiel​na ce​- ra​ta ko​lo​ru mo​czu i ma​li​gny od​dzie​la​ła tor​tu​rę lep​kie​go płót​na pa​rzą​ce​go skó​rę od nie​zno​śne​go skrzy​pu waty, otu​lo​nej od ze​wnątrz fla​ne​lą. Bied​ny Ti​mo​sza (Tim), owi​nię​ty jakpo​czwar​ka w ko​- kon, le​żał w do​dat​ku pod sto​sem ko​ców, któ​re i tak go nie chro​ni​ły przed do​kucz​li​wym zim​nem, pro​mie​niu​ją​cym obu​stron​nie ze zmar​z​nię​te​go krę​go​słu​pa na całe że​bra. Nie mógł za​mknąć oczu, bo pie​kły go po​wie​ki. Spoj​rze​nie przy​no​si​ło tyl​ko elip​tycz​ny ból i zdra​dziec​kie ukłu​cia świa​tła, zna​- jo​me kształ​ty sta​wa​ły się sie​dli​skiem po​twor​nych oma​mów. Przy łóż​ku stał czte​ro​skrzy​dło​wy pa​- ra​wan z po​li​tu​ro​wa​ne​go drew​na ozdo​bio​ny ry​sun​ka​mi pi​ro​gra​ficz​ny​mi, przed​sta​wia​ją​cy​mi po​lną dróż​kę wy​mosz​czo​ną opa​dły​mi li​ść​mi, staw po​ro​śnię​ty li​lia​mi, sta​rusz​ka zgar​bio​ne​go na ław​ce i wie​wiór​kę trzy​ma​ją​cą coś czer​wo​ne​go w przed​nich łap​kach. Ti​mo​sza, do​cie​kli​wy chło​piec, czę​- sto się za​sta​na​wiał, co też ona trzy​ma (orzech? szysz​kę?), więc i te​raz, nie ma​jąc nic in​ne​go do ro​- bo​ty, po​sta​no​wił roz​wią​zać tę mrocz​ną za​gad​kę, ale brzę​czą​ca w gło​wie go​rącz​ka po​grą​ża​ła w bólu i udrę​ce wszyst​kie jego wy​sił​ki. Jesz​cze bar​dziej do​skwie​ra​ły mu zma​ga​nia z ta​pe​tą. Za​wsze

wi​dział, że de​seń skła​da się w pio​nie z trzech róż​nych bu​kie​tów pur​pu​ro​wych kwia​tów i sied​miu róż​nych li​ści dę​bo​wych, któ​re po​wta​rza​ją się wie​le razy z ko​ją​cą do​kład​no​ścią; te​raz jed​nak nie da​wał mu spo​ko​ju nie​za​prze​czal​ny fakt, że nie​po​dob​na stwier​dzić, jaki sys​tem na​wro​tów i splo​tów rzą​dzi ukła​dem po​zio​mym de​se​niu; ist​nie​nia ta​kie​go ukła​du cy​klicz​ne​go do​wo​dzi​ło to, że Tim do​- strze​gał gdzie​nie​gdzie na ścia​nie mię​dzy łóż​kiem a sza​fą oraz mię​dzy pie​cem a drzwia​mi ten i ów po​wta​rza​ją​cy się mo​tyw, lecz kie​dy usi​ło​wał prze​je​chać wzro​kiem w pra​wo lub w lewo od do​- wol​nej kom​bi​na​cji trzech kwia​to​sta​nów i sied​miu li​ści, za​raz gu​bił się w bez​ład​nej gma​twa​ni​nie ro​do​den​dro​nu i dębu. Ła​two się było do​my​ślić, że sko​ro nie​go​dzi​wy twór​ca – nisz​czy​ciel umy​- słów, sprzy​mie​rze​niec go​rącz​ki – do​ło​żył wszel​kich sta​rań, aby ukryć klucz do de​se​niu, ów klucz musi być dro​go​cen​ny jak ży​cie, to​też po jego zna​le​zie​niu Ti​mo​fiej Pnin wró​ci do zdro​wia, wró​ci do świa​ta – wła​śnie ta ja​sna, nie​ste​ty aż za ja​sna, myśl przy​świe​ca​ła mu w po​dej​mo​wa​niu dal​- szych wy​sił​ków. Trud​no​ści jego mi​sji, prze​cho​dzą​cej stop​nio​wo w de​li​rium, po​głę​bia​ło na​der przy​kre uczu​cie po​śpie​chu, jak gdy​by miał się do​kądś spóź​nić – do szko​ły, na obiad, do łóż​ka – do​kąd mimo naj​- więk​szej nie​chę​ci musi się sta​wić punk​tu​al​nie. Fa​lu​ją​cy gąszcz li​sto​wia i kwia​tów, nie gu​biąc po​- szcze​gól​nych nici osno​wy, ode​rwał się od bla​do​nie​bie​skie​go tła, któ​re z ko​lei stra​ci​ło pa​pie​ro​wą pła​skość i taksię roz​ro​sło w głąb, że wi​dzo​wi tej eks​pan​sji omal nie pę​kło ser​ce. Przez wy​zwo​lo​ne gir​lan​dy roz​róż​niał jesz​cze nie​któ​re frag​men​ty po​ko​ju dzie​cin​ne​go, trwa​ją​ce bar​dziej upar​cie przy ży​ciu niż inne, a więc la​kie​ro​wa​ny pa​ra​wan, od​blask szklan​ki, mo​sięż​ne gał​ki łóż​ka, któ​re mniej na​wet prze​sła​nia​ły wi​dok li​ści dę​bi​ny i ob​fi​te​go kwie​cia, niż​by przed​miot ze środ​ka od​bi​ja​- ją​cy się w szy​bie okien​nej za​kłó​cał wi​dok na ze​wnątrz oglą​da​ny przez tę samą szy​bę. Cho​ciaż świa​dek, a za​ra​zem bo​ha​ter tych wi​dzia​deł le​żał opa​tu​lo​ny szczel​nie w łóż​ku, rów​no​cze​śnie sie​- dział, za spra​wą dwo​istej na​tu​ry oto​cze​nia, na ław​ce w zie​lo​no-pur​pu​ro​wym par​ku. Na​raz w przy​pły​wie roz​ma​rze​nia po​czuł, że zna​lazł klucz, któ​re​go od tak daw​na szu​kał, ale nad​la​tu​ją​cy z od​da​li, sze​lesz​czą​cy wiatr, któ​ry szem​rał co​raz gło​śniej, ba​rasz​ku​jąc wśród ro​do​den​dro​nów – bez​- kwiet​nych te​raz i na​gich – zbu​rzył lo​gicz​ny po​nie​kąd wzór, w jaki uło​ży​ło się oto​cze​nie Ti​mo​fie​ja Pni​na. Żył, i to było naj​waż​niej​sze. Po​ręcz ław​ki, o któ​rą się nadał opie​rał, wy​da​wa​ła mu się rów​nie re​al​na jakjego ubra​nie, port​fel albo data wiel​kie​go po​ża​ru Mo​skwy – 1812. Przed nim na zie​mi przy​sia​dła wy​god​nie na tyl​nych łap​kach sza​ra wie​wiór​ka, gry​zła pest​kę brzo​skwi​ni. Wiatr ustał na chwi​lę, a te​raz znów po​ru​szył li​ść​mi. Czuł się nie​co wy​stra​szo​ny i roz​trzę​sio​ny po ata​ku, ale wy​tłu​ma​czył so​bie, że gdy​by prze​żył praw​dzi​wy za​wał, na pew​no by się znacz​nie bar​dziej gryzł i nie​po​ko​ił, za​tem to okręż​ne ro​zu​mo​- wa​nie roz​wia​ło cał​kiem jego lęk. Była czwar​ta dwa​dzie​ścia. Wy​tarł nos i po​wlókł się na sta​cję. Po​przed​ni urzęd​nikzdą​żył już wró​cić. – Pro​szę, oto pań​ska wa​liz​ka – po​wie​dział we​so​ło. – Przy​kro mi, że uciekł panu au​to​bus do Cre​mo​ny. – Przy​naj​mniej – ileż peł​nej god​no​ści iro​nii sta​rał się nasz pe​cho​wy przy​ja​ciel wło​żyć w to „przy​naj​mniej” – mam na​dzie​ję, że pana żona czu​je się do​bra? – Wszyst​ko w po​rząd​ku. Musi chy​ba po​cze​kać do ju​tra. – Pro​szę mi jesz​cze uprzy​tom​nić – po​pro​sił Pnin – gdzie tu się mie​ści au​to​mat te​le​fo​nicz​ny. Męż​czy​zna wska​zał ołów​kiem tak da​le​ko w bok, jak tyl​ko się​gnął bez opusz​cza​nia swo​jej nory. Pnin ru​szył przed sie​bie z wa​liz​ką w ręce, ale za​wró​cił na wo​ła​nie mło​dzień​ca. Ołó​wek ce​lo​wał te​raz w kie​run​ku uli​cy. – Wi​dzi pan tych dwóch fa​ce​tów, co ła​du​ją cię​ża​rów​kę? Jadą wła​śnie do Cre​mo​ny. Pro​szę im tyl​ko po​wie​dzieć, że przy​słał pana Bob Horn. Na pew​no pana za​bio​rą.

3 Nie​któ​rzy lu​dzie – a ja do nich na​le​żę – nie zno​szą szczę​śli​wych za​koń​czeń. Czu​je​my się wte​dy oszu​ka​ni. Krzyw​da na​le​ży do nor​my. Za​gła​da nie po​win​na szwan​ko​wać. La​wi​na, któ​ra się za​trzy​- mu​je kil​ka me​trów nad sku​lo​ną ze stra​chu wio​ską, po​stę​pu​je nie tyl​ko nie​na​tu​ral​nie, ale wręcz nie​- etycz​nie. Gdy​bym nie pi​sał o tym ła​god​nym, star​szym je​go​mo​ściu, lecz o nim czy​tał, wo​lał​- bym, żeby po przy​jeź​dzie do Cre​mo​ny do​wie​dział się, iż zo​stał za​pro​szo​ny jako pre​le​gent nie na ten pią​tek, tyl​ko na na​stęp​ny. Tym​cza​sem Pnin nie tyl​ko przy​je​chał cały i zdrów, ale też zdą​żył na obiad – kok​tajl owo​co​wy na po​czą​tek, ga​la​ret​ka mię​to​wa z nie​zna​nym da​niem mię​snym, lody wa​ni​lio​we po​la​ne sy​ro​pem cze​ko​la​do​wym. Wkrót​ce po​tem, prze​je​dzo​ny sło​dy​cza​mi, wbi​ty w czar​ny gar​ni​tur, prze​rzu​ca​jąc trzy re​fe​ra​ty, al​bo​wiem upchał wszyst​kie trzy po kie​sze​niach ma​- ry​nar​ki, żeby zna​lazł się wśród nich ten wła​ści​wy (wy​klu​czyw​szy w ten spo​sób zgod​nie z pra​wa​- mi ma​te​ma​ty​ki nie​szczę​śli​wy tra​fi, usiadł na krze​śle przy mów​ni​cy, za któ​rą Ju​dith Cly​de, nie tknię​ta przez czas blon​dyn​ka w je​dwa​biach ko​lo​ru mor​skie​go, z sze​ro​ki​mi, pła​ski​mi po​licz​ka​mi, po​- cią​gnię​ty​mi ślicz​nym cu​kier​ko​wym ró​żem, i parą ja​snych oczu ską​pa​nych w błę​kit​nym sza​leń​- stwie za szkła​mi bi​no​kli, przed​sta​wia​ła pre​le​gen​ta: – Dzi​siaj – za​czę​ła – na​szym go​ściem wie​czo​ru… A jest to, na​wia​sem mó​wiąc, nasz trze​ci wie​czór piąt​ko​wy; ze​szłym ra​zem, jak pa​nie za​pew​ne pa​mię​ta​ją, wy​słu​cha​ły​śmy z przy​jem​no​- ścią wy​kła​du pro​fe​so​ra Mo​ore’a na te​mat rol​nic​twa w Chi​nach. Dzi​siaj mam za​szczyt przed​sta​- wić Ro​sja​ni​na z po​cho​dze​nia, oby​wa​te​la na​sze​go kra​ju, pro​fe​so​ra… nie​ste​ty mam pew​ne trud​no​- ści… pro​fe​so​ra Pun-nina. Mam na​dzie​ję, że do​brze wy​ma​wiam na​zwi​sko. Nie trze​ba go na​tu​ral​- nie przed​sta​wiać, jest nam nie​zmier​nie miło go​ścić go u sie​bie. Cze​ka nas dłu​gi wie​czór, dłu​gi nie​- za​po​mnia​ny wie​czór. Je​stem prze​ko​na​na, że wszyst​kie pa​nie będą chcia​ły za​dać panu pro​fe​so​ro​- wi ja​kieś py​ta​nia. Pra​gnę do​dać, że oj​ciec pro​fe​so​ra był le​ka​rzem do​mo​wym Do​sto​jew​skie​go, a on sam spo​ro po​dró​żo​wał po obu stro​nach „że​la​znej kur​ty​ny”. Nie chcę za​tem dłu​żej zaj​mo​wać cen​ne​go cza​su, jesz​cze tyl​ko kil​ka słów o na​szym spo​tka​niu z tego sa​me​go cy​klu w przy​szły pią​tek. Nie​wąt​pli​wie ura​du​je pa​nie wia​do​mość, że szy​ku​je się nam wiel​ka nie​spo​dzian​ka. Na​szą pre​le​- gent​ką za ty​dzień bę​dzie wy​bit​na po​et​ka i pi​sar​ka, Lin​da La​ce​field. Jak wia​do​mo, pani La​ce​field zaj​mu​je się po​ezją, pro​zą i no​we​li​sty​ką. Uro​dzi​ła się w No​wym Jor​ku. Jej przod​ko​wie z obu stron wal​czy​li po obu stro​nach re​wo​lu​cji ame​ry​kań​skiej. Pierw​szy wiersz na​pi​sa​ła jesz​cze na stu​diach. Wie​le wier​szy, co naj​mniej trzy, włą​czo​no do zbio​ru: Re​pli​ka. Sto wier​szy mi​ło​snych po​etek ame​- ry​kań​skich. W roku ty​siąc dzie​więć​set dwu​dzie​stym dru​gim otrzy​ma​ła na​gro​dę pie​nięż​ną ufun​- do​wa​ną przez… Pnin jed​nak nie słu​chał. Jego uwa​gę po​chła​nia​ło bez resz​ty lek​kie ko​ła​ta​nie ser​ca spo​wo​do​wa​- ne nie​daw​nym ata​kiem. Trwa​ło za​le​d​wie kil​ka chwil, to​wa​rzy​szy​ło mu parę skur​czów tu i ów​dzie – ostat​nie, nie​szko​dli​we echo – i prze​szło w peł​nej po​wa​gi at​mos​fe​rze, kie​dy sza​cow​na go​spo​dy​ni wie​czo​ru za​pro​si​ła go do wy​gło​sze​nia od​czy​tu; ale przez tych kil​ka chwil jak​że kla​row​nie wszyst​ko wi​dział! W sa​mym środ​ku pierw​sze​go rzę​du uj​rzał jed​ną ze swych cio​tek znad Bał​ty​ku, w blond pe​ru​ce, per​łach i ko​ron​kach no​szo​nych na wszyst​kie spek​ta​kle z udzia​łem wiel​kie​go ak​to​rzy​ny Cho​do​to​wa, w któ​rym ko​cha​ła się pla​to​nicz​nie, do​pó​ki nie po​pa​dła w obłęd. Tuż przy niej sie​dzia​ła nie​ży​ją​ca już sym​pa​tia Pni​na. Po​chy​li​ła gład​ko za​cze​sa​ną, ciem​no​wło​są gło​wę, uśmie​cha​ła się wsty​dli​wie ła​god​ny​mi, piw​ny​mi, lśnią​cy​mi spod ak​sa​mit​nych brwi ocza​mi, wpa​try​wa​ła się w Pni​na i wa​chlo​wa​ła się pro​gra​mem. Wie​lu daw​nych zna​jo​mych, za​mor​do​wa​nych, za​po​mnia​- nych, nie po​msz​czo​nych, nie zmie​nio​nych, nie​śmier​tel​nych sie​dzia​ło w przy​ciem​nio​nej sali obok in​nych, bliż​szych w cza​sie osób, jak na przy​kład pani Cly​de, któ​ra skrom​nie za​ję​ła miej​sce w pierw​szym rzę​dzie. Z tyłu sali ma​chał we​so​ło do ko​le​gi z ławy szkol​nej Wa​nia Bied​niasz​kin, za​-

strze​lo​ny w roku 1919 w Ode​ssie przez bol​sze​wi​ków, dla​te​go że miał ojca li​be​ra​ła. A na ubo​czu sie​dzie​li dok​tor Pa​weł Pnin i jego prze​ję​ta żona, obo​je nie​co za mgłą, ale w grun​cie rze​czy pre​- zen​to​wa​li się świet​nie, cho​ciaż le​d​wo co się ock​nę​li z mrocz​ne​go nie​by​tu, i pa​trzy​li na syna z tą samą nie​spo​ży​tą na​mięt​no​ścią i dumą, z jaką pa​trzy​li na nie​go owe​go wie​czo​ru w roku 1912, kie​- dy (jako mały chło​piec w oku​la​rach, sam je​den na sce​nie) re​cy​to​wał wiersz Pusz​ki​na na aka​de​- mii szkol​nej upa​mięt​nia​ją​cej klę​skę Na​po​le​ona. Chwi​lo​we przy​wi​dze​nie zni​kło. Star​sza pani Her​ring, eme​ry​to​wa​ny pro​fe​sor hi​sto​rii, au​tor​ka książ​ki Ro​sja bu​dzi się do ży​cia (1922) prze​chy​la​ła się nad gło​wa​mi kil​ku osób, żeby po​gra​tu​lo​wać pani Cly​de sło​wa wstęp​ne​go, a za jej ple​ca​mi inna sta​rusz​ka, mru​ga​jąc, wy​cią​ga​ła przed sie​bie, w pole swo​je​go wi​dze​nia, przy​wię​dłe ręce, za​ję​te bez​gło​śnym kla​ska​niem.

Rozdział drugi 1 Słyn​ne dzwo​ny Uni​wer​sy​te​tu Wa​in​dell ob​wiesz​cza​ły swo​im bi​ciem ra​nek. Lau​ren​ce G. Cle​ments, wy​kła​dow​ca z Wa​in​dell, któ​re​go je​dy​ne za​ję​cia cie​szą​ce się po​pu​lar​- no​ścią to se​mi​na​rium z „Fi​lo​zo​fii ge​stu”, i jego żona Joan Pen​del​ton rocz​niktrzy​dzie​ści, roz​sta​li się nie​daw​no z cór​ką, naj​lep​szą stu​dent​ką ojca – Iza​be​la bo​wiem na trze​cim roku stu​diów wy​szła za mąż za ab​sol​wen​ta Wa​in​dell, któ​ry do​stał po​sa​dę in​ży​nie​ra w od​le​głym sta​nie na Za​cho​dzie. Mu​zy​ka dzwo​nów roz​brzmie​wa​ła w sre​brzy​stym słoń​cu. Opraw​ne w ramy okna mia​stecz​ko Wa​in​dell – bia​łe tyn​ki, czar​ny de​seń ga​łą​zek – w pry​mi​tyw​nej per​spek​ty​wie po​zba​wio​nej głę​bi prze​strzen​nej, ni​czym na ry​sun​ku dziec​ka, zle​wa​ło się z oliw​ko​wo​sza​ry​mi wzgó​rza​mi; wszyst​ko skrzy​ło się pięk​nie szro​nem, lśni​ły błysz​czą​ce czę​ści za​par​ko​wa​nych sa​mo​cho​dów, sta​ry te​rier szkoc​ki pani Din​gwall, niby wal​co​wa​ty dzikw mi​nia​tu​rze, bie​gał uli​cą War​ren, wra​cał ale​ją Spel​- man i tak w kół​ko; jed​nak​że naj​mil​sze na​wet są​siedz​two ani naj​bar​dziej ma​low​ni​cza oko​li​ca, ani wi​bru​ją​ca w po​wie​trzu za​po​wiedź zmian nie ła​go​dzi​ły tej pory roku; za dwa ty​go​dnie, po prze​- rwie na kon​tem​pla​cję, rok aka​de​mic​ki miał wkro​czyć w naj​bar​dziej zi​mo​wy etap – se​mestr wio​- sen​ny, a pań​stwo Cle​ments czu​li się opusz​cze​ni, nie​spo​koj​ni i sa​mot​ni w swo​im sta​rym przy​tul​- nym domu peł​nym prze​cią​gów, któ​ry wi​siał te​raz na nich jak, nie przy​mie​rza​jąc, zwiot​cza​ła skó​- ra i ob​wi​słe ubra​nie na głup​cu, co z roz​my​słem zrzu​cił jed​ną trze​cią wagi. Iza​be​la jest prze​cież taka mło​da i nie​do​świad​czo​na, a oni wła​ści​wie nie zna​ją jej no​wej ro​dzi​ny, poza de​le​ga​cją we​- sel​ną mar​ce​pa​no​wych twa​rzy w wy​na​ję​tej sali, w któ​rej zwiew​na pan​na mło​da wy​glą​da​ła tak bez​rad​nie bez swo​ich oku​la​rów. Dzwo​ny, pod gor​li​wą ba​tu​tą dok​to​ra Ro​ber​ta Tre​ble​ra, ener​gicz​ne​go pra​cow​ni​ka Wy​dzia​łu Mu​zy​ko​lo​gii, na​dal roz​brzmie​wa​ły do​no​śnie w aniel​skim nie​bie, a Lau​ren​ce, ły​sie​ją​cy blon​dyn o nie​zdro​wej tu​szy, przy skrom​nym śnia​da​niu zło​żo​nym z po​ma​rań​czy i cy​tryn kry​ty​ko​wał dzie​ka​- na Wy​dzia​łu Ro​ma​ni​sty​ki, jed​ne​go z go​ści za​pro​szo​nych przez Joan do domu na wie​czór z oka​zji przy​jaz​du pro​fe​so​ra En​twi​stle z Uni​wer​sy​te​tu Gol​dwin. – Po co, u li​cha – zło​ścił się – za​pro​si​łaś tego Blo​ren​ge’a, stiu​ko​wy fi​lar na​uki? To ma​ne​kin i nu​- dziarz. – Bo lu​bię Ann Blo​ren​ge – od​par​ła Joan, ki​wa​jąc gło​wą na znakab​so​lut​ne​go prze​ko​na​nia co do tej wię​zi emo​cjo​nal​nej. – Wul​gar​ny babsz​tyl! – za​wo​łał Lau​ren​ce. – Wzru​sza​ją​ca ko​bie​ta – mruk​nę​ła Joan, i w tej sa​mej chwi​li usta​ło dzwo​nie​nie dok​to​ra Tre​ble​- ra, a pod​jął je te​le​fon w hal​lu. For​mal​nie rzecz bio​rąc, sztu​ka przed​sta​wia​nia roz​mów te​le​fo​nicz​nych w nar​ra​cji po​zo​sta​je da​- le​ko w tyle za od​twa​rza​niem dia​lo​gów pro​wa​dzo​nych z po​ko​ju do po​ko​ju albo z okna do okna, nad wą​ską błę​kit​ną ulicz​ką w ja​kimś sta​ro​żyt​nym mie​ście, gdzie woda jest na​der cen​na, osły żyją w nę​dzy, na każ​dym kro​ku wi​dzi się dy​wa​ny na sprze​daż, mi​na​re​ty, cu​dzo​ziem​ców, me​lo​ny, a z rana dźwię​czy echo. Kie​dy Joan zdą​ży​ła do​biec żwa​wy​mi, dłu​go​no​gi​mi su​sa​mi do na​tręt​ne​go in​stru​- men​tu, za​nim umilkł, i po​wie​dzia​ła „halo” (pod​no​sząc brwi do góry, prze​wra​ca​jąc ocza​mi), po​wi​- ta​ła ją głu​cha ci​sza; usły​sza​ła tyl​ko czyjś bez​ce​re​mo​nial​ny, rów​no​mier​ny od​dech, do​pie​ro po

chwi​li ten ktoś ode​zwał się z mi​łym cu​dzo​ziem​skim ak​cen​tem: – Prze​pra​szam, chwi​lecz​kę – po​wie​dział jakgdy​by ni​g​dy nic i da​lej od​dy​chał, może też chrzą​- kał, mru​czał, a na​wet tro​chę wzdy​chał przy akom​pa​nia​men​cie sze​le​stu prze​wra​ca​nych kar​tek. – Halo! – po​wtó​rzy​ła Joan. – Czy to – za​py​tał ostroż​nie głos – pani Fire? – Nie – po​wie​dzia​ła Joan i odło​ży​ła słu​chaw​kę. – Poza tym – pod​ję​ła prze​rwa​ną roz​mo​wę, wcho​dząc do kuch​ni i zwra​ca​jąc się do męża w chwi​li, gdy na​po​czy​nał bo​czek, któ​ry przy​go​to​- wa​ła dla sie​bie – mu​sisz przy​znać, że JackCoc​ke​rell uwa​ża Blo​ren​ge’a za pierw​szo​rzęd​ne​go or​ga​- ni​za​to​ra. – Kto dzwo​nił? – Ktoś pro​sił ja​kąś pa​nią Feu​er czy Fay​er. Cze​kaj no, je​że​li świa​do​mie lek​ce​wa​żysz wszyst​ko, co Geo​r​ge… [Dok​tor O. G. Helm, ich le​karz do​mo​wy.] – Joan – prze​rwał jej Lau​ren​ce, któ​ry po​czuł się znacz​nie le​piej po zje​dze​niu opa​li​zu​ją​ce​go pla​stra wę​dzon​ki – Joan, ko​cha​nie, pa​mię​tasz oczy​wi​ście o tym, co wczo​raj po​wie​dzia​ła Mar​ga​ret Thay​er? Że szu​ka​my lo​ka​to​ra? – Ład​na hi​sto​ria – krzyk​nę​ła Joan… i te​le​fon jakna za​wo​ła​nie za​dzwo​nił jesz​cze raz. – Naj​wy​raź​niej – ode​zwał się ten sam głos, wra​ca​jąc spo​koj​nie do po​przed​niej roz​mo​wy – po​wo​ła​łem przez omył​kę na​zwi​sko mo​jej in​for​ma​tor​ki. Czy je​stem po​łą​czo​ny z pa​nią Cle​ment? – Ow​szem, moje na​zwi​sko Cle​ments – od​par​ła Joan. – Mówi pro​fe​sor… – Tu roz​legł się nie​zro​zu​mia​ły dźwięk. – Pro​wa​dzę za​ję​cia na ro​syj​skim. Pani Fire, któ​ra pra​cu​je pół eta​tu w bi​blio​te​ce… – A tak, pani Thay​er, wiem, o co cho​dzi. Chciał​by pan obej​rzeć po​kój? Ow​szem. Czy mógł​by przyjść na in​spek​cję mniej wię​cej za pół go​dzi​ny? Tak, bę​dzie na nie​go cze​ka​ła. Kłap​nę​ła słu​chaw​ką. – Kto te​raz dzwo​nił? – spy​tał mąż, od​wra​ca​jąc się do niej, z jed​ną pulch​ną, pie​go​wa​tą ręką na po​rę​czy scho​dów, bo uda​wał się wła​śnie w za​ci​sze swo​je​go ga​bi​ne​tu. – Pęk​nię​ta pi​łecz​ka ping-pon​go​wa. Ro​sja​nin. – Mój ty świe​cie, pro​fe​sor Pnin! – za​wo​łał Lau​ren​ce. – „Do​brze go znam, to jest ten or​dy​- nans…” Sta​now​czo się nie zga​dzam, żeby ten wa​riat miesz​kał w moim domu. W tym wo​jow​ni​czym na​stro​ju po​ma​sze​ro​wał na górę. Joan za​wo​ła​ła za nim: – Lorę, skoń​czy​łeś pi​sać wczo​raj wie​czo​rem ten ar​ty​kuł? – Pra​wie. – Znik​nął już za za​krę​tem scho​dów. Joan usły​sza​ła, jakskrzy​pią słup​ki po​rę​czy, kie​dy prze​jeż​dża po nich ręką, a po​tem w nie wali. – Dzi​siaj skoń​czę. Tyl​ko mu​szę naj​pierw przy​go​to​- wać ten prze​klę​ty eg​za​min z ES. Był to skrót od „Ewo​lu​cji sen​su”, jego naj​waż​niej​sze​go se​mi​na​rium (uczęsz​cza​ło na nie dwu​- na​stu stu​den​tów, cho​ciaż ża​den nie mógł by​naj​mniej ucho​dzić za apo​sto​ła), któ​re za​czę​ło się i skoń​czy aż na​zbyt czę​sto cy​to​wa​nym zda​niem: „Ewo​lu​cja sen​su jest w pew​nym sen​sie ewo​lu​cją non​sen​su”. 2 Pół go​dzi​ny póź​niej Joan wyj​rza​ła zza do​go​ry​wa​ją​cych kak​tu​sów przez okno we​ran​dy i zo​ba​czy​- ła męż​czy​znę w płasz​czu prze​ciw​desz​czo​wym, z gołą gło​wą przy​po​mi​na​ją​cą wy​po​le​ro​wa​ną mie​dzia​ną kulę, któ​ry dzwo​nił ra​do​śnie do drzwi ślicz​ne​go ce​gla​ne​go domu są​sia​dów. Opo​dal stał sta​ry te​rier w rów​nie przy​ja​znej po​zie jaków je​go​mość. Pani Din​gwall wy​szła z mio​tłą, wpu​ści​ła

ocię​ża​łe​go, peł​ne​go god​no​ści psa do środ​ka i wska​za​ła Pni​no​wi osza​lo​wa​ną drew​nem po​sia​dłość pań​stwa Cle​ments. Ti​mo​fiej Pnin roz​siadł się w sa​lo​nie, skrzy​żo​wał nogi po amie​ri​kan​ski i za​czął wy​łusz​czać nie​- istot​ne szcze​gó​ły. Opo​wia​dał w skró​cie ży​cio​rys – skrót jed​nak bar​dzo się dłu​żył. Uro​dził się w roku 1898 w Sankt-Pe​ters​bur​gu. W 1917 roku obo​je ro​dzi​ce umar​li na ty​fus. W roku 1918 wy​je​chał do Ki​jo​wa. Pięć mie​się​cy spę​dził w Bia​łej Gwar​dii, naj​pierw jako „te​le​fo​ni​sta po​ło​wy”, na​stęp​nie w Biu​rze Wy​wia​du Woj​- sko​we​go. W roku 1919 uciekł z Kry​mu opa​no​wa​ne​go przez bol​sze​wi​ków do Kon​stan​ty​no​po​la. Skoń​czył stu​dia uni​wer​sy​tec​kie… – Co pan mówi, by​łam tam jako dziec​ko do​kład​nie w tym sa​mym roku – ucie​szy​ła się Joan. – Mój oj​ciec wy​je​chał do Tur​cji z mi​sją rzą​do​wą i za​brał nas ze sobą. Może się tam spo​tka​li​śmy! Pa​mię​tam, jaksię mó​wi​ło na wodę. Był też ogród ró​ża​ny… – Woda po tu​rec​ku jest „su” – przy​po​mniał Pnin, ję​zy​ko​znaw​ca z przy​mu​su, i opo​wia​dał da​lej swo​ją fa​scy​nu​ją​cą prze​szłość: Skoń​czył stu​dia uni​wer​sy​tec​kie w Pra​dze. Był zwią​za​ny z roz​ma​- ity​mi pla​ców​ka​mi na​uko​wy​mi. Na​stęp​nie… – Żeby się za​nad​to nie roz​wo​dzić: od roku 1925 prze​- miesz​ki​wał w Pa​ry​żu, po​rzu​cił Fran​cję na po​cząt​ku woj​ny hi​tle​row​skiej. Miesz​ka te​raz w Ame​ry​- ce. Jest oby​wa​te​lem ame​ry​kań​skim. Uczy ro​syj​skie​go i po​krew​nych przed​mio​tów na Uni​wer​sy​- te​cie Wan​dal. Re​fe​ren​cje moż​na od​zy​skać u Ha​ge​na, dzie​ka​na Wy​dzia​łu Ger​ma​ni​sty​ki. Albo w Domu Sa​mot​nych Pra​cow​ni​ków Na​uko​wych. Źle mu się tam miesz​ka​ło? – Za dużo lu​dzi – od​parł Pnin. – Za dużo wścib​skich. A ja wi​dzę ko​niecz​ność mieć te​raz wła​sny kąt. – Za​sła​nia​jąc usta zwi​nię​tą dło​nią od​kaszl​nął, aż za​dud​ni​ło (Joan przy​po​mniał się od razu au​- ten​tycz​ny Ko​zak doń​ski, któ​re​go nie​gdyś spo​tka​ła), i wy​rzu​cił z sie​bie naj​gor​sze: – Mu​szę ostrzec, że będę miał usu​wa​ne wszyst​kie zęby. To ob​mier​z​ła ope​ra​cja. – Chodź​my na górę – za​pro​po​no​wa​ła we​so​ło Joan. Pnin ro​zej​rzał się po po​ko​ju Iza​be​li, z ró​żo​- wy​mi ścia​na​mi i bia​ły​mi fi​ran​ka​mi. Na​gle za​czął pa​dać śnieg, cho​ciaż całe nie​bo było jed​no​li​cie pla​ty​no​we – opa​da​ją​ce wol​no, roz​iskrzo​ne płat​ki od​bi​ja​ły się w nie​mym lu​strze. Pnin za​trzy​mał się dłu​żej przy „Dziew​czyn​ce z ko​tem” Ho​ec​ke​ra wi​szą​cej nad łóż​kiem i „Za​póź​nio​nym dziec​ku” Hun​ta nad re​ga​łem. Na​stęp​nie wy​cią​gnął rękę w kie​run​ku okna. – Czy tu jest jed​no​staj​na tem​pe​ra​tu​ra? Joan pod​sko​czy​ła do ka​lo​ry​fe​ra. – Rury są go​rą​ce – oznaj​mi​ła. – Cho​dzi mi o to, czy tu są prą​dy po​wie​trza? – A jak​że, bę​dzie pan miał do​syć po​wie​trza. Tu jest ła​zien​ka. Mała, ale wy​łącz​nie do pań​skiej dys​po​zy​cji. – Nie ma tu​szu? – za​py​tał Pnin, spo​glą​da​jąc w górę. – Może to i le​piej. Mój ko​le​ga, pro​fe​sor Cha​te​au z Uni​wer​sy​te​tu Co​lum​bia, zła​mał so​bie raz nogę w dwóch miej​scach. Mu​szę to te​raz prze​my​śleć. Ja​kiej sumy jest pani na​sta​wio​na żą​dać? Py​tam dla​te​go, że mogę pła​cić tyl​ko po do​- la​rze dzien​nie, ma się ro​zu​mieć bez od​ży​wia​nia. – Zgo​da – po​wie​dzia​ła Joan, wy​bu​cha​jąc sym​pa​tycz​nym, rap​tow​nym śmie​chem. Jesz​cze tego sa​me​go po​po​łu​dnia je​den ze stu​den​tów Pni​na, Char​les McBeth („Są​dząc po wy​- pra​co​wa​niach to chy​ba wa​riat” – ma​wiał Pnin), przy​wiózł ocho​czo ba​ga​że Pni​na cho​ro​bli​wie pur​pu​ro​wym sa​mo​cho​dem bez błot​ni​ków z le​wej stro​ny, a po wcze​snym obie​dzie w nie​daw​no otwar​tej, nie​zbyt do​brze pro​spe​ru​ją​cej re​stau​ra​cyj​ce „Jaj​ko i my”, w któ​rej Pnin ja​dał z czy​stej sym​pa​tii do nie​po​wo​dzeń, nasz przy​ja​ciel za​czął z naj​więk​szą roz​ko​szą pni​ni​zo​wać nowe lo​kum. Mło​dość Iza​be​li od​je​cha​ła wraz z nią bądź też zo​sta​ła usu​nię​ta przez jej mat​kę, ale za​cho​wa​ły się tu śla​dy dzie​ciń​stwa dziew​czy​ny, to​też za​nim zna​lazł naj​bar​dziej od​po​wied​nie miej​sce dla swo​jej

wy​myśl​nej lam​py kwar​co​wej, wiel​kiej ma​szy​ny do pi​sa​nia z ro​syj​ską czcion​ką, sto​ją​cej w pęk​- nię​tym fu​te​ra​le okle​jo​nym ta​śmą sa​mo​przy​lep​ną, dla pię​ciu par ele​ganc​kich, zdu​mie​wa​ją​co ma​łych pół​bu​tów na​dzia​nych na dzie​sięć pra​wi​deł, dla skom​pli​ko​wa​nej ma​szyn​ki do mie​le​nia i pa​rze​nia kawy, któ​ra nie umy​wa​ła się do tej, co wy​bu​chła w ze​szłym roku, dla dwóch bu​dzi​ków od​by​wa​ją​cych noc w noc ten sam wy​ścig i dla sie​dem​dzie​się​ciu czte​rech wo​lu​mi​nów bi​blio​tecz​- nych, prze​waż​nie rocz​ni​ków sta​rych ro​syj​skich cza​so​pism, opra​wio​nych po​rząd​nie przez bi​blio​te​- kę uni​wer​sy​tec​ką, nowy lo​ka​tor spo​czął ostroż​nie na plat​for​mie zło​żo​nej z sze​ściu po​zo​sta​wio​nych tu ksią​żek, ta​kich jak: Ho​dow​la pta​ków w domu, We​so​łe wa​ka​cje w Ho​lan​dii, Mój pierw​szy słow​nik („Za​wie​ra prze​szło 600 ilu​stra​cji przed​sta​wia​ją​cych mię​dzy in​ny​mi zoo, cia​ło ludz​kie, go​spo​dar​- stwa wiej​skie, po​ża​ry – wy​bra​nych przez na​ukow​ców”) oraz z sa​mot​ne​go drew​nia​ne​go łóż​ka z dziu​rą po​środ​ku. Joan, któ​ra nad​uży​wa​ła chy​ba epi​te​tu „wzru​sza​ją​cy”, oznaj​mi​ła, że za​pro​si tego wzru​sza​ją​ce​- go uczo​ne​go na kie​li​cha ra​zem z go​ść​mi, na co jej mąż stwier​dził, że on też jest wzru​sza​ją​cym uczo​nym i pój​dzie do kina, je​że​li Joan nie od​stą​pi od swo​je​go za​mia​ru. Kie​dy jed​nak po​szła na górę za​pro​sić Pni​na, pro​fe​sor grzecz​nie od​mó​wił, tłu​ma​cząc się do​syć ba​nal​nie, że po​sta​no​wił nie uży​wać ni​g​dy wię​cej al​ko​ho​lu. Koło dzie​wią​tej przy​szły trzy pary i En​twi​stle, a przed dzie​sią​tą małe przy​ję​cie roz​krę​ci​ło się na do​bre, kie​dy rap​tem Joan, za​ję​ta roz​mo​wą z ład​ną Gwen Coc​ke​- rell, za​uwa​ży​ła, że przy wej​ściu na scho​dy stoi Pnin w zie​lo​nym swe​trze i pod​no​si szklan​kę do góry, takaby Joan mo​gła ją do​strzec. Po​śpie​szy​ła w jego stro​nę i omal się nie zde​rzy​ła z mę​żem, bo on też pę​dził przez po​kój, żeby po​wstrzy​mać, uspo​ko​ić, uci​szyć Jac​ka Coc​ke​rel​la, dzie​ka​na an​- gli​sty​ki, któ​ry sto​jąc ty​łem do Pni​na, za​ba​wiał pa​nie Ha​gen i Blo​ren​ge swo​im po​pi​so​wym nu​me​- rem – był bo​wiem jed​nym z naj​lep​szych, je​że​li nie naj​lep​szym pa​ro​dy​stą Pni​na na ca​łym uni​- wer​sy​te​cie. Tym​cza​sem jego mo​del skar​żył się wła​śnie Joan: – To nie jest czy​sta szklan​ka w ła​zien​ce. Ist​nie​ją też inne kło​po​ty. Wie​je z pod​ło​gi, wie​je ze ścian… Ale dok​tor Ha​gen, sym​pa​tycz​ny, kan​cia​sty star​szy pan, rów​nież za​uwa​żył Pni​na i wi​tał się z nim wy​lew​nie. Po chwi​li za​mie​nio​no Pni​no​wi pu​stą szklan​kę na szklan​kę whi​sky z lo​dem i przed​- sta​wio​no go pro​fe​so​ro​wi En​twi​stle. – Zdraw​stwuj​tie kak po​ży​wa​je​tie ho​ro​szo spa​si​bo – En​twi​stle wy​pa​lił jak ka​ra​bin, imi​tu​jąc do​- sko​na​le ro​syj​ski ak​cent, a do​praw​dy przy​po​mi​nał jo​wial​ne​go puł​kow​ni​ka car​skie​go w cy​wi​lu. – Pew​ne​go wie​czo​ra w Pa​ry​żu – cią​gnął da​lej, pusz​cza​jąc oko – w ka​ba​re​cie Ugo​łok po ta​kim po​- pi​sie gru​pa we​so​łych bie​siad​ni​ków ro​syj​skich wzię​ła mnie za ro​da​ka, któ​ry pra​gnie ucho​dzić za Ame​ry​ka​ni​na. – Za dwa, trzy lata ja też będę mógł być wzię​ty za Ame​ry​ka​ni​na – ode​zwał się Pnin jakkulą w płot, na co wszy​scy poza pro​fe​so​rem Blo​ren​ge wy​buch​nę​li śmie​chem. – Wsta​wi​my panu grzej​nik elek​trycz​ny – po​wie​dzia​ła Joan na ucho Pni​no​wi, czę​stu​jąc go oliw​ka​mi. – Ja​kiej mar​ki? – spy​tał po​dejrz​li​wie Pnin. – Zo​ba​czy​my. Ma pan jesz​cze ja​kieś za​strze​że​nia? – Tak, za​kłó​ce​nia aku​stycz​ne – od​parł Pnin. – Sły​szę każ​dy, każ​dziut​ki od​głos z dołu, ale te​raz nie miej​sce chy​ba o tym mó​wić. 3 Go​ście za​czę​li wy​cho​dzić. Pnin z czy​stą szklan​ką w ręce po​czła​pał na górę. En​twi​stle i go​spo​darz

wy​szli na ga​nekjako ostat​ni. Mo​kre płat​ki śnie​gu szy​bo​wa​ły w ciem​ną noc. – Jaka szko​da – rzekł pro​fe​sor En​twi​stle – że nie da się pan sku​sić na przy​jazd do Gol​dwin na sta​łe. Są u nas Schwarz i sta​ry Cra​tes, któ​rzy na​le​żą do pań​skich naj​więk​szych wiel​bi​cie​li. Jest praw​dzi​we je​zio​ro. Jest wszyst​ko, cze​go du​sza za​pra​gnie. Jest na​wet wy​kła​dow​ca po​kro​ju pro​fe​- so​ra Pni​na. – Wiem, wiem – od​parł Cle​ments – ale ofer​ty, któ​re wciąż te​raz do​sta​ję, przy​cho​dzą za póź​no. Wkrót​ce chciał​bym przejść na eme​ry​tu​rę, a do tego cza​su wolę zo​stać w tej za​tę​chłej, ale swoj​- skiej dziu​rze. Jaksię panu po​do​bał – tu zni​żył głos – mon​sieur Blo​ren​ge? – Bar​dzo mi przy​padł do gu​stu. Mu​szę jed​nakwy​znać, że przy​po​mi​na mi pod pew​ny​mi wzglę​- da​mi le​gen​dar​ną za​pew​ne po​stać, dzie​ka​na ro​ma​ni​sty​ki, któ​ry są​dził, że Cha​te​au​briand to był słyn​ny ku​charz. – Wol​ne​go – po​wie​dział Cle​ments – tę hi​sto​rię opo​wia​da​no po raz pierw​szy o Blo​ren​ge’u. Co wię​cej, jest au​ten​tycz​na. 4 Na​za​jutrz rano od​waż​ny Pnin po​ma​sze​ro​wał do mia​sta, wy​ma​chu​jąc la​ską w spo​sób iście eu​ro​- pej​ski (góra-dół, góra-dół), po dro​dze przy​glą​dał się róż​nym obiek​tom, w cha​rak​te​rze ćwi​cze​nia fi​lo​zo​ficz​ne​go, żeby so​bie wy​obra​zić, jakto bę​dzie, kie​dy zo​ba​czy je po​now​nie po swo​im cięż​kim prze​ży​ciu i wspo​mni wte​dy, jak na nie pa​trzył przez pry​zmat ocze​ki​wa​nia na to prze​ży​cie. Po dwóch go​dzi​nach wlókł się z po​wro​tem, pod​pie​rał la​ską i nie roz​glą​dał się wca​le na boki. Cie​pły stru​mień bólu wy​pie​rał stop​nio​wo lo​do​wa​tość i drę​two​tę wy​wo​ła​ne przez śro​dek znie​czu​la​ją​cy, któ​ry ta​jał w po​twor​nie umę​czo​nej, nadał zmar​twia​łej ja​mie ust​nej. Jesz​cze przez kil​ka dni ob​- cho​dził ża​ło​bę po tej in​tym​nej czę​ści cia​ła. Ze zdzi​wie​niem od​krył, jak bar​dzo był przy​wią​za​ny do swo​ich zę​bów. Jaką przy​jem​ność spra​wia​ło mu, kie​dy ję​zyk, ni​czym tłu​sta, lśnią​ca foka, pla​- skał i śli​zgał się po zna​jo​mych ska​łach, spraw​dzał kon​tu​ry wy​szczer​bio​ne​go, a prze​cież nie​za​- chwia​ne​go kró​le​stwa, prze​ska​ki​wał z pie​cza​ry do ni​szy, wdzie​rał się na ten grzbiet, wci​skał się w tam​ten karb, znaj​do​wał strzęp słod​kie​go glo​nu w tej sa​mej sta​rej szcze​li​nie; te​raz nie zo​stał mu ani je​den punkt opar​cia, je​dy​nie wiel​ka ciem​na rana, ter​ra in​co​gni​ta, dzią​seł, któ​rych nie śmiał pe​ne​- tro​wać ze stra​chu i obrzy​dze​nia. A kie​dy wło​żo​no mu sztucz​ną szczę​kę, czuł się, jak gdy​by w bied​ną ska​mie​nia​łą czasz​kę wpa​so​wa​no zęby nie​zna​jo​me​go, wy​szcze​rzo​ne w uśmie​chu. Zgod​nie z wcze​śniej​szy​mi usta​le​nia​mi prze​rwał wy​kła​dy ani też nie pro​wa​dził eg​za​mi​nów, przy któ​rych za​stą​pił go Mil​ler. Nie mi​nę​ło dzie​sięć dni, i na​raz Pnin za​czął się cie​szyć nową za​- baw​ką. Uznał ją za ob​ja​wie​nie, za wschód słoń​ca – peł​ne usta so​lid​nej, spraw​nej, ala​ba​stro​wej, hu​ma​ni​tar​nej Ame​ry​ki. W nocy trzy​mał swój skarb w spe​cjal​nej szklan​ce ze spe​cjal​nym pły​- nem, gdzie ró​żo​we pe​reł​ki, do​sko​na​łe ni​czym pięk​ny okaz flo​ry głę​bi​no​wej, uśmie​cha​ły się same do sie​bie. Może się na​resz​cie za​bie​rze do wiel​kie​go, wy​ma​rzo​ne​go dzie​ła po​świę​co​ne​go daw​nej Ro​sji, po​my​śla​ne​go jako cu​dow​ny amal​ga​mat folk​lo​ru, po​ezji, hi​sto​rii na​ro​du i pe​ti​te hi​sto​ire, któ​- re pla​no​wał z lu​bo​ścią od bli​sko dzie​się​ciu lat, ale moż​li​wość jego urze​czy​wist​nie​nia uj​rzał do​pie​- ro te​raz, gdy ustą​pi​ły bóle gło​wy, a nowy am​fi​te​atr pół​prze​zro​czy​stej masy pla​stycz​nej krył w so​bie nie​ja​ko obiet​ni​cę za​rów​no sce​ny, jaki spek​ta​klu. Wraz z roz​po​czę​ciem se​me​stru wio​sen​ne​go jego gru​pa na​tych​miast za​uwa​ży​ła tę oce​anicz​ną zmia​nę, bo Pnin nad​zwy​czaj ko​kie​te​ryj​nie stu​- kał ołów​kiem za​koń​czo​nym gum​ką w te rów​ne, na​zbyt rów​ne kły i sie​ka​cze, kie​dy je​den ze stu​- den​tów tłu​ma​czył ja​kieś zda​nie ze sta​rej ce​gły pro​fe​so​ra Oli​ve​ra Brad​stre​eta Man​na Pod​sta​wy ję​zy​ka ro​syj​skie​go (praw​dę po​wie​dziaw​szy, na​pi​sa​nej w ca​ło​ści przez parę mu​rzy​nów po​zba​wio​-

nych skru​pu​łów, nie​ży​ją​cych już Joh​na i Olgę Krot​kich), na przy​kład: „Chło​piec bawi się z niań​ką i z wu​jem”. A pew​ne​go po​po​łu​dnia zła​pał za man​kiet Lau​ren​ce’a Cle​ment​sa, któ​ry pę​dził wła​śnie do swo​je​go ga​bi​ne​tu, i wy​da​jąc bez​ład​ne okrzy​ki zwy​cię​stwa, jął de​mon​stro​wać pięk​no tego przed​mio​tu, po​ka​zy​wać, z jaką ła​two​ścią moż​na go wyj​mo​wać i wkła​dać, na​kła​niał przy tym za​- sko​czo​ne​go, ale życz​li​wie uspo​so​bio​ne​go Lau​ren​ce’a, aby za​raz ju​tro, z sa​me​go rana, po​szedł so​- bie wy​rwać wszyst​kie zęby. – Bę​dzie się pan czuł jaknowo od​ro​dzo​ny – prze​ko​ny​wał go Pnin. Na​le​ży przy​znać, że za​rów​no Lau​ren​ce jak Joan pręd​ko na​uczy​li się ce​nić Pni​na za jego nie​- po​wta​rzal​ne Pni​no​we cno​ty, mimo że przy​po​mi​nał bar​dziej nie​spo​koj​ne​go du​cha niż lo​ka​to​ra. Do​pro​wa​dził do ru​iny nowy grzej​nik, co skwi​to​wał po​nu​ro: nie szko​dzi, zbli​ża się wio​sna. Miał draż​nią​cy na​wyk wy​sta​wa​nia co rano na po​de​ście scho​dów przy​naj​mniej pięć mi​nut, kie​dy to czy​ścił pie​czo​ło​wi​cie ubra​nia, dzwo​niąc szczot​ką o gu​zi​ki. Pro​wa​dził skry​cie na​mięt​ny ro​mans z pral​ką Joan. Cho​ciaż za​bro​nio​no mu się do niej zbli​żać, wciąż go ktoś ła​pał na za​ka​za​nym te​re​nie. Nie zwa​ża​jąc na żad​ne nor​my przy​zwo​ito​ści ani na środ​ki ostroż​no​ści, kar​mił to urzą​dze​nie, czym się tyl​ko dało – wła​sną chust​ką do nosa, ścier​ka​mi ku​chen​ny​mi, sto​sem spode​nek i ko​szul, prze​- szmu​glo​wa​nych na dół ze swo​je​go po​ko​ju – byle tyl​ko na​cie​szyć oczy wi​do​kiem kłę​bo​wi​ska za szy​bą wzier​ni​ka, któ​re przy​po​mi​na​ło ko​zioł​ku​ją​ce bez koń​ca sta​do del​fi​nów cier​pią​cych na za​wro​- ty gło​wy. Pew​nej nie​dzie​li, upew​niw​szy się naj​pierw, że jest sam, po​wo​do​wa​ny cie​ka​wo​ścią na​- uko​wą dał tej ge​nial​nej ma​szy​nie do za​ba​wy parę płó​cien​nych bu​tów na gu​mie po​pla​mio​nych gli​ną i chlo​ro​fi​lem; buty po​wę​dro​wa​ły do środ​ka ze strasz​li​wie nie​ryt​micz​nym chrzę​stem ni​czym woj​sko ma​sze​ru​ją​ce przez most, po czym wy​szły stam​tąd bez po​de​szew, a jed​no​cze​śnie z sa​lo​ni​- ku za spi​żar​nią wy​chy​li​ła się Joan i po​wie​dzia​ła ze smut​kiem: – Któ​ry to już raz, Ti​mo​fie​ju? – Prze​ba​czy​ła mu jed​nak, i chęt​nie sia​dy​wa​ła z nim przy sto​le w kuch​ni, gdzie łu​ska​li orze​chy albo pili her​ba​tę. Des​de​mo​na, sta​ra Mu​rzyn​ka, któ​ra przy​cho​dzi​ła co pią​tek sprzą​tać i z któ​rą w swo​im cza​sie Bóg co​dzien​nie ga​wę​dził („Des​de​mo​no – ma​wiał Pan Bóg – ten twój Geo​r​ge to nic​poń”), po​dej​rza​ła kie​dyś nie​chcą​cy, jak Pnin wy​grze​wa się w fio​le​to​wym bla​sku nie​ziem​skiej lam​py kwar​co​wej, a miał na so​bie tyl​ko spoden​ki, ciem​ne oku​la​ry i błysz​czą​cy krzy​żyk grec​ko​ka​to​lic​ki na roz​ło​ży​stej klat​ce pier​sio​wej, uzna​ła go więc raz na za​wsze za świę​te​go. Pew​ne​go razu Lau​- ren​ce wszedł na górę do swo​je​go ga​bi​ne​tu, ustron​nej świą​ty​ni, wy​go​spo​da​ro​wa​nej po​my​sło​wo ze stry​chu, i roz​zło​ścił się, kie​dy zo​ba​czył, że pali się tam przy​ćmio​ne świa​tło, w ką​cie po​chy​la się tłu​sty grzbiet Pni​na osa​dzo​ny na chu​dych no​gach, a lo​ka​tor naj​spo​koj​niej w świe​cie prze​glą​da ja​- kąś książ​kę: – Prze​pra​szam, ja tu tyl​ko pod​glą​dam książ​ki – wy​ja​śnił uprzej​mie in​truz (któ​re​go słow​nic​two w ję​zy​ku an​giel​skim bo​ga​ci​ło się w za​ska​ku​ją​cym tem​pie), zer​ka​jąc przez wyż​sze z dwóch ra​mion. Ale jesz​cze tego sa​me​go po​po​łu​dnia przy​pad​ko​wa wzmian​ka o mało zna​nym au​- to​rze, rzu​co​na mi​mo​cho​dem alu​zja w lot po​chwy​co​na bez słów, ża​giel wspól​nej pa​sji ma​ja​czą​cy na wid​no​krę​gu do​pro​wa​dzi​ły nie​po​strze​że​nie do sub​tel​nej wię​zi psy​chicz​nej mię​dzy dwo​ma męż​- czy​zna​mi, obaj bo​wiem czu​li się naj​le​piej w ko​ją​cym cie​ple świa​ta praw​dzi​wej na​uki. Są lu​dzie wy​mier​ni i lu​dzie nie​wy​mier​ni, a za​rów​no Cle​ments, jak Pnin na​le​że​li do tych dru​gich. Dla​te​go też czę​sto wy​my​śla​li roz​ma​ite kon​cep​cje, kie​dy spo​ty​ka​li się i przy​sta​wa​li na pro​gu, na po​de​ście, na dwóch róż​nych po​zio​mach scho​dów (po czym za​mie​nia​li się miej​sca​mi, je​den wy​żej, dru​gi ni​żej, by znów pod​jąć roz​mo​wę) albo kie​dy mi​ja​li się w drzwiach po​ko​ju, któ​ry w da​nej chwi​li ist​niał dla nich wy​łącz​nie jako espa​ce meu​blé, żeby użyć Pni​no​we​go okre​śle​nia. Nie​ba​wem oka​- za​ło się, że Ti​mo​fiej jest cho​dzą​cą en​cy​klo​pe​dią ro​syj​skich od​mian wzru​sza​nia ra​mio​na​mi oraz ki​wa​nia gło​wą, skla​sy​fi​ko​wał je na​wet, mógł więc co nie​co do​rzu​cić do fi​szek Lau​ren​ce’a na te​- mat fi​lo​zo​ficz​nej in​ter​pre​ta​cji ge​stów ob​ra​zo​wych i nie​obra​zo​wych, na​ro​do​wych i śro​do​wi​sko​- wych. Z przy​jem​no​ścią pa​trzy​ło się, jak ci dwaj roz​pra​wia​ją o le​gen​dach albo o re​li​gii – Ti​mo​- fiej za​sty​gał w roz​kwi​cie ni​czym po​stać na am​fo​rze, a Lau​ren​ce ru​chem ręki sy​gna​li​zo​wał zmia​-

nę pozy. Lau​ren​ce na​krę​cił na​wet film ilu​stru​ją​cy to, co Ti​mo​fiej uwa​żał za isto​tę ro​syj​skiej „nad​garst​ko​wo​ści”, w któ​rym Pnin w ko​szul​ce polo, z uśmie​chem Gio​con​dy na ustach, de​mon​- stro​wał ru​chy kry​ją​ce się za ta​ki​mi cza​sow​ni​ka​mi ro​syj​ski​mi – uży​wa​ny​mi w od​nie​sie​niu do ru​- chów rąk– jakmach​nut’, wsple​snut’, ra​zwie​sti: trzep​nię​cie ręką w dół na znak, że ktoś daje za wy​- gra​ną, dra​ma​tycz​ne kla​śnię​cie w dło​nie, żeby pod​kre​ślić zdu​mie​nie, oraz roz​kła​da​nie rąk dla wy​- ra​że​nia bez​rad​no​ści. Na za​koń​cze​nie Pnin po​ka​zał bar​dzo wol​no, jak mię​dzy​na​ro​do​wy gest „gro​- że​nia pal​cem” moż​na dzię​ki pół​ob​ro​to​wi, de​li​kat​ne​mu ni​czym wy​gię​cie prze​gu​bów w szer​mier​- ce, prze​kształ​cić z bo​go​boj​ne​go zna​ku wska​zy​wa​nia do góry: „Pan Bóg to wi​dzi!” w nie​miec​ki ob​- raz pał​ki w po​wie​trzu: „Już ty się do​igrasz!” – Acz​kol​wiek– do​dał gwo​li spra​wie​dli​wo​ści Pnin – ro​- syj​ska po​li​cja nad​przy​ro​dzo​na też umie ła​mać przy​ro​dzo​ne ko​ści. Prze​pra​sza​jąc za swój „nie​dba​ły strój”, Pnin po​ka​zał ten film gru​pie stu​den​tów, a Bet​ty Bliss, ma​gi​strant​ka na Wy​dzia​le Kom​pa​ra​ty​sty​ki, gdzie Pnin był asy​sten​tem dok​to​ra Ha​ge​na, oświad​- czy​ła, że Ti​mo​fiej Paw​ło​wicz wy​glą​da, wy​pisz wy​ma​luj, jak Bud​da z da​le​ko​wschod​nie​go fir​nu, któ​ry wi​dzia​ła raz na orien​ta​li​sty​ce. Wła​śnie owa Bet​ty Bliss, pulch​na dziew​czy​na o wy​bu​ja​łym in​stynk​cie ma​cie​rzyń​skim, li​czą​ca so​bie bo​daj dwa​dzie​ścia dzie​więć wio​sen, sta​no​wi​ła miłą za​drę w pod​sta​rza​łym ser​cu Pni​na. Przed dzie​się​cio​ma łaty stra​ci​ła gło​wę dla ko​chan​ka, ale ten rzu​cił ją dla ma​łej awan​tur​ni​cy, póź​niej z ko​lei wda​ła się w dłu​gi, bez​na​dziej​nie skom​pli​ko​wa​ny ro​mans – bar​dziej w sty​lu Cze​cho​wa niż Do​sto​jew​skie​go – z ka​le​ką, któ​ry po​ślu​bił ko​niec koń​ców swo​ją pie​lę​gniar​kę, tan​det​ną ślicz​not​kę. Bied​ny Pnin nie mógł się zde​cy​do​wać. Za​sad​ni​czo w grę wcho​- dzi​ło na​wet mał​żeń​stwo. Pod​nie​sio​ny na du​chu no​wym uzę​bie​niem, po​su​nął się kie​dyś na se​mi​- na​rium tak da​le​ko, że po wyj​ściu in​nych stu​den​tów przy​trzy​mał jej dłoń w swo​jej i gła​skał, nie prze​ry​wa​jąc dys​ku​sji na te​mat po​ema​tu pro​zą Tur​gie​nie​wa „Ja​kie pięk​ne, ja​kie świe​że były owe róże”. Dziew​czy​na z tru​dem do​brnę​ła do koń​ca utwo​ru, bo jej pier​sią wstrzą​sa​ły wes​tchnie​nia, a ręka drża​ła w dło​ni Pni​na. – Tur​gie​niew – rzekł Pnin, kła​dąc rękę z po​wro​tem na sto​le – uległ na​mo​wom brzyd​kiej, acz uwiel​bia​nej przez nie​go śpie​wacz​ki Pau​li​ne Viar​dot i grał idio​tę w sza​ra​dach oraz ta​ble​aux vi​vants, ma​da​me Pusz​kin zaś ma​wia​ła: „Pusz​kin, te two​je wier​sze mnie iry​tu​ją”, a żona praw​dzi​we​go ge​- niu​sza, wiel​kie​go Toł​sto​ja, wo​la​ła na sta​rość, po​my​śleć tyl​ko!, ja​kie​goś głu​pa​we​go mu​zy​kan​ta z kra​snym no​sem! Pan​na Bliss po​do​ba​ła się Pni​no​wi, i ow​szem. Kie​dy usi​ło​wał so​bie wy​obra​zić spo​koj​ną sta​rość, wi​dział do​syć wy​raź​nie, jak Bet​ty okry​wa mu nogi ple​dem lub na​peł​nia pió​ro wiecz​ne. Na​wet mu przy​pa​dła do ser​ca, ale nie​ste​ty ofia​ro​wał je in​nej ko​bie​cie. Nie ma co ukry​wać kota w wor​ku, jak by po​wie​dział Pnin. Nie​sły​cha​ne pod​nie​ce​nie, któ​re pew​ne​go wie​czo​ra, w środ​ku se​me​stru, ogar​nę​ło mo​je​go bied​ne​go przy​ja​cie​la – gdy po otrzy​- ma​niu te​le​gra​mu do​brych czter​dzie​ści mi​nut cho​dził tam i z po​wro​tem po po​ko​ju – sta​nie się zro​- zu​mia​łe, je​że​li wy​ja​śnię, iż Pnin nie był wła​ści​wie ka​wa​le​rem. Pań​stwo Cle​ments gra​li w chiń​- czy​ka przy ko​ją​cym bla​sku ko​min​ka, kie​dy Pnin zbiegł ha​ła​śli​wie na dół, po​śli​znął się i mało bra​- ko​wa​ło, a ru​nął​by jak dłu​gi u ich stóp ni​czym bła​gal​nik w sta​ro​żyt​nym mie​ście peł​nym nie​spra​- wie​dli​wo​ści, ale zła​pał rów​no​wa​gę, by po chwi​li upaść na po​grze​bacz i szczyp​ce do wę​gla. – Przy​sze​dłem – oświad​czył zdy​sza​ny – po​wia​do​mić, a ści​ślej za​py​tać, czy mogę w so​bo​tę przy​jąć go​ścia płci żeń​skiej, na​tu​ral​nie za dnia. Przy​jeż​dża moja była żona, obec​nie dok​tor Liza Wind, może sły​sze​li​ście o niej w krę​gach psy​chia​trycz​nych. 5

Cza​sa​mi da​rzy​my mi​ło​ścią ko​bie​ty, któ​rych oczy, w wy​ni​ku spe​cy​ficz​ne​go po​łą​cze​nia kształ​tu i pro​mien​no​ści, nie po​ra​ża​ją nas od razu, w chwi​li za​że​no​wa​ne​go spoj​rze​nia, ale do​pie​ro po ja​kimś cza​sie, kie​dy ich żar za​dzia​ła pod nie​obec​ność ta​kiej wła​śnie nie​czu​łej oso​by, za​da​jąc czar​no​księ​- skie ka​tu​sze, a ich so​czew​ki i lam​py roz​ja​rzą się w mro​ku. Oczy Lizy Pnin, obec​nie Wind, od​sła​- nia​ły swą głę​bię, po​ły​skli​wość ka​mie​ni szla​chet​nych, do​pie​ro kie​dy je się przy​wo​ła​ło w my​ślach, a wte​dy ich pu​sty, śle​py, wil​got​ny, akwa​ma​ry​no​wy blaskmi​go​tał i lśnił, jakgdy​by deszcz słoń​ca i mo​rza do​stał nam się pod po​wie​ki. W rze​czy​wi​sto​ści mia​ła prze​zro​czy​ste błę​kit​ne oczy z kon​tra​- stu​ją​cy​mi czar​ny​mi rzę​sa​mi i ja​skra​wo​ró​żo​wy​mi ką​ci​ka​mi, lek​ko sko​śne w kie​run​ku skro​ni, skąd roz​po​ście​rał się wa​chlarz ko​cich zmarsz​czek. Gład​kie czo​ło i śnież​no-ró​ża​ną twarz oka​la​ła grzy​wa kasz​ta​no​wych wło​sów. Usta po​ma​lo​wa​ne ja​sno​czer​wo​ną szmin​ką. Poza nie​znacz​ny​mi zgru​bie​nia​- mi ko​stek u nóg i prze​gu​bów rąk, jej kwit​ną​ca, tęt​nią​ca, ży​wio​ło​wa, nie​zbyt za​dba​na uro​da była wła​ści​wie bez ska​zy. Pnin, do​brze się wów​czas za​po​wia​da​ją​cy mło​dy na​uko​wiec, i ona, sy​ren​ka, może nie​co bar​- dziej przej​rzy​sta niż te​raz, ale w grun​cie rze​czy taka sama jak dziś, spo​tka​li się bo​daj​że w roku 1925 w Pa​ry​żu. No​sił wte​dy rzad​ką, ry​ża​wą bro​dę (gdy​by się dzi​siaj nie go​lił, wy​kieł​ko​wa​ła​by mu je​dy​nie siwa szcze​cin​ka – bied​ny Pnin, bied​ny je​żo​zwierz al​bi​nos!); ten ską​py mni​si za​rost, zwień​czo​ny gru​bym, świe​cą​cym no​sem i nie​win​ny​mi ocza​mi sta​no​wił kwin​te​sen​cję ob​li​cza sta​- ro​daw​nej in​te​lek​tu​al​nej Ro​sji. Skrom​na po​sa​da w In​sty​tu​cie Ak​sa​ko​wa, rue Vert-Vert, oraz pra​ca w księ​gar​ni ro​syj​skiej Sau​la Ba​gro​wa, rue Gres​set, utrzy​my​wa​ły go przy ży​ciu. Liza Bo​go​le​pow, stu​dent​ka me​dy​cy​ny tuż po dwu​dzie​st​ce, wy​glą​da​ją​ca na​der uro​czo w czar​nej, je​dwab​nej bluz​- ce i spód​ni​cy szy​tej na mia​rę, pra​co​wa​ła już w sa​na​to​rium Meu​don, pro​wa​dzo​nym przez zna​- mie​ni​tą, groź​ną star​szą damę, dok​tor Ro​set​tę Sto​ne, pod​ów​czas jed​ną z naj​bar​dziej de​struk​tyw​- nych oso​bi​sto​ści w psy​chia​trii; po​nad​to Liza pi​sa​ła wier​sze – prze​waż​nie ku​le​ją​cym ana​pe​stem, to​też Pnin spo​tkał ją po raz pierw​szy na jed​nym z wie​czo​rów li​te​rac​kich, gdzie mło​dzi po​eci emi​- gra​cyj​ni, co opu​ści​li Ro​sję jako bla​dzi, nie roz​piesz​cze​ni mło​dzian​ko​wie, de​kla​mo​wa​li no​stal​gicz​- ne ele​gie po​świę​co​ne kra​jo​wi, któ​ry zna​czył dla nich nie​wie​le wię​cej niż ża​ło​sna, sty​li​zo​wa​na za​- baw​ka, bły​skot​ka zna​le​zio​na na stry​chu, szkla​na kula, w któ​rej po po​trzą​śnię​ciu sy​pie się de​li​kat​ny, mi​go​cą​cy śnieg na mi​nia​tu​ro​wą jo​dłę i drew​nia​ną cha​tę z pa​pier-mâché. Pnin na​pi​sał do Lizy sąż​ni​sty list mi​ło​sny – spo​czy​wa​ją​cy te​raz bez​piecz​nie w pry​wat​nej ko​lek​cji – a ona prze​czy​ta​ła go ze łza​mi roz​ża​le​nia nad sobą, wra​ca​jąc do zdro​wia po pró​bie far​ma​ko​pe​al​ne​go sa​mo​bój​stwa spo​wo​do​wa​ne​go bła​hym ro​man​sem z pew​nym li​te​ra​tem, któ​ry obec​nie jest… Nie wni​kaj​my zresz​tą w szcze​gó​ły. Pię​ciu psy​cho​ana​li​ty​ków, jej ser​decz​nych przy​ja​ciół, do​ra​dzi​ło zgod​nie: – Pnin… i na​tych​miast dziec​ko. Mał​żeń​stwo nie zmie​ni​ło pra​wie ich try​bu ży​cia, poza tym, że Liza wpro​wa​dzi​ła się do ob​skur​- ne​go miesz​ka​nia Pni​na. On kon​ty​nu​ował swo​je stu​dia sla​wi​stycz​ne, ona zaś kon​ty​nu​owa​ła ba​da​- nia nad psy​cho​dra​ma​ty​ką oraz pro​wa​dzi​ła li​rycz​ną wy​lę​gar​nię, nio​sąc się po ca​łym domu ni​- czym za​ją​czekwiel​ka​noc​ny, nie​mniej każ​da nuta, każ​dy ob​raz, każ​de po​rów​na​nie w tych zie​lo​no​- fioł​ko​wych wier​szach – o dziec​ku, któ​re pra​gnie po​cząć, o ko​chan​kach, któ​rych pra​gnie mieć, o Sankt-Pe​ters​bur​gu (dzię​ki uprzej​mo​ści Anny Ach​ma​to​wej) zo​sta​ły już nie raz wy​ko​rzy​sta​ne przez inne ry​mu​ją​ce za​jącz​ki. Je​den z jej wiel​bi​cie​li, ban​kier, pro​sto​dusz​ny me​ce​nas sztu​ki, wy​- brał spo​śród pa​ry​skich Ro​sjan wpły​wo​we​go kry​ty​ka li​te​rac​kie​go Żor​ży​ka Urań​skie​go i po​sta​wił mu obiad z szam​pa​nem w re​stau​ra​cji Ugo​łok, żeby ów sta​ry wyga po​chwa​lił w na​stęp​nym fe​lie​- to​nie w ga​ze​cie wy​da​wa​nej po ro​syj​sku muzę Lizy, na któ​rej kasz​ta​no​wych lo​kach Żor​żyk umie​- ścił bez że​na​dy dia​dem Anny Ach​ma​to​wej, na co Liza za​la​ła się łza​mi szczę​ścia, jak nie przy​- mie​rza​jąc mała Miss Sta​nu Mi​chi​gan albo Kró​lo​wa Róż Sta​nu Ore​gon. Nie wta​jem​ni​czo​ny Pnin no​sił za​wsze przy so​bie, w swym pro​sto​li​nij​nym port​fe​lu, zło​żo​ny wy​ci​nekz tymi bez​wstyd​ny​mi bred​nia​mi, od​czy​tu​jąc w ca​łej swej na​iw​no​ści te pe​any ku ucie​sze róż​nych zna​jo​mych, aż się

ów wy​ci​nek do cna wy​strzę​pił i po​pla​mił. Nie był też wta​jem​ni​czo​ny w spra​wy znacz​nie po​waż​- niej​sze, to​też pew​ne​go gru​dnio​we​go dnia roku 1938 wkle​jał aku​rat strzę​py tej re​cen​zji do al​bu​mu, kie​dy Liza za​dzwo​ni​ła z Meu​don i oświad​czy​ła, że wy​bie​ra się do Mont​pel​lier z męż​czy​zną, któ​ry ro​zu​mie jej „or​ga​nicz​ne ego”, z nie​ja​kim dok​to​rem Eri​kiem Win​dem, a Ti​mo​fie​ja nie chce wię​- cej wi​dzieć. Nie​zna​jo​ma ruda Fran​cuz​ka zgło​si​ła się po rze​czy Lizy i po​wie​dzia​ła, no i co, szczu​- rze piw​nicz​ny, nie bę​dziesz wię​cej ta​per des​sus tej bied​nej dziew​czy​ny, a po kil​ku mie​sią​cach nad​szedł od dok​to​ra Win​da ty​po​wo nie​miec​ki list pe​łen współ​czu​cia i prze​pro​sin, z za​pew​nie​niem dla lie​ber Herr Pnin, iż jego nadaw​ca, dr Wind, chęt​nie po​ślu​bi „ko​bie​tę, któ​ra prze​szła z Pań​skie​- go ży​cia do mo​je​go”. Pnin był na​tu​ral​nie go​tów dać jej roz​wód, po​dob​nie jak ofia​ro​wał​by jej swo​je ży​cie z przy​cię​ty​mi mo​kry​mi ło​dy​ga​mi, ga​łąz​ką aspa​ra​gu​sa, owi​nię​te w sze​lesz​czą​cy ce​- lo​fan ni​czym w kwia​ciar​ni pach​ną​cej zie​mią, kie​dy deszcz od​bi​ja dzień Wiel​ka​no​cy w sza​ro-zie​- lo​nych lu​strach, ale oka​za​ło się, że dok​tor Wind ma w Ame​ry​ce Po​łu​dnio​wej żonę z krę​ty​mi za​- mia​ra​mi i fał​szy​wym pasz​por​tem, któ​ra nie chce po​dej​mo​wać żad​nych de​cy​zji, do​pó​ki nie skon​- kre​ty​zu​je pew​nych pla​nów. Tym​cza​sem Nowy Świat też za​czął mo​le​sto​wać Pni​na – pro​fe​sor Kon​stan​tin Cha​te​au, jego ser​decz​ny przy​ja​ciel z No​we​go Jor​ku, za​ofe​ro​wał mu wszel​ką po​moc w po​dró​ży prze​sie​dleń​czej. Pnin za​wia​do​mił dok​to​ra Win​da o swo​ich pla​nach, a Li​zie wy​słał naj​- now​szy nu​mer pi​sma emi​gra​cyj​ne​go, w któ​rym na stro​nie 202 za​miesz​czo​no o niej wzmian​kę. Do​tarł już do pół​met​ka kosz​mar​ne​go pie​kła, zgo​to​wa​ne​go przez eu​ro​pej​skich biu​ro​kra​tów Om wiel​kiej ucie​sze So​wie​tów) nie​szczę​śni​kom le​gi​ty​mu​ją​cym się pasz​por​tem Nan​se​na (do​ku​men​- tem tym​cza​so​wym wy​da​wa​nym emi​gran​tom ro​syj​skim), kie​dy pew​ne​go dżdży​ste​go dnia w kwiet​niu roku 1940 roz​legł się ener​gicz​ny dzwo​nek do drzwi i wto​czy​ła się Liza, sa​piąc i tasz​cząc brzu​cha​tą ko​mo​dę sied​mio​mie​sięcz​nej cią​ży, po czym oświad​czy​ła, zry​wa​jąc z gło​wy ka​pe​lusz i zrzu​ca​jąc pan​to​fle, że po​peł​ni​ła ko​lo​sal​ny błąd i że po​cząw​szy od te​raz sta​je się znów wier​ną, pra​- wo​wi​tą żoną Pni​na, zde​cy​do​wa​ną to​wa​rzy​szyć mu wszę​dzie, na​wet za oce​an, je​że​li zaj​dzie po​- trze​ba. Na​stą​pił przy​pusz​czal​nie naj​szczę​śliw​szy okres w ży​ciu Pni​na – nie ga​sną​cy pło​mień brze​- mien​nej, bo​le​snej ra​do​ści – przy​śpie​sza​nie wiz, przy​go​to​wa​nia, ba​da​nie le​kar​skie, po​le​ga​ją​ce na tym, że głu​chy jak pień le​karz przy​ło​żył bez​u​ży​tecz​ny ste​to​skop przez wszyst​kie war​stwy ubra​nia Pni​na do jego ści​śnię​te​go ser​ca, życz​li​wa dama ro​syj​ska (moja krew​na), wiel​ce po​moc​na w Kon​su​la​cie Ame​ry​kań​skim, po​dróż do Bor​de​aux, pięk​ny czy​sty sta​tek– wszyst​ko po​to​czy​ło się ni​- czym w ko​lo​ro​wej baj​ce. Pnin był nie tyl​ko go​tów za​adop​to​wać dziec​ko, kie​dy przyj​dzie na świat, ale wręcz rwał się do ad​op​cji, Liza na​to​miast słu​cha​ła z za​do​wo​lo​ną, nie​co głu​pa​wą miną pla​nów wy​cho​waw​czych, ja​kie przed nią roz​ta​czał, bo naj​wy​raź​niej sły​szał już kwi​le​nie nie​- mow​lę​cia i pierw​sze, za​pew​ne nie​ba​wem wy​mó​wio​ne przez nie sło​wo. Liza za​wsze lu​bi​ła mig​da​- ły w cu​krze, ale te​raz po​chła​nia​ła je w nie​sa​mo​wi​tych ilo​ściach (cały ki​lo​gram mię​dzy Pa​ry​żem a Bor​de​aux), asce​tycz​ny zaś Pnin przy​glą​dał się jej żar​łocz​no​ści, wzru​sza​jąc ra​mio​na​mi, ki​wa​- jąc gło​wą z za​chwy​tu i prze​ra​że​nia – gład​ka je​dwa​bi​stość owych dra​gées zo​sta​ła mu na za​wsze w pa​mię​ci, na​kła​da​jąc się na wspo​mnie​nie jędr​nej skó​ry Lizy, jej cery, jej nie​ska​zi​tel​nych zę​bów. Po​czuł się tro​chę za​wie​dzio​ny, kie​dy Liza tuż po wej​ściu na po​kład ob​rzu​ci​ła wzro​kiem wzbu​- rzo​ne mo​rze, po​wie​dzia​ła: – Nu eto izwi​ni​tie (to nie dla mnie) – i na​tych​miast zni​kła w cze​lu​ściach stat​ku, gdzie prze​le​ża​ła cały nie​mal rejs w ka​bi​nie zaj​mo​wa​nej wspól​nie z ga​da​tli​wy​mi żo​na​mi trzech ma​ło​mów​nych Po​la​ków – za​pa​śni​ka, ogrod​ni​ka i fry​zje​ra, któ​rzy po​dró​żo​wa​li w jed​nej ka​- bi​nie z Pni​nem. Trze​cie​go wie​czo​ra Pnin sie​dział sam w sa​lo​ni​ku, cho​ciaż Liza daw​no już po​szła spać, to​też przy​stał ocho​czo na par​tię sza​chów za​pro​po​no​wa​ną przez by​łe​go re​dak​to​ra ga​ze​ty frank​furc​kiej, me​lan​cho​lij​ne​go pa​triar​chę z pod​krą​żo​ny​mi ocza​mi, w gol​fie i pum​pach. Ża​den nie był do​brym gra​czem, obaj uwiel​bia​li efek​tow​nie, cho​ciaż na ogół nie​po​trzeb​nie po​świę​cać fi​- gu​ry, każ​dy z nich pa​łał chę​cią wy​gra​nia, przy czym do​dat​ko​wym uroz​ma​ice​niem roz​gry​wek była nie​sły​cha​na od​mia​na nie​miec​kie​go w wy​da​niu Pni​na („Wenn Sie so, dann ich so, und Pferd

fliegt”). Nie​ba​wem pod​szedł inny pa​sa​żer, spy​tał ent​schul​di​gen Sie, czy mógł​by się przyj​rzeć grze? I przy​siadł się do sto​li​ka. Miał ru​da​we, krót​ko ostrzy​żo​ne wło​sy, dłu​gie bla​de rzę​sy przy​po​- mi​na​ją​ce ry​bi​ki cu​kro​we, a na so​bie wy​świech​ta​ną, dwu​rzę​do​wą ma​ry​nar​kę. Już po chwi​li za​czął mam​ro​tać coś pod no​sem i ki​wać gło​wą za każ​dym ra​zem, kie​dy pa​triar​cha po na​der do​stoj​nym na​my​śle po​chy​lał się do przo​du, żeby wy​ko​nać sza​lo​ny ruch. Wresz​cie usłuż​ny ob​ser​wa​tor, naj​- wy​raź​niej wy​traw​ny sza​chi​sta, nie wy​trzy​mał, od​sta​wił z po​wro​tem pio​na, któ​rym się wła​śnie ru​szył jego ro​dak, i pal​cem wska​zu​ją​cym za​czął dźgać wie​żę – na co sta​ry frank​furt​czyk po​su​nął ją od razu w róg obro​ny Pni​na. Nasz za​wod​nikoczy​wi​ście prze​grał i już miał wy​cho​dzić z sa​lo​ni​- ku, gdy ob​ser​wa​tor do​go​nił go, py​ta​jąc ent​schul​di​gen Sie, czy mógł​by za​mie​nić dwa sło​wa z Herr Pni​nem? (Wi​dzi pan, znam pań​skie na​zwi​sko – nad​mie​nił, pod​no​sząc swój przy​dat​ny pa​lec wska​zu​ją​cy) i za​pro​sił go na piwo do baru. Pnin przy​jął za​pro​sze​nie, a kie​dy po​sta​wio​no przed nimi ku​fle, uprzej​my nie​zna​jo​my pod​jął roz​mo​wę: – W ży​ciu, po​dob​nie jak w sza​chach, za​wsze war​to ana​li​zo​wać swo​je po​bud​ki i in​ten​cje. Kie​- dy we​szli​śmy na po​kład, cie​szy​łem się jak dziec​ko. Na​za​jutrz rano za​czą​łem się jed​nak bać, że prze​bie​gły mał​żo​nek – to by​naj​mniej nie kom​ple​ment, lecz hi​po​te​za re​tro​spek​tyw​na – prę​dzej czy póź​niej zaj​rzy do li​sty pa​sa​że​rów. Dzi​siaj wła​sne su​mie​nie wy​to​czy​ło mi pro​ces i uzna​ło mnie win​nym. Nie znio​sę dłu​żej tego pod​stę​pu. Pań​skie zdro​wie. Nie umy​wa się do na​sze​go nie​- miec​kie​go nek​ta​ru, ale za​wsze lep​sze niż coca-cola. Je​stem dok​tor Eric Wind, nie​ste​ty moje na​- zwi​sko nie jest panu obce. Pnin nie ode​zwał się sło​wem, drga​ły mu tyl​ko mię​śnie twa​rzy, jed​ną dłoń, trzy​mał jesz​cze na wil​got​nym ba​rze, ale już zsu​wał się nie​zgrab​nie z nie​wy​god​ne​go stoł​ka przy​po​mi​na​ją​ce​go grzyb, lecz Wind po​ło​żył swo​ich dłu​gich de​li​kat​nych pięć pal​ców na jego rę​ka​wie. – Las​se mich, las​se mich – ję​czał Pnin, usi​łu​jąc od​trą​cić mięk​ką, przy​mil​ną rękę. – Bła​gam pana! – rzekł dok​tor Wind. – Niech pan bę​dzie spra​wie​dli​wy. Ska​za​niec ma za​wsze ostat​nie sło​wo, to jego pra​wo. Przy​zna​ją je na​wet hi​tle​row​cy. Przede wszyst​kim pro​szę, żeby mi pan po​zwo​lił za​pła​cić przy​naj​mniej za po​ło​wę bi​le​tu tej damy. – Ach nein, nem, nein – od​parł Pnin. – Skończ​my tę kosz​mar​ną roz​mo​wę (die​se ko​sch​ma​ri​sche Spra​che). – Jak pan so​bie ży​czy – po​wie​dział dok​tor Wind i da​lej po​da​wał przy​szpi​lo​ne​mu Pni​no​wi na​- stę​pu​ją​ce in​for​ma​cje: że to był od po​cząt​ku do koń​ca po​mysł Lizy – „upro​ści to spra​wę dla do​bra na​sze​go dziec​ka” („na​sze​go” za​brzmia​ło w tym kon​tek​ście trój​o​so​bo​wo); że Lizę na​le​ży trak​to​wać jak cięż​ko cho​rą oso​bę (cią​ża sta​no​wi bo​wiem sub​li​ma​cję pra​gnie​nia śmier​ci); że on (dok​tor Wind) oże​ni się z nią w Ame​ry​ce – bo i ja tam jadę – do​dał dok​tor Wind dla ja​sno​ści; oraz że on (dok​tor Wind) chciał​by za​pła​cić przy​naj​mniej za piwo. Od tej roz​mo​wy do koń​ca po​dró​ży, któ​ra zmie​ni​ła ko​lor ze sre​brzy​sto​zie​lo​nej na jed​no​li​cie sza​rą, Pnin po​grą​żył się osten​ta​cyj​nie w pod​- ręcz​ni​kach do na​uki ję​zy​ka an​giel​skie​go i cho​ciaż na​dal od​no​sił się czu​le do Lizy, sta​rał się ją wi​- dy​wać jak naj​rza​dziej, byle tyl​ko nie wzbu​dzić jej po​dej​rzeń. Co pe​wien czas dok​tor Wind zja​- wiał się nie wia​do​mo skąd, ge​sty​ku​lu​jąc z da​le​ka na znak po​wi​ta​nia i otu​chy. Aż wresz​cie, kie​dy wiel​ki po​sąg wy​ło​nił się z po​ran​nej mgły, w oto​cze​niu bla​dych, za​cza​ro​wa​nych bu​dow​li cze​ka​ją​- cych na iskrę słoń​ca, sto​ją​cych niby ta​jem​ni​cze pro​sto​ką​ty róż​nej wy​so​ko​ści, któ​re wi​du​je się na wy​kre​sach przed​sta​wia​ją​cych re​la​cje pro​cen​to​we (bo​gactw na​tu​ral​nych, czę​sto​tli​wo​ści wy​stę​- po​wa​nia fa​ta​mor​ga​ny na po​szcze​gól​nych pu​sty​niach), dok​tor Wind pod​szedł śmia​ło do Pni​na i przed​sta​wił się – „bo wszy​scy tro​je mu​si​my wkro​czyć z czy​stym ser​cem do kra​ju wol​no​ści”. Na​stęp​nie, po ko​micz​nie ża​ło​snym po​by​cie na El​lis Is​land, Ti​mo​fiej i Liza roz​sta​li się. Nie oby​ło się bez prze​szkód, ale ko​niec koń​ców Wind się z nią oże​nił. Przez pierw​szych pięć lat w Ame​ry​ce Pnin wi​dział ją kil​ka razy w No​wym Jor​ku, tak się zło​ży​ło, że pań​stwo Wind i Pnin do​sta​li tego sa​me​go dnia oby​wa​tel​stwo ame​ry​kań​skie, ale od jego prze​pro​wadz​ki w roku 1945 do

Wa​in​dell mi​nę​ło sześć lat bez spo​tkań i li​stów. Cza​sem jed​nak do​cie​ra​ły do nie​go ja​kieś in​for​ma​- cje. Ostat​nio (w grud​niu 1951) jego przy​ja​ciel Cha​te​au przy​słał mu eg​zem​plarz cza​so​pi​sma psy​- chia​trycz​ne​go z ar​ty​ku​łem na​pi​sa​nym przez dok​tor Al​bi​nę Dun​kel​berg, dok​to​ra Eri​ka Win​da i dok​- tor Lizę Wind pod ty​tu​łem: „Za​sto​so​wa​nie psy​cho​te​ra​pii gru​po​wej w po​rad​nic​twie mał​żeń​skim”. Pni​na że​no​wa​ły za​wsze „psi​cho​osli​ni​je” („psy​cho​ośle”) za​in​te​re​so​wa​nia Lizy, to​też na​wet te​raz, kie​dy po​win​no mu to być obo​jęt​ne, do​znał na​wro​tu uczuć i ukłu​cia li​to​ści. Eric i jego żona pra​co​- wa​li u wiel​kie​go Ber​nar​da May​wo​oda, nie​zrów​na​ne​go ge​niu​sza – któ​re​go aż za do​brze przy​sto​so​- wa​ny Eric na​zy​wał „sze​fem” – w In​sty​tu​cie Ba​daw​czym przy Ośrod​ku Pla​no​wa​nia Ro​dzi​ny. Za​- chę​co​ny przez ich opie​ku​na Eric zre​ali​zo​wał ge​nial​ny po​mysł (przy​pusz​czal​nie cu​dzy), żeby kie​- ro​wać nie​któ​rych co bar​dziej po​dat​nych i głu​pich klien​tów Ośrod​ka na bocz​ny tor pu​łap​ki psy​cho​- te​ra​peu​tycz​nej – do ze​spo​łu „uwal​nia​nia na​pięć” nie od​bie​ga​ją​ce​go zbyt​nio od ze​brań ko​biet przy szy​ciu koł​der na cele do​bro​czyn​ne, gdzie mło​de mę​żat​ki w ośmio​oso​bo​wych gru​pach od​prę​ża​ły się w przy​tul​nym po​ko​ju w at​mos​fe​rze za​ba​wy i swo​bo​dy (wszyst​kie mó​wi​ły so​bie „ty”), tym​- cza​sem le​ka​rze ob​ser​wo​wa​li je zza sto​łu, se​kre​tar​ka ro​bi​ła dys​kret​nie no​tat​ki, a epi​zo​dy trau​ma​- tycz​ne wy​pły​wa​ły z dzie​ciń​stwa ze​bra​nych ni​czym to​piel​cy na po​wierzch​nię wody. Na spo​tka​- niach na​kła​nia​no pa​nie do cał​kiem szcze​rych roz​mów mię​dzy sobą o wła​snych kło​po​tach wy​ni​- kłych z nie​przy​sto​so​wa​nia mał​żeń​skie​go, co wią​za​ło się oczy​wi​ście z wy​mia​ną uwag na te​mat part​ne​rów, któ​rzy póź​niej sami prze​cho​dzi​li te​ra​pię w spe​cjal​nych „gru​pach mę​żów”, w rów​nie swo​bod​nej at​mos​fe​rze pod​su​wa​jąc so​bie cy​ga​ra i ry​ci​ny ana​to​micz​ne. Pnin opu​ścił spra​woz​da​- nia i po​szcze​gól​ne wy​wia​dy kli​nicz​ne – zresz​tą nie ma co się tu wda​wać w za​baw​ne szcze​gó​ły. Dość po​wie​dzieć, że już na trze​cim spo​tka​niu gru​py ko​biet, po tym jakjed​na czy dru​ga pani uda​ła się do domu, prze​ży​ła olśnie​nie i wró​ci​ła, żeby opi​sać nowo od​kry​te do​zna​nie swo​im na​dal za​ha​- mo​wa​nym, lecz słu​cha​ją​cym chci​wie sio​strom, dźwięcz​na nuta od​ro​dze​nia ubar​wi​ła przy​jem​nie te​ra​pię („No więc, moje dro​gie, kie​dy wczo​raj wie​czo​rem Geo​r​ge…”). Ale to nie wszyst​ko. Dok​- tor Eric Wind miał na​dzie​ję wy​pra​co​wać tech​ni​kę, któ​ra po​zwo​li​ła​by ze​brać wszyst​kich mę​żów i ich żony w gru​pie ko​edu​ka​cyj​nej. Na​wia​sem mó​wiąc, ciar​ki prze​cho​dzi​ły czło​wie​ka, kie​dy Eric i Liza cmo​ka​li war​ga​mi, wy​ma​wia​jąc sło​wo „gru​pa”. Pro​fe​sor Cha​te​au za​pew​nił w dłu​gim li​ście zgnę​bio​ne​go Pni​na, że dok​tor Wind na​wet bliź​nię​ta sy​jam​skie na​zy​wa „gru​pą”. Istot​nie, po​stę​po​- wy ide​ali​sta Wind ma​rzył o szczę​śli​wym świe​cie, skła​da​ją​cym się ze sto​racz​ków sy​jam​skich, ze spo​łecz​no​ści po​łą​czo​nych ze sobą ana​to​micz​nie, a na​wet z na​ro​dów wy​ro​słych wo​kół ko​mu​nal​nej wą​tro​by. „Ta cała psy​chia​tria to nic in​ne​go, jaktyl​ko swo​isty mi​kro​ko​smos ko​mu​ni​zmu – pie​klił się Pnin w od​po​wie​dzi na list Cha​te​au. – Le​piej by zo​sta​wi​li lu​dziom ich kło​po​ty oso​bi​ste. Na​su​wa się bo​wiem py​ta​nie, czy kło​po​ty nie są je​dy​ną rze​czą na świe​cie, któ​rą lu​dzie mogą mieć na wła​- sność?” 6 – Wiesz co – Joan oznaj​mi​ła mę​żo​wi w so​bo​tę rano – chcę po​wie​dzieć Ti​mo​fie​jo​wi, że od dru​- giej do pią​tej będą mie​li cały dom dla sie​bie. Mu​si​my stwo​rzyć ide​al​ne wa​run​ki tej wzru​sza​ją​cej pa​rze. Po​ja​dę za​ła​twić coś w mie​ście, a cie​bie pod​rzu​cę do bi​blio​te​ki. – Nie​ste​ty – od​parł Lau​ren​ce – ani mi się śni je​chać dziś do bi​blio​te​ki i w ogó​le ni​g​dzie się nie dam pod​rzu​cić. Wąt​pię zresz​tą, czy mu​szą mieć aż osiem po​koi, żeby się po​go​dzić. Pnin wło​żył nowy brą​zo​wy gar​ni​tur (ku​pio​ny za pie​nią​dze z od​czy​tu w Cre​mo​nie), zjadł pręd​- ko obiad w ba​rze, Jaj​ko i my”, po czym ru​szył przez bie​lą​cy się śnież​ny​mi ła​ta​mi park na dwo​- rzec au​to​bu​so​wy Wa​in​dell, gdzie w re​zul​ta​cie do​tarł go​dzi​nę przed cza​sem. Na​wet nie za​przą​tał

so​bie gło​wy do​cie​ka​nia​mi, dla​cze​go Liza od​czu​ła gwał​tow​ną po​trze​bę spo​tka​nia się z nim w dro​- dze po​wrot​nej ze szko​ły St Bar​tho​lo​mew w po​bli​żu Bo​sto​nu, gdzie od je​sie​ni miał uczęsz​czać jej syn; nie ob​cho​dzi​ło go nic po​nad to, że fala ra​do​ści spie​ni​ła się i wznio​sła nad nie​wi​dzial​ną tamą, któ​ra mia​ła lada chwi​la pęk​nąć. Ob​ser​wo​wał przy​jazd pię​ciu au​to​bu​sów i w każ​dym z nich wi​- dział wy​raź​nie, jak Liza ma​cha do nie​go przez okno, prze​ci​ska​jąc się ra​zem z in​ny​mi pa​sa​że​ra​mi do wyj​ścia, ale au​to​bu​sy opróż​nia​ły się je​den za dru​gim, a Lizy ani śla​du. Na​raz usły​szał za ple​- ca​mi jej dźwięcz​ny głos („Ti​mo​fiej, zdraw​stwuj!”), a kie​dy się od​wró​cił, zo​ba​czył Lizę wy​sia​da​- ją​cą z je​dy​ne​go au​to​bu​su, któ​rym we​dle jego ra​chu​by nie po​win​na była przy​je​chać. Ja​kie zmia​- ny do​strzegł w niej nasz przy​ja​ciel? Ja​kie zmia​ny, na mi​łość Bo​ską, mo​gły zajść? Ma ją przy so​- bie i tyle. Wiecz​nie jej było go​rą​co, na​wet w naj​więk​szy mróz, to​też i te​raz mia​ła cał​kiem roz​- chy​lo​ne fu​tro z foki, od​sła​nia​ją​ce pli​so​wa​ną bluz​kę, kie​dy tu​li​ła gło​wę Pni​na, któ​ry po​czuł gra​pe​- fru​ito​wy za​pach na jej szyi i mru​czał w kół​ko: – Nu, nu, wot i cho​ro​szo, nu wot – dla do​da​nia so​bie otu​chy, aż na​raz wy​krzyk​nę​ła: – Ale masz pięk​ne nowe zęby! – Po​mógł jej wsiąść do tak​sów​ki, ja​skra​wy, szy​fo​no​wy szal Lizy o coś się za​cze​pił, Pnin po​śli​znął się na chod​ni​ku, tak​sów​karz po​- wie​dział: – Po​ma​lut​ku – za​brał od nie​go jej tor​bę, a wszyst​ko zda​rzy​ło się już wcze​śniej, do​kład​nie w tej sa​mej ko​lej​no​ści. To szko​ła, in​for​mo​wa​ła go, kie​dy je​cha​li Park Stre​et, z do​bry​mi an​giel​ski​mi tra​dy​cja​mi. Nie, nie jest głod​na, zja​dła duży obiad w Al​ba​ny. To bar​dzo „mod​na” szko​ła – po​wie​dzia​ła po an​giel​sku – chłop​cy gra​ją tam w coś w ro​dza​ju te​ni​sa ziem​ne​go na sali, a do jego kla​sy bę​dzie cho​dził… (tu rzu​ci​ła z uda​wa​ną non​sza​lan​cją zna​ne na​zwi​sko ame​ry​kań​skie, któ​re nic jed​nak Pni​no​wi nie mó​- wi​ło, bo nie na​le​ża​ło ani do po​ety, ani do pre​zy​den​ta). – Spójrz – wtrą​cił Pnin, wy​cią​ga​jąc szy​ję i wska​zu​jąc przed sie​bie – wi​dać stąd frag​ment cam​pu​su. – Wszyst​ko za​wdzię​cza​ją („Ow​szem, wi​dzę, wiżu, wiżu, kam​pus kak kam​pus, nic nad​- zwy​czaj​ne​go”), wszyst​ko, łącz​nie ze sty​pen​dium, za​wdzię​cza​ją sto​sun​kom dok​to​ra May​wo​oda („Po​wi​nie​neś kie​dy na​pi​sać do nie​go, Ti​mo​fie​ju, grzecz​ność tego wy​ma​ga”). Dy​rek​tor, du​chow​- ny, po​ka​zał jej tro​fea, któ​re Ber​nard zdo​był tam za mło​du. Eric chciał na​tu​ral​nie, żeby Wik​tor po​- szedł do szko​ły pań​stwo​wej, ale go prze​gło​so​wa​no. Żona pa​sto​ra Hop​pe​ra jest spo​krew​nio​na z an​- giel​skim hra​bią. – Je​ste​śmy na miej​scu. To moje pa​laz​zo – za​żar​to​wał Pnin, któ​ry nie mógł się skon​cen​tro​wać na po​to​ku jej wy​mo​wy. We​szli, i na​gle Pnin po​czuł, że dzień, na któ​ry cze​kał z ta​kim utę​sk​nie​niem, mija zbyt szyb​ko, ucie​ka, ucie​ka, za kil​ka mi​nut już go nie bę​dzie. Chy​ba że, po​my​ślał, Liza od razu wy​rzu​ci z sie​bie wszyst​ko, co ma mu do po​wie​dze​nia, wte​dy dzień zwol​ni nie​co tem​po i bę​dzie się nim moż​na na​- cie​szyć. – Co za po​nu​ry dom, ka​koj żut​kij dom – po​wie​dzia​ła, sia​da​jąc w fo​te​lu obokte​le​fo​nu i zdej​mu​- jąc ka​lo​sze, jak​że zna​jo​mym ru​chem! – Wy​star​czy spoj​rzeć na tę akwa​re​lę z mi​na​re​ta​mi. To mu​szą być okrop​ni lu​dzie. – Skąd​że zno​wu – od​parł Pnin – to moi przy​ja​cie​le. – Dro​gi Ti​mo​fie​ju – oświad​czy​ła, kie​dy pro​wa​dził ją na górę – w swo​im cza​sie mia​łeś wie​lu okrop​nych przy​ja​ciół. – A to mój po​kój – po​wie​dział Pnin. – Chy​ba się wy​cią​gnę na two​im dzie​wi​czym łóż​ku. Za chwi​lę wy​re​cy​tu​ję ci kil​ka wier​szy. Znów mnie ogar​nia ten pie​kiel​ny ból gło​wy. A taksię świet​nie czu​łam przez cały dzień. – Mam aspi​ry​nę. – E-e – mruk​nę​ła, za​po​ży​czo​ne z an​giel​skie​go prze​cze​nie za​brzmia​ło dziw​nie na tle jej oj​czy​- ste​go ję​zy​ka. Od​wró​cił się, kie​dy za​czę​ła zdej​mo​wać pan​to​fle, a od​głos, z ja​kim spa​da​ły na pod​ło​gę, przy​-