Vladimir Nabokov
PNIN
Przełożyła Anna Kołyszko
Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne, a zatem wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych,
żyjących bądź zmarłych, jest czysto przypadkowe.
Rozdział pierwszy
1
Starszy jegomość, który zajmował miejsce przy oknie z północnej strony wagonu kolejowego
mknącego nieubłaganie naprzód, a wyraźnie podróżował sam, bo siedzenie obok niego i dwa sie-
dzenia naprzeciwko były puste, to właśnie profesor Timofiej Pnin. Łysy jak kolano, opalony na
brąz, starannie wygolony, od góry prezentował się bardzo okazale – duża śniada czaszka, szylkre-
towe okulary (kryjące brak brwi typowy dla niemowląt), górna warga jak u małpy, gruba szyja,
a pod przyciasną tweedową marynarką klatka piersiowa dobrze zbudowanego mężczyzny. Dolne
natomiast partie przedstawiały się nieco gorzej – pajęcze nogi (założone jedna na drugą, odziane
we flanelowe spodnie) kończyły się drobnymi, niemal kobiecymi stopami.
Na nogach miał opadające wełniane skarpety, czerwone w liliowe romby, i solidne czarne pół-
buty, które kosztowały go prawie tyle, co całe ubranie (łącznie z jaskrawym ekstrawaganckim
krawatem). Do lat czterdziestych, kiedy jeszcze wiódł stateczne życie w Europie, nosił zawsze
długie kalesony, których końce wpuszczał w porządne jedwabne skarpetki z wzorkiem, w stonowa-
nych kolorach, podtrzymywane podwiązkami na łydkach opiętych bawełnianymi nogawkami.
Pnin uważał wówczas, że jeśli podciągnie za wysoko spodnie, a zatem odsłoni rąbek białych kale-
sonów, dopuści się czynu równie nieprzyzwoitego, jakgdyby pokazał się bez kołnierzyka i krawata
w towarzystwie pań. Albowiem nawet kiedy przywiędła madame Roux, konsjerżka obskurnej ka-
mienicy w Szesnastym Arrondisement w Paryżu – gdzie po ucieczce ze zleninizowanej Rosji i po
ukończeniu studiów w Pradze spędził piętnaście lat – przychodząc po komorne, zastawała go bez
faux col, pedantyczny Pnin zasłaniał pruderyjnie guzik do kołnierzyka z przodu koszuli. Wszystko
to jednakuległo zmianie w oszałamiającej atmosferze Nowego Świata.
Teraz, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, bardzo się lubił opalać, nosił sportowe koszule i
spodnie, a kiedy zakładał nogę na nogę, odsłaniał bezwstydnie, z rozmysłem, cały kawał nagiej
łydki. Tak by go widział ewentualny towarzysz podróży, ale poza żołnierzem śpiącym w jednym
kącie i dwiema paniami zajętymi niemowlęciem w drugim, Pnin miał cały wagon dla siebie.
Pora teraz wyjawić pewien sekret. Profesor Pnin jechał niewłaściwym pociągiem. Nie miał o
tym pojęcia, podobnie jakkonduktor, który rozpoczął właśnie swoją trasę przez cały pociąg i zbli-
żał się do wagonu Pnina. Jeżeli chodzi o ścisłość, Pnin był akurat bardzo z siebie zadowolony. Kie-
dy panna Judith Clyde, wiceprzewodnicząca Klubu Kobiet w Cremonie – blisko dwieście wiorst
na zachód od Waindell, akademickiego gniazda Pnina od roku 1945 – zaprosiła go na odczyt w
piątkowy wieczór, poradziła Pninowi, żeby wsiadł w Waindell do pociągu o trzynastej pięćdziesiąt
dwie, to będzie w Cremonie szesnasta siedemnaście, ale Pnin – który podobnie jak wielu Rosjan
uwielbiał wszelkie rozkłady jazdy, mapy, katalogi, namiętnie je kolekcjonował i brał, skąd się tylko
dało, bo nie mógł sobie odmówić tej krzepiącej przyjemności, że dostaje coś za darmo, a już naj-
bardziej szczycił się swoją umiejętnością posługiwania się nimi – przewertował rozkład i znalazł
niepozorny znaczek przy dogodniejszym pociągu (odjazd – Waindell 14.19; przyjazd – Cremona
16.32), informujący, że w piątki i tylko w piątki pociąg o czternastej dziewiętnaście do odległego i
znacznie większego miasta, obdarzonego równie miłą dla ucha włoską nazwą, zatrzymuje się w
Cremonie. Niestety, rozkład jazdy Pnina pochodził sprzed pięciu lat i był częściowo nieaktualny.
Nasz przyjaciel wykładał język rosyjski na Uniwersytecie Waindell, prowincjonalnej uczelni,
która wyróżniała się sztucznym stawem pośrodku malowniczego terenu, obrośniętymi bluszczem
galeriami łączącymi poszczególne budynki, malowidłami ściennymi, przedstawiającymi wykła-
dowców jakżywych w chwili przekazywania krzepkim dzieciom farmerów kaganka wiedzy Ary-
stotelesa, Szekspira i Pasteura, oraz dużym, aktywnym, dynamicznym, kwitnącym Wydziałem
Germanistyki, prowadzonym przez dziekana, doktora Hagena, który nazywał swój wydział z
dumą (wymawiając dobitnie każdą sylabę): „uniwersytetem w uniwersytecie”.
W semestrze jesiennym owego roku (1950) lektorat języka rosyjskiego wybrali następujący
adepci: jedna studentka, pulchna, sumienna Betty Bliss, w grupie średnio zaawansowanych; jeden
student, a właściwie martwa dusza (Ivan Dub, który się w ogóle nie pokazał) w grupie zaawanso-
wanych; oraz troje słuchaczy na niezwykle popularnym kursie podstawowym – Josephine Mal-
kin, której dziadkowie urodzili się w Mińsku; Charles McBeth, którego chłonna pamięć rozprawiła
się już z dziesięcioma językami i była gotowa pogrzebać kolejnych dziesięć; wreszcie ospała
Eileen Lane, która usłyszała od kogoś, że kiedy się zdoła opanować alfabet rosyjski, można już
właściwie czytać „Annę Karamazow” w oryginale. Pnin w roli nauczyciela nie mógł żadną mia-
rą konkurować z tymi niesłychanymi damami rosyjskimi, rozsianymi po całej akademickiej
Ameryce, które mimo braku odpowiedniego wykształcenia, nadrabiając intuicją, gadulstwem i
rozkoszną wylewnością macierzyńską, potrafiły przy pieśniach znad Matki Wołgi, czerwonym ka-
wiorze i herbacie wszczepiać studentom o niewinnych oczętach magiczną znajomość tego trud-
nego, a zarazem pięknego języka; nigdy też Pnin w roli nauczyciela nie marzył, że przekroczy
progi wzniosłych gmachów współczesnego językoznawstwa, owej uduchowionej korporacji fo-
nemów, świątyni, w której gorliwych młodych ludzi uczy się nie tyle języka obcego, ile metodyki
nauczania innych tejże metodyki, przy czym ta metodyka, niczym kaskada wody spadającej ze
skały na skałę, przestaje służyć racjonalnej nawigacji, ale w jakiejś świetlanej przyszłości może
się przyczynić do tworzenia ezoterycznych dialektów – takich jakna przykład uproszczony baskij-
ski – będących mową ojczystą zaledwie kilku skomplikowanych maszyn. Pnin podchodził do swo-
ich zajęć dydaktycznych w sposób niewątpliwie amatorski i niefrasobliwy, bo opierał się wyłącz-
nie na ćwiczeniach z podręcznika gramatyki opublikowanego przez dziekana Wydziału Slawistyki
dużo większego uniwersytetu niż Waindell, szacownego oszusta, który znał się na rosyjskim jak
wilkna gwiazdach, ale wspaniałomyślnie użyczał swojego znamienitego nazwiska dziełom mozol-
nej pracy anonimowych autorów. Mimo wielu wad Pnin miał w sobie rozbrajający, staroświecki
wdzięk, który, wedle słów jego wiernego obrońcy, doktora Hagena, skierowanych do bezdusznych
członków rady nadzorczej, był delikatesem z importu, wartym zapłaty w rodzimej walucie. Cho-
ciaż doktorat z socjologii i ekonomii politycznej przyznany Pninowi uroczyście w Pradze bodajże
w roku 1925 okazał się już w połowie stulecia doktoratem z przeżytków, nie można powiedzieć,
żeby Pnin niesłusznie zajmował stanowisko wykładowcy języka rosyjskiego. Popularność wśród
słuchaczy zyskały mu nie tyle zdolności pedagogiczne, ile niezapomniane dygresje, kiedy to
zdejmował okulary i rozpromieniał się na wspomnienie niegdysiejszych czasów, przecierając
dzisiejsze soczewki. Nostalgiczne wycieczki wygłaszane łamaną angielszczyzną. Autobiograficzne
kąski. O tym, jakgo przyjęły Sojedinionnyje Sztaty (Stany Zjednoczone).
– Przesłuchiwanie na statku przed zejściem na ląd. Dobre sobie! „Czy ma pan coś do oclenia?”
„Nie.” Dobre sobie! Potem pytania natury politycznej. Urzędnikpyta: „Jest pan anarchistą?” A ja
mu na to… – wykładowca przerywa na chwilę opowieść, żeby dać upust swojej niemej wesoło-
ści – „Musimy najpierw uzgodnić, co rozumiemy pod słowem « anarchizm» . Anarchizm prak-
tyczny, metafizyczny, teoretyczny, mistyczny, abstraktyczny, indywidualny czy społeczny? Za
młodu, powiadam, było to dla mnie nie bez znaczenia.” No więc odbyliśmy bardzo ciekawą dys-
kusję, i w rezultacie władze imigracyjne przetrzymały mnie całe dwa tygodnie na Ellis Island –
brzuch mu się zaczyna trząść, trzęsie się też cały wykładowca w paroksyzmie śmiechu.
Na niektórych zajęciach trafiała się jeszcze lepsza zabawa. W atmosferze udawanej tajemni-
czości szczodrobliwy Pnin przygotowywał młodzież na wspaniałą ucztę, do której sam niegdyś
przystąpił, czyli najpierw odsłaniał w bezwiednym uśmiechu niepełny garnitur potwornych,
sczerniałych zębów, po czym otwierał rozsypującą się rosyjską książkę na eleganckiej zakładce z
imitacji skóry, włożonej tam uprzednio przez siebie, otwierał zatem książkę, zwykle krzywiąc przy
tym z przerażenia ruchliwą twarz i wytrzeszczając oczy, kartkował nerwowo książkę niekiedy ład-
nych kilka minut, zanim znalazł odpowiednią stronę albo uznał koniec końców, że zaznaczył właści-
wą. Wybrany przez niego fragment pochodził najczęściej ze starej, naiwnej komedii z życia kup-
ców, skleconej blisko sto lat temu przez Ostrowskiego, albo z równie wiekowej, chociaż jeszcze
bardziej przestarzałej, opowiastki satyrycznej Leskowa opartej na łamańcach językowych. Pre-
zentował te zwietrzałe smakołyki w podniosłym stylu klasycznej Aleksandrynki (Teatru Aleksan-
dryjskiego w Petersburgu), dalekim od jędrnej prostoty artystów scen moskiewskich, ponieważ
jednak uchwycenie dowcipu, który jeszcze się na łych kartach nie przeżył, wymagało nie tylko
świetnej znajomości języka potocznego, lecz również niezłego wyrobienia literackiego, a mała
biedna grupa studentów nie posiadała ani jednego, ani drugiego, deklamator sam jeden bawił się
aluzjami i niuansami tekstu. Trzęsiączka, wspomniana już w innym kontekście, przechodziła w ist-
ne trzęsienie ziemi. Sięgając pamięcią w blasku wszystkich świateł, przy mimice wszystkich ma-
sek umysłu, ku dniom młodości żarliwej i chłonnej (w olśniewającym wszechświecie, który wy-
dawał się piękniejszy przez to, że jeden cios historii obrócił go wniwecz), Pnin upajał się winem z
własnych piwnic, w miarę jak przedstawiał kolejne przykłady tego, co uprzejmi słuchacze brali
domyślnie za humor rosyjski. Naraz nie mógł powstrzymać wesołości, łzy w kształcie gruszek
spływały po opalonych policzkach. Spomiędzy warg raptem wyskakiwały, niczym na sprężynie,
nie tylko potworne zęby, lecz także ogromne różowe połcie górnego dziąsła, ręka wędrowała pręd-
ko do ust, a barczyste ramiona drgały jak w konwulsjach. Chociaż słowa, które starał się wykrztu-
sić – tłumione podrygującą ręką – były teraz dla słuchaczy podwójnie niezrozumiałe, niepoha-
mowany atakwesołości stawał się zaraźliwy. Kiedy Pnin tracił zupełnie panowanie nad sobą, stu-
denci zrywali już dosłownie boki – Charles w mechanicznych niemal drgawkach rżał z uciechy,
nagły wybuch perlistego śmiechu ożywiał twarz nieładnej Josephine, tymczasem Eileen, która
dla odmiany była ładna, rozpływała się w galarecie mało twarzowego chichotu.
Wszystko to nie zmienia faktu, że Pnin jechał niewłaściwym pociągiem.
Jak winniśmy określić ten smutny przypadek? Należy wyraźnie zaznaczyć, że Pnin nie miał w
sobie nic z typu dobrodusznego Niemca – der zerstreute Professor – lansowanego w ubiegłym
stuleciu. Przeciwnie, był chyba zbyt ostrożny, ze zbytnią przesadą dopatrywał się wszędzie dia-
belskich pułapek, zbyt konsekwentnie miał się na baczności, żeby dziwaczne otoczenie (nieobli-
czalna Ameryka) nie sprowokowało go do jakiegoś niedorzecznego wybryku. W istocie to świat
był roztargniony, a Pnin poczuwał się do obowiązku, żeby zaprowadzić w nim porządek. Żył w
stanie wiecznej wojny z przedmiotami martwymi, które rozpadały się, atakowały go, przestawa-
ły działać albo gubiły się złośliwie, z chwilą gdy znalazły się w orbicie jego egzystencji. Miał
ręce niezdarne jak mało kto, ale ponieważ umiał w mgnieniu oka zrobić ze strączka grochu har-
monijkę ustną o jednym dźwięku, potrafił za jednym zamachem puścić dziesięć kaczekna stawie,
ułożyć palce tak, żeby na ścianie powstał cień królika (który mrugał nawet okiem), a także wyko-
nać sporo innych niewinnych sztuczek, jakie Rosjanie wytrząsają z rękawa, uważał, że los nie po-
skąpił mu zdolności manualnych i manipulacyjnych. Uwielbiał wszelkie przyrządy, bo budziły w
nim zdumienie i nabożny zachwyt. Urządzenia elektryczne wywoływały jego niekłamany po-
dziw. Wyroby plastikowe wprawiały go w ekstazę. Urzekał go wprost zamekbłyskawiczny. Ale ze-
gar elektryczny włączony starannie do kontaktu mógł mu zepsuć cały ranek, jeżeli burza w środku
nocy unieruchomiła miejscową siłownię. Kiedy łamała mu się w nosku oprawa okularów i zosta-
wał z dwiema identycznymi połówkami, na próżno przykładał jedną do drugiej w nadziei, że
może przyjdzie mu z pomocą jakiś naturalny cud rekonstrukcji. W koszmarnej chwili pośpiechu i
zdenerwowania, ku jego największemu zdziwieniu psuł mu się pod palcami zamek błyskawiczny,
na którym każdy dżentelmen polega najbardziej.
No i nadal nie wiedział, że jedzie niewłaściwym pociągiem.
Językangielski stanowił dla Pnina teren szczególnego zagrożenia. Kiedy wyjeżdżał z Francji do
Stanów, nie znał w ogóle angielskiego, poza kilkoma niezbyt przydatnymi wyrażeniami, jak: „the
rest is silence”, „never more”, „weekend”, „who’s who” i kilkoma prostymi słowami takimi jak:
„lunch”, „Street”, „Parker”, „gangster”, „charleston”, „copyright”. Zabrał się więc z uporem do
nauki języka Fenimore’a Coopera, Edgara Poe, Edisona i trzydziestu jeden prezydentów. W 1941,
po roku nauki, przychodziły mu z łatwością takie zwroty, jak: „pobożne życzenie” i „jak w banku”.
Już w roku 1942 umiał wtrącać tu i ówdzie w swoją opowieść powiedzonko: „żeby się zbytnio nie
rozwodzić”. Zanim Truman rozpoczął drugą kadencję prezydencką, Pnin mógł właściwie rozma-
wiać na każdy temat, ale mimo wszelkich wysiłków dalsze postępy utknęły jakgdyby w miejscu,
toteż jeszcze w roku 1950 jego angielszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Owej jesieni, nie-
zależnie od lektoratu języka rosyjskiego, prowadził cotygodniowy wykład w cyklu seminaryjnym
(„Europa bez skrzydeł – zarys kultury współczesnej”), kierowanym przez doktora Hagena.
Wszystkie wykłady naszego przyjaciela, łącznie z rozmaitymi odczytami wygłaszanymi w in-
nych miastach, opracowywali młodsi pracownicy naukowi Wydziału Germanistyki. Procedura
była nieco skomplikowana. Najpierw profesor Pnin tłumaczył mozolnie swój potok rosyjskich
słów, przeładowany idiomami, na kaleki angielski. Następnie młody Miller poprawiał przekład.
Potem przepisywała go na maszynie panna Eisenbohr, sekretarka doktora Hagena. Wtedy Pnin
skreślał fragmenty, których nie rozumiał. Wreszcie czytał go przed zbierającym się raz na ty-
dzień audytorium. Jeżeli zawczasu nie przygotował tekstu, był całkiem bezradny, nie umiał się też
posługiwać metodą starą jak świat, żeby tuszować własną ułomność, a mianowicie podnosić i
opuszczać oczy, zapamiętywać tyle słów, ile da radę objąć wzrokiem, recytować je słuchaczom i
dopowiadać koniec zdania, zapuszczając już żurawia po następne. Zerkając gorączkowo to tu, to
tam, prędko by się zgubił. Dlatego wolał wbijać oczy w tekst, czytać wykłady bez pośpiechu, mo-
notonnym barytonem, jakgdyby pnącym się na coraz to nowe podesty nie kończących się scho-
dów przeznaczonych dla tych ludzi, którzy boją się wsiąść do windy.
Konduktor, siwy mężczyzna o ojcowskim wyglądzie, w drucianych okularach zsuniętych nisko
na prosty, wielce funkcjonalny nos, z brudnym plastrem owiniętym wokół kciuka, musiał obsłu-
żyć już tylko trzy wagony, żeby dojść do ostatniego, w którym podróżował Pnin.
Tymczasem Pnin pozwolił sobie na iście Pninową przyjemność. Stanął przed typowo Pnino-
wym dylematem. Wśród innych artykułów niezbędnych Pninowi do noclegu w obcym mieście,
takich jak prawidła do butów, jabłka, słowniki i tym podobne, w walizce leżał też względnie nowy
czarny garnitur, który nasz przyjaciel zamierzał włożyć wieczorem na odczyt („Czy wszyscy Ro-
sjanie to komuniści?”) dla pań z Cremony. Znajdował się w niej również tekst poniedziałkowego
wykładu („Don Kichote i Faust”), który miał zamiar przejrzeć nazajutrz w drodze powrotnej do
Waindell, a także esej magistrantki Betty Bliss („Dostojewski a psychologia postaci”), który musiał
sprawdzić za doktora Hagena, promotora jej pracy mózgowej. Dylemat przedstawiał się nastę-
pująco: jeżeli zatrzyma tekst odczytu dla pań – plikkartekformatu papieru maszynowego złożony
we dwoje – bezpiecznie przy sobie, w cieple swojego ciała, istnieje teoretycznie możliwość, że
zapomni go przełożyć z marynarki, którą ma na sobie, do marynarki, którą włoży na tę okazję. Z
drugiej zaś strony, jeżeli teraz wsadzi tekst odczytu do kieszeni garnituru w walizce, już czuje, jak
będzie się dręczył myślą, że ktoś mu ukradnie bagaż. Trzecia strona medalu (bo te rozterki wciąż
mu kazały dopisywać nowe wymiary) wyglądała tak, iż w wewnętrznej kieszeni okrywającej go
teraz marynarki spoczywał cenny portfel zawierający dwa banknoty dziesięciodolarowe, wyci-
nek z „New York Times” z jego listem na temat konferencji jałtańskiej, napisanym przy mojej
pomocy w roku 1945, oraz zaświadczenie o przyznaniu mu nowego obywatelstwa, a przecież nie
można wykluczyć sytuacji, że kiedy będzie wyjmował portfel, złożony odczyt wyśliźnie się i
przepadnie raz na zawsze. W ciągu dwudziestu minut jazdy pociągiem nasz przyjaciel zdążył już
dwa razy otworzyć walizkę, aby przełożyć wszystkie materiały naukowe z miejsca na miejsce.
Kiedy konduktor dotarł wreszcie do jego wagonu, sumienny Pnin brnął właśnie przez ostatni wy-
kwit naukowy Betty, zaczynający się od słów: „Jeżeli zastanowimy się nad klimatem psychicz-
nym, w jakim przyszło nam żyć, musimy zauważyć…”
Wszedł konduktor, nie obudził żołnierza, obiecał paniom, że im powie, kiedy będą dojeżdżać na
miejsce, a teraz kiwał głową nad biletem Pnina. Postój w Cremonie zniesiono przed dwoma laty.
– Bardzo ważny odczyt! – zawołał Pnin. – Co by robić? Katastrofa!
Siwowłosy konduktor z zatroskaną miną rozsiadł się wygodnie na siedzeniu naprzeciwko i zaczął
w milczeniu wertować wystrzępioną książkę, pełną wkładek z oślimi uszami. Za kilka minut, a ści-
śle o piętnastej zero osiem, Pnin musi wysiąść w Whitchurch, żeby zdążyć na autobus o czwartej,
którym dojedzie do Cremony mniej więcej na szóstą.
– Myślałem, że zyskuję dwanaście minut, a tymczasem straciłem blisko dwie bite godziny –
powiedział Pnin z goryczą. Odchrząknął, po czym puszczając mimo uszu słowa otuchy życzliwe-
go, siwego konduktora („Zdąży pan”), zdjął okulary do czytania, złapał walizkę, ciężką, jakby w
niej wiózł kamienie, i udał się w kierunku drzwi, żeby przy nich czekać, aż skończy się migające
pasmo zieleni, a jego oczom ukaże się oczekiwana stacja.
2
Whitchurch zjawiło się zgodnie z rozkładem. Nagrzane, senne płaszczyzny betonu i słońca ciągnę-
ły się za bryłami geometrycznymi przeróżnych wyrazistych cieni. Panujący tu upał pozwalał
zapomnieć, że jest październik. Pnin wszedł żwawo do poczekalni z bezużytecznym piecem na
środku i rozejrzał się dokoła. W kącie, we wnęce, za szerokim drewnianym kontuarem widać było
górną część tułowia spoconego młodzieńca zajętego wypełnianiem formularzy.
– Poproszę informację – rzekł Pnin. – Skąd odchodzi autobus na czwartą do Cremony?
– Stanowisko po drugiej stronie ulicy – rzucił urzędniknie podnosząc wzroku.
– A gdzie mógłbym był zostawić bagaż?
– To ta walizka? Przechowam ją.
Młody człowiek szurnął walizkę w kąt z iście amerykańską bezceremonialnością, która zawsze
zbijała Pnina z tropu.
– A kuitancja? – zapytał Pnin, wymawiając z angielska rosyjskie określenie na „kwit”.
– Co takiego?
– Numerek? – spróbował jeszcze raz Pnin.
– Bez numerka – odparł młodzieniec i wrócił do pisania.
Pnin wyszedł z dworca, sprawdził, gdzie jest przystanekautobusowy, po czym wstąpił do baru.
Zjadł kanapkę z szynką, zamówił drugą i też zjadł na miejscu. Zapłacił za konsumpcję, ale zyskał
na wspaniałej wykałaczce, którą wybrał starannie ze zgrabnego pojemnika w kształcie szyszki sto-
jącego przy kasie, i dokładnie za pięć czwarta wrócił na stację po walizkę.
Za ladą urzędował teraz kto inny. Poprzednika wezwano nagłe do domu, żeby odwiózł jak naj-
szybciej żonę do szpitala położniczego. Wróci za kilka minut.
– Ale ja muszę uzyskać walizkę! – zawołał Pnin.
Zmiennikwyraził ubolewanie, ale nic nie mógł poradzić.
– Tam stoi! – krzyknął, przechylając się przez kontuar i wskazując bagaż w kącie.
Nic gorszego nie mogło się zdarzyć. Jeszcze trzymał wyciągniętą rękę, kiedy spostrzegł, że to
nie jego bagaż. Palec wskazujący zadrżał. Chwila wahania okazała się zgubna.
– Autobus do Cremony! - zawołał Pnin.
– O ósmej odchodzi następny - poinformował go urzędnik.
Co było robić? Koszmarna historia! Wyjrzał na ulicę. Autobus właśnie nadjechał. Cała impre-
za będzie go kosztowała dodatkowo pięćdziesiąt dolarów. Sięgnął ręką do prawej kieszeni. Sława
Bogu (chwała Bogu), że go ma przy sobie. Bardzo dobrze! Nie wystąpi w czarnym garniturze –
wot i wsio (i tyle). Odzyska bagaż w drodze powrotnej. W swoim czasie stracił, porzucił, zaprzepa-
ścił znacznie cenniejszy dobytek. Pokrzepiony tą myślą, Pnin wsiadł raźno do autobusu.
Nie wytrzymał jednakdługo. Minęli zaledwie kilka przecznic, kiedy nasunęło mu się straszliwe
podejrzenie. Na nowym etapie podróży, od momentu rozstania z walizką, bez przerwy sprawdzał
na przemian palcem wskazującym lewej ręki i prawym łokciem drogocenną zawartość we-
wnętrznej kieszeni marynarki. Naraz jednym szarpnięciem wyciągnął plikkartek. Był to esej Bet-
ty.
Z okrzykami błagania i przerażenia, które, jak sądził, mają charakter międzynarodowy, Pnin
zerwał się z miejsca. Zataczając się, dotarł do wyjścia. Kierowca z surową miną wyjął jedną
ręką garść monet ze swojej maszynki, zwrócił mu należność za bilet i zatrzymał autobus. Biedny
Pnin znalazł się w obcym mieście.
Był słabszy, niżby się mogło zdawać, sądząc po jego silnej, rozrośniętej klatce piersiowej, toteż
uczucie bezgranicznego wyczerpania, które nagle ogarnęło jego masywne od pasa w górę ciało,
odgradzając go poniekąd od rzeczywistości, nie wydało mu się bynajmniej obce. Szedł przez wil-
gotny, zielony, mieniący się purpurą park, niczym przez posępny, starannie utrzymany grobo-
wiec, gdzie nastrój tworzyły ponure rododendrony, lśniące wawrzyny, cieniste drzewa o bujnych
koronach i krótko przystrzyżone trawniki; skręcił właśnie w aleję orzechów i dębów – która zgodnie
ze zwięzłą wskazówką kierowcy miała go zaprowadzić z powrotem na stację kolejową – kiedy za-
mroczył go niesamowity lęk, obezwładniło ukłucie nierzeczywistości. Może mu coś zaszkodziło?
Ogórek kiszony na szynce? A może to jakaś tajemnicza dolegliwość, nie wykryta jeszcze przez
jego lekarzy? – zachodził w głowę mój przyjaciel, więc i ja zachodzę w głowę.
Nie wiem, czy ktokolwiekw dziejach ludzkości zwrócił uwagę na to, że odrębność stanowi jed-
ną z podstawowych cech życia. Jeżeli nie otacza nas powłoka cielesna, musimy umrzeć. Człowiek
egzystuje tylko wtedy, kiedy jest odizolowany od otoczenia. Czaszka to nasz hełm kosmonauty.
Musimy w niej tkwić, bo w przeciwnym razie czeka nas zguba. Śmierć zaś uwalnia i jednoczy.
Chociaż przeniknięcie do natury może się wydawać kuszące, oznacza ono zarazem koniec naszej
kruchej tożsamości. Doznanie biednego Pnina graniczyło niemal z tym uwolnieniem i zjednocze-
niem. Zupełnie jakby mu się otworzyły wszystkie pory, jakby można nim było zawładnąć od ze-
wnątrz. Aż się spocił ze strachu. Gdyby nie kamienna ławka między wawrzynami, osunąłby się
zemdlony na chodnik. Może to zawał serca? Nie sądzę. Bawię się chwilowo w jego lekarza i po-
wtarzam: nie sądzę, żeby to był zawał. Mój pacjent należał do grona tych dziwaków i nieszczęśni-
ków, którzy odnoszą się do własnego serca („ssąco-tłoczącego narządu mięśniowego” zgodnie z
okropną definicją w słowniku Webstera, spoczywającym w osieroconej walizce Pnina) z łękiem i
przewrażliwieniem, zdenerwowaniem i wstrętem, obrzydzeniem i nienawiścią, jakby to był silny,
ohydny, odrażający potwór, co pasożytuje na człowieku ku jego utrapieniu. Czasami lekarze, zdu-
mieni jego skaczącym, chwiejnym pulsem, badali go staranniej, a wtedy kardiograf rysował im-
ponujące pasma górskie i wykazywał kilkanaście chorób śmiertelnych wykluczających się na-
wzajem. Pnin bał się dotknąć własnego przegubu. Wystrzegał się spania na lewym boku, nawet w
tych rozpaczliwych godzinach nocnych, kiedy bezsenność każe marzyć o trzecim boku, skoro się
już obydwa wypróbowało.
Teraz, w parku Whitchurch, Pnin stwierdził to, co już miał okazję stwierdzić przedtem 10 sierp-
nia 1942, 15 lutego (w urodziny) 1937, 18 maja 1929 i 4 lipca 1920 roku, a mianowicie, że ów
wstrętny automat, zamieszkujący jego ciało, zyskał własną świadomość i nie tylko Żyje swoim
życiem, lecz również naraża Pnina na ból i strach. Złożył więc biedną łysą głowę na kamiennym
oparciu ławki, żeby wrócić pamięcią do minionych chwil podobnego niepokoju i bezsilności.
Może tym razem dostał zapalenia płuc? Kilka dni temu przemarzł na kość w silnym amerykań-
skim przeciągu, jakim gospodarz zwykle raczy gości w wietrzny wieczór po drugim toaście. Rap-
tem Pnin spostrzegł, że zapada się (czyżby umierał?) w swoje dzieciństwo. Temu przeżyciu towa-
rzyszyła wyrazistość szczegółów z przeszłości, która jest ponoć tragicznym przywilejem toną-
cych, zwłaszcza w dawnej rosyjskiej flocie wojennej – uczucie dławienia się, określone przez
wytrawnego psychoanalityka, którego nazwiska nie pomnę, jako wstrząs doznany podczas chrztu,
wyzwolony przez podświadomość, powodujący istną eksplozję wspomnień z okresu między
pierwszym zetknięciem z wodą, a ostatnim. Wszystko zdarzyło się w ułamku sekundy, a trzeba aż
tylu słów, żeby to oddać.
Pnin pochodził z szacownej, dosyć zamożnej rodziny petersburskiej. Jego ojciec, doktor Paweł
Pnin, wzięły okulista, miał raz zaszczyt leczyć Lwa Tołstoja na zapalenie spojówek. Matka Timo-
fieja, delikatna, drobna, nerwowa kobieta z kibicią jaku osy, krótko ostrzyżona, była córką sławne-
go niegdyś rewolucjonisty nazwiskiem Umów (akcent na ostatniej sylabie) i Niemki z Rygi. Na
pół odrętwiały Pnin ujrzał zbliżające się oczy matki. Była zimowa niedziela. Miał jedenaście lat
Odrabiał lekcje na poniedziałekdo Gimnazjum nr 1, kiedy jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz.
Matka zmierzyła mu gorączkę, spojrzała na niego jakby ze zdziwieniem i posłała zaraz po najlep-
szego przyjaciela jej męża, pediatrę Biełoczkina. Był to niski mężczyzna z małą bródką, krzacza-
stymi brwiami i krótko przyciętymi włosami. Odchylił poły surduta i usiadł na brzegu łóżka Timo-
fieja. Rozegrał się wyścig między grubym złotym zegarkiem doktora, a pulsem Timofieja (który
wygrał bez trudu). Następnie obnażono klatkę piersiową Timofieja, żeby Biełoczkin mógł do niej
przyłożyć nagie lodowate ucho i policzek szorstki jak papier ścierny. Ucho wędrowało po plecach
i piersiach Timofieja niczym płaska podeszwa jednonogiego monstrum, przyklejało się to tu, to
ówdzie do skóry chłopca, a za chwilę przywierało gdzie indziej. Gdy tylko doktor wyszedł, matka
Timofieja i krzepka służąca z agrafkami w zębach zawinęły umęczonego małego pacjenta w
kompres przypominający kaftan bezpieczeństwa. Składał się on z warstwy zmoczonego płótna,
grubszej warstwy waty i jeszcze jednej warstwy obcisłej flaneli. Na dobitkę kleista, piekielna ce-
rata koloru moczu i maligny oddzielała torturę lepkiego płótna parzącego skórę od nieznośnego
skrzypu waty, otulonej od zewnątrz flanelą. Biedny Timosza (Tim), owinięty jakpoczwarka w ko-
kon, leżał w dodatku pod stosem koców, które i tak go nie chroniły przed dokuczliwym zimnem,
promieniującym obustronnie ze zmarzniętego kręgosłupa na całe żebra. Nie mógł zamknąć oczu,
bo piekły go powieki. Spojrzenie przynosiło tylko eliptyczny ból i zdradzieckie ukłucia światła, zna-
jome kształty stawały się siedliskiem potwornych omamów. Przy łóżku stał czteroskrzydłowy pa-
rawan z politurowanego drewna ozdobiony rysunkami pirograficznymi, przedstawiającymi polną
dróżkę wymoszczoną opadłymi liśćmi, staw porośnięty liliami, staruszka zgarbionego na ławce i
wiewiórkę trzymającą coś czerwonego w przednich łapkach. Timosza, dociekliwy chłopiec, czę-
sto się zastanawiał, co też ona trzyma (orzech? szyszkę?), więc i teraz, nie mając nic innego do ro-
boty, postanowił rozwiązać tę mroczną zagadkę, ale brzęcząca w głowie gorączka pogrążała w
bólu i udręce wszystkie jego wysiłki. Jeszcze bardziej doskwierały mu zmagania z tapetą. Zawsze
widział, że deseń składa się w pionie z trzech różnych bukietów purpurowych kwiatów i siedmiu
różnych liści dębowych, które powtarzają się wiele razy z kojącą dokładnością; teraz jednak nie
dawał mu spokoju niezaprzeczalny fakt, że niepodobna stwierdzić, jaki system nawrotów i splotów
rządzi układem poziomym deseniu; istnienia takiego układu cyklicznego dowodziło to, że Tim do-
strzegał gdzieniegdzie na ścianie między łóżkiem a szafą oraz między piecem a drzwiami ten i ów
powtarzający się motyw, lecz kiedy usiłował przejechać wzrokiem w prawo lub w lewo od do-
wolnej kombinacji trzech kwiatostanów i siedmiu liści, zaraz gubił się w bezładnej gmatwaninie
rododendronu i dębu. Łatwo się było domyślić, że skoro niegodziwy twórca – niszczyciel umy-
słów, sprzymierzeniec gorączki – dołożył wszelkich starań, aby ukryć klucz do deseniu, ów klucz
musi być drogocenny jak życie, toteż po jego znalezieniu Timofiej Pnin wróci do zdrowia, wróci
do świata – właśnie ta jasna, niestety aż za jasna, myśl przyświecała mu w podejmowaniu dal-
szych wysiłków.
Trudności jego misji, przechodzącej stopniowo w delirium, pogłębiało nader przykre uczucie
pośpiechu, jak gdyby miał się dokądś spóźnić – do szkoły, na obiad, do łóżka – dokąd mimo naj-
większej niechęci musi się stawić punktualnie. Falujący gąszcz listowia i kwiatów, nie gubiąc po-
szczególnych nici osnowy, oderwał się od bladoniebieskiego tła, które z kolei straciło papierową
płaskość i taksię rozrosło w głąb, że widzowi tej ekspansji omal nie pękło serce. Przez wyzwolone
girlandy rozróżniał jeszcze niektóre fragmenty pokoju dziecinnego, trwające bardziej uparcie
przy życiu niż inne, a więc lakierowany parawan, odblask szklanki, mosiężne gałki łóżka, które
mniej nawet przesłaniały widok liści dębiny i obfitego kwiecia, niżby przedmiot ze środka odbija-
jący się w szybie okiennej zakłócał widok na zewnątrz oglądany przez tę samą szybę. Chociaż
świadek, a zarazem bohater tych widziadeł leżał opatulony szczelnie w łóżku, równocześnie sie-
dział, za sprawą dwoistej natury otoczenia, na ławce w zielono-purpurowym parku. Naraz w
przypływie rozmarzenia poczuł, że znalazł klucz, którego od tak dawna szukał, ale nadlatujący z
oddali, szeleszczący wiatr, który szemrał coraz głośniej, baraszkując wśród rododendronów – bez-
kwietnych teraz i nagich – zburzył logiczny poniekąd wzór, w jaki ułożyło się otoczenie Timofieja
Pnina. Żył, i to było najważniejsze. Poręcz ławki, o którą się nadał opierał, wydawała mu się
równie realna jakjego ubranie, portfel albo data wielkiego pożaru Moskwy – 1812.
Przed nim na ziemi przysiadła wygodnie na tylnych łapkach szara wiewiórka, gryzła pestkę
brzoskwini. Wiatr ustał na chwilę, a teraz znów poruszył liśćmi.
Czuł się nieco wystraszony i roztrzęsiony po ataku, ale wytłumaczył sobie, że gdyby przeżył
prawdziwy zawał, na pewno by się znacznie bardziej gryzł i niepokoił, zatem to okrężne rozumo-
wanie rozwiało całkiem jego lęk. Była czwarta dwadzieścia. Wytarł nos i powlókł się na stację.
Poprzedni urzędnikzdążył już wrócić.
– Proszę, oto pańska walizka – powiedział wesoło.
– Przykro mi, że uciekł panu autobus do Cremony.
– Przynajmniej – ileż pełnej godności ironii starał się nasz pechowy przyjaciel włożyć w to
„przynajmniej” – mam nadzieję, że pana żona czuje się dobra?
– Wszystko w porządku. Musi chyba poczekać do jutra.
– Proszę mi jeszcze uprzytomnić – poprosił Pnin – gdzie tu się mieści automat telefoniczny.
Mężczyzna wskazał ołówkiem tak daleko w bok, jak tylko sięgnął bez opuszczania swojej nory.
Pnin ruszył przed siebie z walizką w ręce, ale zawrócił na wołanie młodzieńca. Ołówek celował
teraz w kierunku ulicy.
– Widzi pan tych dwóch facetów, co ładują ciężarówkę? Jadą właśnie do Cremony. Proszę im
tylko powiedzieć, że przysłał pana Bob Horn. Na pewno pana zabiorą.
3
Niektórzy ludzie – a ja do nich należę – nie znoszą szczęśliwych zakończeń. Czujemy się wtedy
oszukani. Krzywda należy do normy. Zagłada nie powinna szwankować. Lawina, która się zatrzy-
muje kilka metrów nad skuloną ze strachu wioską, postępuje nie tylko nienaturalnie, ale wręcz nie-
etycznie. Gdybym nie pisał o tym łagodnym, starszym jegomościu, lecz o nim czytał, wolał-
bym, żeby po przyjeździe do Cremony dowiedział się, iż został zaproszony jako prelegent nie na
ten piątek, tylko na następny. Tymczasem Pnin nie tylko przyjechał cały i zdrów, ale też zdążył na
obiad – koktajl owocowy na początek, galaretka miętowa z nieznanym daniem mięsnym, lody
waniliowe polane syropem czekoladowym. Wkrótce potem, przejedzony słodyczami, wbity w
czarny garnitur, przerzucając trzy referaty, albowiem upchał wszystkie trzy po kieszeniach ma-
rynarki, żeby znalazł się wśród nich ten właściwy (wykluczywszy w ten sposób zgodnie z prawa-
mi matematyki nieszczęśliwy trafi, usiadł na krześle przy mównicy, za którą Judith Clyde, nie
tknięta przez czas blondynka w jedwabiach koloru morskiego, z szerokimi, płaskimi policzkami, po-
ciągniętymi ślicznym cukierkowym różem, i parą jasnych oczu skąpanych w błękitnym szaleń-
stwie za szkłami binokli, przedstawiała prelegenta:
– Dzisiaj – zaczęła – naszym gościem wieczoru… A jest to, nawiasem mówiąc, nasz trzeci
wieczór piątkowy; zeszłym razem, jak panie zapewne pamiętają, wysłuchałyśmy z przyjemno-
ścią wykładu profesora Moore’a na temat rolnictwa w Chinach. Dzisiaj mam zaszczyt przedsta-
wić Rosjanina z pochodzenia, obywatela naszego kraju, profesora… niestety mam pewne trudno-
ści… profesora Pun-nina. Mam nadzieję, że dobrze wymawiam nazwisko. Nie trzeba go natural-
nie przedstawiać, jest nam niezmiernie miło gościć go u siebie. Czeka nas długi wieczór, długi nie-
zapomniany wieczór. Jestem przekonana, że wszystkie panie będą chciały zadać panu profesoro-
wi jakieś pytania. Pragnę dodać, że ojciec profesora był lekarzem domowym Dostojewskiego, a
on sam sporo podróżował po obu stronach „żelaznej kurtyny”. Nie chcę zatem dłużej zajmować
cennego czasu, jeszcze tylko kilka słów o naszym spotkaniu z tego samego cyklu w przyszły piątek.
Niewątpliwie uraduje panie wiadomość, że szykuje się nam wielka niespodzianka. Naszą prele-
gentką za tydzień będzie wybitna poetka i pisarka, Linda Lacefield. Jak wiadomo, pani Lacefield
zajmuje się poezją, prozą i nowelistyką. Urodziła się w Nowym Jorku. Jej przodkowie z obu stron
walczyli po obu stronach rewolucji amerykańskiej. Pierwszy wiersz napisała jeszcze na studiach.
Wiele wierszy, co najmniej trzy, włączono do zbioru: Replika. Sto wierszy miłosnych poetek ame-
rykańskich. W roku tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim otrzymała nagrodę pieniężną ufun-
dowaną przez…
Pnin jednak nie słuchał. Jego uwagę pochłaniało bez reszty lekkie kołatanie serca spowodowa-
ne niedawnym atakiem. Trwało zaledwie kilka chwil, towarzyszyło mu parę skurczów tu i ówdzie
– ostatnie, nieszkodliwe echo – i przeszło w pełnej powagi atmosferze, kiedy szacowna gospodyni
wieczoru zaprosiła go do wygłoszenia odczytu; ale przez tych kilka chwil jakże klarownie wszystko
widział! W samym środku pierwszego rzędu ujrzał jedną ze swych ciotek znad Bałtyku, w blond
peruce, perłach i koronkach noszonych na wszystkie spektakle z udziałem wielkiego aktorzyny
Chodotowa, w którym kochała się platonicznie, dopóki nie popadła w obłęd. Tuż przy niej siedziała
nieżyjąca już sympatia Pnina. Pochyliła gładko zaczesaną, ciemnowłosą głowę, uśmiechała się
wstydliwie łagodnymi, piwnymi, lśniącymi spod aksamitnych brwi oczami, wpatrywała się w
Pnina i wachlowała się programem. Wielu dawnych znajomych, zamordowanych, zapomnia-
nych, nie pomszczonych, nie zmienionych, nieśmiertelnych siedziało w przyciemnionej sali obok
innych, bliższych w czasie osób, jak na przykład pani Clyde, która skromnie zajęła miejsce w
pierwszym rzędzie. Z tyłu sali machał wesoło do kolegi z ławy szkolnej Wania Biedniaszkin, za-
strzelony w roku 1919 w Odessie przez bolszewików, dlatego że miał ojca liberała. A na uboczu
siedzieli doktor Paweł Pnin i jego przejęta żona, oboje nieco za mgłą, ale w gruncie rzeczy pre-
zentowali się świetnie, chociaż ledwo co się ocknęli z mrocznego niebytu, i patrzyli na syna z tą
samą niespożytą namiętnością i dumą, z jaką patrzyli na niego owego wieczoru w roku 1912, kie-
dy (jako mały chłopiec w okularach, sam jeden na scenie) recytował wiersz Puszkina na akade-
mii szkolnej upamiętniającej klęskę Napoleona.
Chwilowe przywidzenie znikło. Starsza pani Herring, emerytowany profesor historii, autorka
książki Rosja budzi się do życia (1922) przechylała się nad głowami kilku osób, żeby pogratulować
pani Clyde słowa wstępnego, a za jej plecami inna staruszka, mrugając, wyciągała przed siebie,
w pole swojego widzenia, przywiędłe ręce, zajęte bezgłośnym klaskaniem.
Rozdział drugi
1
Słynne dzwony Uniwersytetu Waindell obwieszczały swoim biciem ranek.
Laurence G. Clements, wykładowca z Waindell, którego jedyne zajęcia cieszące się popular-
nością to seminarium z „Filozofii gestu”, i jego żona Joan Pendelton roczniktrzydzieści, rozstali się
niedawno z córką, najlepszą studentką ojca – Izabela bowiem na trzecim roku studiów wyszła za
mąż za absolwenta Waindell, który dostał posadę inżyniera w odległym stanie na Zachodzie.
Muzyka dzwonów rozbrzmiewała w srebrzystym słońcu. Oprawne w ramy okna miasteczko
Waindell – białe tynki, czarny deseń gałązek – w prymitywnej perspektywie pozbawionej głębi
przestrzennej, niczym na rysunku dziecka, zlewało się z oliwkowoszarymi wzgórzami; wszystko
skrzyło się pięknie szronem, lśniły błyszczące części zaparkowanych samochodów, stary terier
szkocki pani Dingwall, niby walcowaty dzikw miniaturze, biegał ulicą Warren, wracał aleją Spel-
man i tak w kółko; jednakże najmilsze nawet sąsiedztwo ani najbardziej malownicza okolica, ani
wibrująca w powietrzu zapowiedź zmian nie łagodziły tej pory roku; za dwa tygodnie, po prze-
rwie na kontemplację, rok akademicki miał wkroczyć w najbardziej zimowy etap – semestr wio-
senny, a państwo Clements czuli się opuszczeni, niespokojni i samotni w swoim starym przytul-
nym domu pełnym przeciągów, który wisiał teraz na nich jak, nie przymierzając, zwiotczała skó-
ra i obwisłe ubranie na głupcu, co z rozmysłem zrzucił jedną trzecią wagi. Izabela jest przecież
taka młoda i niedoświadczona, a oni właściwie nie znają jej nowej rodziny, poza delegacją we-
selną marcepanowych twarzy w wynajętej sali, w której zwiewna panna młoda wyglądała tak
bezradnie bez swoich okularów.
Dzwony, pod gorliwą batutą doktora Roberta Treblera, energicznego pracownika Wydziału
Muzykologii, nadal rozbrzmiewały donośnie w anielskim niebie, a Laurence, łysiejący blondyn o
niezdrowej tuszy, przy skromnym śniadaniu złożonym z pomarańczy i cytryn krytykował dzieka-
na Wydziału Romanistyki, jednego z gości zaproszonych przez Joan do domu na wieczór z okazji
przyjazdu profesora Entwistle z Uniwersytetu Goldwin.
– Po co, u licha – złościł się – zaprosiłaś tego Blorenge’a, stiukowy filar nauki? To manekin i nu-
dziarz.
– Bo lubię Ann Blorenge – odparła Joan, kiwając głową na znakabsolutnego przekonania co do
tej więzi emocjonalnej.
– Wulgarny babsztyl! – zawołał Laurence.
– Wzruszająca kobieta – mruknęła Joan, i w tej samej chwili ustało dzwonienie doktora Treble-
ra, a podjął je telefon w hallu.
Formalnie rzecz biorąc, sztuka przedstawiania rozmów telefonicznych w narracji pozostaje da-
leko w tyle za odtwarzaniem dialogów prowadzonych z pokoju do pokoju albo z okna do okna, nad
wąską błękitną uliczką w jakimś starożytnym mieście, gdzie woda jest nader cenna, osły żyją w
nędzy, na każdym kroku widzi się dywany na sprzedaż, minarety, cudzoziemców, melony, a z rana
dźwięczy echo. Kiedy Joan zdążyła dobiec żwawymi, długonogimi susami do natrętnego instru-
mentu, zanim umilkł, i powiedziała „halo” (podnosząc brwi do góry, przewracając oczami), powi-
tała ją głucha cisza; usłyszała tylko czyjś bezceremonialny, równomierny oddech, dopiero po
chwili ten ktoś odezwał się z miłym cudzoziemskim akcentem:
– Przepraszam, chwileczkę – powiedział jakgdyby nigdy nic i dalej oddychał, może też chrzą-
kał, mruczał, a nawet trochę wzdychał przy akompaniamencie szelestu przewracanych kartek.
– Halo! – powtórzyła Joan.
– Czy to – zapytał ostrożnie głos – pani Fire?
– Nie – powiedziała Joan i odłożyła słuchawkę. – Poza tym – podjęła przerwaną rozmowę,
wchodząc do kuchni i zwracając się do męża w chwili, gdy napoczynał boczek, który przygoto-
wała dla siebie – musisz przyznać, że JackCockerell uważa Blorenge’a za pierwszorzędnego orga-
nizatora.
– Kto dzwonił?
– Ktoś prosił jakąś panią Feuer czy Fayer. Czekaj no, jeżeli świadomie lekceważysz wszystko,
co George… [Doktor O. G. Helm, ich lekarz domowy.]
– Joan – przerwał jej Laurence, który poczuł się znacznie lepiej po zjedzeniu opalizującego
plastra wędzonki – Joan, kochanie, pamiętasz oczywiście o tym, co wczoraj powiedziała Margaret
Thayer? Że szukamy lokatora?
– Ładna historia – krzyknęła Joan… i telefon jakna zawołanie zadzwonił jeszcze raz.
– Najwyraźniej – odezwał się ten sam głos, wracając spokojnie do poprzedniej rozmowy –
powołałem przez omyłkę nazwisko mojej informatorki. Czy jestem połączony z panią Clement?
– Owszem, moje nazwisko Clements – odparła Joan.
– Mówi profesor… – Tu rozległ się niezrozumiały dźwięk. – Prowadzę zajęcia na rosyjskim.
Pani Fire, która pracuje pół etatu w bibliotece…
– A tak, pani Thayer, wiem, o co chodzi. Chciałby pan obejrzeć pokój?
Owszem. Czy mógłby przyjść na inspekcję mniej więcej za pół godziny? Tak, będzie na niego
czekała. Kłapnęła słuchawką.
– Kto teraz dzwonił? – spytał mąż, odwracając się do niej, z jedną pulchną, piegowatą ręką na
poręczy schodów, bo udawał się właśnie w zacisze swojego gabinetu.
– Pęknięta piłeczka ping-pongowa. Rosjanin.
– Mój ty świecie, profesor Pnin! – zawołał Laurence. – „Dobrze go znam, to jest ten ordy-
nans…” Stanowczo się nie zgadzam, żeby ten wariat mieszkał w moim domu.
W tym wojowniczym nastroju pomaszerował na górę. Joan zawołała za nim:
– Lorę, skończyłeś pisać wczoraj wieczorem ten artykuł?
– Prawie. – Zniknął już za zakrętem schodów. Joan usłyszała, jakskrzypią słupki poręczy, kiedy
przejeżdża po nich ręką, a potem w nie wali. – Dzisiaj skończę. Tylko muszę najpierw przygoto-
wać ten przeklęty egzamin z ES.
Był to skrót od „Ewolucji sensu”, jego najważniejszego seminarium (uczęszczało na nie dwu-
nastu studentów, chociaż żaden nie mógł bynajmniej uchodzić za apostoła), które zaczęło się i
skończy aż nazbyt często cytowanym zdaniem: „Ewolucja sensu jest w pewnym sensie ewolucją
nonsensu”.
2
Pół godziny później Joan wyjrzała zza dogorywających kaktusów przez okno werandy i zobaczy-
ła mężczyznę w płaszczu przeciwdeszczowym, z gołą głową przypominającą wypolerowaną
miedzianą kulę, który dzwonił radośnie do drzwi ślicznego ceglanego domu sąsiadów. Opodal stał
stary terier w równie przyjaznej pozie jaków jegomość. Pani Dingwall wyszła z miotłą, wpuściła
ociężałego, pełnego godności psa do środka i wskazała Pninowi oszalowaną drewnem posiadłość
państwa Clements.
Timofiej Pnin rozsiadł się w salonie, skrzyżował nogi po amierikanski i zaczął wyłuszczać nie-
istotne szczegóły. Opowiadał w skrócie życiorys – skrót jednak bardzo się dłużył. Urodził się w
roku 1898 w Sankt-Petersburgu.
W 1917 roku oboje rodzice umarli na tyfus. W roku 1918 wyjechał do Kijowa. Pięć miesięcy
spędził w Białej Gwardii, najpierw jako „telefonista połowy”, następnie w Biurze Wywiadu Woj-
skowego. W roku 1919 uciekł z Krymu opanowanego przez bolszewików do Konstantynopola.
Skończył studia uniwersyteckie…
– Co pan mówi, byłam tam jako dziecko dokładnie w tym samym roku – ucieszyła się Joan. –
Mój ojciec wyjechał do Turcji z misją rządową i zabrał nas ze sobą. Może się tam spotkaliśmy!
Pamiętam, jaksię mówiło na wodę. Był też ogród różany…
– Woda po turecku jest „su” – przypomniał Pnin, językoznawca z przymusu, i opowiadał dalej
swoją fascynującą przeszłość: Skończył studia uniwersyteckie w Pradze. Był związany z rozma-
itymi placówkami naukowymi. Następnie… – Żeby się zanadto nie rozwodzić: od roku 1925 prze-
mieszkiwał w Paryżu, porzucił Francję na początku wojny hitlerowskiej. Mieszka teraz w Amery-
ce. Jest obywatelem amerykańskim. Uczy rosyjskiego i pokrewnych przedmiotów na Uniwersy-
tecie Wandal. Referencje można odzyskać u Hagena, dziekana Wydziału Germanistyki. Albo w
Domu Samotnych Pracowników Naukowych.
Źle mu się tam mieszkało?
– Za dużo ludzi – odparł Pnin. – Za dużo wścibskich. A ja widzę konieczność mieć teraz własny
kąt. – Zasłaniając usta zwiniętą dłonią odkaszlnął, aż zadudniło (Joan przypomniał się od razu au-
tentyczny Kozak doński, którego niegdyś spotkała), i wyrzucił z siebie najgorsze: – Muszę ostrzec,
że będę miał usuwane wszystkie zęby. To obmierzła operacja.
– Chodźmy na górę – zaproponowała wesoło Joan. Pnin rozejrzał się po pokoju Izabeli, z różo-
wymi ścianami i białymi firankami. Nagle zaczął padać śnieg, chociaż całe niebo było jednolicie
platynowe – opadające wolno, roziskrzone płatki odbijały się w niemym lustrze. Pnin zatrzymał
się dłużej przy „Dziewczynce z kotem” Hoeckera wiszącej nad łóżkiem i „Zapóźnionym dziecku”
Hunta nad regałem. Następnie wyciągnął rękę w kierunku okna.
– Czy tu jest jednostajna temperatura?
Joan podskoczyła do kaloryfera.
– Rury są gorące – oznajmiła.
– Chodzi mi o to, czy tu są prądy powietrza?
– A jakże, będzie pan miał dosyć powietrza. Tu jest łazienka. Mała, ale wyłącznie do pańskiej
dyspozycji.
– Nie ma tuszu? – zapytał Pnin, spoglądając w górę. – Może to i lepiej. Mój kolega, profesor
Chateau z Uniwersytetu Columbia, złamał sobie raz nogę w dwóch miejscach. Muszę to teraz
przemyśleć. Jakiej sumy jest pani nastawiona żądać? Pytam dlatego, że mogę płacić tylko po do-
larze dziennie, ma się rozumieć bez odżywiania.
– Zgoda – powiedziała Joan, wybuchając sympatycznym, raptownym śmiechem.
Jeszcze tego samego popołudnia jeden ze studentów Pnina, Charles McBeth („Sądząc po wy-
pracowaniach to chyba wariat” – mawiał Pnin), przywiózł ochoczo bagaże Pnina chorobliwie
purpurowym samochodem bez błotników z lewej strony, a po wczesnym obiedzie w niedawno
otwartej, niezbyt dobrze prosperującej restauracyjce „Jajko i my”, w której Pnin jadał z czystej
sympatii do niepowodzeń, nasz przyjaciel zaczął z największą rozkoszą pninizować nowe lokum.
Młodość Izabeli odjechała wraz z nią bądź też została usunięta przez jej matkę, ale zachowały się
tu ślady dzieciństwa dziewczyny, toteż zanim znalazł najbardziej odpowiednie miejsce dla swojej
wymyślnej lampy kwarcowej, wielkiej maszyny do pisania z rosyjską czcionką, stojącej w pęk-
niętym futerale oklejonym taśmą samoprzylepną, dla pięciu par eleganckich, zdumiewająco
małych półbutów nadzianych na dziesięć prawideł, dla skomplikowanej maszynki do mielenia i
parzenia kawy, która nie umywała się do tej, co wybuchła w zeszłym roku, dla dwóch budzików
odbywających noc w noc ten sam wyścig i dla siedemdziesięciu czterech woluminów bibliotecz-
nych, przeważnie roczników starych rosyjskich czasopism, oprawionych porządnie przez bibliote-
kę uniwersytecką, nowy lokator spoczął ostrożnie na platformie złożonej z sześciu pozostawionych
tu książek, takich jak: Hodowla ptaków w domu, Wesołe wakacje w Holandii, Mój pierwszy słownik
(„Zawiera przeszło 600 ilustracji przedstawiających między innymi zoo, ciało ludzkie, gospodar-
stwa wiejskie, pożary – wybranych przez naukowców”) oraz z samotnego drewnianego łóżka z
dziurą pośrodku.
Joan, która nadużywała chyba epitetu „wzruszający”, oznajmiła, że zaprosi tego wzruszające-
go uczonego na kielicha razem z gośćmi, na co jej mąż stwierdził, że on też jest wzruszającym
uczonym i pójdzie do kina, jeżeli Joan nie odstąpi od swojego zamiaru. Kiedy jednak poszła na
górę zaprosić Pnina, profesor grzecznie odmówił, tłumacząc się dosyć banalnie, że postanowił nie
używać nigdy więcej alkoholu. Koło dziewiątej przyszły trzy pary i Entwistle, a przed dziesiątą
małe przyjęcie rozkręciło się na dobre, kiedy raptem Joan, zajęta rozmową z ładną Gwen Cocke-
rell, zauważyła, że przy wejściu na schody stoi Pnin w zielonym swetrze i podnosi szklankę do
góry, takaby Joan mogła ją dostrzec. Pośpieszyła w jego stronę i omal się nie zderzyła z mężem,
bo on też pędził przez pokój, żeby powstrzymać, uspokoić, uciszyć Jacka Cockerella, dziekana an-
glistyki, który stojąc tyłem do Pnina, zabawiał panie Hagen i Blorenge swoim popisowym nume-
rem – był bowiem jednym z najlepszych, jeżeli nie najlepszym parodystą Pnina na całym uni-
wersytecie. Tymczasem jego model skarżył się właśnie Joan:
– To nie jest czysta szklanka w łazience. Istnieją też inne kłopoty. Wieje z podłogi, wieje ze
ścian…
Ale doktor Hagen, sympatyczny, kanciasty starszy pan, również zauważył Pnina i witał się z
nim wylewnie. Po chwili zamieniono Pninowi pustą szklankę na szklankę whisky z lodem i przed-
stawiono go profesorowi Entwistle.
– Zdrawstwujtie kak pożywajetie horoszo spasibo – Entwistle wypalił jak karabin, imitując do-
skonale rosyjski akcent, a doprawdy przypominał jowialnego pułkownika carskiego w cywilu. –
Pewnego wieczora w Paryżu – ciągnął dalej, puszczając oko – w kabarecie Ugołok po takim po-
pisie grupa wesołych biesiadników rosyjskich wzięła mnie za rodaka, który pragnie uchodzić za
Amerykanina.
– Za dwa, trzy lata ja też będę mógł być wzięty za Amerykanina – odezwał się Pnin jakkulą w
płot, na co wszyscy poza profesorem Blorenge wybuchnęli śmiechem.
– Wstawimy panu grzejnik elektryczny – powiedziała Joan na ucho Pninowi, częstując go
oliwkami.
– Jakiej marki? – spytał podejrzliwie Pnin.
– Zobaczymy. Ma pan jeszcze jakieś zastrzeżenia?
– Tak, zakłócenia akustyczne – odparł Pnin. – Słyszę każdy, każdziutki odgłos z dołu, ale teraz nie
miejsce chyba o tym mówić.
3
Goście zaczęli wychodzić. Pnin z czystą szklanką w ręce poczłapał na górę. Entwistle i gospodarz
wyszli na ganekjako ostatni. Mokre płatki śniegu szybowały w ciemną noc.
– Jaka szkoda – rzekł profesor Entwistle – że nie da się pan skusić na przyjazd do Goldwin na
stałe. Są u nas Schwarz i stary Crates, którzy należą do pańskich największych wielbicieli. Jest
prawdziwe jezioro. Jest wszystko, czego dusza zapragnie. Jest nawet wykładowca pokroju profe-
sora Pnina.
– Wiem, wiem – odparł Clements – ale oferty, które wciąż teraz dostaję, przychodzą za późno.
Wkrótce chciałbym przejść na emeryturę, a do tego czasu wolę zostać w tej zatęchłej, ale swoj-
skiej dziurze. Jaksię panu podobał – tu zniżył głos – monsieur Blorenge?
– Bardzo mi przypadł do gustu. Muszę jednakwyznać, że przypomina mi pod pewnymi wzglę-
dami legendarną zapewne postać, dziekana romanistyki, który sądził, że Chateaubriand to był
słynny kucharz.
– Wolnego – powiedział Clements – tę historię opowiadano po raz pierwszy o Blorenge’u. Co
więcej, jest autentyczna.
4
Nazajutrz rano odważny Pnin pomaszerował do miasta, wymachując laską w sposób iście euro-
pejski (góra-dół, góra-dół), po drodze przyglądał się różnym obiektom, w charakterze ćwiczenia
filozoficznego, żeby sobie wyobrazić, jakto będzie, kiedy zobaczy je ponownie po swoim ciężkim
przeżyciu i wspomni wtedy, jak na nie patrzył przez pryzmat oczekiwania na to przeżycie. Po
dwóch godzinach wlókł się z powrotem, podpierał laską i nie rozglądał się wcale na boki. Ciepły
strumień bólu wypierał stopniowo lodowatość i drętwotę wywołane przez środek znieczulający,
który tajał w potwornie umęczonej, nadał zmartwiałej jamie ustnej. Jeszcze przez kilka dni ob-
chodził żałobę po tej intymnej części ciała. Ze zdziwieniem odkrył, jak bardzo był przywiązany
do swoich zębów. Jaką przyjemność sprawiało mu, kiedy język, niczym tłusta, lśniąca foka, pla-
skał i ślizgał się po znajomych skałach, sprawdzał kontury wyszczerbionego, a przecież nieza-
chwianego królestwa, przeskakiwał z pieczary do niszy, wdzierał się na ten grzbiet, wciskał się w
tamten karb, znajdował strzęp słodkiego glonu w tej samej starej szczelinie; teraz nie został mu ani
jeden punkt oparcia, jedynie wielka ciemna rana, terra incognita, dziąseł, których nie śmiał pene-
trować ze strachu i obrzydzenia. A kiedy włożono mu sztuczną szczękę, czuł się, jak gdyby w
biedną skamieniałą czaszkę wpasowano zęby nieznajomego, wyszczerzone w uśmiechu.
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przerwał wykłady ani też nie prowadził egzaminów,
przy których zastąpił go Miller. Nie minęło dziesięć dni, i naraz Pnin zaczął się cieszyć nową za-
bawką. Uznał ją za objawienie, za wschód słońca – pełne usta solidnej, sprawnej, alabastrowej,
humanitarnej Ameryki. W nocy trzymał swój skarb w specjalnej szklance ze specjalnym pły-
nem, gdzie różowe perełki, doskonałe niczym piękny okaz flory głębinowej, uśmiechały się same
do siebie. Może się nareszcie zabierze do wielkiego, wymarzonego dzieła poświęconego dawnej
Rosji, pomyślanego jako cudowny amalgamat folkloru, poezji, historii narodu i petite histoire, któ-
re planował z lubością od blisko dziesięciu lat, ale możliwość jego urzeczywistnienia ujrzał dopie-
ro teraz, gdy ustąpiły bóle głowy, a nowy amfiteatr półprzezroczystej masy plastycznej krył w
sobie niejako obietnicę zarówno sceny, jaki spektaklu. Wraz z rozpoczęciem semestru wiosennego
jego grupa natychmiast zauważyła tę oceaniczną zmianę, bo Pnin nadzwyczaj kokieteryjnie stu-
kał ołówkiem zakończonym gumką w te równe, nazbyt równe kły i siekacze, kiedy jeden ze stu-
dentów tłumaczył jakieś zdanie ze starej cegły profesora Olivera Bradstreeta Manna Podstawy
języka rosyjskiego (prawdę powiedziawszy, napisanej w całości przez parę murzynów pozbawio-
nych skrupułów, nieżyjących już Johna i Olgę Krotkich), na przykład: „Chłopiec bawi się z niańką
i z wujem”. A pewnego popołudnia złapał za mankiet Laurence’a Clementsa, który pędził właśnie
do swojego gabinetu, i wydając bezładne okrzyki zwycięstwa, jął demonstrować piękno tego
przedmiotu, pokazywać, z jaką łatwością można go wyjmować i wkładać, nakłaniał przy tym za-
skoczonego, ale życzliwie usposobionego Laurence’a, aby zaraz jutro, z samego rana, poszedł so-
bie wyrwać wszystkie zęby.
– Będzie się pan czuł jaknowo odrodzony – przekonywał go Pnin.
Należy przyznać, że zarówno Laurence jak Joan prędko nauczyli się cenić Pnina za jego nie-
powtarzalne Pninowe cnoty, mimo że przypominał bardziej niespokojnego ducha niż lokatora.
Doprowadził do ruiny nowy grzejnik, co skwitował ponuro: nie szkodzi, zbliża się wiosna. Miał
drażniący nawyk wystawania co rano na podeście schodów przynajmniej pięć minut, kiedy to
czyścił pieczołowicie ubrania, dzwoniąc szczotką o guziki. Prowadził skrycie namiętny romans z
pralką Joan. Chociaż zabroniono mu się do niej zbliżać, wciąż go ktoś łapał na zakazanym terenie.
Nie zważając na żadne normy przyzwoitości ani na środki ostrożności, karmił to urządzenie, czym
się tylko dało – własną chustką do nosa, ścierkami kuchennymi, stosem spodenek i koszul, prze-
szmuglowanych na dół ze swojego pokoju – byle tylko nacieszyć oczy widokiem kłębowiska za
szybą wziernika, które przypominało koziołkujące bez końca stado delfinów cierpiących na zawro-
ty głowy. Pewnej niedzieli, upewniwszy się najpierw, że jest sam, powodowany ciekawością na-
ukową dał tej genialnej maszynie do zabawy parę płóciennych butów na gumie poplamionych
gliną i chlorofilem; buty powędrowały do środka ze straszliwie nierytmicznym chrzęstem niczym
wojsko maszerujące przez most, po czym wyszły stamtąd bez podeszew, a jednocześnie z saloni-
ku za spiżarnią wychyliła się Joan i powiedziała ze smutkiem: – Który to już raz, Timofieju? –
Przebaczyła mu jednak, i chętnie siadywała z nim przy stole w kuchni, gdzie łuskali orzechy albo
pili herbatę. Desdemona, stara Murzynka, która przychodziła co piątek sprzątać i z którą w swoim
czasie Bóg codziennie gawędził („Desdemono – mawiał Pan Bóg – ten twój George to nicpoń”),
podejrzała kiedyś niechcący, jak Pnin wygrzewa się w fioletowym blasku nieziemskiej lampy
kwarcowej, a miał na sobie tylko spodenki, ciemne okulary i błyszczący krzyżyk greckokatolicki
na rozłożystej klatce piersiowej, uznała go więc raz na zawsze za świętego. Pewnego razu Lau-
rence wszedł na górę do swojego gabinetu, ustronnej świątyni, wygospodarowanej pomysłowo
ze strychu, i rozzłościł się, kiedy zobaczył, że pali się tam przyćmione światło, w kącie pochyla się
tłusty grzbiet Pnina osadzony na chudych nogach, a lokator najspokojniej w świecie przegląda ja-
kąś książkę: – Przepraszam, ja tu tylko podglądam książki – wyjaśnił uprzejmie intruz (którego
słownictwo w języku angielskim bogaciło się w zaskakującym tempie), zerkając przez wyższe z
dwóch ramion. Ale jeszcze tego samego popołudnia przypadkowa wzmianka o mało znanym au-
torze, rzucona mimochodem aluzja w lot pochwycona bez słów, żagiel wspólnej pasji majaczący
na widnokręgu doprowadziły niepostrzeżenie do subtelnej więzi psychicznej między dwoma męż-
czyznami, obaj bowiem czuli się najlepiej w kojącym cieple świata prawdziwej nauki. Są ludzie
wymierni i ludzie niewymierni, a zarówno Clements, jak Pnin należeli do tych drugich. Dlatego
też często wymyślali rozmaite koncepcje, kiedy spotykali się i przystawali na progu, na podeście,
na dwóch różnych poziomach schodów (po czym zamieniali się miejscami, jeden wyżej, drugi
niżej, by znów podjąć rozmowę) albo kiedy mijali się w drzwiach pokoju, który w danej chwili
istniał dla nich wyłącznie jako espace meublé, żeby użyć Pninowego określenia. Niebawem oka-
zało się, że Timofiej jest chodzącą encyklopedią rosyjskich odmian wzruszania ramionami oraz
kiwania głową, sklasyfikował je nawet, mógł więc co nieco dorzucić do fiszek Laurence’a na te-
mat filozoficznej interpretacji gestów obrazowych i nieobrazowych, narodowych i środowisko-
wych. Z przyjemnością patrzyło się, jak ci dwaj rozprawiają o legendach albo o religii – Timo-
fiej zastygał w rozkwicie niczym postać na amforze, a Laurence ruchem ręki sygnalizował zmia-
nę pozy. Laurence nakręcił nawet film ilustrujący to, co Timofiej uważał za istotę rosyjskiej
„nadgarstkowości”, w którym Pnin w koszulce polo, z uśmiechem Giocondy na ustach, demon-
strował ruchy kryjące się za takimi czasownikami rosyjskimi – używanymi w odniesieniu do ru-
chów rąk– jakmachnut’, wsplesnut’, razwiesti: trzepnięcie ręką w dół na znak, że ktoś daje za wy-
graną, dramatyczne klaśnięcie w dłonie, żeby podkreślić zdumienie, oraz rozkładanie rąk dla wy-
rażenia bezradności. Na zakończenie Pnin pokazał bardzo wolno, jak międzynarodowy gest „gro-
żenia palcem” można dzięki półobrotowi, delikatnemu niczym wygięcie przegubów w szermier-
ce, przekształcić z bogobojnego znaku wskazywania do góry: „Pan Bóg to widzi!” w niemiecki ob-
raz pałki w powietrzu: „Już ty się doigrasz!” – Aczkolwiek– dodał gwoli sprawiedliwości Pnin – ro-
syjska policja nadprzyrodzona też umie łamać przyrodzone kości.
Przepraszając za swój „niedbały strój”, Pnin pokazał ten film grupie studentów, a Betty Bliss,
magistrantka na Wydziale Komparatystyki, gdzie Pnin był asystentem doktora Hagena, oświad-
czyła, że Timofiej Pawłowicz wygląda, wypisz wymaluj, jak Budda z dalekowschodniego firnu,
który widziała raz na orientalistyce. Właśnie owa Betty Bliss, pulchna dziewczyna o wybujałym
instynkcie macierzyńskim, licząca sobie bodaj dwadzieścia dziewięć wiosen, stanowiła miłą zadrę
w podstarzałym sercu Pnina. Przed dziesięcioma łaty straciła głowę dla kochanka, ale ten rzucił
ją dla małej awanturnicy, później z kolei wdała się w długi, beznadziejnie skomplikowany romans
– bardziej w stylu Czechowa niż Dostojewskiego – z kaleką, który poślubił koniec końców swoją
pielęgniarkę, tandetną ślicznotkę. Biedny Pnin nie mógł się zdecydować. Zasadniczo w grę wcho-
dziło nawet małżeństwo. Podniesiony na duchu nowym uzębieniem, posunął się kiedyś na semi-
narium tak daleko, że po wyjściu innych studentów przytrzymał jej dłoń w swojej i głaskał, nie
przerywając dyskusji na temat poematu prozą Turgieniewa „Jakie piękne, jakie świeże były owe
róże”. Dziewczyna z trudem dobrnęła do końca utworu, bo jej piersią wstrząsały westchnienia, a
ręka drżała w dłoni Pnina.
– Turgieniew – rzekł Pnin, kładąc rękę z powrotem na stole – uległ namowom brzydkiej, acz
uwielbianej przez niego śpiewaczki Pauline Viardot i grał idiotę w szaradach oraz tableaux vivants,
madame Puszkin zaś mawiała: „Puszkin, te twoje wiersze mnie irytują”, a żona prawdziwego ge-
niusza, wielkiego Tołstoja, wolała na starość, pomyśleć tylko!, jakiegoś głupawego muzykanta z
krasnym nosem!
Panna Bliss podobała się Pninowi, i owszem. Kiedy usiłował sobie wyobrazić spokojną starość,
widział dosyć wyraźnie, jak Betty okrywa mu nogi pledem lub napełnia pióro wieczne. Nawet
mu przypadła do serca, ale niestety ofiarował je innej kobiecie.
Nie ma co ukrywać kota w worku, jak by powiedział Pnin. Niesłychane podniecenie, które
pewnego wieczora, w środku semestru, ogarnęło mojego biednego przyjaciela – gdy po otrzy-
maniu telegramu dobrych czterdzieści minut chodził tam i z powrotem po pokoju – stanie się zro-
zumiałe, jeżeli wyjaśnię, iż Pnin nie był właściwie kawalerem. Państwo Clements grali w chiń-
czyka przy kojącym blasku kominka, kiedy Pnin zbiegł hałaśliwie na dół, pośliznął się i mało bra-
kowało, a runąłby jak długi u ich stóp niczym błagalnik w starożytnym mieście pełnym niespra-
wiedliwości, ale złapał równowagę, by po chwili upaść na pogrzebacz i szczypce do węgla.
– Przyszedłem – oświadczył zdyszany – powiadomić, a ściślej zapytać, czy mogę w sobotę
przyjąć gościa płci żeńskiej, naturalnie za dnia. Przyjeżdża moja była żona, obecnie doktor Liza
Wind, może słyszeliście o niej w kręgach psychiatrycznych.
5
Czasami darzymy miłością kobiety, których oczy, w wyniku specyficznego połączenia kształtu i
promienności, nie porażają nas od razu, w chwili zażenowanego spojrzenia, ale dopiero po jakimś
czasie, kiedy ich żar zadziała pod nieobecność takiej właśnie nieczułej osoby, zadając czarnoksię-
skie katusze, a ich soczewki i lampy rozjarzą się w mroku. Oczy Lizy Pnin, obecnie Wind, odsła-
niały swą głębię, połyskliwość kamieni szlachetnych, dopiero kiedy je się przywołało w myślach,
a wtedy ich pusty, ślepy, wilgotny, akwamarynowy blaskmigotał i lśnił, jakgdyby deszcz słońca i
morza dostał nam się pod powieki. W rzeczywistości miała przezroczyste błękitne oczy z kontra-
stującymi czarnymi rzęsami i jaskraworóżowymi kącikami, lekko skośne w kierunku skroni, skąd
rozpościerał się wachlarz kocich zmarszczek. Gładkie czoło i śnieżno-różaną twarz okalała grzywa
kasztanowych włosów. Usta pomalowane jasnoczerwoną szminką. Poza nieznacznymi zgrubienia-
mi kostek u nóg i przegubów rąk, jej kwitnąca, tętniąca, żywiołowa, niezbyt zadbana uroda była
właściwie bez skazy.
Pnin, dobrze się wówczas zapowiadający młody naukowiec, i ona, syrenka, może nieco bar-
dziej przejrzysta niż teraz, ale w gruncie rzeczy taka sama jak dziś, spotkali się bodajże w roku
1925 w Paryżu. Nosił wtedy rzadką, ryżawą brodę (gdyby się dzisiaj nie golił, wykiełkowałaby
mu jedynie siwa szczecinka – biedny Pnin, biedny jeżozwierz albinos!); ten skąpy mnisi zarost,
zwieńczony grubym, świecącym nosem i niewinnymi oczami stanowił kwintesencję oblicza sta-
rodawnej intelektualnej Rosji. Skromna posada w Instytucie Aksakowa, rue Vert-Vert, oraz praca
w księgarni rosyjskiej Saula Bagrowa, rue Gresset, utrzymywały go przy życiu. Liza Bogolepow,
studentka medycyny tuż po dwudziestce, wyglądająca nader uroczo w czarnej, jedwabnej bluz-
ce i spódnicy szytej na miarę, pracowała już w sanatorium Meudon, prowadzonym przez zna-
mienitą, groźną starszą damę, doktor Rosettę Stone, podówczas jedną z najbardziej destruktyw-
nych osobistości w psychiatrii; ponadto Liza pisała wiersze – przeważnie kulejącym anapestem,
toteż Pnin spotkał ją po raz pierwszy na jednym z wieczorów literackich, gdzie młodzi poeci emi-
gracyjni, co opuścili Rosję jako bladzi, nie rozpieszczeni młodziankowie, deklamowali nostalgicz-
ne elegie poświęcone krajowi, który znaczył dla nich niewiele więcej niż żałosna, stylizowana za-
bawka, błyskotka znaleziona na strychu, szklana kula, w której po potrząśnięciu sypie się delikatny,
migocący śnieg na miniaturową jodłę i drewnianą chatę z papier-mâché. Pnin napisał do Lizy
sążnisty list miłosny – spoczywający teraz bezpiecznie w prywatnej kolekcji – a ona przeczytała
go ze łzami rozżalenia nad sobą, wracając do zdrowia po próbie farmakopealnego samobójstwa
spowodowanego błahym romansem z pewnym literatem, który obecnie jest… Nie wnikajmy
zresztą w szczegóły. Pięciu psychoanalityków, jej serdecznych przyjaciół, doradziło zgodnie: –
Pnin… i natychmiast dziecko.
Małżeństwo nie zmieniło prawie ich trybu życia, poza tym, że Liza wprowadziła się do obskur-
nego mieszkania Pnina. On kontynuował swoje studia slawistyczne, ona zaś kontynuowała bada-
nia nad psychodramatyką oraz prowadziła liryczną wylęgarnię, niosąc się po całym domu ni-
czym zajączekwielkanocny, niemniej każda nuta, każdy obraz, każde porównanie w tych zielono-
fiołkowych wierszach – o dziecku, które pragnie począć, o kochankach, których pragnie mieć, o
Sankt-Petersburgu (dzięki uprzejmości Anny Achmatowej) zostały już nie raz wykorzystane
przez inne rymujące zajączki. Jeden z jej wielbicieli, bankier, prostoduszny mecenas sztuki, wy-
brał spośród paryskich Rosjan wpływowego krytyka literackiego Żorżyka Urańskiego i postawił
mu obiad z szampanem w restauracji Ugołok, żeby ów stary wyga pochwalił w następnym felie-
tonie w gazecie wydawanej po rosyjsku muzę Lizy, na której kasztanowych lokach Żorżyk umie-
ścił bez żenady diadem Anny Achmatowej, na co Liza zalała się łzami szczęścia, jak nie przy-
mierzając mała Miss Stanu Michigan albo Królowa Róż Stanu Oregon. Nie wtajemniczony Pnin
nosił zawsze przy sobie, w swym prostolinijnym portfelu, złożony wycinekz tymi bezwstydnymi
bredniami, odczytując w całej swej naiwności te peany ku uciesze różnych znajomych, aż się
ów wycinek do cna wystrzępił i poplamił. Nie był też wtajemniczony w sprawy znacznie poważ-
niejsze, toteż pewnego grudniowego dnia roku 1938 wklejał akurat strzępy tej recenzji do albumu,
kiedy Liza zadzwoniła z Meudon i oświadczyła, że wybiera się do Montpellier z mężczyzną, który
rozumie jej „organiczne ego”, z niejakim doktorem Erikiem Windem, a Timofieja nie chce wię-
cej widzieć. Nieznajoma ruda Francuzka zgłosiła się po rzeczy Lizy i powiedziała, no i co, szczu-
rze piwniczny, nie będziesz więcej taper dessus tej biednej dziewczyny, a po kilku miesiącach
nadszedł od doktora Winda typowo niemiecki list pełen współczucia i przeprosin, z zapewnieniem
dla lieber Herr Pnin, iż jego nadawca, dr Wind, chętnie poślubi „kobietę, która przeszła z Pańskie-
go życia do mojego”. Pnin był naturalnie gotów dać jej rozwód, podobnie jak ofiarowałby jej
swoje życie z przyciętymi mokrymi łodygami, gałązką asparagusa, owinięte w szeleszczący ce-
lofan niczym w kwiaciarni pachnącej ziemią, kiedy deszcz odbija dzień Wielkanocy w szaro-zie-
lonych lustrach, ale okazało się, że doktor Wind ma w Ameryce Południowej żonę z krętymi za-
miarami i fałszywym paszportem, która nie chce podejmować żadnych decyzji, dopóki nie skon-
kretyzuje pewnych planów. Tymczasem Nowy Świat też zaczął molestować Pnina – profesor
Konstantin Chateau, jego serdeczny przyjaciel z Nowego Jorku, zaoferował mu wszelką pomoc w
podróży przesiedleńczej. Pnin zawiadomił doktora Winda o swoich planach, a Lizie wysłał naj-
nowszy numer pisma emigracyjnego, w którym na stronie 202 zamieszczono o niej wzmiankę.
Dotarł już do półmetka koszmarnego piekła, zgotowanego przez europejskich biurokratów Om
wielkiej uciesze Sowietów) nieszczęśnikom legitymującym się paszportem Nansena (dokumen-
tem tymczasowym wydawanym emigrantom rosyjskim), kiedy pewnego dżdżystego dnia w
kwietniu roku 1940 rozległ się energiczny dzwonek do drzwi i wtoczyła się Liza, sapiąc i taszcząc
brzuchatą komodę siedmiomiesięcznej ciąży, po czym oświadczyła, zrywając z głowy kapelusz i
zrzucając pantofle, że popełniła kolosalny błąd i że począwszy od teraz staje się znów wierną, pra-
wowitą żoną Pnina, zdecydowaną towarzyszyć mu wszędzie, nawet za ocean, jeżeli zajdzie po-
trzeba. Nastąpił przypuszczalnie najszczęśliwszy okres w życiu Pnina – nie gasnący płomień brze-
miennej, bolesnej radości – przyśpieszanie wiz, przygotowania, badanie lekarskie, polegające na
tym, że głuchy jak pień lekarz przyłożył bezużyteczny stetoskop przez wszystkie warstwy ubrania
Pnina do jego ściśniętego serca, życzliwa dama rosyjska (moja krewna), wielce pomocna w
Konsulacie Amerykańskim, podróż do Bordeaux, piękny czysty statek– wszystko potoczyło się ni-
czym w kolorowej bajce. Pnin był nie tylko gotów zaadoptować dziecko, kiedy przyjdzie na
świat, ale wręcz rwał się do adopcji, Liza natomiast słuchała z zadowoloną, nieco głupawą miną
planów wychowawczych, jakie przed nią roztaczał, bo najwyraźniej słyszał już kwilenie nie-
mowlęcia i pierwsze, zapewne niebawem wymówione przez nie słowo. Liza zawsze lubiła migda-
ły w cukrze, ale teraz pochłaniała je w niesamowitych ilościach (cały kilogram między Paryżem
a Bordeaux), ascetyczny zaś Pnin przyglądał się jej żarłoczności, wzruszając ramionami, kiwa-
jąc głową z zachwytu i przerażenia – gładka jedwabistość owych dragées została mu na zawsze w
pamięci, nakładając się na wspomnienie jędrnej skóry Lizy, jej cery, jej nieskazitelnych zębów.
Poczuł się trochę zawiedziony, kiedy Liza tuż po wejściu na pokład obrzuciła wzrokiem wzbu-
rzone morze, powiedziała: – Nu eto izwinitie (to nie dla mnie) – i natychmiast znikła w czeluściach
statku, gdzie przeleżała cały niemal rejs w kabinie zajmowanej wspólnie z gadatliwymi żonami
trzech małomównych Polaków – zapaśnika, ogrodnika i fryzjera, którzy podróżowali w jednej ka-
binie z Pninem. Trzeciego wieczora Pnin siedział sam w saloniku, chociaż Liza dawno już poszła
spać, toteż przystał ochoczo na partię szachów zaproponowaną przez byłego redaktora gazety
frankfurckiej, melancholijnego patriarchę z podkrążonymi oczami, w golfie i pumpach. Żaden
nie był dobrym graczem, obaj uwielbiali efektownie, chociaż na ogół niepotrzebnie poświęcać fi-
gury, każdy z nich pałał chęcią wygrania, przy czym dodatkowym urozmaiceniem rozgrywek
była niesłychana odmiana niemieckiego w wydaniu Pnina („Wenn Sie so, dann ich so, und Pferd
fliegt”). Niebawem podszedł inny pasażer, spytał entschuldigen Sie, czy mógłby się przyjrzeć
grze? I przysiadł się do stolika. Miał rudawe, krótko ostrzyżone włosy, długie blade rzęsy przypo-
minające rybiki cukrowe, a na sobie wyświechtaną, dwurzędową marynarkę. Już po chwili zaczął
mamrotać coś pod nosem i kiwać głową za każdym razem, kiedy patriarcha po nader dostojnym
namyśle pochylał się do przodu, żeby wykonać szalony ruch. Wreszcie usłużny obserwator, naj-
wyraźniej wytrawny szachista, nie wytrzymał, odstawił z powrotem piona, którym się właśnie
ruszył jego rodak, i palcem wskazującym zaczął dźgać wieżę – na co stary frankfurtczyk posunął
ją od razu w róg obrony Pnina. Nasz zawodnikoczywiście przegrał i już miał wychodzić z saloni-
ku, gdy obserwator dogonił go, pytając entschuldigen Sie, czy mógłby zamienić dwa słowa z
Herr Pninem? (Widzi pan, znam pańskie nazwisko – nadmienił, podnosząc swój przydatny palec
wskazujący) i zaprosił go na piwo do baru. Pnin przyjął zaproszenie, a kiedy postawiono przed
nimi kufle, uprzejmy nieznajomy podjął rozmowę:
– W życiu, podobnie jak w szachach, zawsze warto analizować swoje pobudki i intencje. Kie-
dy weszliśmy na pokład, cieszyłem się jak dziecko. Nazajutrz rano zacząłem się jednak bać, że
przebiegły małżonek – to bynajmniej nie komplement, lecz hipoteza retrospektywna – prędzej
czy później zajrzy do listy pasażerów. Dzisiaj własne sumienie wytoczyło mi proces i uznało
mnie winnym. Nie zniosę dłużej tego podstępu. Pańskie zdrowie. Nie umywa się do naszego nie-
mieckiego nektaru, ale zawsze lepsze niż coca-cola. Jestem doktor Eric Wind, niestety moje na-
zwisko nie jest panu obce.
Pnin nie odezwał się słowem, drgały mu tylko mięśnie twarzy, jedną dłoń, trzymał jeszcze na
wilgotnym barze, ale już zsuwał się niezgrabnie z niewygodnego stołka przypominającego grzyb,
lecz Wind położył swoich długich delikatnych pięć palców na jego rękawie.
– Lasse mich, lasse mich – jęczał Pnin, usiłując odtrącić miękką, przymilną rękę.
– Błagam pana! – rzekł doktor Wind. – Niech pan będzie sprawiedliwy. Skazaniec ma zawsze
ostatnie słowo, to jego prawo. Przyznają je nawet hitlerowcy. Przede wszystkim proszę, żeby mi
pan pozwolił zapłacić przynajmniej za połowę biletu tej damy.
– Ach nein, nem, nein – odparł Pnin. – Skończmy tę koszmarną rozmowę (diese koschmarische
Sprache).
– Jak pan sobie życzy – powiedział doktor Wind i dalej podawał przyszpilonemu Pninowi na-
stępujące informacje: że to był od początku do końca pomysł Lizy – „uprości to sprawę dla dobra
naszego dziecka” („naszego” zabrzmiało w tym kontekście trójosobowo); że Lizę należy traktować
jak ciężko chorą osobę (ciąża stanowi bowiem sublimację pragnienia śmierci); że on (doktor
Wind) ożeni się z nią w Ameryce – bo i ja tam jadę – dodał doktor Wind dla jasności; oraz że on
(doktor Wind) chciałby zapłacić przynajmniej za piwo. Od tej rozmowy do końca podróży, która
zmieniła kolor ze srebrzystozielonej na jednolicie szarą, Pnin pogrążył się ostentacyjnie w pod-
ręcznikach do nauki języka angielskiego i chociaż nadal odnosił się czule do Lizy, starał się ją wi-
dywać jak najrzadziej, byle tylko nie wzbudzić jej podejrzeń. Co pewien czas doktor Wind zja-
wiał się nie wiadomo skąd, gestykulując z daleka na znak powitania i otuchy. Aż wreszcie, kiedy
wielki posąg wyłonił się z porannej mgły, w otoczeniu bladych, zaczarowanych budowli czekają-
cych na iskrę słońca, stojących niby tajemnicze prostokąty różnej wysokości, które widuje się na
wykresach przedstawiających relacje procentowe (bogactw naturalnych, częstotliwości wystę-
powania fatamorgany na poszczególnych pustyniach), doktor Wind podszedł śmiało do Pnina i
przedstawił się – „bo wszyscy troje musimy wkroczyć z czystym sercem do kraju wolności”.
Następnie, po komicznie żałosnym pobycie na Ellis Island, Timofiej i Liza rozstali się.
Nie obyło się bez przeszkód, ale koniec końców Wind się z nią ożenił. Przez pierwszych pięć lat
w Ameryce Pnin widział ją kilka razy w Nowym Jorku, tak się złożyło, że państwo Wind i Pnin
dostali tego samego dnia obywatelstwo amerykańskie, ale od jego przeprowadzki w roku 1945 do
Waindell minęło sześć lat bez spotkań i listów. Czasem jednak docierały do niego jakieś informa-
cje. Ostatnio (w grudniu 1951) jego przyjaciel Chateau przysłał mu egzemplarz czasopisma psy-
chiatrycznego z artykułem napisanym przez doktor Albinę Dunkelberg, doktora Erika Winda i dok-
tor Lizę Wind pod tytułem: „Zastosowanie psychoterapii grupowej w poradnictwie małżeńskim”.
Pnina żenowały zawsze „psichooslinije” („psychoośle”) zainteresowania Lizy, toteż nawet teraz,
kiedy powinno mu to być obojętne, doznał nawrotu uczuć i ukłucia litości. Eric i jego żona praco-
wali u wielkiego Bernarda Maywooda, niezrównanego geniusza – którego aż za dobrze przystoso-
wany Eric nazywał „szefem” – w Instytucie Badawczym przy Ośrodku Planowania Rodziny. Za-
chęcony przez ich opiekuna Eric zrealizował genialny pomysł (przypuszczalnie cudzy), żeby kie-
rować niektórych co bardziej podatnych i głupich klientów Ośrodka na boczny tor pułapki psycho-
terapeutycznej – do zespołu „uwalniania napięć” nie odbiegającego zbytnio od zebrań kobiet przy
szyciu kołder na cele dobroczynne, gdzie młode mężatki w ośmioosobowych grupach odprężały
się w przytulnym pokoju w atmosferze zabawy i swobody (wszystkie mówiły sobie „ty”), tym-
czasem lekarze obserwowali je zza stołu, sekretarka robiła dyskretnie notatki, a epizody trauma-
tyczne wypływały z dzieciństwa zebranych niczym topielcy na powierzchnię wody. Na spotka-
niach nakłaniano panie do całkiem szczerych rozmów między sobą o własnych kłopotach wyni-
kłych z nieprzystosowania małżeńskiego, co wiązało się oczywiście z wymianą uwag na temat
partnerów, którzy później sami przechodzili terapię w specjalnych „grupach mężów”, w równie
swobodnej atmosferze podsuwając sobie cygara i ryciny anatomiczne. Pnin opuścił sprawozda-
nia i poszczególne wywiady kliniczne – zresztą nie ma co się tu wdawać w zabawne szczegóły.
Dość powiedzieć, że już na trzecim spotkaniu grupy kobiet, po tym jakjedna czy druga pani udała
się do domu, przeżyła olśnienie i wróciła, żeby opisać nowo odkryte doznanie swoim nadal zaha-
mowanym, lecz słuchającym chciwie siostrom, dźwięczna nuta odrodzenia ubarwiła przyjemnie
terapię („No więc, moje drogie, kiedy wczoraj wieczorem George…”). Ale to nie wszystko. Dok-
tor Eric Wind miał nadzieję wypracować technikę, która pozwoliłaby zebrać wszystkich mężów i
ich żony w grupie koedukacyjnej. Nawiasem mówiąc, ciarki przechodziły człowieka, kiedy Eric i
Liza cmokali wargami, wymawiając słowo „grupa”. Profesor Chateau zapewnił w długim liście
zgnębionego Pnina, że doktor Wind nawet bliźnięta syjamskie nazywa „grupą”. Istotnie, postępo-
wy idealista Wind marzył o szczęśliwym świecie, składającym się ze storaczków syjamskich, ze
społeczności połączonych ze sobą anatomicznie, a nawet z narodów wyrosłych wokół komunalnej
wątroby. „Ta cała psychiatria to nic innego, jaktylko swoisty mikrokosmos komunizmu – pieklił się
Pnin w odpowiedzi na list Chateau. – Lepiej by zostawili ludziom ich kłopoty osobiste. Nasuwa się
bowiem pytanie, czy kłopoty nie są jedyną rzeczą na świecie, którą ludzie mogą mieć na wła-
sność?”
6
– Wiesz co – Joan oznajmiła mężowi w sobotę rano – chcę powiedzieć Timofiejowi, że od dru-
giej do piątej będą mieli cały dom dla siebie. Musimy stworzyć idealne warunki tej wzruszającej
parze. Pojadę załatwić coś w mieście, a ciebie podrzucę do biblioteki.
– Niestety – odparł Laurence – ani mi się śni jechać dziś do biblioteki i w ogóle nigdzie się nie
dam podrzucić. Wątpię zresztą, czy muszą mieć aż osiem pokoi, żeby się pogodzić.
Pnin włożył nowy brązowy garnitur (kupiony za pieniądze z odczytu w Cremonie), zjadł pręd-
ko obiad w barze, Jajko i my”, po czym ruszył przez bielący się śnieżnymi łatami park na dwo-
rzec autobusowy Waindell, gdzie w rezultacie dotarł godzinę przed czasem. Nawet nie zaprzątał
sobie głowy dociekaniami, dlaczego Liza odczuła gwałtowną potrzebę spotkania się z nim w dro-
dze powrotnej ze szkoły St Bartholomew w pobliżu Bostonu, gdzie od jesieni miał uczęszczać jej
syn; nie obchodziło go nic ponad to, że fala radości spieniła się i wzniosła nad niewidzialną tamą,
która miała lada chwila pęknąć. Obserwował przyjazd pięciu autobusów i w każdym z nich wi-
dział wyraźnie, jak Liza macha do niego przez okno, przeciskając się razem z innymi pasażerami
do wyjścia, ale autobusy opróżniały się jeden za drugim, a Lizy ani śladu. Naraz usłyszał za ple-
cami jej dźwięczny głos („Timofiej, zdrawstwuj!”), a kiedy się odwrócił, zobaczył Lizę wysiada-
jącą z jedynego autobusu, którym wedle jego rachuby nie powinna była przyjechać. Jakie zmia-
ny dostrzegł w niej nasz przyjaciel? Jakie zmiany, na miłość Boską, mogły zajść? Ma ją przy so-
bie i tyle. Wiecznie jej było gorąco, nawet w największy mróz, toteż i teraz miała całkiem roz-
chylone futro z foki, odsłaniające plisowaną bluzkę, kiedy tuliła głowę Pnina, który poczuł grape-
fruitowy zapach na jej szyi i mruczał w kółko: – Nu, nu, wot i choroszo, nu wot – dla dodania sobie
otuchy, aż naraz wykrzyknęła: – Ale masz piękne nowe zęby! – Pomógł jej wsiąść do taksówki,
jaskrawy, szyfonowy szal Lizy o coś się zaczepił, Pnin pośliznął się na chodniku, taksówkarz po-
wiedział: – Pomalutku – zabrał od niego jej torbę, a wszystko zdarzyło się już wcześniej, dokładnie
w tej samej kolejności.
To szkoła, informowała go, kiedy jechali Park Street, z dobrymi angielskimi tradycjami. Nie,
nie jest głodna, zjadła duży obiad w Albany. To bardzo „modna” szkoła – powiedziała po angielsku
– chłopcy grają tam w coś w rodzaju tenisa ziemnego na sali, a do jego klasy będzie chodził… (tu
rzuciła z udawaną nonszalancją znane nazwisko amerykańskie, które nic jednak Pninowi nie mó-
wiło, bo nie należało ani do poety, ani do prezydenta).
– Spójrz – wtrącił Pnin, wyciągając szyję i wskazując przed siebie – widać stąd fragment
campusu. – Wszystko zawdzięczają („Owszem, widzę, wiżu, wiżu, kampus kak kampus, nic nad-
zwyczajnego”), wszystko, łącznie ze stypendium, zawdzięczają stosunkom doktora Maywooda
(„Powinieneś kiedy napisać do niego, Timofieju, grzeczność tego wymaga”). Dyrektor, duchow-
ny, pokazał jej trofea, które Bernard zdobył tam za młodu. Eric chciał naturalnie, żeby Wiktor po-
szedł do szkoły państwowej, ale go przegłosowano. Żona pastora Hoppera jest spokrewniona z an-
gielskim hrabią.
– Jesteśmy na miejscu. To moje palazzo – zażartował Pnin, który nie mógł się skoncentrować
na potoku jej wymowy.
Weszli, i nagle Pnin poczuł, że dzień, na który czekał z takim utęsknieniem, mija zbyt szybko,
ucieka, ucieka, za kilka minut już go nie będzie. Chyba że, pomyślał, Liza od razu wyrzuci z siebie
wszystko, co ma mu do powiedzenia, wtedy dzień zwolni nieco tempo i będzie się nim można na-
cieszyć.
– Co za ponury dom, kakoj żutkij dom – powiedziała, siadając w fotelu oboktelefonu i zdejmu-
jąc kalosze, jakże znajomym ruchem! – Wystarczy spojrzeć na tę akwarelę z minaretami. To
muszą być okropni ludzie.
– Skądże znowu – odparł Pnin – to moi przyjaciele.
– Drogi Timofieju – oświadczyła, kiedy prowadził ją na górę – w swoim czasie miałeś wielu
okropnych przyjaciół.
– A to mój pokój – powiedział Pnin.
– Chyba się wyciągnę na twoim dziewiczym łóżku. Za chwilę wyrecytuję ci kilka wierszy.
Znów mnie ogarnia ten piekielny ból głowy. A taksię świetnie czułam przez cały dzień.
– Mam aspirynę.
– E-e – mruknęła, zapożyczone z angielskiego przeczenie zabrzmiało dziwnie na tle jej ojczy-
stego języka.
Odwrócił się, kiedy zaczęła zdejmować pantofle, a odgłos, z jakim spadały na podłogę, przy-
Vladimir Nabokov PNIN Przełożyła Anna Kołyszko
Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne, a zatem wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących bądź zmarłych, jest czysto przypadkowe.
Rozdział pierwszy 1 Starszy jegomość, który zajmował miejsce przy oknie z północnej strony wagonu kolejowego mknącego nieubłaganie naprzód, a wyraźnie podróżował sam, bo siedzenie obok niego i dwa sie- dzenia naprzeciwko były puste, to właśnie profesor Timofiej Pnin. Łysy jak kolano, opalony na brąz, starannie wygolony, od góry prezentował się bardzo okazale – duża śniada czaszka, szylkre- towe okulary (kryjące brak brwi typowy dla niemowląt), górna warga jak u małpy, gruba szyja, a pod przyciasną tweedową marynarką klatka piersiowa dobrze zbudowanego mężczyzny. Dolne natomiast partie przedstawiały się nieco gorzej – pajęcze nogi (założone jedna na drugą, odziane we flanelowe spodnie) kończyły się drobnymi, niemal kobiecymi stopami. Na nogach miał opadające wełniane skarpety, czerwone w liliowe romby, i solidne czarne pół- buty, które kosztowały go prawie tyle, co całe ubranie (łącznie z jaskrawym ekstrawaganckim krawatem). Do lat czterdziestych, kiedy jeszcze wiódł stateczne życie w Europie, nosił zawsze długie kalesony, których końce wpuszczał w porządne jedwabne skarpetki z wzorkiem, w stonowa- nych kolorach, podtrzymywane podwiązkami na łydkach opiętych bawełnianymi nogawkami. Pnin uważał wówczas, że jeśli podciągnie za wysoko spodnie, a zatem odsłoni rąbek białych kale- sonów, dopuści się czynu równie nieprzyzwoitego, jakgdyby pokazał się bez kołnierzyka i krawata w towarzystwie pań. Albowiem nawet kiedy przywiędła madame Roux, konsjerżka obskurnej ka- mienicy w Szesnastym Arrondisement w Paryżu – gdzie po ucieczce ze zleninizowanej Rosji i po ukończeniu studiów w Pradze spędził piętnaście lat – przychodząc po komorne, zastawała go bez faux col, pedantyczny Pnin zasłaniał pruderyjnie guzik do kołnierzyka z przodu koszuli. Wszystko to jednakuległo zmianie w oszałamiającej atmosferze Nowego Świata. Teraz, w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, bardzo się lubił opalać, nosił sportowe koszule i spodnie, a kiedy zakładał nogę na nogę, odsłaniał bezwstydnie, z rozmysłem, cały kawał nagiej łydki. Tak by go widział ewentualny towarzysz podróży, ale poza żołnierzem śpiącym w jednym kącie i dwiema paniami zajętymi niemowlęciem w drugim, Pnin miał cały wagon dla siebie. Pora teraz wyjawić pewien sekret. Profesor Pnin jechał niewłaściwym pociągiem. Nie miał o tym pojęcia, podobnie jakkonduktor, który rozpoczął właśnie swoją trasę przez cały pociąg i zbli- żał się do wagonu Pnina. Jeżeli chodzi o ścisłość, Pnin był akurat bardzo z siebie zadowolony. Kie- dy panna Judith Clyde, wiceprzewodnicząca Klubu Kobiet w Cremonie – blisko dwieście wiorst na zachód od Waindell, akademickiego gniazda Pnina od roku 1945 – zaprosiła go na odczyt w piątkowy wieczór, poradziła Pninowi, żeby wsiadł w Waindell do pociągu o trzynastej pięćdziesiąt dwie, to będzie w Cremonie szesnasta siedemnaście, ale Pnin – który podobnie jak wielu Rosjan uwielbiał wszelkie rozkłady jazdy, mapy, katalogi, namiętnie je kolekcjonował i brał, skąd się tylko dało, bo nie mógł sobie odmówić tej krzepiącej przyjemności, że dostaje coś za darmo, a już naj- bardziej szczycił się swoją umiejętnością posługiwania się nimi – przewertował rozkład i znalazł niepozorny znaczek przy dogodniejszym pociągu (odjazd – Waindell 14.19; przyjazd – Cremona 16.32), informujący, że w piątki i tylko w piątki pociąg o czternastej dziewiętnaście do odległego i znacznie większego miasta, obdarzonego równie miłą dla ucha włoską nazwą, zatrzymuje się w Cremonie. Niestety, rozkład jazdy Pnina pochodził sprzed pięciu lat i był częściowo nieaktualny.
Nasz przyjaciel wykładał język rosyjski na Uniwersytecie Waindell, prowincjonalnej uczelni, która wyróżniała się sztucznym stawem pośrodku malowniczego terenu, obrośniętymi bluszczem galeriami łączącymi poszczególne budynki, malowidłami ściennymi, przedstawiającymi wykła- dowców jakżywych w chwili przekazywania krzepkim dzieciom farmerów kaganka wiedzy Ary- stotelesa, Szekspira i Pasteura, oraz dużym, aktywnym, dynamicznym, kwitnącym Wydziałem Germanistyki, prowadzonym przez dziekana, doktora Hagena, który nazywał swój wydział z dumą (wymawiając dobitnie każdą sylabę): „uniwersytetem w uniwersytecie”. W semestrze jesiennym owego roku (1950) lektorat języka rosyjskiego wybrali następujący adepci: jedna studentka, pulchna, sumienna Betty Bliss, w grupie średnio zaawansowanych; jeden student, a właściwie martwa dusza (Ivan Dub, który się w ogóle nie pokazał) w grupie zaawanso- wanych; oraz troje słuchaczy na niezwykle popularnym kursie podstawowym – Josephine Mal- kin, której dziadkowie urodzili się w Mińsku; Charles McBeth, którego chłonna pamięć rozprawiła się już z dziesięcioma językami i była gotowa pogrzebać kolejnych dziesięć; wreszcie ospała Eileen Lane, która usłyszała od kogoś, że kiedy się zdoła opanować alfabet rosyjski, można już właściwie czytać „Annę Karamazow” w oryginale. Pnin w roli nauczyciela nie mógł żadną mia- rą konkurować z tymi niesłychanymi damami rosyjskimi, rozsianymi po całej akademickiej Ameryce, które mimo braku odpowiedniego wykształcenia, nadrabiając intuicją, gadulstwem i rozkoszną wylewnością macierzyńską, potrafiły przy pieśniach znad Matki Wołgi, czerwonym ka- wiorze i herbacie wszczepiać studentom o niewinnych oczętach magiczną znajomość tego trud- nego, a zarazem pięknego języka; nigdy też Pnin w roli nauczyciela nie marzył, że przekroczy progi wzniosłych gmachów współczesnego językoznawstwa, owej uduchowionej korporacji fo- nemów, świątyni, w której gorliwych młodych ludzi uczy się nie tyle języka obcego, ile metodyki nauczania innych tejże metodyki, przy czym ta metodyka, niczym kaskada wody spadającej ze skały na skałę, przestaje służyć racjonalnej nawigacji, ale w jakiejś świetlanej przyszłości może się przyczynić do tworzenia ezoterycznych dialektów – takich jakna przykład uproszczony baskij- ski – będących mową ojczystą zaledwie kilku skomplikowanych maszyn. Pnin podchodził do swo- ich zajęć dydaktycznych w sposób niewątpliwie amatorski i niefrasobliwy, bo opierał się wyłącz- nie na ćwiczeniach z podręcznika gramatyki opublikowanego przez dziekana Wydziału Slawistyki dużo większego uniwersytetu niż Waindell, szacownego oszusta, który znał się na rosyjskim jak wilkna gwiazdach, ale wspaniałomyślnie użyczał swojego znamienitego nazwiska dziełom mozol- nej pracy anonimowych autorów. Mimo wielu wad Pnin miał w sobie rozbrajający, staroświecki wdzięk, który, wedle słów jego wiernego obrońcy, doktora Hagena, skierowanych do bezdusznych członków rady nadzorczej, był delikatesem z importu, wartym zapłaty w rodzimej walucie. Cho- ciaż doktorat z socjologii i ekonomii politycznej przyznany Pninowi uroczyście w Pradze bodajże w roku 1925 okazał się już w połowie stulecia doktoratem z przeżytków, nie można powiedzieć, żeby Pnin niesłusznie zajmował stanowisko wykładowcy języka rosyjskiego. Popularność wśród słuchaczy zyskały mu nie tyle zdolności pedagogiczne, ile niezapomniane dygresje, kiedy to zdejmował okulary i rozpromieniał się na wspomnienie niegdysiejszych czasów, przecierając dzisiejsze soczewki. Nostalgiczne wycieczki wygłaszane łamaną angielszczyzną. Autobiograficzne kąski. O tym, jakgo przyjęły Sojedinionnyje Sztaty (Stany Zjednoczone). – Przesłuchiwanie na statku przed zejściem na ląd. Dobre sobie! „Czy ma pan coś do oclenia?” „Nie.” Dobre sobie! Potem pytania natury politycznej. Urzędnikpyta: „Jest pan anarchistą?” A ja mu na to… – wykładowca przerywa na chwilę opowieść, żeby dać upust swojej niemej wesoło- ści – „Musimy najpierw uzgodnić, co rozumiemy pod słowem « anarchizm» . Anarchizm prak- tyczny, metafizyczny, teoretyczny, mistyczny, abstraktyczny, indywidualny czy społeczny? Za młodu, powiadam, było to dla mnie nie bez znaczenia.” No więc odbyliśmy bardzo ciekawą dys- kusję, i w rezultacie władze imigracyjne przetrzymały mnie całe dwa tygodnie na Ellis Island –
brzuch mu się zaczyna trząść, trzęsie się też cały wykładowca w paroksyzmie śmiechu. Na niektórych zajęciach trafiała się jeszcze lepsza zabawa. W atmosferze udawanej tajemni- czości szczodrobliwy Pnin przygotowywał młodzież na wspaniałą ucztę, do której sam niegdyś przystąpił, czyli najpierw odsłaniał w bezwiednym uśmiechu niepełny garnitur potwornych, sczerniałych zębów, po czym otwierał rozsypującą się rosyjską książkę na eleganckiej zakładce z imitacji skóry, włożonej tam uprzednio przez siebie, otwierał zatem książkę, zwykle krzywiąc przy tym z przerażenia ruchliwą twarz i wytrzeszczając oczy, kartkował nerwowo książkę niekiedy ład- nych kilka minut, zanim znalazł odpowiednią stronę albo uznał koniec końców, że zaznaczył właści- wą. Wybrany przez niego fragment pochodził najczęściej ze starej, naiwnej komedii z życia kup- ców, skleconej blisko sto lat temu przez Ostrowskiego, albo z równie wiekowej, chociaż jeszcze bardziej przestarzałej, opowiastki satyrycznej Leskowa opartej na łamańcach językowych. Pre- zentował te zwietrzałe smakołyki w podniosłym stylu klasycznej Aleksandrynki (Teatru Aleksan- dryjskiego w Petersburgu), dalekim od jędrnej prostoty artystów scen moskiewskich, ponieważ jednak uchwycenie dowcipu, który jeszcze się na łych kartach nie przeżył, wymagało nie tylko świetnej znajomości języka potocznego, lecz również niezłego wyrobienia literackiego, a mała biedna grupa studentów nie posiadała ani jednego, ani drugiego, deklamator sam jeden bawił się aluzjami i niuansami tekstu. Trzęsiączka, wspomniana już w innym kontekście, przechodziła w ist- ne trzęsienie ziemi. Sięgając pamięcią w blasku wszystkich świateł, przy mimice wszystkich ma- sek umysłu, ku dniom młodości żarliwej i chłonnej (w olśniewającym wszechświecie, który wy- dawał się piękniejszy przez to, że jeden cios historii obrócił go wniwecz), Pnin upajał się winem z własnych piwnic, w miarę jak przedstawiał kolejne przykłady tego, co uprzejmi słuchacze brali domyślnie za humor rosyjski. Naraz nie mógł powstrzymać wesołości, łzy w kształcie gruszek spływały po opalonych policzkach. Spomiędzy warg raptem wyskakiwały, niczym na sprężynie, nie tylko potworne zęby, lecz także ogromne różowe połcie górnego dziąsła, ręka wędrowała pręd- ko do ust, a barczyste ramiona drgały jak w konwulsjach. Chociaż słowa, które starał się wykrztu- sić – tłumione podrygującą ręką – były teraz dla słuchaczy podwójnie niezrozumiałe, niepoha- mowany atakwesołości stawał się zaraźliwy. Kiedy Pnin tracił zupełnie panowanie nad sobą, stu- denci zrywali już dosłownie boki – Charles w mechanicznych niemal drgawkach rżał z uciechy, nagły wybuch perlistego śmiechu ożywiał twarz nieładnej Josephine, tymczasem Eileen, która dla odmiany była ładna, rozpływała się w galarecie mało twarzowego chichotu. Wszystko to nie zmienia faktu, że Pnin jechał niewłaściwym pociągiem. Jak winniśmy określić ten smutny przypadek? Należy wyraźnie zaznaczyć, że Pnin nie miał w sobie nic z typu dobrodusznego Niemca – der zerstreute Professor – lansowanego w ubiegłym stuleciu. Przeciwnie, był chyba zbyt ostrożny, ze zbytnią przesadą dopatrywał się wszędzie dia- belskich pułapek, zbyt konsekwentnie miał się na baczności, żeby dziwaczne otoczenie (nieobli- czalna Ameryka) nie sprowokowało go do jakiegoś niedorzecznego wybryku. W istocie to świat był roztargniony, a Pnin poczuwał się do obowiązku, żeby zaprowadzić w nim porządek. Żył w stanie wiecznej wojny z przedmiotami martwymi, które rozpadały się, atakowały go, przestawa- ły działać albo gubiły się złośliwie, z chwilą gdy znalazły się w orbicie jego egzystencji. Miał ręce niezdarne jak mało kto, ale ponieważ umiał w mgnieniu oka zrobić ze strączka grochu har- monijkę ustną o jednym dźwięku, potrafił za jednym zamachem puścić dziesięć kaczekna stawie, ułożyć palce tak, żeby na ścianie powstał cień królika (który mrugał nawet okiem), a także wyko- nać sporo innych niewinnych sztuczek, jakie Rosjanie wytrząsają z rękawa, uważał, że los nie po- skąpił mu zdolności manualnych i manipulacyjnych. Uwielbiał wszelkie przyrządy, bo budziły w nim zdumienie i nabożny zachwyt. Urządzenia elektryczne wywoływały jego niekłamany po- dziw. Wyroby plastikowe wprawiały go w ekstazę. Urzekał go wprost zamekbłyskawiczny. Ale ze- gar elektryczny włączony starannie do kontaktu mógł mu zepsuć cały ranek, jeżeli burza w środku
nocy unieruchomiła miejscową siłownię. Kiedy łamała mu się w nosku oprawa okularów i zosta- wał z dwiema identycznymi połówkami, na próżno przykładał jedną do drugiej w nadziei, że może przyjdzie mu z pomocą jakiś naturalny cud rekonstrukcji. W koszmarnej chwili pośpiechu i zdenerwowania, ku jego największemu zdziwieniu psuł mu się pod palcami zamek błyskawiczny, na którym każdy dżentelmen polega najbardziej. No i nadal nie wiedział, że jedzie niewłaściwym pociągiem. Językangielski stanowił dla Pnina teren szczególnego zagrożenia. Kiedy wyjeżdżał z Francji do Stanów, nie znał w ogóle angielskiego, poza kilkoma niezbyt przydatnymi wyrażeniami, jak: „the rest is silence”, „never more”, „weekend”, „who’s who” i kilkoma prostymi słowami takimi jak: „lunch”, „Street”, „Parker”, „gangster”, „charleston”, „copyright”. Zabrał się więc z uporem do nauki języka Fenimore’a Coopera, Edgara Poe, Edisona i trzydziestu jeden prezydentów. W 1941, po roku nauki, przychodziły mu z łatwością takie zwroty, jak: „pobożne życzenie” i „jak w banku”. Już w roku 1942 umiał wtrącać tu i ówdzie w swoją opowieść powiedzonko: „żeby się zbytnio nie rozwodzić”. Zanim Truman rozpoczął drugą kadencję prezydencką, Pnin mógł właściwie rozma- wiać na każdy temat, ale mimo wszelkich wysiłków dalsze postępy utknęły jakgdyby w miejscu, toteż jeszcze w roku 1950 jego angielszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Owej jesieni, nie- zależnie od lektoratu języka rosyjskiego, prowadził cotygodniowy wykład w cyklu seminaryjnym („Europa bez skrzydeł – zarys kultury współczesnej”), kierowanym przez doktora Hagena. Wszystkie wykłady naszego przyjaciela, łącznie z rozmaitymi odczytami wygłaszanymi w in- nych miastach, opracowywali młodsi pracownicy naukowi Wydziału Germanistyki. Procedura była nieco skomplikowana. Najpierw profesor Pnin tłumaczył mozolnie swój potok rosyjskich słów, przeładowany idiomami, na kaleki angielski. Następnie młody Miller poprawiał przekład. Potem przepisywała go na maszynie panna Eisenbohr, sekretarka doktora Hagena. Wtedy Pnin skreślał fragmenty, których nie rozumiał. Wreszcie czytał go przed zbierającym się raz na ty- dzień audytorium. Jeżeli zawczasu nie przygotował tekstu, był całkiem bezradny, nie umiał się też posługiwać metodą starą jak świat, żeby tuszować własną ułomność, a mianowicie podnosić i opuszczać oczy, zapamiętywać tyle słów, ile da radę objąć wzrokiem, recytować je słuchaczom i dopowiadać koniec zdania, zapuszczając już żurawia po następne. Zerkając gorączkowo to tu, to tam, prędko by się zgubił. Dlatego wolał wbijać oczy w tekst, czytać wykłady bez pośpiechu, mo- notonnym barytonem, jakgdyby pnącym się na coraz to nowe podesty nie kończących się scho- dów przeznaczonych dla tych ludzi, którzy boją się wsiąść do windy. Konduktor, siwy mężczyzna o ojcowskim wyglądzie, w drucianych okularach zsuniętych nisko na prosty, wielce funkcjonalny nos, z brudnym plastrem owiniętym wokół kciuka, musiał obsłu- żyć już tylko trzy wagony, żeby dojść do ostatniego, w którym podróżował Pnin. Tymczasem Pnin pozwolił sobie na iście Pninową przyjemność. Stanął przed typowo Pnino- wym dylematem. Wśród innych artykułów niezbędnych Pninowi do noclegu w obcym mieście, takich jak prawidła do butów, jabłka, słowniki i tym podobne, w walizce leżał też względnie nowy czarny garnitur, który nasz przyjaciel zamierzał włożyć wieczorem na odczyt („Czy wszyscy Ro- sjanie to komuniści?”) dla pań z Cremony. Znajdował się w niej również tekst poniedziałkowego wykładu („Don Kichote i Faust”), który miał zamiar przejrzeć nazajutrz w drodze powrotnej do Waindell, a także esej magistrantki Betty Bliss („Dostojewski a psychologia postaci”), który musiał sprawdzić za doktora Hagena, promotora jej pracy mózgowej. Dylemat przedstawiał się nastę- pująco: jeżeli zatrzyma tekst odczytu dla pań – plikkartekformatu papieru maszynowego złożony we dwoje – bezpiecznie przy sobie, w cieple swojego ciała, istnieje teoretycznie możliwość, że zapomni go przełożyć z marynarki, którą ma na sobie, do marynarki, którą włoży na tę okazję. Z drugiej zaś strony, jeżeli teraz wsadzi tekst odczytu do kieszeni garnituru w walizce, już czuje, jak będzie się dręczył myślą, że ktoś mu ukradnie bagaż. Trzecia strona medalu (bo te rozterki wciąż
mu kazały dopisywać nowe wymiary) wyglądała tak, iż w wewnętrznej kieszeni okrywającej go teraz marynarki spoczywał cenny portfel zawierający dwa banknoty dziesięciodolarowe, wyci- nek z „New York Times” z jego listem na temat konferencji jałtańskiej, napisanym przy mojej pomocy w roku 1945, oraz zaświadczenie o przyznaniu mu nowego obywatelstwa, a przecież nie można wykluczyć sytuacji, że kiedy będzie wyjmował portfel, złożony odczyt wyśliźnie się i przepadnie raz na zawsze. W ciągu dwudziestu minut jazdy pociągiem nasz przyjaciel zdążył już dwa razy otworzyć walizkę, aby przełożyć wszystkie materiały naukowe z miejsca na miejsce. Kiedy konduktor dotarł wreszcie do jego wagonu, sumienny Pnin brnął właśnie przez ostatni wy- kwit naukowy Betty, zaczynający się od słów: „Jeżeli zastanowimy się nad klimatem psychicz- nym, w jakim przyszło nam żyć, musimy zauważyć…” Wszedł konduktor, nie obudził żołnierza, obiecał paniom, że im powie, kiedy będą dojeżdżać na miejsce, a teraz kiwał głową nad biletem Pnina. Postój w Cremonie zniesiono przed dwoma laty. – Bardzo ważny odczyt! – zawołał Pnin. – Co by robić? Katastrofa! Siwowłosy konduktor z zatroskaną miną rozsiadł się wygodnie na siedzeniu naprzeciwko i zaczął w milczeniu wertować wystrzępioną książkę, pełną wkładek z oślimi uszami. Za kilka minut, a ści- śle o piętnastej zero osiem, Pnin musi wysiąść w Whitchurch, żeby zdążyć na autobus o czwartej, którym dojedzie do Cremony mniej więcej na szóstą. – Myślałem, że zyskuję dwanaście minut, a tymczasem straciłem blisko dwie bite godziny – powiedział Pnin z goryczą. Odchrząknął, po czym puszczając mimo uszu słowa otuchy życzliwe- go, siwego konduktora („Zdąży pan”), zdjął okulary do czytania, złapał walizkę, ciężką, jakby w niej wiózł kamienie, i udał się w kierunku drzwi, żeby przy nich czekać, aż skończy się migające pasmo zieleni, a jego oczom ukaże się oczekiwana stacja. 2 Whitchurch zjawiło się zgodnie z rozkładem. Nagrzane, senne płaszczyzny betonu i słońca ciągnę- ły się za bryłami geometrycznymi przeróżnych wyrazistych cieni. Panujący tu upał pozwalał zapomnieć, że jest październik. Pnin wszedł żwawo do poczekalni z bezużytecznym piecem na środku i rozejrzał się dokoła. W kącie, we wnęce, za szerokim drewnianym kontuarem widać było górną część tułowia spoconego młodzieńca zajętego wypełnianiem formularzy. – Poproszę informację – rzekł Pnin. – Skąd odchodzi autobus na czwartą do Cremony? – Stanowisko po drugiej stronie ulicy – rzucił urzędniknie podnosząc wzroku. – A gdzie mógłbym był zostawić bagaż? – To ta walizka? Przechowam ją. Młody człowiek szurnął walizkę w kąt z iście amerykańską bezceremonialnością, która zawsze zbijała Pnina z tropu. – A kuitancja? – zapytał Pnin, wymawiając z angielska rosyjskie określenie na „kwit”. – Co takiego? – Numerek? – spróbował jeszcze raz Pnin. – Bez numerka – odparł młodzieniec i wrócił do pisania. Pnin wyszedł z dworca, sprawdził, gdzie jest przystanekautobusowy, po czym wstąpił do baru. Zjadł kanapkę z szynką, zamówił drugą i też zjadł na miejscu. Zapłacił za konsumpcję, ale zyskał na wspaniałej wykałaczce, którą wybrał starannie ze zgrabnego pojemnika w kształcie szyszki sto- jącego przy kasie, i dokładnie za pięć czwarta wrócił na stację po walizkę. Za ladą urzędował teraz kto inny. Poprzednika wezwano nagłe do domu, żeby odwiózł jak naj-
szybciej żonę do szpitala położniczego. Wróci za kilka minut. – Ale ja muszę uzyskać walizkę! – zawołał Pnin. Zmiennikwyraził ubolewanie, ale nic nie mógł poradzić. – Tam stoi! – krzyknął, przechylając się przez kontuar i wskazując bagaż w kącie. Nic gorszego nie mogło się zdarzyć. Jeszcze trzymał wyciągniętą rękę, kiedy spostrzegł, że to nie jego bagaż. Palec wskazujący zadrżał. Chwila wahania okazała się zgubna. – Autobus do Cremony! - zawołał Pnin. – O ósmej odchodzi następny - poinformował go urzędnik. Co było robić? Koszmarna historia! Wyjrzał na ulicę. Autobus właśnie nadjechał. Cała impre- za będzie go kosztowała dodatkowo pięćdziesiąt dolarów. Sięgnął ręką do prawej kieszeni. Sława Bogu (chwała Bogu), że go ma przy sobie. Bardzo dobrze! Nie wystąpi w czarnym garniturze – wot i wsio (i tyle). Odzyska bagaż w drodze powrotnej. W swoim czasie stracił, porzucił, zaprzepa- ścił znacznie cenniejszy dobytek. Pokrzepiony tą myślą, Pnin wsiadł raźno do autobusu. Nie wytrzymał jednakdługo. Minęli zaledwie kilka przecznic, kiedy nasunęło mu się straszliwe podejrzenie. Na nowym etapie podróży, od momentu rozstania z walizką, bez przerwy sprawdzał na przemian palcem wskazującym lewej ręki i prawym łokciem drogocenną zawartość we- wnętrznej kieszeni marynarki. Naraz jednym szarpnięciem wyciągnął plikkartek. Był to esej Bet- ty. Z okrzykami błagania i przerażenia, które, jak sądził, mają charakter międzynarodowy, Pnin zerwał się z miejsca. Zataczając się, dotarł do wyjścia. Kierowca z surową miną wyjął jedną ręką garść monet ze swojej maszynki, zwrócił mu należność za bilet i zatrzymał autobus. Biedny Pnin znalazł się w obcym mieście. Był słabszy, niżby się mogło zdawać, sądząc po jego silnej, rozrośniętej klatce piersiowej, toteż uczucie bezgranicznego wyczerpania, które nagle ogarnęło jego masywne od pasa w górę ciało, odgradzając go poniekąd od rzeczywistości, nie wydało mu się bynajmniej obce. Szedł przez wil- gotny, zielony, mieniący się purpurą park, niczym przez posępny, starannie utrzymany grobo- wiec, gdzie nastrój tworzyły ponure rododendrony, lśniące wawrzyny, cieniste drzewa o bujnych koronach i krótko przystrzyżone trawniki; skręcił właśnie w aleję orzechów i dębów – która zgodnie ze zwięzłą wskazówką kierowcy miała go zaprowadzić z powrotem na stację kolejową – kiedy za- mroczył go niesamowity lęk, obezwładniło ukłucie nierzeczywistości. Może mu coś zaszkodziło? Ogórek kiszony na szynce? A może to jakaś tajemnicza dolegliwość, nie wykryta jeszcze przez jego lekarzy? – zachodził w głowę mój przyjaciel, więc i ja zachodzę w głowę. Nie wiem, czy ktokolwiekw dziejach ludzkości zwrócił uwagę na to, że odrębność stanowi jed- ną z podstawowych cech życia. Jeżeli nie otacza nas powłoka cielesna, musimy umrzeć. Człowiek egzystuje tylko wtedy, kiedy jest odizolowany od otoczenia. Czaszka to nasz hełm kosmonauty. Musimy w niej tkwić, bo w przeciwnym razie czeka nas zguba. Śmierć zaś uwalnia i jednoczy. Chociaż przeniknięcie do natury może się wydawać kuszące, oznacza ono zarazem koniec naszej kruchej tożsamości. Doznanie biednego Pnina graniczyło niemal z tym uwolnieniem i zjednocze- niem. Zupełnie jakby mu się otworzyły wszystkie pory, jakby można nim było zawładnąć od ze- wnątrz. Aż się spocił ze strachu. Gdyby nie kamienna ławka między wawrzynami, osunąłby się zemdlony na chodnik. Może to zawał serca? Nie sądzę. Bawię się chwilowo w jego lekarza i po- wtarzam: nie sądzę, żeby to był zawał. Mój pacjent należał do grona tych dziwaków i nieszczęśni- ków, którzy odnoszą się do własnego serca („ssąco-tłoczącego narządu mięśniowego” zgodnie z okropną definicją w słowniku Webstera, spoczywającym w osieroconej walizce Pnina) z łękiem i przewrażliwieniem, zdenerwowaniem i wstrętem, obrzydzeniem i nienawiścią, jakby to był silny, ohydny, odrażający potwór, co pasożytuje na człowieku ku jego utrapieniu. Czasami lekarze, zdu- mieni jego skaczącym, chwiejnym pulsem, badali go staranniej, a wtedy kardiograf rysował im-
ponujące pasma górskie i wykazywał kilkanaście chorób śmiertelnych wykluczających się na- wzajem. Pnin bał się dotknąć własnego przegubu. Wystrzegał się spania na lewym boku, nawet w tych rozpaczliwych godzinach nocnych, kiedy bezsenność każe marzyć o trzecim boku, skoro się już obydwa wypróbowało. Teraz, w parku Whitchurch, Pnin stwierdził to, co już miał okazję stwierdzić przedtem 10 sierp- nia 1942, 15 lutego (w urodziny) 1937, 18 maja 1929 i 4 lipca 1920 roku, a mianowicie, że ów wstrętny automat, zamieszkujący jego ciało, zyskał własną świadomość i nie tylko Żyje swoim życiem, lecz również naraża Pnina na ból i strach. Złożył więc biedną łysą głowę na kamiennym oparciu ławki, żeby wrócić pamięcią do minionych chwil podobnego niepokoju i bezsilności. Może tym razem dostał zapalenia płuc? Kilka dni temu przemarzł na kość w silnym amerykań- skim przeciągu, jakim gospodarz zwykle raczy gości w wietrzny wieczór po drugim toaście. Rap- tem Pnin spostrzegł, że zapada się (czyżby umierał?) w swoje dzieciństwo. Temu przeżyciu towa- rzyszyła wyrazistość szczegółów z przeszłości, która jest ponoć tragicznym przywilejem toną- cych, zwłaszcza w dawnej rosyjskiej flocie wojennej – uczucie dławienia się, określone przez wytrawnego psychoanalityka, którego nazwiska nie pomnę, jako wstrząs doznany podczas chrztu, wyzwolony przez podświadomość, powodujący istną eksplozję wspomnień z okresu między pierwszym zetknięciem z wodą, a ostatnim. Wszystko zdarzyło się w ułamku sekundy, a trzeba aż tylu słów, żeby to oddać. Pnin pochodził z szacownej, dosyć zamożnej rodziny petersburskiej. Jego ojciec, doktor Paweł Pnin, wzięły okulista, miał raz zaszczyt leczyć Lwa Tołstoja na zapalenie spojówek. Matka Timo- fieja, delikatna, drobna, nerwowa kobieta z kibicią jaku osy, krótko ostrzyżona, była córką sławne- go niegdyś rewolucjonisty nazwiskiem Umów (akcent na ostatniej sylabie) i Niemki z Rygi. Na pół odrętwiały Pnin ujrzał zbliżające się oczy matki. Była zimowa niedziela. Miał jedenaście lat Odrabiał lekcje na poniedziałekdo Gimnazjum nr 1, kiedy jego ciałem wstrząsnął zimny dreszcz. Matka zmierzyła mu gorączkę, spojrzała na niego jakby ze zdziwieniem i posłała zaraz po najlep- szego przyjaciela jej męża, pediatrę Biełoczkina. Był to niski mężczyzna z małą bródką, krzacza- stymi brwiami i krótko przyciętymi włosami. Odchylił poły surduta i usiadł na brzegu łóżka Timo- fieja. Rozegrał się wyścig między grubym złotym zegarkiem doktora, a pulsem Timofieja (który wygrał bez trudu). Następnie obnażono klatkę piersiową Timofieja, żeby Biełoczkin mógł do niej przyłożyć nagie lodowate ucho i policzek szorstki jak papier ścierny. Ucho wędrowało po plecach i piersiach Timofieja niczym płaska podeszwa jednonogiego monstrum, przyklejało się to tu, to ówdzie do skóry chłopca, a za chwilę przywierało gdzie indziej. Gdy tylko doktor wyszedł, matka Timofieja i krzepka służąca z agrafkami w zębach zawinęły umęczonego małego pacjenta w kompres przypominający kaftan bezpieczeństwa. Składał się on z warstwy zmoczonego płótna, grubszej warstwy waty i jeszcze jednej warstwy obcisłej flaneli. Na dobitkę kleista, piekielna ce- rata koloru moczu i maligny oddzielała torturę lepkiego płótna parzącego skórę od nieznośnego skrzypu waty, otulonej od zewnątrz flanelą. Biedny Timosza (Tim), owinięty jakpoczwarka w ko- kon, leżał w dodatku pod stosem koców, które i tak go nie chroniły przed dokuczliwym zimnem, promieniującym obustronnie ze zmarzniętego kręgosłupa na całe żebra. Nie mógł zamknąć oczu, bo piekły go powieki. Spojrzenie przynosiło tylko eliptyczny ból i zdradzieckie ukłucia światła, zna- jome kształty stawały się siedliskiem potwornych omamów. Przy łóżku stał czteroskrzydłowy pa- rawan z politurowanego drewna ozdobiony rysunkami pirograficznymi, przedstawiającymi polną dróżkę wymoszczoną opadłymi liśćmi, staw porośnięty liliami, staruszka zgarbionego na ławce i wiewiórkę trzymającą coś czerwonego w przednich łapkach. Timosza, dociekliwy chłopiec, czę- sto się zastanawiał, co też ona trzyma (orzech? szyszkę?), więc i teraz, nie mając nic innego do ro- boty, postanowił rozwiązać tę mroczną zagadkę, ale brzęcząca w głowie gorączka pogrążała w bólu i udręce wszystkie jego wysiłki. Jeszcze bardziej doskwierały mu zmagania z tapetą. Zawsze
widział, że deseń składa się w pionie z trzech różnych bukietów purpurowych kwiatów i siedmiu różnych liści dębowych, które powtarzają się wiele razy z kojącą dokładnością; teraz jednak nie dawał mu spokoju niezaprzeczalny fakt, że niepodobna stwierdzić, jaki system nawrotów i splotów rządzi układem poziomym deseniu; istnienia takiego układu cyklicznego dowodziło to, że Tim do- strzegał gdzieniegdzie na ścianie między łóżkiem a szafą oraz między piecem a drzwiami ten i ów powtarzający się motyw, lecz kiedy usiłował przejechać wzrokiem w prawo lub w lewo od do- wolnej kombinacji trzech kwiatostanów i siedmiu liści, zaraz gubił się w bezładnej gmatwaninie rododendronu i dębu. Łatwo się było domyślić, że skoro niegodziwy twórca – niszczyciel umy- słów, sprzymierzeniec gorączki – dołożył wszelkich starań, aby ukryć klucz do deseniu, ów klucz musi być drogocenny jak życie, toteż po jego znalezieniu Timofiej Pnin wróci do zdrowia, wróci do świata – właśnie ta jasna, niestety aż za jasna, myśl przyświecała mu w podejmowaniu dal- szych wysiłków. Trudności jego misji, przechodzącej stopniowo w delirium, pogłębiało nader przykre uczucie pośpiechu, jak gdyby miał się dokądś spóźnić – do szkoły, na obiad, do łóżka – dokąd mimo naj- większej niechęci musi się stawić punktualnie. Falujący gąszcz listowia i kwiatów, nie gubiąc po- szczególnych nici osnowy, oderwał się od bladoniebieskiego tła, które z kolei straciło papierową płaskość i taksię rozrosło w głąb, że widzowi tej ekspansji omal nie pękło serce. Przez wyzwolone girlandy rozróżniał jeszcze niektóre fragmenty pokoju dziecinnego, trwające bardziej uparcie przy życiu niż inne, a więc lakierowany parawan, odblask szklanki, mosiężne gałki łóżka, które mniej nawet przesłaniały widok liści dębiny i obfitego kwiecia, niżby przedmiot ze środka odbija- jący się w szybie okiennej zakłócał widok na zewnątrz oglądany przez tę samą szybę. Chociaż świadek, a zarazem bohater tych widziadeł leżał opatulony szczelnie w łóżku, równocześnie sie- dział, za sprawą dwoistej natury otoczenia, na ławce w zielono-purpurowym parku. Naraz w przypływie rozmarzenia poczuł, że znalazł klucz, którego od tak dawna szukał, ale nadlatujący z oddali, szeleszczący wiatr, który szemrał coraz głośniej, baraszkując wśród rododendronów – bez- kwietnych teraz i nagich – zburzył logiczny poniekąd wzór, w jaki ułożyło się otoczenie Timofieja Pnina. Żył, i to było najważniejsze. Poręcz ławki, o którą się nadał opierał, wydawała mu się równie realna jakjego ubranie, portfel albo data wielkiego pożaru Moskwy – 1812. Przed nim na ziemi przysiadła wygodnie na tylnych łapkach szara wiewiórka, gryzła pestkę brzoskwini. Wiatr ustał na chwilę, a teraz znów poruszył liśćmi. Czuł się nieco wystraszony i roztrzęsiony po ataku, ale wytłumaczył sobie, że gdyby przeżył prawdziwy zawał, na pewno by się znacznie bardziej gryzł i niepokoił, zatem to okrężne rozumo- wanie rozwiało całkiem jego lęk. Była czwarta dwadzieścia. Wytarł nos i powlókł się na stację. Poprzedni urzędnikzdążył już wrócić. – Proszę, oto pańska walizka – powiedział wesoło. – Przykro mi, że uciekł panu autobus do Cremony. – Przynajmniej – ileż pełnej godności ironii starał się nasz pechowy przyjaciel włożyć w to „przynajmniej” – mam nadzieję, że pana żona czuje się dobra? – Wszystko w porządku. Musi chyba poczekać do jutra. – Proszę mi jeszcze uprzytomnić – poprosił Pnin – gdzie tu się mieści automat telefoniczny. Mężczyzna wskazał ołówkiem tak daleko w bok, jak tylko sięgnął bez opuszczania swojej nory. Pnin ruszył przed siebie z walizką w ręce, ale zawrócił na wołanie młodzieńca. Ołówek celował teraz w kierunku ulicy. – Widzi pan tych dwóch facetów, co ładują ciężarówkę? Jadą właśnie do Cremony. Proszę im tylko powiedzieć, że przysłał pana Bob Horn. Na pewno pana zabiorą.
3 Niektórzy ludzie – a ja do nich należę – nie znoszą szczęśliwych zakończeń. Czujemy się wtedy oszukani. Krzywda należy do normy. Zagłada nie powinna szwankować. Lawina, która się zatrzy- muje kilka metrów nad skuloną ze strachu wioską, postępuje nie tylko nienaturalnie, ale wręcz nie- etycznie. Gdybym nie pisał o tym łagodnym, starszym jegomościu, lecz o nim czytał, wolał- bym, żeby po przyjeździe do Cremony dowiedział się, iż został zaproszony jako prelegent nie na ten piątek, tylko na następny. Tymczasem Pnin nie tylko przyjechał cały i zdrów, ale też zdążył na obiad – koktajl owocowy na początek, galaretka miętowa z nieznanym daniem mięsnym, lody waniliowe polane syropem czekoladowym. Wkrótce potem, przejedzony słodyczami, wbity w czarny garnitur, przerzucając trzy referaty, albowiem upchał wszystkie trzy po kieszeniach ma- rynarki, żeby znalazł się wśród nich ten właściwy (wykluczywszy w ten sposób zgodnie z prawa- mi matematyki nieszczęśliwy trafi, usiadł na krześle przy mównicy, za którą Judith Clyde, nie tknięta przez czas blondynka w jedwabiach koloru morskiego, z szerokimi, płaskimi policzkami, po- ciągniętymi ślicznym cukierkowym różem, i parą jasnych oczu skąpanych w błękitnym szaleń- stwie za szkłami binokli, przedstawiała prelegenta: – Dzisiaj – zaczęła – naszym gościem wieczoru… A jest to, nawiasem mówiąc, nasz trzeci wieczór piątkowy; zeszłym razem, jak panie zapewne pamiętają, wysłuchałyśmy z przyjemno- ścią wykładu profesora Moore’a na temat rolnictwa w Chinach. Dzisiaj mam zaszczyt przedsta- wić Rosjanina z pochodzenia, obywatela naszego kraju, profesora… niestety mam pewne trudno- ści… profesora Pun-nina. Mam nadzieję, że dobrze wymawiam nazwisko. Nie trzeba go natural- nie przedstawiać, jest nam niezmiernie miło gościć go u siebie. Czeka nas długi wieczór, długi nie- zapomniany wieczór. Jestem przekonana, że wszystkie panie będą chciały zadać panu profesoro- wi jakieś pytania. Pragnę dodać, że ojciec profesora był lekarzem domowym Dostojewskiego, a on sam sporo podróżował po obu stronach „żelaznej kurtyny”. Nie chcę zatem dłużej zajmować cennego czasu, jeszcze tylko kilka słów o naszym spotkaniu z tego samego cyklu w przyszły piątek. Niewątpliwie uraduje panie wiadomość, że szykuje się nam wielka niespodzianka. Naszą prele- gentką za tydzień będzie wybitna poetka i pisarka, Linda Lacefield. Jak wiadomo, pani Lacefield zajmuje się poezją, prozą i nowelistyką. Urodziła się w Nowym Jorku. Jej przodkowie z obu stron walczyli po obu stronach rewolucji amerykańskiej. Pierwszy wiersz napisała jeszcze na studiach. Wiele wierszy, co najmniej trzy, włączono do zbioru: Replika. Sto wierszy miłosnych poetek ame- rykańskich. W roku tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim otrzymała nagrodę pieniężną ufun- dowaną przez… Pnin jednak nie słuchał. Jego uwagę pochłaniało bez reszty lekkie kołatanie serca spowodowa- ne niedawnym atakiem. Trwało zaledwie kilka chwil, towarzyszyło mu parę skurczów tu i ówdzie – ostatnie, nieszkodliwe echo – i przeszło w pełnej powagi atmosferze, kiedy szacowna gospodyni wieczoru zaprosiła go do wygłoszenia odczytu; ale przez tych kilka chwil jakże klarownie wszystko widział! W samym środku pierwszego rzędu ujrzał jedną ze swych ciotek znad Bałtyku, w blond peruce, perłach i koronkach noszonych na wszystkie spektakle z udziałem wielkiego aktorzyny Chodotowa, w którym kochała się platonicznie, dopóki nie popadła w obłęd. Tuż przy niej siedziała nieżyjąca już sympatia Pnina. Pochyliła gładko zaczesaną, ciemnowłosą głowę, uśmiechała się wstydliwie łagodnymi, piwnymi, lśniącymi spod aksamitnych brwi oczami, wpatrywała się w Pnina i wachlowała się programem. Wielu dawnych znajomych, zamordowanych, zapomnia- nych, nie pomszczonych, nie zmienionych, nieśmiertelnych siedziało w przyciemnionej sali obok innych, bliższych w czasie osób, jak na przykład pani Clyde, która skromnie zajęła miejsce w pierwszym rzędzie. Z tyłu sali machał wesoło do kolegi z ławy szkolnej Wania Biedniaszkin, za-
strzelony w roku 1919 w Odessie przez bolszewików, dlatego że miał ojca liberała. A na uboczu siedzieli doktor Paweł Pnin i jego przejęta żona, oboje nieco za mgłą, ale w gruncie rzeczy pre- zentowali się świetnie, chociaż ledwo co się ocknęli z mrocznego niebytu, i patrzyli na syna z tą samą niespożytą namiętnością i dumą, z jaką patrzyli na niego owego wieczoru w roku 1912, kie- dy (jako mały chłopiec w okularach, sam jeden na scenie) recytował wiersz Puszkina na akade- mii szkolnej upamiętniającej klęskę Napoleona. Chwilowe przywidzenie znikło. Starsza pani Herring, emerytowany profesor historii, autorka książki Rosja budzi się do życia (1922) przechylała się nad głowami kilku osób, żeby pogratulować pani Clyde słowa wstępnego, a za jej plecami inna staruszka, mrugając, wyciągała przed siebie, w pole swojego widzenia, przywiędłe ręce, zajęte bezgłośnym klaskaniem.
Rozdział drugi 1 Słynne dzwony Uniwersytetu Waindell obwieszczały swoim biciem ranek. Laurence G. Clements, wykładowca z Waindell, którego jedyne zajęcia cieszące się popular- nością to seminarium z „Filozofii gestu”, i jego żona Joan Pendelton roczniktrzydzieści, rozstali się niedawno z córką, najlepszą studentką ojca – Izabela bowiem na trzecim roku studiów wyszła za mąż za absolwenta Waindell, który dostał posadę inżyniera w odległym stanie na Zachodzie. Muzyka dzwonów rozbrzmiewała w srebrzystym słońcu. Oprawne w ramy okna miasteczko Waindell – białe tynki, czarny deseń gałązek – w prymitywnej perspektywie pozbawionej głębi przestrzennej, niczym na rysunku dziecka, zlewało się z oliwkowoszarymi wzgórzami; wszystko skrzyło się pięknie szronem, lśniły błyszczące części zaparkowanych samochodów, stary terier szkocki pani Dingwall, niby walcowaty dzikw miniaturze, biegał ulicą Warren, wracał aleją Spel- man i tak w kółko; jednakże najmilsze nawet sąsiedztwo ani najbardziej malownicza okolica, ani wibrująca w powietrzu zapowiedź zmian nie łagodziły tej pory roku; za dwa tygodnie, po prze- rwie na kontemplację, rok akademicki miał wkroczyć w najbardziej zimowy etap – semestr wio- senny, a państwo Clements czuli się opuszczeni, niespokojni i samotni w swoim starym przytul- nym domu pełnym przeciągów, który wisiał teraz na nich jak, nie przymierzając, zwiotczała skó- ra i obwisłe ubranie na głupcu, co z rozmysłem zrzucił jedną trzecią wagi. Izabela jest przecież taka młoda i niedoświadczona, a oni właściwie nie znają jej nowej rodziny, poza delegacją we- selną marcepanowych twarzy w wynajętej sali, w której zwiewna panna młoda wyglądała tak bezradnie bez swoich okularów. Dzwony, pod gorliwą batutą doktora Roberta Treblera, energicznego pracownika Wydziału Muzykologii, nadal rozbrzmiewały donośnie w anielskim niebie, a Laurence, łysiejący blondyn o niezdrowej tuszy, przy skromnym śniadaniu złożonym z pomarańczy i cytryn krytykował dzieka- na Wydziału Romanistyki, jednego z gości zaproszonych przez Joan do domu na wieczór z okazji przyjazdu profesora Entwistle z Uniwersytetu Goldwin. – Po co, u licha – złościł się – zaprosiłaś tego Blorenge’a, stiukowy filar nauki? To manekin i nu- dziarz. – Bo lubię Ann Blorenge – odparła Joan, kiwając głową na znakabsolutnego przekonania co do tej więzi emocjonalnej. – Wulgarny babsztyl! – zawołał Laurence. – Wzruszająca kobieta – mruknęła Joan, i w tej samej chwili ustało dzwonienie doktora Treble- ra, a podjął je telefon w hallu. Formalnie rzecz biorąc, sztuka przedstawiania rozmów telefonicznych w narracji pozostaje da- leko w tyle za odtwarzaniem dialogów prowadzonych z pokoju do pokoju albo z okna do okna, nad wąską błękitną uliczką w jakimś starożytnym mieście, gdzie woda jest nader cenna, osły żyją w nędzy, na każdym kroku widzi się dywany na sprzedaż, minarety, cudzoziemców, melony, a z rana dźwięczy echo. Kiedy Joan zdążyła dobiec żwawymi, długonogimi susami do natrętnego instru- mentu, zanim umilkł, i powiedziała „halo” (podnosząc brwi do góry, przewracając oczami), powi- tała ją głucha cisza; usłyszała tylko czyjś bezceremonialny, równomierny oddech, dopiero po
chwili ten ktoś odezwał się z miłym cudzoziemskim akcentem: – Przepraszam, chwileczkę – powiedział jakgdyby nigdy nic i dalej oddychał, może też chrzą- kał, mruczał, a nawet trochę wzdychał przy akompaniamencie szelestu przewracanych kartek. – Halo! – powtórzyła Joan. – Czy to – zapytał ostrożnie głos – pani Fire? – Nie – powiedziała Joan i odłożyła słuchawkę. – Poza tym – podjęła przerwaną rozmowę, wchodząc do kuchni i zwracając się do męża w chwili, gdy napoczynał boczek, który przygoto- wała dla siebie – musisz przyznać, że JackCockerell uważa Blorenge’a za pierwszorzędnego orga- nizatora. – Kto dzwonił? – Ktoś prosił jakąś panią Feuer czy Fayer. Czekaj no, jeżeli świadomie lekceważysz wszystko, co George… [Doktor O. G. Helm, ich lekarz domowy.] – Joan – przerwał jej Laurence, który poczuł się znacznie lepiej po zjedzeniu opalizującego plastra wędzonki – Joan, kochanie, pamiętasz oczywiście o tym, co wczoraj powiedziała Margaret Thayer? Że szukamy lokatora? – Ładna historia – krzyknęła Joan… i telefon jakna zawołanie zadzwonił jeszcze raz. – Najwyraźniej – odezwał się ten sam głos, wracając spokojnie do poprzedniej rozmowy – powołałem przez omyłkę nazwisko mojej informatorki. Czy jestem połączony z panią Clement? – Owszem, moje nazwisko Clements – odparła Joan. – Mówi profesor… – Tu rozległ się niezrozumiały dźwięk. – Prowadzę zajęcia na rosyjskim. Pani Fire, która pracuje pół etatu w bibliotece… – A tak, pani Thayer, wiem, o co chodzi. Chciałby pan obejrzeć pokój? Owszem. Czy mógłby przyjść na inspekcję mniej więcej za pół godziny? Tak, będzie na niego czekała. Kłapnęła słuchawką. – Kto teraz dzwonił? – spytał mąż, odwracając się do niej, z jedną pulchną, piegowatą ręką na poręczy schodów, bo udawał się właśnie w zacisze swojego gabinetu. – Pęknięta piłeczka ping-pongowa. Rosjanin. – Mój ty świecie, profesor Pnin! – zawołał Laurence. – „Dobrze go znam, to jest ten ordy- nans…” Stanowczo się nie zgadzam, żeby ten wariat mieszkał w moim domu. W tym wojowniczym nastroju pomaszerował na górę. Joan zawołała za nim: – Lorę, skończyłeś pisać wczoraj wieczorem ten artykuł? – Prawie. – Zniknął już za zakrętem schodów. Joan usłyszała, jakskrzypią słupki poręczy, kiedy przejeżdża po nich ręką, a potem w nie wali. – Dzisiaj skończę. Tylko muszę najpierw przygoto- wać ten przeklęty egzamin z ES. Był to skrót od „Ewolucji sensu”, jego najważniejszego seminarium (uczęszczało na nie dwu- nastu studentów, chociaż żaden nie mógł bynajmniej uchodzić za apostoła), które zaczęło się i skończy aż nazbyt często cytowanym zdaniem: „Ewolucja sensu jest w pewnym sensie ewolucją nonsensu”. 2 Pół godziny później Joan wyjrzała zza dogorywających kaktusów przez okno werandy i zobaczy- ła mężczyznę w płaszczu przeciwdeszczowym, z gołą głową przypominającą wypolerowaną miedzianą kulę, który dzwonił radośnie do drzwi ślicznego ceglanego domu sąsiadów. Opodal stał stary terier w równie przyjaznej pozie jaków jegomość. Pani Dingwall wyszła z miotłą, wpuściła
ociężałego, pełnego godności psa do środka i wskazała Pninowi oszalowaną drewnem posiadłość państwa Clements. Timofiej Pnin rozsiadł się w salonie, skrzyżował nogi po amierikanski i zaczął wyłuszczać nie- istotne szczegóły. Opowiadał w skrócie życiorys – skrót jednak bardzo się dłużył. Urodził się w roku 1898 w Sankt-Petersburgu. W 1917 roku oboje rodzice umarli na tyfus. W roku 1918 wyjechał do Kijowa. Pięć miesięcy spędził w Białej Gwardii, najpierw jako „telefonista połowy”, następnie w Biurze Wywiadu Woj- skowego. W roku 1919 uciekł z Krymu opanowanego przez bolszewików do Konstantynopola. Skończył studia uniwersyteckie… – Co pan mówi, byłam tam jako dziecko dokładnie w tym samym roku – ucieszyła się Joan. – Mój ojciec wyjechał do Turcji z misją rządową i zabrał nas ze sobą. Może się tam spotkaliśmy! Pamiętam, jaksię mówiło na wodę. Był też ogród różany… – Woda po turecku jest „su” – przypomniał Pnin, językoznawca z przymusu, i opowiadał dalej swoją fascynującą przeszłość: Skończył studia uniwersyteckie w Pradze. Był związany z rozma- itymi placówkami naukowymi. Następnie… – Żeby się zanadto nie rozwodzić: od roku 1925 prze- mieszkiwał w Paryżu, porzucił Francję na początku wojny hitlerowskiej. Mieszka teraz w Amery- ce. Jest obywatelem amerykańskim. Uczy rosyjskiego i pokrewnych przedmiotów na Uniwersy- tecie Wandal. Referencje można odzyskać u Hagena, dziekana Wydziału Germanistyki. Albo w Domu Samotnych Pracowników Naukowych. Źle mu się tam mieszkało? – Za dużo ludzi – odparł Pnin. – Za dużo wścibskich. A ja widzę konieczność mieć teraz własny kąt. – Zasłaniając usta zwiniętą dłonią odkaszlnął, aż zadudniło (Joan przypomniał się od razu au- tentyczny Kozak doński, którego niegdyś spotkała), i wyrzucił z siebie najgorsze: – Muszę ostrzec, że będę miał usuwane wszystkie zęby. To obmierzła operacja. – Chodźmy na górę – zaproponowała wesoło Joan. Pnin rozejrzał się po pokoju Izabeli, z różo- wymi ścianami i białymi firankami. Nagle zaczął padać śnieg, chociaż całe niebo było jednolicie platynowe – opadające wolno, roziskrzone płatki odbijały się w niemym lustrze. Pnin zatrzymał się dłużej przy „Dziewczynce z kotem” Hoeckera wiszącej nad łóżkiem i „Zapóźnionym dziecku” Hunta nad regałem. Następnie wyciągnął rękę w kierunku okna. – Czy tu jest jednostajna temperatura? Joan podskoczyła do kaloryfera. – Rury są gorące – oznajmiła. – Chodzi mi o to, czy tu są prądy powietrza? – A jakże, będzie pan miał dosyć powietrza. Tu jest łazienka. Mała, ale wyłącznie do pańskiej dyspozycji. – Nie ma tuszu? – zapytał Pnin, spoglądając w górę. – Może to i lepiej. Mój kolega, profesor Chateau z Uniwersytetu Columbia, złamał sobie raz nogę w dwóch miejscach. Muszę to teraz przemyśleć. Jakiej sumy jest pani nastawiona żądać? Pytam dlatego, że mogę płacić tylko po do- larze dziennie, ma się rozumieć bez odżywiania. – Zgoda – powiedziała Joan, wybuchając sympatycznym, raptownym śmiechem. Jeszcze tego samego popołudnia jeden ze studentów Pnina, Charles McBeth („Sądząc po wy- pracowaniach to chyba wariat” – mawiał Pnin), przywiózł ochoczo bagaże Pnina chorobliwie purpurowym samochodem bez błotników z lewej strony, a po wczesnym obiedzie w niedawno otwartej, niezbyt dobrze prosperującej restauracyjce „Jajko i my”, w której Pnin jadał z czystej sympatii do niepowodzeń, nasz przyjaciel zaczął z największą rozkoszą pninizować nowe lokum. Młodość Izabeli odjechała wraz z nią bądź też została usunięta przez jej matkę, ale zachowały się tu ślady dzieciństwa dziewczyny, toteż zanim znalazł najbardziej odpowiednie miejsce dla swojej
wymyślnej lampy kwarcowej, wielkiej maszyny do pisania z rosyjską czcionką, stojącej w pęk- niętym futerale oklejonym taśmą samoprzylepną, dla pięciu par eleganckich, zdumiewająco małych półbutów nadzianych na dziesięć prawideł, dla skomplikowanej maszynki do mielenia i parzenia kawy, która nie umywała się do tej, co wybuchła w zeszłym roku, dla dwóch budzików odbywających noc w noc ten sam wyścig i dla siedemdziesięciu czterech woluminów bibliotecz- nych, przeważnie roczników starych rosyjskich czasopism, oprawionych porządnie przez bibliote- kę uniwersytecką, nowy lokator spoczął ostrożnie na platformie złożonej z sześciu pozostawionych tu książek, takich jak: Hodowla ptaków w domu, Wesołe wakacje w Holandii, Mój pierwszy słownik („Zawiera przeszło 600 ilustracji przedstawiających między innymi zoo, ciało ludzkie, gospodar- stwa wiejskie, pożary – wybranych przez naukowców”) oraz z samotnego drewnianego łóżka z dziurą pośrodku. Joan, która nadużywała chyba epitetu „wzruszający”, oznajmiła, że zaprosi tego wzruszające- go uczonego na kielicha razem z gośćmi, na co jej mąż stwierdził, że on też jest wzruszającym uczonym i pójdzie do kina, jeżeli Joan nie odstąpi od swojego zamiaru. Kiedy jednak poszła na górę zaprosić Pnina, profesor grzecznie odmówił, tłumacząc się dosyć banalnie, że postanowił nie używać nigdy więcej alkoholu. Koło dziewiątej przyszły trzy pary i Entwistle, a przed dziesiątą małe przyjęcie rozkręciło się na dobre, kiedy raptem Joan, zajęta rozmową z ładną Gwen Cocke- rell, zauważyła, że przy wejściu na schody stoi Pnin w zielonym swetrze i podnosi szklankę do góry, takaby Joan mogła ją dostrzec. Pośpieszyła w jego stronę i omal się nie zderzyła z mężem, bo on też pędził przez pokój, żeby powstrzymać, uspokoić, uciszyć Jacka Cockerella, dziekana an- glistyki, który stojąc tyłem do Pnina, zabawiał panie Hagen i Blorenge swoim popisowym nume- rem – był bowiem jednym z najlepszych, jeżeli nie najlepszym parodystą Pnina na całym uni- wersytecie. Tymczasem jego model skarżył się właśnie Joan: – To nie jest czysta szklanka w łazience. Istnieją też inne kłopoty. Wieje z podłogi, wieje ze ścian… Ale doktor Hagen, sympatyczny, kanciasty starszy pan, również zauważył Pnina i witał się z nim wylewnie. Po chwili zamieniono Pninowi pustą szklankę na szklankę whisky z lodem i przed- stawiono go profesorowi Entwistle. – Zdrawstwujtie kak pożywajetie horoszo spasibo – Entwistle wypalił jak karabin, imitując do- skonale rosyjski akcent, a doprawdy przypominał jowialnego pułkownika carskiego w cywilu. – Pewnego wieczora w Paryżu – ciągnął dalej, puszczając oko – w kabarecie Ugołok po takim po- pisie grupa wesołych biesiadników rosyjskich wzięła mnie za rodaka, który pragnie uchodzić za Amerykanina. – Za dwa, trzy lata ja też będę mógł być wzięty za Amerykanina – odezwał się Pnin jakkulą w płot, na co wszyscy poza profesorem Blorenge wybuchnęli śmiechem. – Wstawimy panu grzejnik elektryczny – powiedziała Joan na ucho Pninowi, częstując go oliwkami. – Jakiej marki? – spytał podejrzliwie Pnin. – Zobaczymy. Ma pan jeszcze jakieś zastrzeżenia? – Tak, zakłócenia akustyczne – odparł Pnin. – Słyszę każdy, każdziutki odgłos z dołu, ale teraz nie miejsce chyba o tym mówić. 3 Goście zaczęli wychodzić. Pnin z czystą szklanką w ręce poczłapał na górę. Entwistle i gospodarz
wyszli na ganekjako ostatni. Mokre płatki śniegu szybowały w ciemną noc. – Jaka szkoda – rzekł profesor Entwistle – że nie da się pan skusić na przyjazd do Goldwin na stałe. Są u nas Schwarz i stary Crates, którzy należą do pańskich największych wielbicieli. Jest prawdziwe jezioro. Jest wszystko, czego dusza zapragnie. Jest nawet wykładowca pokroju profe- sora Pnina. – Wiem, wiem – odparł Clements – ale oferty, które wciąż teraz dostaję, przychodzą za późno. Wkrótce chciałbym przejść na emeryturę, a do tego czasu wolę zostać w tej zatęchłej, ale swoj- skiej dziurze. Jaksię panu podobał – tu zniżył głos – monsieur Blorenge? – Bardzo mi przypadł do gustu. Muszę jednakwyznać, że przypomina mi pod pewnymi wzglę- dami legendarną zapewne postać, dziekana romanistyki, który sądził, że Chateaubriand to był słynny kucharz. – Wolnego – powiedział Clements – tę historię opowiadano po raz pierwszy o Blorenge’u. Co więcej, jest autentyczna. 4 Nazajutrz rano odważny Pnin pomaszerował do miasta, wymachując laską w sposób iście euro- pejski (góra-dół, góra-dół), po drodze przyglądał się różnym obiektom, w charakterze ćwiczenia filozoficznego, żeby sobie wyobrazić, jakto będzie, kiedy zobaczy je ponownie po swoim ciężkim przeżyciu i wspomni wtedy, jak na nie patrzył przez pryzmat oczekiwania na to przeżycie. Po dwóch godzinach wlókł się z powrotem, podpierał laską i nie rozglądał się wcale na boki. Ciepły strumień bólu wypierał stopniowo lodowatość i drętwotę wywołane przez środek znieczulający, który tajał w potwornie umęczonej, nadał zmartwiałej jamie ustnej. Jeszcze przez kilka dni ob- chodził żałobę po tej intymnej części ciała. Ze zdziwieniem odkrył, jak bardzo był przywiązany do swoich zębów. Jaką przyjemność sprawiało mu, kiedy język, niczym tłusta, lśniąca foka, pla- skał i ślizgał się po znajomych skałach, sprawdzał kontury wyszczerbionego, a przecież nieza- chwianego królestwa, przeskakiwał z pieczary do niszy, wdzierał się na ten grzbiet, wciskał się w tamten karb, znajdował strzęp słodkiego glonu w tej samej starej szczelinie; teraz nie został mu ani jeden punkt oparcia, jedynie wielka ciemna rana, terra incognita, dziąseł, których nie śmiał pene- trować ze strachu i obrzydzenia. A kiedy włożono mu sztuczną szczękę, czuł się, jak gdyby w biedną skamieniałą czaszkę wpasowano zęby nieznajomego, wyszczerzone w uśmiechu. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przerwał wykłady ani też nie prowadził egzaminów, przy których zastąpił go Miller. Nie minęło dziesięć dni, i naraz Pnin zaczął się cieszyć nową za- bawką. Uznał ją za objawienie, za wschód słońca – pełne usta solidnej, sprawnej, alabastrowej, humanitarnej Ameryki. W nocy trzymał swój skarb w specjalnej szklance ze specjalnym pły- nem, gdzie różowe perełki, doskonałe niczym piękny okaz flory głębinowej, uśmiechały się same do siebie. Może się nareszcie zabierze do wielkiego, wymarzonego dzieła poświęconego dawnej Rosji, pomyślanego jako cudowny amalgamat folkloru, poezji, historii narodu i petite histoire, któ- re planował z lubością od blisko dziesięciu lat, ale możliwość jego urzeczywistnienia ujrzał dopie- ro teraz, gdy ustąpiły bóle głowy, a nowy amfiteatr półprzezroczystej masy plastycznej krył w sobie niejako obietnicę zarówno sceny, jaki spektaklu. Wraz z rozpoczęciem semestru wiosennego jego grupa natychmiast zauważyła tę oceaniczną zmianę, bo Pnin nadzwyczaj kokieteryjnie stu- kał ołówkiem zakończonym gumką w te równe, nazbyt równe kły i siekacze, kiedy jeden ze stu- dentów tłumaczył jakieś zdanie ze starej cegły profesora Olivera Bradstreeta Manna Podstawy języka rosyjskiego (prawdę powiedziawszy, napisanej w całości przez parę murzynów pozbawio-
nych skrupułów, nieżyjących już Johna i Olgę Krotkich), na przykład: „Chłopiec bawi się z niańką i z wujem”. A pewnego popołudnia złapał za mankiet Laurence’a Clementsa, który pędził właśnie do swojego gabinetu, i wydając bezładne okrzyki zwycięstwa, jął demonstrować piękno tego przedmiotu, pokazywać, z jaką łatwością można go wyjmować i wkładać, nakłaniał przy tym za- skoczonego, ale życzliwie usposobionego Laurence’a, aby zaraz jutro, z samego rana, poszedł so- bie wyrwać wszystkie zęby. – Będzie się pan czuł jaknowo odrodzony – przekonywał go Pnin. Należy przyznać, że zarówno Laurence jak Joan prędko nauczyli się cenić Pnina za jego nie- powtarzalne Pninowe cnoty, mimo że przypominał bardziej niespokojnego ducha niż lokatora. Doprowadził do ruiny nowy grzejnik, co skwitował ponuro: nie szkodzi, zbliża się wiosna. Miał drażniący nawyk wystawania co rano na podeście schodów przynajmniej pięć minut, kiedy to czyścił pieczołowicie ubrania, dzwoniąc szczotką o guziki. Prowadził skrycie namiętny romans z pralką Joan. Chociaż zabroniono mu się do niej zbliżać, wciąż go ktoś łapał na zakazanym terenie. Nie zważając na żadne normy przyzwoitości ani na środki ostrożności, karmił to urządzenie, czym się tylko dało – własną chustką do nosa, ścierkami kuchennymi, stosem spodenek i koszul, prze- szmuglowanych na dół ze swojego pokoju – byle tylko nacieszyć oczy widokiem kłębowiska za szybą wziernika, które przypominało koziołkujące bez końca stado delfinów cierpiących na zawro- ty głowy. Pewnej niedzieli, upewniwszy się najpierw, że jest sam, powodowany ciekawością na- ukową dał tej genialnej maszynie do zabawy parę płóciennych butów na gumie poplamionych gliną i chlorofilem; buty powędrowały do środka ze straszliwie nierytmicznym chrzęstem niczym wojsko maszerujące przez most, po czym wyszły stamtąd bez podeszew, a jednocześnie z saloni- ku za spiżarnią wychyliła się Joan i powiedziała ze smutkiem: – Który to już raz, Timofieju? – Przebaczyła mu jednak, i chętnie siadywała z nim przy stole w kuchni, gdzie łuskali orzechy albo pili herbatę. Desdemona, stara Murzynka, która przychodziła co piątek sprzątać i z którą w swoim czasie Bóg codziennie gawędził („Desdemono – mawiał Pan Bóg – ten twój George to nicpoń”), podejrzała kiedyś niechcący, jak Pnin wygrzewa się w fioletowym blasku nieziemskiej lampy kwarcowej, a miał na sobie tylko spodenki, ciemne okulary i błyszczący krzyżyk greckokatolicki na rozłożystej klatce piersiowej, uznała go więc raz na zawsze za świętego. Pewnego razu Lau- rence wszedł na górę do swojego gabinetu, ustronnej świątyni, wygospodarowanej pomysłowo ze strychu, i rozzłościł się, kiedy zobaczył, że pali się tam przyćmione światło, w kącie pochyla się tłusty grzbiet Pnina osadzony na chudych nogach, a lokator najspokojniej w świecie przegląda ja- kąś książkę: – Przepraszam, ja tu tylko podglądam książki – wyjaśnił uprzejmie intruz (którego słownictwo w języku angielskim bogaciło się w zaskakującym tempie), zerkając przez wyższe z dwóch ramion. Ale jeszcze tego samego popołudnia przypadkowa wzmianka o mało znanym au- torze, rzucona mimochodem aluzja w lot pochwycona bez słów, żagiel wspólnej pasji majaczący na widnokręgu doprowadziły niepostrzeżenie do subtelnej więzi psychicznej między dwoma męż- czyznami, obaj bowiem czuli się najlepiej w kojącym cieple świata prawdziwej nauki. Są ludzie wymierni i ludzie niewymierni, a zarówno Clements, jak Pnin należeli do tych drugich. Dlatego też często wymyślali rozmaite koncepcje, kiedy spotykali się i przystawali na progu, na podeście, na dwóch różnych poziomach schodów (po czym zamieniali się miejscami, jeden wyżej, drugi niżej, by znów podjąć rozmowę) albo kiedy mijali się w drzwiach pokoju, który w danej chwili istniał dla nich wyłącznie jako espace meublé, żeby użyć Pninowego określenia. Niebawem oka- zało się, że Timofiej jest chodzącą encyklopedią rosyjskich odmian wzruszania ramionami oraz kiwania głową, sklasyfikował je nawet, mógł więc co nieco dorzucić do fiszek Laurence’a na te- mat filozoficznej interpretacji gestów obrazowych i nieobrazowych, narodowych i środowisko- wych. Z przyjemnością patrzyło się, jak ci dwaj rozprawiają o legendach albo o religii – Timo- fiej zastygał w rozkwicie niczym postać na amforze, a Laurence ruchem ręki sygnalizował zmia-
nę pozy. Laurence nakręcił nawet film ilustrujący to, co Timofiej uważał za istotę rosyjskiej „nadgarstkowości”, w którym Pnin w koszulce polo, z uśmiechem Giocondy na ustach, demon- strował ruchy kryjące się za takimi czasownikami rosyjskimi – używanymi w odniesieniu do ru- chów rąk– jakmachnut’, wsplesnut’, razwiesti: trzepnięcie ręką w dół na znak, że ktoś daje za wy- graną, dramatyczne klaśnięcie w dłonie, żeby podkreślić zdumienie, oraz rozkładanie rąk dla wy- rażenia bezradności. Na zakończenie Pnin pokazał bardzo wolno, jak międzynarodowy gest „gro- żenia palcem” można dzięki półobrotowi, delikatnemu niczym wygięcie przegubów w szermier- ce, przekształcić z bogobojnego znaku wskazywania do góry: „Pan Bóg to widzi!” w niemiecki ob- raz pałki w powietrzu: „Już ty się doigrasz!” – Aczkolwiek– dodał gwoli sprawiedliwości Pnin – ro- syjska policja nadprzyrodzona też umie łamać przyrodzone kości. Przepraszając za swój „niedbały strój”, Pnin pokazał ten film grupie studentów, a Betty Bliss, magistrantka na Wydziale Komparatystyki, gdzie Pnin był asystentem doktora Hagena, oświad- czyła, że Timofiej Pawłowicz wygląda, wypisz wymaluj, jak Budda z dalekowschodniego firnu, który widziała raz na orientalistyce. Właśnie owa Betty Bliss, pulchna dziewczyna o wybujałym instynkcie macierzyńskim, licząca sobie bodaj dwadzieścia dziewięć wiosen, stanowiła miłą zadrę w podstarzałym sercu Pnina. Przed dziesięcioma łaty straciła głowę dla kochanka, ale ten rzucił ją dla małej awanturnicy, później z kolei wdała się w długi, beznadziejnie skomplikowany romans – bardziej w stylu Czechowa niż Dostojewskiego – z kaleką, który poślubił koniec końców swoją pielęgniarkę, tandetną ślicznotkę. Biedny Pnin nie mógł się zdecydować. Zasadniczo w grę wcho- dziło nawet małżeństwo. Podniesiony na duchu nowym uzębieniem, posunął się kiedyś na semi- narium tak daleko, że po wyjściu innych studentów przytrzymał jej dłoń w swojej i głaskał, nie przerywając dyskusji na temat poematu prozą Turgieniewa „Jakie piękne, jakie świeże były owe róże”. Dziewczyna z trudem dobrnęła do końca utworu, bo jej piersią wstrząsały westchnienia, a ręka drżała w dłoni Pnina. – Turgieniew – rzekł Pnin, kładąc rękę z powrotem na stole – uległ namowom brzydkiej, acz uwielbianej przez niego śpiewaczki Pauline Viardot i grał idiotę w szaradach oraz tableaux vivants, madame Puszkin zaś mawiała: „Puszkin, te twoje wiersze mnie irytują”, a żona prawdziwego ge- niusza, wielkiego Tołstoja, wolała na starość, pomyśleć tylko!, jakiegoś głupawego muzykanta z krasnym nosem! Panna Bliss podobała się Pninowi, i owszem. Kiedy usiłował sobie wyobrazić spokojną starość, widział dosyć wyraźnie, jak Betty okrywa mu nogi pledem lub napełnia pióro wieczne. Nawet mu przypadła do serca, ale niestety ofiarował je innej kobiecie. Nie ma co ukrywać kota w worku, jak by powiedział Pnin. Niesłychane podniecenie, które pewnego wieczora, w środku semestru, ogarnęło mojego biednego przyjaciela – gdy po otrzy- maniu telegramu dobrych czterdzieści minut chodził tam i z powrotem po pokoju – stanie się zro- zumiałe, jeżeli wyjaśnię, iż Pnin nie był właściwie kawalerem. Państwo Clements grali w chiń- czyka przy kojącym blasku kominka, kiedy Pnin zbiegł hałaśliwie na dół, pośliznął się i mało bra- kowało, a runąłby jak długi u ich stóp niczym błagalnik w starożytnym mieście pełnym niespra- wiedliwości, ale złapał równowagę, by po chwili upaść na pogrzebacz i szczypce do węgla. – Przyszedłem – oświadczył zdyszany – powiadomić, a ściślej zapytać, czy mogę w sobotę przyjąć gościa płci żeńskiej, naturalnie za dnia. Przyjeżdża moja była żona, obecnie doktor Liza Wind, może słyszeliście o niej w kręgach psychiatrycznych. 5
Czasami darzymy miłością kobiety, których oczy, w wyniku specyficznego połączenia kształtu i promienności, nie porażają nas od razu, w chwili zażenowanego spojrzenia, ale dopiero po jakimś czasie, kiedy ich żar zadziała pod nieobecność takiej właśnie nieczułej osoby, zadając czarnoksię- skie katusze, a ich soczewki i lampy rozjarzą się w mroku. Oczy Lizy Pnin, obecnie Wind, odsła- niały swą głębię, połyskliwość kamieni szlachetnych, dopiero kiedy je się przywołało w myślach, a wtedy ich pusty, ślepy, wilgotny, akwamarynowy blaskmigotał i lśnił, jakgdyby deszcz słońca i morza dostał nam się pod powieki. W rzeczywistości miała przezroczyste błękitne oczy z kontra- stującymi czarnymi rzęsami i jaskraworóżowymi kącikami, lekko skośne w kierunku skroni, skąd rozpościerał się wachlarz kocich zmarszczek. Gładkie czoło i śnieżno-różaną twarz okalała grzywa kasztanowych włosów. Usta pomalowane jasnoczerwoną szminką. Poza nieznacznymi zgrubienia- mi kostek u nóg i przegubów rąk, jej kwitnąca, tętniąca, żywiołowa, niezbyt zadbana uroda była właściwie bez skazy. Pnin, dobrze się wówczas zapowiadający młody naukowiec, i ona, syrenka, może nieco bar- dziej przejrzysta niż teraz, ale w gruncie rzeczy taka sama jak dziś, spotkali się bodajże w roku 1925 w Paryżu. Nosił wtedy rzadką, ryżawą brodę (gdyby się dzisiaj nie golił, wykiełkowałaby mu jedynie siwa szczecinka – biedny Pnin, biedny jeżozwierz albinos!); ten skąpy mnisi zarost, zwieńczony grubym, świecącym nosem i niewinnymi oczami stanowił kwintesencję oblicza sta- rodawnej intelektualnej Rosji. Skromna posada w Instytucie Aksakowa, rue Vert-Vert, oraz praca w księgarni rosyjskiej Saula Bagrowa, rue Gresset, utrzymywały go przy życiu. Liza Bogolepow, studentka medycyny tuż po dwudziestce, wyglądająca nader uroczo w czarnej, jedwabnej bluz- ce i spódnicy szytej na miarę, pracowała już w sanatorium Meudon, prowadzonym przez zna- mienitą, groźną starszą damę, doktor Rosettę Stone, podówczas jedną z najbardziej destruktyw- nych osobistości w psychiatrii; ponadto Liza pisała wiersze – przeważnie kulejącym anapestem, toteż Pnin spotkał ją po raz pierwszy na jednym z wieczorów literackich, gdzie młodzi poeci emi- gracyjni, co opuścili Rosję jako bladzi, nie rozpieszczeni młodziankowie, deklamowali nostalgicz- ne elegie poświęcone krajowi, który znaczył dla nich niewiele więcej niż żałosna, stylizowana za- bawka, błyskotka znaleziona na strychu, szklana kula, w której po potrząśnięciu sypie się delikatny, migocący śnieg na miniaturową jodłę i drewnianą chatę z papier-mâché. Pnin napisał do Lizy sążnisty list miłosny – spoczywający teraz bezpiecznie w prywatnej kolekcji – a ona przeczytała go ze łzami rozżalenia nad sobą, wracając do zdrowia po próbie farmakopealnego samobójstwa spowodowanego błahym romansem z pewnym literatem, który obecnie jest… Nie wnikajmy zresztą w szczegóły. Pięciu psychoanalityków, jej serdecznych przyjaciół, doradziło zgodnie: – Pnin… i natychmiast dziecko. Małżeństwo nie zmieniło prawie ich trybu życia, poza tym, że Liza wprowadziła się do obskur- nego mieszkania Pnina. On kontynuował swoje studia slawistyczne, ona zaś kontynuowała bada- nia nad psychodramatyką oraz prowadziła liryczną wylęgarnię, niosąc się po całym domu ni- czym zajączekwielkanocny, niemniej każda nuta, każdy obraz, każde porównanie w tych zielono- fiołkowych wierszach – o dziecku, które pragnie począć, o kochankach, których pragnie mieć, o Sankt-Petersburgu (dzięki uprzejmości Anny Achmatowej) zostały już nie raz wykorzystane przez inne rymujące zajączki. Jeden z jej wielbicieli, bankier, prostoduszny mecenas sztuki, wy- brał spośród paryskich Rosjan wpływowego krytyka literackiego Żorżyka Urańskiego i postawił mu obiad z szampanem w restauracji Ugołok, żeby ów stary wyga pochwalił w następnym felie- tonie w gazecie wydawanej po rosyjsku muzę Lizy, na której kasztanowych lokach Żorżyk umie- ścił bez żenady diadem Anny Achmatowej, na co Liza zalała się łzami szczęścia, jak nie przy- mierzając mała Miss Stanu Michigan albo Królowa Róż Stanu Oregon. Nie wtajemniczony Pnin nosił zawsze przy sobie, w swym prostolinijnym portfelu, złożony wycinekz tymi bezwstydnymi bredniami, odczytując w całej swej naiwności te peany ku uciesze różnych znajomych, aż się
ów wycinek do cna wystrzępił i poplamił. Nie był też wtajemniczony w sprawy znacznie poważ- niejsze, toteż pewnego grudniowego dnia roku 1938 wklejał akurat strzępy tej recenzji do albumu, kiedy Liza zadzwoniła z Meudon i oświadczyła, że wybiera się do Montpellier z mężczyzną, który rozumie jej „organiczne ego”, z niejakim doktorem Erikiem Windem, a Timofieja nie chce wię- cej widzieć. Nieznajoma ruda Francuzka zgłosiła się po rzeczy Lizy i powiedziała, no i co, szczu- rze piwniczny, nie będziesz więcej taper dessus tej biednej dziewczyny, a po kilku miesiącach nadszedł od doktora Winda typowo niemiecki list pełen współczucia i przeprosin, z zapewnieniem dla lieber Herr Pnin, iż jego nadawca, dr Wind, chętnie poślubi „kobietę, która przeszła z Pańskie- go życia do mojego”. Pnin był naturalnie gotów dać jej rozwód, podobnie jak ofiarowałby jej swoje życie z przyciętymi mokrymi łodygami, gałązką asparagusa, owinięte w szeleszczący ce- lofan niczym w kwiaciarni pachnącej ziemią, kiedy deszcz odbija dzień Wielkanocy w szaro-zie- lonych lustrach, ale okazało się, że doktor Wind ma w Ameryce Południowej żonę z krętymi za- miarami i fałszywym paszportem, która nie chce podejmować żadnych decyzji, dopóki nie skon- kretyzuje pewnych planów. Tymczasem Nowy Świat też zaczął molestować Pnina – profesor Konstantin Chateau, jego serdeczny przyjaciel z Nowego Jorku, zaoferował mu wszelką pomoc w podróży przesiedleńczej. Pnin zawiadomił doktora Winda o swoich planach, a Lizie wysłał naj- nowszy numer pisma emigracyjnego, w którym na stronie 202 zamieszczono o niej wzmiankę. Dotarł już do półmetka koszmarnego piekła, zgotowanego przez europejskich biurokratów Om wielkiej uciesze Sowietów) nieszczęśnikom legitymującym się paszportem Nansena (dokumen- tem tymczasowym wydawanym emigrantom rosyjskim), kiedy pewnego dżdżystego dnia w kwietniu roku 1940 rozległ się energiczny dzwonek do drzwi i wtoczyła się Liza, sapiąc i taszcząc brzuchatą komodę siedmiomiesięcznej ciąży, po czym oświadczyła, zrywając z głowy kapelusz i zrzucając pantofle, że popełniła kolosalny błąd i że począwszy od teraz staje się znów wierną, pra- wowitą żoną Pnina, zdecydowaną towarzyszyć mu wszędzie, nawet za ocean, jeżeli zajdzie po- trzeba. Nastąpił przypuszczalnie najszczęśliwszy okres w życiu Pnina – nie gasnący płomień brze- miennej, bolesnej radości – przyśpieszanie wiz, przygotowania, badanie lekarskie, polegające na tym, że głuchy jak pień lekarz przyłożył bezużyteczny stetoskop przez wszystkie warstwy ubrania Pnina do jego ściśniętego serca, życzliwa dama rosyjska (moja krewna), wielce pomocna w Konsulacie Amerykańskim, podróż do Bordeaux, piękny czysty statek– wszystko potoczyło się ni- czym w kolorowej bajce. Pnin był nie tylko gotów zaadoptować dziecko, kiedy przyjdzie na świat, ale wręcz rwał się do adopcji, Liza natomiast słuchała z zadowoloną, nieco głupawą miną planów wychowawczych, jakie przed nią roztaczał, bo najwyraźniej słyszał już kwilenie nie- mowlęcia i pierwsze, zapewne niebawem wymówione przez nie słowo. Liza zawsze lubiła migda- ły w cukrze, ale teraz pochłaniała je w niesamowitych ilościach (cały kilogram między Paryżem a Bordeaux), ascetyczny zaś Pnin przyglądał się jej żarłoczności, wzruszając ramionami, kiwa- jąc głową z zachwytu i przerażenia – gładka jedwabistość owych dragées została mu na zawsze w pamięci, nakładając się na wspomnienie jędrnej skóry Lizy, jej cery, jej nieskazitelnych zębów. Poczuł się trochę zawiedziony, kiedy Liza tuż po wejściu na pokład obrzuciła wzrokiem wzbu- rzone morze, powiedziała: – Nu eto izwinitie (to nie dla mnie) – i natychmiast znikła w czeluściach statku, gdzie przeleżała cały niemal rejs w kabinie zajmowanej wspólnie z gadatliwymi żonami trzech małomównych Polaków – zapaśnika, ogrodnika i fryzjera, którzy podróżowali w jednej ka- binie z Pninem. Trzeciego wieczora Pnin siedział sam w saloniku, chociaż Liza dawno już poszła spać, toteż przystał ochoczo na partię szachów zaproponowaną przez byłego redaktora gazety frankfurckiej, melancholijnego patriarchę z podkrążonymi oczami, w golfie i pumpach. Żaden nie był dobrym graczem, obaj uwielbiali efektownie, chociaż na ogół niepotrzebnie poświęcać fi- gury, każdy z nich pałał chęcią wygrania, przy czym dodatkowym urozmaiceniem rozgrywek była niesłychana odmiana niemieckiego w wydaniu Pnina („Wenn Sie so, dann ich so, und Pferd
fliegt”). Niebawem podszedł inny pasażer, spytał entschuldigen Sie, czy mógłby się przyjrzeć grze? I przysiadł się do stolika. Miał rudawe, krótko ostrzyżone włosy, długie blade rzęsy przypo- minające rybiki cukrowe, a na sobie wyświechtaną, dwurzędową marynarkę. Już po chwili zaczął mamrotać coś pod nosem i kiwać głową za każdym razem, kiedy patriarcha po nader dostojnym namyśle pochylał się do przodu, żeby wykonać szalony ruch. Wreszcie usłużny obserwator, naj- wyraźniej wytrawny szachista, nie wytrzymał, odstawił z powrotem piona, którym się właśnie ruszył jego rodak, i palcem wskazującym zaczął dźgać wieżę – na co stary frankfurtczyk posunął ją od razu w róg obrony Pnina. Nasz zawodnikoczywiście przegrał i już miał wychodzić z saloni- ku, gdy obserwator dogonił go, pytając entschuldigen Sie, czy mógłby zamienić dwa słowa z Herr Pninem? (Widzi pan, znam pańskie nazwisko – nadmienił, podnosząc swój przydatny palec wskazujący) i zaprosił go na piwo do baru. Pnin przyjął zaproszenie, a kiedy postawiono przed nimi kufle, uprzejmy nieznajomy podjął rozmowę: – W życiu, podobnie jak w szachach, zawsze warto analizować swoje pobudki i intencje. Kie- dy weszliśmy na pokład, cieszyłem się jak dziecko. Nazajutrz rano zacząłem się jednak bać, że przebiegły małżonek – to bynajmniej nie komplement, lecz hipoteza retrospektywna – prędzej czy później zajrzy do listy pasażerów. Dzisiaj własne sumienie wytoczyło mi proces i uznało mnie winnym. Nie zniosę dłużej tego podstępu. Pańskie zdrowie. Nie umywa się do naszego nie- mieckiego nektaru, ale zawsze lepsze niż coca-cola. Jestem doktor Eric Wind, niestety moje na- zwisko nie jest panu obce. Pnin nie odezwał się słowem, drgały mu tylko mięśnie twarzy, jedną dłoń, trzymał jeszcze na wilgotnym barze, ale już zsuwał się niezgrabnie z niewygodnego stołka przypominającego grzyb, lecz Wind położył swoich długich delikatnych pięć palców na jego rękawie. – Lasse mich, lasse mich – jęczał Pnin, usiłując odtrącić miękką, przymilną rękę. – Błagam pana! – rzekł doktor Wind. – Niech pan będzie sprawiedliwy. Skazaniec ma zawsze ostatnie słowo, to jego prawo. Przyznają je nawet hitlerowcy. Przede wszystkim proszę, żeby mi pan pozwolił zapłacić przynajmniej za połowę biletu tej damy. – Ach nein, nem, nein – odparł Pnin. – Skończmy tę koszmarną rozmowę (diese koschmarische Sprache). – Jak pan sobie życzy – powiedział doktor Wind i dalej podawał przyszpilonemu Pninowi na- stępujące informacje: że to był od początku do końca pomysł Lizy – „uprości to sprawę dla dobra naszego dziecka” („naszego” zabrzmiało w tym kontekście trójosobowo); że Lizę należy traktować jak ciężko chorą osobę (ciąża stanowi bowiem sublimację pragnienia śmierci); że on (doktor Wind) ożeni się z nią w Ameryce – bo i ja tam jadę – dodał doktor Wind dla jasności; oraz że on (doktor Wind) chciałby zapłacić przynajmniej za piwo. Od tej rozmowy do końca podróży, która zmieniła kolor ze srebrzystozielonej na jednolicie szarą, Pnin pogrążył się ostentacyjnie w pod- ręcznikach do nauki języka angielskiego i chociaż nadal odnosił się czule do Lizy, starał się ją wi- dywać jak najrzadziej, byle tylko nie wzbudzić jej podejrzeń. Co pewien czas doktor Wind zja- wiał się nie wiadomo skąd, gestykulując z daleka na znak powitania i otuchy. Aż wreszcie, kiedy wielki posąg wyłonił się z porannej mgły, w otoczeniu bladych, zaczarowanych budowli czekają- cych na iskrę słońca, stojących niby tajemnicze prostokąty różnej wysokości, które widuje się na wykresach przedstawiających relacje procentowe (bogactw naturalnych, częstotliwości wystę- powania fatamorgany na poszczególnych pustyniach), doktor Wind podszedł śmiało do Pnina i przedstawił się – „bo wszyscy troje musimy wkroczyć z czystym sercem do kraju wolności”. Następnie, po komicznie żałosnym pobycie na Ellis Island, Timofiej i Liza rozstali się. Nie obyło się bez przeszkód, ale koniec końców Wind się z nią ożenił. Przez pierwszych pięć lat w Ameryce Pnin widział ją kilka razy w Nowym Jorku, tak się złożyło, że państwo Wind i Pnin dostali tego samego dnia obywatelstwo amerykańskie, ale od jego przeprowadzki w roku 1945 do
Waindell minęło sześć lat bez spotkań i listów. Czasem jednak docierały do niego jakieś informa- cje. Ostatnio (w grudniu 1951) jego przyjaciel Chateau przysłał mu egzemplarz czasopisma psy- chiatrycznego z artykułem napisanym przez doktor Albinę Dunkelberg, doktora Erika Winda i dok- tor Lizę Wind pod tytułem: „Zastosowanie psychoterapii grupowej w poradnictwie małżeńskim”. Pnina żenowały zawsze „psichooslinije” („psychoośle”) zainteresowania Lizy, toteż nawet teraz, kiedy powinno mu to być obojętne, doznał nawrotu uczuć i ukłucia litości. Eric i jego żona praco- wali u wielkiego Bernarda Maywooda, niezrównanego geniusza – którego aż za dobrze przystoso- wany Eric nazywał „szefem” – w Instytucie Badawczym przy Ośrodku Planowania Rodziny. Za- chęcony przez ich opiekuna Eric zrealizował genialny pomysł (przypuszczalnie cudzy), żeby kie- rować niektórych co bardziej podatnych i głupich klientów Ośrodka na boczny tor pułapki psycho- terapeutycznej – do zespołu „uwalniania napięć” nie odbiegającego zbytnio od zebrań kobiet przy szyciu kołder na cele dobroczynne, gdzie młode mężatki w ośmioosobowych grupach odprężały się w przytulnym pokoju w atmosferze zabawy i swobody (wszystkie mówiły sobie „ty”), tym- czasem lekarze obserwowali je zza stołu, sekretarka robiła dyskretnie notatki, a epizody trauma- tyczne wypływały z dzieciństwa zebranych niczym topielcy na powierzchnię wody. Na spotka- niach nakłaniano panie do całkiem szczerych rozmów między sobą o własnych kłopotach wyni- kłych z nieprzystosowania małżeńskiego, co wiązało się oczywiście z wymianą uwag na temat partnerów, którzy później sami przechodzili terapię w specjalnych „grupach mężów”, w równie swobodnej atmosferze podsuwając sobie cygara i ryciny anatomiczne. Pnin opuścił sprawozda- nia i poszczególne wywiady kliniczne – zresztą nie ma co się tu wdawać w zabawne szczegóły. Dość powiedzieć, że już na trzecim spotkaniu grupy kobiet, po tym jakjedna czy druga pani udała się do domu, przeżyła olśnienie i wróciła, żeby opisać nowo odkryte doznanie swoim nadal zaha- mowanym, lecz słuchającym chciwie siostrom, dźwięczna nuta odrodzenia ubarwiła przyjemnie terapię („No więc, moje drogie, kiedy wczoraj wieczorem George…”). Ale to nie wszystko. Dok- tor Eric Wind miał nadzieję wypracować technikę, która pozwoliłaby zebrać wszystkich mężów i ich żony w grupie koedukacyjnej. Nawiasem mówiąc, ciarki przechodziły człowieka, kiedy Eric i Liza cmokali wargami, wymawiając słowo „grupa”. Profesor Chateau zapewnił w długim liście zgnębionego Pnina, że doktor Wind nawet bliźnięta syjamskie nazywa „grupą”. Istotnie, postępo- wy idealista Wind marzył o szczęśliwym świecie, składającym się ze storaczków syjamskich, ze społeczności połączonych ze sobą anatomicznie, a nawet z narodów wyrosłych wokół komunalnej wątroby. „Ta cała psychiatria to nic innego, jaktylko swoisty mikrokosmos komunizmu – pieklił się Pnin w odpowiedzi na list Chateau. – Lepiej by zostawili ludziom ich kłopoty osobiste. Nasuwa się bowiem pytanie, czy kłopoty nie są jedyną rzeczą na świecie, którą ludzie mogą mieć na wła- sność?” 6 – Wiesz co – Joan oznajmiła mężowi w sobotę rano – chcę powiedzieć Timofiejowi, że od dru- giej do piątej będą mieli cały dom dla siebie. Musimy stworzyć idealne warunki tej wzruszającej parze. Pojadę załatwić coś w mieście, a ciebie podrzucę do biblioteki. – Niestety – odparł Laurence – ani mi się śni jechać dziś do biblioteki i w ogóle nigdzie się nie dam podrzucić. Wątpię zresztą, czy muszą mieć aż osiem pokoi, żeby się pogodzić. Pnin włożył nowy brązowy garnitur (kupiony za pieniądze z odczytu w Cremonie), zjadł pręd- ko obiad w barze, Jajko i my”, po czym ruszył przez bielący się śnieżnymi łatami park na dwo- rzec autobusowy Waindell, gdzie w rezultacie dotarł godzinę przed czasem. Nawet nie zaprzątał
sobie głowy dociekaniami, dlaczego Liza odczuła gwałtowną potrzebę spotkania się z nim w dro- dze powrotnej ze szkoły St Bartholomew w pobliżu Bostonu, gdzie od jesieni miał uczęszczać jej syn; nie obchodziło go nic ponad to, że fala radości spieniła się i wzniosła nad niewidzialną tamą, która miała lada chwila pęknąć. Obserwował przyjazd pięciu autobusów i w każdym z nich wi- dział wyraźnie, jak Liza macha do niego przez okno, przeciskając się razem z innymi pasażerami do wyjścia, ale autobusy opróżniały się jeden za drugim, a Lizy ani śladu. Naraz usłyszał za ple- cami jej dźwięczny głos („Timofiej, zdrawstwuj!”), a kiedy się odwrócił, zobaczył Lizę wysiada- jącą z jedynego autobusu, którym wedle jego rachuby nie powinna była przyjechać. Jakie zmia- ny dostrzegł w niej nasz przyjaciel? Jakie zmiany, na miłość Boską, mogły zajść? Ma ją przy so- bie i tyle. Wiecznie jej było gorąco, nawet w największy mróz, toteż i teraz miała całkiem roz- chylone futro z foki, odsłaniające plisowaną bluzkę, kiedy tuliła głowę Pnina, który poczuł grape- fruitowy zapach na jej szyi i mruczał w kółko: – Nu, nu, wot i choroszo, nu wot – dla dodania sobie otuchy, aż naraz wykrzyknęła: – Ale masz piękne nowe zęby! – Pomógł jej wsiąść do taksówki, jaskrawy, szyfonowy szal Lizy o coś się zaczepił, Pnin pośliznął się na chodniku, taksówkarz po- wiedział: – Pomalutku – zabrał od niego jej torbę, a wszystko zdarzyło się już wcześniej, dokładnie w tej samej kolejności. To szkoła, informowała go, kiedy jechali Park Street, z dobrymi angielskimi tradycjami. Nie, nie jest głodna, zjadła duży obiad w Albany. To bardzo „modna” szkoła – powiedziała po angielsku – chłopcy grają tam w coś w rodzaju tenisa ziemnego na sali, a do jego klasy będzie chodził… (tu rzuciła z udawaną nonszalancją znane nazwisko amerykańskie, które nic jednak Pninowi nie mó- wiło, bo nie należało ani do poety, ani do prezydenta). – Spójrz – wtrącił Pnin, wyciągając szyję i wskazując przed siebie – widać stąd fragment campusu. – Wszystko zawdzięczają („Owszem, widzę, wiżu, wiżu, kampus kak kampus, nic nad- zwyczajnego”), wszystko, łącznie ze stypendium, zawdzięczają stosunkom doktora Maywooda („Powinieneś kiedy napisać do niego, Timofieju, grzeczność tego wymaga”). Dyrektor, duchow- ny, pokazał jej trofea, które Bernard zdobył tam za młodu. Eric chciał naturalnie, żeby Wiktor po- szedł do szkoły państwowej, ale go przegłosowano. Żona pastora Hoppera jest spokrewniona z an- gielskim hrabią. – Jesteśmy na miejscu. To moje palazzo – zażartował Pnin, który nie mógł się skoncentrować na potoku jej wymowy. Weszli, i nagle Pnin poczuł, że dzień, na który czekał z takim utęsknieniem, mija zbyt szybko, ucieka, ucieka, za kilka minut już go nie będzie. Chyba że, pomyślał, Liza od razu wyrzuci z siebie wszystko, co ma mu do powiedzenia, wtedy dzień zwolni nieco tempo i będzie się nim można na- cieszyć. – Co za ponury dom, kakoj żutkij dom – powiedziała, siadając w fotelu oboktelefonu i zdejmu- jąc kalosze, jakże znajomym ruchem! – Wystarczy spojrzeć na tę akwarelę z minaretami. To muszą być okropni ludzie. – Skądże znowu – odparł Pnin – to moi przyjaciele. – Drogi Timofieju – oświadczyła, kiedy prowadził ją na górę – w swoim czasie miałeś wielu okropnych przyjaciół. – A to mój pokój – powiedział Pnin. – Chyba się wyciągnę na twoim dziewiczym łóżku. Za chwilę wyrecytuję ci kilka wierszy. Znów mnie ogarnia ten piekielny ból głowy. A taksię świetnie czułam przez cały dzień. – Mam aspirynę. – E-e – mruknęła, zapożyczone z angielskiego przeczenie zabrzmiało dziwnie na tle jej ojczy- stego języka. Odwrócił się, kiedy zaczęła zdejmować pantofle, a odgłos, z jakim spadały na podłogę, przy-