Spis treści
Dedykacja
ZIEMIA OJCZYSTA
Lipiec 1939
25 września 1939
Styczeń 1940
NIELUDZKA ZIEMIA
Luty 1940
Lato 1940
Zima 1941
Lato 1941
RAJ NA ZIEMI
Wiosna 1942
Posłowie
Piotrowi...
Wtedy nakazał bratu Hadesowi zwrócić porwaną Persefonę.
Król piekieł spełnił zlecenie, lecz rozstając się z Persefoną,
podał jej jabłko granatu, a ona zjadła kilka ziarenek
nie wiedząc, że ta odrobina wiąże ją na zawsze z państwem
cieniów.
Jan Parandowski
Mitologia. Wierzenia i podania Greków i Rzymian
Lipiec 1939
Stefania Łukowska otworzyła oczy zbudzona nagle dobiegającym zza
okna hałasem. Śpiew ptaków wdarł się przez rozwarte na oścież okno
do sypialni lśniącej w słonecznym blasku poranka. Złociste światło
odbiło się od ozdobnego lustra na toaletce i zamigotało na wahadle
wielkiego zegara, który jakby w odpowiedzi natychmiast zaczął
wybijać godzinę.
Stefania usiadła na posłaniu, odliczając kolejne uderzenia.
Metaliczne i głębokie bicie wyraźnie odcinało się od ptasich treli.
Sześć. Dziewczyna cmoknęła niezadowolona.
Powinnam spać jeszcze przynajmniej dwie godziny.
Opadła na poduszki. Ułożyła ręce wzdłuż ciała i zacisnęła mocno
powieki.
Głęboki wdech i wydech. Wdech i wydech – powtarzała sobie
w myślach, usiłując opanować narastającą wściekłość i zasnąć
ponownie. – Wdech i wydech.
– Tik-tik-tik – wyśpiewywał rudzik.
– Czek, czek! – wtórował mu swym silnym głosem maleńki
strzyżyk.
– Cicibej, cicibej – gdzieś w oddali zanuciła sikorka bogatka.
Oddychanie na nic się zdało. Krew zawrzała. Stefcia przyłożyła
dłonie do uszu.
– Nieznośne ptaszyska! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Wiedziała już, że sen opuścił ją na dobre. Oznaczało to, że bladości
jej policzków nie przyozdobi wdzięczny rumieniec, a napuchnięte
powieki ujmą blasku oczom, pod którymi być może pojawią się
sińce.
– Akurat dziś! – Westchnęła na poły z żalu i złości. – Jak ja nie
cierpię lasu!
Choć Stefania była córką nadleśniczego, nie mogła pojąć, dlaczego
muszą spędzać każde lato wśród tych wszystkich zwierząt, w tak
strasznym osamotnieniu, pławiąc się w bezbrzeżnej nudzie. Nawet
powietrze zdawało się tu zamierać w bezruchu. Jedynie uciążliwe
robactwo i te okropne ptaszyska koncertujące we dnie i w nocy
wydawały się niezmordowanie ruchliwe i nadzwyczaj żywotne.
I głośne. Stanowczo zbyt głośne.
Rodzina Łukowskich składająca się z ojca Władysława, matki
Anny z domu Białkowskiej oraz trójki dzieci: Elżbiety, Stefanii
i narodzonego zaledwie przed dwoma laty, ku zdziwieniu wszystkich
z rodzicami na czele, syna Lucjana, na którego wołano Lucek, miała
wygodne mieszkanie w eleganckiej kamienicy w Borysławiu,
bogatym mieście nafciarzy oddalonym niecałe sto kilometrów
od Lwowa. Mimo to rokrocznie całe lato spędzali u rodziców Anny,
Stanisława i Zofii. Białkowscy wielbili jedyną córkę, a później ogrom
swej miłości rozlali także na wnuczęta, choć starali się tego nie
okazywać, by nadto ich nie rozpieścić. Przyjazdy Łukowskich
do dworku na Wielkanoc, letni wypoczynek i Boże Narodzenie były
jednak dla nich najmilszymi, wyczekiwanymi momentami każdego
roku. Dom, zwykle cichy i spokojny, zdawał się ożywać wraz z ich
przybyciem, a pokoje, nawet te od północnej strony, nabierały jakby
więcej światła.
Łukowscy także lubili tu przebywać. Wyruszali z Borysławia
w towarzystwie piastunki Lucka pierwszym pociągiem, który
odjeżdżał zwykle szarym świtem. Na dworcu docelowym czekały
na nich powozy przysłane z dworku, jeden dla rodziców, drugi dla
dzieci i piastunki, trzeci na bagaże. Stanisław Białkowski był
wystarczająco zamożnym ziemianinem, by stać go było na zakup
samochodu, ale na sugestie zięcia w tej sprawie zwykł mawiać,
że jedyne konie, które nigdy nie zawodzą, to te z jego stajni, a on
lubi mieć pewność, że dojedzie tam, gdzie chce.
Malownicza droga do dworu prowadziła przez pola uprawne i łąki
skąpane w porannym słońcu, ponad którymi latało mnóstwo
kolorowych motyli. Na mijanych pastwiskach pełno było dużych
zdrowych zwierząt pilnowanych przez małych pastuszków. Raz czy
drugi powozy musiały się zatrzymać, by przepuścić bosonogą
gęsiarkę prowadzącą rozkrzyczane stadko.
Gdy wjeżdżali w półmrok kniei, ostatniego etapu podróży, dzieci
uspokajały się, a i rozmowy dorosłych milkły nagle, jakby wszystkim
udzielał się panujący tu uroczysty nastrój. Puszcza pełna strzelistych
drzew przywodziła na myśl wnętrze okazałej katedry, w której echo
odbija najcichsze dźwięki od niebosiężnych kolumn i rozprasza,
czyniąc z nich świętokradczy hałas. Wszyscy przeczuwali, że cisza jest
najlepszym sposobem na uhonorowanie tego miejsca, gdzie jak
mawiał dziadek, wciąż mogli żyć prasłowiańscy bogowie. Promienie
słońca z trudem przeciskały się przez wybujałe korony drzew. W lesie
cały świat migotał od blasku walczącego z cieniem.
Naraz ze ścieżki wiodącej od wsi zza zasłony lasu wyłaniał się
idylliczny obrazek, świecący niemal w jaskrawym świetle dnia.
Podróżujący w pierwszym odruchu przesłaniali dłońmi oczy,
by wzrok po jeździe w leśnym pomroku mógł znów przyzwyczaić się
do światła. Po chwili twarze wszystkich rozciągały się
w mimowolnym uśmiechu, a serca biły mocniej, jak to zwykle bywa,
gdy człowiek zbliża się do spotkania z wytęsknionym.
W niewielkim ogrodzie stał piętrowy dworek z parterowymi
oficynami, w których mieściły się kuchnia i spiżarnia oraz pokoje
gościnne. W oddali za domem majaczyła część gospodarcza
z zabudowaniami folwarcznymi i smukłe drzewa owocowe. Tutejszy
sad ciągnął się w dół aż do rzeki. Pełno w nim było jabłoni, starych
poskręcanych grusz, wiśni i sękatych śliw.
Przed domem zaś zbudowano szeroki ganek porośnięty dzikim
winem, zapewniający cień i ochłodę w letnie upalne dni. Na ganek
wchodziło się po kilku szerokich schodach. Po obu stronach niczym
poręcze wyrastały gęste krzewy różane. Na dębowych belach stropu
powieszono stare końskie podkowy. Nad drzwiami wyryto
w drewnie datę, upamiętniającą rok, w którym dziadek Stanisława
wybudował ten dworek dla swojej rodziny.
– Jak w Soplicowie – mówiła, wzdychając, nieodmiennie
wzruszona Anna, dla której ta ziemia była krainą wspomnień
słodkiego dzieciństwa.
– Zupełnie jak tam – przytakiwał równie rozanielony Władysław,
gdy jechali przez rzednące połacie ciemnozielonego lasu, wpatrzeni
w powiększającą się z każdą chwilą plamę światła, w której widać
było coraz dokładniejszy obrys dworu. W takich momentach
Władysław miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi, że straci
wzrok od nadmiaru ukochanej zieleni, za którą tęsknił każdego dnia
pobytu w mieście. Oddychał głęboko i całą siłą woli
powstrzymywał się przed wskoczeniem na kozła obok woźnicy
i wykrzyczeniem światu swojej radości. Od pójścia za głosem serca
powstrzymywała go troska o serce małżonki, które niechybnie
doznałoby wstrząsu, gdyby jej stateczny mąż zachował się jak
sztubak na oczach chłopów pracujących w majątku jej rodziców.
Władysław Łukowski był leśniczym. Wybrał zawód z głębokiej
miłości do przyrody i niewiele rzeczy w życiu cieszyło go bardziej niż
kresowe knieje.
Pracował z oddaniem i energią właściwą człowiekowi, który
potrafił zdefiniować własne pragnienia i dokonał w życiu dobrych
wyborów. Z tego też powodu przez wiele lat nie mógł się nadziwić
własnemu szczęściu. Zachodził w głowę, jak to możliwe, że państwo
płaci mu za wykonywanie czynności, które są dlań tak przyjemne.
Niestety, szybko zwrócił na siebie uwagę przełożonych i wówczas
stało się to, czego najbardziej chciał uniknąć. Władysław Łukowski
dostał awans. Powołano go na stanowisko nadinspektora służby
leśnej i od tego dnia rzadko bywał w lasach. Na co dzień siedział
za biurkiem w urzędzie w Borysławiu i cierpiał katusze, wypełniając
nigdy niemalejące stosy dokumentów. Drzewa oglądał tylko
na papierze, gdy zatwierdzał plany wyrębów. Pocieszenie mu niosły
jedynie gęste paprocie, którymi przybrał gabinet, oraz poprawa
sytuacji materialnej rodziny.
Jego małżonka Anna, do której za młodu pałał tak gorącym
uczuciem, że pozwolono mu ją pojąć za żonę, mimo pewnych różnic
majątkowych, choć pochodziła z bogatej ziemiańskiej rodziny, nigdy
się nie skarżyła, nie narzekała, nie dała mu odczuć, że czegoś jej brak
we wspólnym pożyciu. Gdy jednak wraz z awansem pojawiły się
dodatkowe fundusze, zdawało mu się, że żona nabrała rumieńców
i wigoru, przybyło jej energii i jakby odmłodniała. Zaczęli częściej
przyjmować gości i sami składali liczniejsze wizyty. Anna
zaprenumerowała paryskie żurnale. Jeździła do krawcowych
i modystek do Lwowa, a czasem i do samej Warszawy. Stać ich było
także na prywatnych korepetytorów, którzy przygotowali dziewczęta
do egzaminów gimnazjalnych. Utalentowana muzycznie Stefania,
której matka nie mogła sama nauczyć już niczego więcej, zaczęła
uczęszczać na lekcje skrzypiec do najwybitniejszych nauczycieli
w mieście. Władysław mimo znużenia cieszył się, widząc ich radość,
i powtarzał sobie, że nie może karać rodziny za własne fanaberie.
Taki już był. Niewiele potrzebował dla siebie, lecz dla szczęścia żony
i dzieci gotów był zrobić wszystko, nawet widywać ukochane lasy
jedynie od święta.
Tylko Elżbieta zdawała się rozumieć ojcowską tęsknotę
za wolnością, dziką przyrodą kresowych lasów, swobodnymi
przejażdżkami konnymi wśród złotych od zbóż pól i ukwieconych
łąk. Starsza zaledwie o parę minut od Stefanii Elżbieta, nazywana
czule Halszką, tak jak ojciec dusiła się w mieście, jakby
do prawidłowego funkcjonowania potrzebowała codziennego
kontaktu z przyrodą. W mieście przemysłowym, jakim był Borysław,
zapadała w coś, co jej samej kojarzyło się ze snem zimowym,
w swoisty letarg. Miasto wysysało z niej życiowe soki. Nie potrafiła
się przystosować, a gorset konwenansu zdawał się nieco przyciasny
dla jej żywej natury. Anna widziała w tym nieposłuszeństwo i często
mówiła, że Halszka to krnąbrne i niedobre stworzenie. Załamywała
ręce i zamartwiała się tym, że starsza bliźniaczka odmawia gry
na instrumencie, nie dba o fryzurę ani strój, nie rozumie, co to ogłada
czy umiar, zwłaszcza gdy na stole pojawiało się danie, które lubiła.
Władysław kiwał głową, pocieszał małżonkę, strofował córkę, lecz
choć nigdy nie przyznałby się do tego nawet przed Anną, kochał
Elżbietę najbardziej ze swoich dzieci.
Widział wyraźnie, że wyjazd na letni wypoczynek do położonego
wśród starych lasów dworku teściów dla Elżbiety tak jak i dla niego
samego był wytchnieniem, niosącym ulgę jak rozpięcie przyciasnego
kołnierzyka u koszuli czy zdjęcie nowych pantofelków. Dopiero tu
ojciec i córka oddychali pełną piersią. Przechadzali się z psami
pomiędzy polami Białkowskich, obdzielając po drodze obdarte,
roześmiane dzieci fornali słodkościami. Wyprawiali się na konne
przejażdżki wśród drzew, wdychając ziemisty zapach mchu
i grzybów. Chodzili nad stawy hodowlane i nad rozlewiska.
Spacerowali po łąkach i wśród łanów zbóż. Doglądali też prac
w rodzinnym majątku. Prowadzili długie, rzeczowe rozmowy
z zarządcą, a ten nie mógł się nadziwić zwłaszcza ciekawości panienki
Elżbiety, którą interesowało dosłownie wszystko. Zadawała
mnóstwo pytań i uważnie słuchała niekiedy nader
skomplikowanych odpowiedzi.
– Wyrasta panu dziedzicowi godna następczyni – zwykł mawiać,
gdy kończył relacjonować wizytę swemu panu. – Panienka Elżbieta
to żywe srebro. Ma w sobie wielką determinację i ogromną miłość
do ziemi.
Dziadek przyjmował te komplementy w milczeniu, ale uśmiech
drgał mu w kącikach skrytych pod wąsem ust. Los poskąpił mu syna,
nazbyt długo nie obdarzał go też wnukiem. Stanisław obawiał się,
że zemrze mu się, nim Lucek zdąży urosnąć na tyle, by mógł
przekazać wnukowi całą swoją wiedzę. Stanisław Białkowski
twierdził bowiem, że majątek ziemski w swym funkcjonowaniu
niemal niczym nie różni się od fabryki czy przedsiębiorstwa, musi
więc być tak samo zarządzany. Nie było tu miejsca na brak
planowania, spontaniczne działania czy nienadzorowanie prac.
Wszystko musiało chodzić jak w szwajcarskim zegarku, by jeden
felerny trybik nie uszkodził całości. Jedyną, choć niewątpliwie ważką
odmiennością było to, że zdaniem pana Stanisława ziemią nie dało
się zarządzać, jeśli jej się nie kochało. Żywił niemal zabobonne
przekonanie, że to właśnie brak przywiązania i głębokich uczuć
do ojcowizny powodował upadki folwarków, nieurodzajność ziemi
i choroby wśród trzody. Tym bardziej cieszyły go słowa zarządcy,
potwierdzające jego własne przypuszczenia. Stawało mu wówczas
przed oczyma pewne wydarzenie sprzed lat. Późnym latem wybrali
się całą rodziną na piknik nad jezioro po drugiej stronie lasu. Dzień
był pogodny i ciepły. Na polance w cieniu rozłożono obrusy, koce
i poduszki. Kosze pękały w szwach od pieczonych kurcząt i perliczek,
owoców, kanapek i słodkości, a zwłaszcza uwielbianych przez
dziewczynki lodów. Zimny przysmak pakowano w specjalne
garnuszki wypełnione lodem, a potem owijano słomą, tworząc coś
w rodzaju chochoła, by chronić je przed roztopieniem. Zofia z Anną
dyrygowały służącymi przygotowującymi podwieczorek. Władysław
położył się z głową wspartą o wystający konar, nasunął kapelusz
na twarz i zasnął. On sam zaś zaprosił wnuczki nad jezioro,
by pokazać im, jak się łowi ryby na rosówki. Stefania uciekła
z piskiem, gdy wyjął pierwszą dżdżownicę z blaszanej puszki.
Elżbieta natomiast przysunęła się całkiem blisko i w wielkim
skupieniu śledziła każdy ruch jego rąk. Wkrótce sama potrafiła
założyć przynętę na haczyk. Cieszyła się i podskakiwała wesoło, gdy
dziadek wyciągał z wody kolejne ryby. Słońce stało już wysoko
na niebie, gdy wiadro się wypełniło. Odłożyli wędki, zdjęli buty
i zanurzyli stopy w kryształowej wodzie.
– Jakże mi będzie smutno, gdy już wyrośniesz na poważną
panienkę. – Stanisław westchnął ciężko, przyciągając wnuczkę
do siebie. – Będziesz nosiła długie suknie, upinała włosy, chodziła
na bale, a w końcu wyjdziesz za mąż i zapomnisz o starym dziadku.
Zgodnie z jego przewidywaniami Elżbieta wypuściła głośno
powietrze.
– Skądże znowu, dziadziu! – wykrzyknęła oburzona. – Nigdy nie
włożę długiej sukni. Oddam piękne stroje Stefci. A ja ucieknę
z Borysławia i przyjadę do ciebie, i będziemy razem uprawiać pola
i hodować konie.
Stanisław uśmiechnął się szelmowsko pod wąsem. Lubił słuchać
tych gorących zapewnień swej siedmioletniej wnuczki, która
w owych chwilach zdawała się absolutnie pewna swych słów.
– I nigdy, przenigdy nie wyjdę za mąż! – dodała jeszcze. – Ty,
dziadziu, i tatko, i nasza ziemia to wszystko, czego mi potrzeba.
Słowa zarządcy sprawiały, że wspomnienia ożywały w wyobraźni
pana Białkowskiego i tym czulej spoglądał na poczynania
Łukowskich, widząc, że zamiłowanie do spraw gospodarczych
i przywiązanie do ziemi nie przeminęło Halszce z wiekiem.
Elżbieta i Władysław spotykali się także z karbowym, który
z dumą prezentował im wzorowo prowadzony rejestr pracy
robotników rolnych. Wizytowali chlewnie, obory, stajnie i kurniki.
Czasem zaglądali też do młyna nad rzeką czy do stelmacha
naprawiającego koła i powozy. Po drodze wysłuchiwali skarg i trosk
miejscowych, którym jakoś łatwiej było opowiadać o trudnych
sprawach łagodnemu mężowi dziedziczki i ślicznej młodej panience
niż samemu panu Stanisławowi. Większość chłopów uważała go
wprawdzie za dobrodzieja, co prostemu człowiekowi krzywdy nie
zrobi, ale i bała się go okropnie. Dziadek bardzo się cieszył, że zięć
i wnuczka doglądają spraw gospodarskich, bo dzięki temu nawet
latem, gdy pracy w majątku było najwięcej, udawało mu się znaleźć
trochę czasu dla ukochanych pszczół.
Łukowscy potrafili znikać na całe dnie. Najczęściej brali ze sobą
jednego chłopca stajennego i ulubioną staroświecką fuzję
Władysława, z której ten nigdy dotąd nie strzelił do zwierzęcia.
Halszka czasami zabierała na spacer sukę dziadków nazywaną czule
Melką. Było to stare, spokojne psisko bez reszty oddane i posłuszne
jedynie dwóm osobom z rodziny – babce Zofii i Elżbiecie. Podczas
tych wypraw ojciec i córka nie rozmawiali wiele, lecz milczenie
żadnemu z nich jakoś nie przeszkadzało.
Pozostali członkowie rodziny także kochali stary dworek zewsząd
otoczony lasami. Wszyscy z wyjątkiem Stefanii, która nie potrafiła
wykrzesać z siebie nawet odrobiny sympatii dla położonego
w głuszy, z dala od miasta, z dala od jakiegokolwiek życia
towarzyskiego domostwa dziadków, gdzie rytm dnia wyznaczały
pory posiłków, a najciekawszym wydarzeniem były wieczorne
kolacje. Oczywiście kochała dziadków, ale gdyby ktoś spytał ją
o zdanie, wolała, gdy oni przyjeżdżali z wizytą do Borysławia. Jakże
tam można było spędzać czas! Chodzić na koncerty, do teatru czy
kinematografu, na potańcówki, wystawy, pogadanki, odczyty,
spacerować po ulicach, odwiedzać przyjaciółki, popijać napoje
chłodzące w kawiarniach, oglądać wystawy sklepowe. Borysław
tętnił życiem, a latem bez zajęć szkolnych i lekcji muzyki byłoby tyle
wolnego czasu, żeby nacieszyć się tymi wszystkimi rozrywkami.
Zamiast tego musiała spędzać osiem tygodni z zamyśloną, milczącą
siostrą, równie milczącym ojcem, Luckiem, który nie znał jeszcze zbyt
wielu słów, surową babką i dziadkiem, którego interesowały jedynie
sprawy związane z zarządzaniem majątkiem, kancelarią oraz
pszczołami, był bowiem zapalonym pasiecznikiem. Pewną pociechą
była dla Stefanii matka, ale i ona jakby się tu zmieniała. Pod
wpływem babki z eleganckiej, wytwornej mieszczanki Anna
zmieniała się w energiczną społecznicę, bez szemrania wykonującą
wszystkie polecenia swej matki. Pod tym względem idealnie się
uzupełniały, Zofia lubiła wydawać polecenia, Anna je wypełniać.
Choć wciąż miała idealnie ufryzowane włosy i zadbane dłonie,
a płócienny fartuszek nakładała na suknie uszyte według najnowszej
mody, długie godziny spędzała w wiejskiej ochronce, gdzie uczyła
okoliczne dzieci śpiewu.
Ochronka była dziełem życia babki, która z rzadka wyłaniała się
z wiru prac społecznych. Uczyła folwarczne dzieci czytać, pisać
i liczyć. Starszych chłopców wprowadzała w tajniki podstawowych
rachunków gospodarskich, by pewnego dnia mogli znaleźć zajęcie
przy administrowaniu okolicznymi majątkami ziemskimi.
Dziewczynki uczyła krawiectwa, zdolniejsze przygotowywała
do kursów nauczycielskich w mieście i konsekwentnie wspierała
finansowo ich dalszą naukę. Miała niezwykły talent
do przekonywania ludzi do swoich racji, więc bez większych
trudności znajdowała dobroczyńców dla licznych inicjatyw, których
była pomysłodawczynią. Choć babka była drobną, szczuplutką
kobietą, Stefanii zawsze przywodziła na myśl potężny dąb. Mężnie
stawiała czoło napotkanym wyzwaniom, zamiast jak córka Anna
nieco się ich bać i w miarę możliwości omijać.
Sama Stefcia z kolei wolała wyzwań nie dostrzegać. Na tym etapie
swojego życia nie odczuwała po prostu takiej potrzeby, a ciągłe
rozmowy przy stole o brudnych, zaniedbanych dzieciach, ich pijących
ojcach i schorowanych matkach wielce ją nużyły, a niekiedy nawet
odbierały jej apetyt. Uważała, że na działalność społeczną przyjdzie
czas po ślubie. Gdy wżeni się w jakiś odpowiednio bogaty ród
i zostanie jak babka panią na włościach, z pewnością sama założy
ochronkę, w której złotowłose dzieci będą biegały wśród krzewów
różanych, a ich słodki śmiech wpadający przez otwarte okna
do dworu będzie radował serca wszystkich domowników na czele
z jej mężem, którego dobroć żony będzie wzruszała jak nic innego.
W snach niemal widziała, jak dzieci biegną jej na spotkanie,
wyciągając małe rączki, by dotknąć choć skrawka spódnicy pięknej,
dobrej pani, którą nazywają aniołem. Ta wizja jednak znacząco
różniła się od rzeczywistości ochronki prowadzonej przez babkę.
Większość dzieci wiejskich miała ogolone głowy, połamane
paznokcie, zapadnięte policzki, nieustający katar i suchy kaszel.
W niczym nie przypominały aniołków z jej planów na przyszłość.
Stefania jednak ani przez chwilę nie dopuszczała do siebie myśli,
że jej sny mogą okazać się złudne. Uważała, że babka
prawdopodobnie popełnia jakiś błąd, którego ona sama rzecz jasna
uniknie. Tymczasem jednak żal jej było czasu na podobne
rozważania.
Piętnastoletnia Stefania była już w pełni świadoma tego, że jeśli jej
sny mają się ziścić, najpierw musi ułożyć swoje życie osobiste
i zadbać o korzystny mariaż, najlepiej z kimś dobrze
ustosunkowanym, niezbyt starym, przystojnym i romantycznie
usposobionym, który to warunek zdawał się przewyższać wszystkie
inne.
Zresztą Stefcia nie zachodziła z matką do ochronki po części także
dlatego, że wolała unikać despotycznej babki, która jako jedyna
w rodzinie budziła jej respekt. Prawdę rzekłszy, Stefania nieco bała
się babki. Zofia Białkowska była zasadnicza i niezwykle wymagająca.
Choć sama nigdy nie zaznała niedostatku, była bardzo czuła na biedę
innych. Szczodra i hojna w stosunku do potrzebujących, nie
przejawiała podobnych skłonności wobec najbliższych. Własną córkę
wychowała w miłości, lecz i wielkiej skromności. Nie pozwalała jej
się stroić, uczyła dobroczynności, od najmłodszych lat wyznaczała
Annie obowiązki, by nauczyć ją odpowiedzialności. Uważała,
że każdy człowiek, niezależnie od posiadanego majątku, powinien
pracować.
„Jeśli nie musisz zarabiać na chleb dla siebie, powinnaś pomóc
zdobyć go innym – powtarzała do znudzenia. – Zaopiekować się tymi,
którzy nie radzą sobie w życiu. Bogactwo i wykształcenie rzadko są
nagrodą za zasługi, najczęściej są to przypadkowo rozdane prezenty
od losu. Nakładają więc na człowieka przede wszystkim większą
odpowiedzialność za tych, którym gorzej się powodzi”.
A gdy mówiła te słowa, Stefci zawsze się zdawało, że patrzy prosto
na nią i że w spojrzeniu tym dostrzega jakiś niewypowiedziany
wyrzut. Babka często strofowała Annę za pobłażliwość wobec
młodszej bliźniaczki. Napominała ją, gdy pozwalała Stefanii
przebierać się kilkakrotnie w ciągu dnia lub spędzać połowę poranka
na układaniu włosów, ale matka w tej jednej jedynej kwestii
pozostawała nieustępliwa i prosiła łagodnie, by pozwolono jej mieć
przynajmniej jedną dobrze ułożoną panienkę w domu, skoro druga
woli biegać po ścierniskach z wiejskimi dziećmi czy jeździć konno
na oklep z rozwianymi włosami.
– Jest pewna różnica pomiędzy dobrym ułożeniem a próżnością,
moja droga – kwitowała babka. – Każdy powinien starać się być
pożytecznym.
– Ależ Stefcia to jeszcze dziecko! – upierała się matka. – Cały rok
ciężko pracuje, uczy się, ćwiczy grę na skrzypcach, koncertuje, niechże
choć latem odpocznie trochę.
Babka wzdychała znacząco i nie mówiła już nic więcej. Przez kilka
kolejnych dni zagryzała wargi, gdy w środku słonecznego dnia
widywała Stefcię idealnie ubraną i ufryzowaną, półleżącą
na szezlongu z książką w dłoni, jakby była arystokratką słabego
zdrowia, której jedynym celem życiowym jest dbanie o nieskazitelny
wygląd, a potem znów wybuchała, nakazując wnuczce natychmiast
wyjść na słońce.
Zofia Białkowska była istotą z innego świata i nie potrafiła
zrozumieć, że czytanie i gra na skrzypcach stanowiły jedyne rozrywki
jej wnuczki podczas tego przymusowego odcięcia od świata, jedyną
osłodę jej odosobnienia, jedyny ratunek przed śmiercią ze znudzenia.
Kolejne lato zwykle było niemal identyczne z minionym. Stefcia już
pod koniec czerwca zaczynała znakować w kalendarzu dni pozostałe
do wyjazdu. Wypatrywała sierpnia, kiedy to po święcie Matki
Boskiej Zielnej powrócą do Borysławia, by poczynić stosowne
przygotowania i zakupy, nim rozpocznie się rok szkolny. I znów
aż do końca Adwentu będzie mogła odpocząć od nużącego życia
na wsi.
Słoneczne lato tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku
różniło się jednak od pozostałych. Właśnie tego lata w piętnastej
wiośnie swego życia Stefania Łukowska zakochała się bez pamięci.
Poznany przypadkiem ciemnooki, smukły kawaler sprawił, że po raz
pierwszy w życiu chciała, by wakacje się nie skończyły, by wrzesień
nie nadszedł, by nigdy, przenigdy nie musiała opuszczać nagle tak
miłych stron rodzinnych i wracać do Borysławia.
A było to tak. W pierwszą niedzielę lipca zaraz po przyjeździe
do majątku dziadków Stefania wraz z rodziną przyszła na sumę.
Do lokalnych tradycji należało prezentowanie gości odwiedzających
rodziny i znajomych podczas mszy w południe. Łukowscy zajęli
miejsca w ławce dziadków po lewej stronie ołtarza. Elżbieta
i Stefania przyklęknęły do modlitwy. Stefcia jednak doskonale
świadoma faktu, iż wszyscy spoglądają w ich stronę, nijak nie mogła
się skupić na pobożnych myślach. Ukryła więc twarz
za modlitewnikiem i zza tej prowizorycznej zasłony spoglądała raz
po raz na kolejne dochodzące osoby.
Nagle drzwi drewnianego kościółka skrzypnęły jakoś inaczej.
Stefcia drgnęła tknięta niewytłumaczalnym przeczuciem. Nie mogła
dojrzeć wchodzących, gdyż ich postacie skrywał cień rzucany przez
chór. Echo poniosło stukot oficerek wzdłuż nawy głównej. Oczy
wszystkich natychmiast zwróciły się w tamtą stronę i spoczęły
na postaci pięknego młodzieńca w zielonej czapce z lśniącym
daszkiem. Odbite odeń światło oblewało ciepłym blaskiem
przyczepionego do czapki orzełka. Przyszedł do kościółka
parafialnego w mundurze, by towarzyszyć podczas sumy pękającej
z dumy stryjence. Odkąd wiosną zaczęto otwarcie mówić o wojnie,
młodzi rekruci nie tracili żadnej sposobności, by zaprezentować się
w mundurach, podkreślając tym nie tylko swe atletyczne sylwetki,
lecz także odwagę i gotowość do bohaterskich czynów, a to działało
na skłonną do wzruszeń płeć przeciwną jak słód na pszczoły.
Stefanii wystarczyło przelotne spojrzenie spod przymkniętych
powiek, by zadecydować, że oto spotkała tego jedynego
wymarzonego. Pojęła, że przez całe życie czekała właśnie na niego.
Stefania Łukowska była bowiem usposobienia romantycznego.
Od dziecka łaknęła gorących uczuć. Wszystko w jej życiu musiało być
odpowiednio wyraziste. Emocje intensywne, przywiązania dozgonne,
zarówno przyjaźń, jak i nienawiść trwać miały wieki. Co kilka
miesięcy ulegała zauroczeniu, konsekwentnie wybierając na obiekt
westchnień mężczyzn niedostępnych, najczęściej nieznanych.
Lubowała się we wszystkim, co mogło przynieść jej wzruszenie,
doprowadzić ją do łez, które w przeciwieństwie do śmiechu uważała
za wielce poetyckie i eleganckie. Potrafiła godzinami wpatrywać się
w dal zamglonymi oczyma. Usta miała wówczas lekko rozchylone,
a dłonie splecione wdzięcznie pod brodą, poza ta wydawała jej się
idealnie liryczna. Gdyby kiedykolwiek jakiś malarz zechciał
namalować jej portret, z pewnością przybrałaby właśnie tę pozycję.
Stefcia grała też na skrzypcach, w której to dziedzinie wykazywała,
jak mówiono, wielki talent. Najchętniej grywała melancholijne
utwory, podczas których skrzypce łkały, a do głębi wzruszona
publiczność razem z nimi. Stefania Łukowska wyobrażała sobie
wówczas, że jest jedną z muz pobłogosławioną przez Apolla,
wybraną, by wzbudzać w ludziach rzewne uczucia. W wolnych
chwilach karmiła swoją i tak nazbyt już wybujałą wyobraźnię,
czytując podbierane matce romanse, lub oddawała się marzeniom
o wielkiej miłości.
I oto uosobienie jej młodzieńczych snów pojawiło się
niespodziewanie w tak nieprzyjaznych okolicznościach. Żołnierz nie
mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Był wysoki i barczysty. Lekko
kwadratowa szczęka, orli nos i pełne usta zdradzały człowieka tyleż
namiętnego, co obdarzonego silnym charakterem. Idąc, stawiał
pewne, długie kroki, tak że stryjenka niemal unosiła się w powietrzu,
drobiąc uczepiona przy jego boku.
Gdy mijali Łukowskich, młodzieniec odwrócił się i skinął głową
na powitanie. Jego oczy, których barwy nie zdołała dostrzec,
na ułamek sekundy spoczęły na klęczących postaciach urodziwych
bliźniaczek pochylonych nad modlitewnikami.
To jedno spojrzenie sprawiło, że serce Stefci zabiło mocniej niż
kiedykolwiek przedtem, zatrzepotało jak motyl. Zalała ją fala gorąca,
na policzki wystąpił rumieniec i Stefcia już wiedziała, że to ten
jedyny.
Natychmiast spuściła wzrok i gdy tylko ksiądz zaintonował pieśń
na wejście, rozpoczęła planowanie. Owo gwałtowne w uczuciach
usposobienie nie pozbawiało jej bowiem pewnej dozy realizmu.
Stefcia potrafiła być także uparta i niezwykle konsekwentna
w dążeniu do wyznaczonego celu. Gdy coś postanowiła, nie widziała
innej możliwości jak tylko zrealizowanie powziętego przedsięwzięcia
według ściśle ustalonego planu. Tak było i teraz. Nieuważnie
przysłuchując się odprawianej mszy, rozmyślała, jak mogłaby
doprowadzić do przypadkowego spotkania, którego celem byłoby
poznanie owego młodzieńca, co w przyszłości mogłoby zaowocować
zdobyciem jego serca. Nie wątpiła, że tylko tego jednego spotkania
potrzeba, by oczarowała sobą ślicznego żołnierza.
Najpierw, już po mszy podsłuchując rozmowy kobiet, wywiedziała
się, że Jędrzej Walicki, bo tak nazywał się ów kawaler, spędzał to lato
u stryja na wsi. Na co dzień pobierał nauki na Uniwersytecie Jana
Kazimierza we Lwowie, by tak jak jego ojciec i dziadek zostać
lekarzem. Ta wiadomość na krótką chwilę odrobinkę ostudziła afekt
Stefanii. Wolałaby, żeby Walicki okazał się arystokratą, potentatem
naftowym lub przynajmniej bogatym ziemianinem. Szybko jednak
uznała, że choć nie był może tak majętny, jak by tego pragnęła, jego
uroda i przymioty ducha z pewnością zrekompensują braki
w sakiewce.
– Błahostka – powiedziała do samej siebie, naśladując w myślach
głos francuskiej bony, która przed laty nieświadomie zaszczepiła
w niej miłość do książek romansowych. By nie nudzić się na lekcjach,
nakazywała podopiecznym czytanie na głos całych ustępów swoich
ukochanych powieści. O ile Elżbieta co chwila wybuchała śmiechem,
kpiła z perypetii zakochanych i głośno wyrażała swą wzgardę dla
wszelkiego sentymentu, o tyle Stefania chłonęła te historie całą sobą.
Pewnie dlatego w krótkim czasie zrobiła niezwykłe postępy w nauce
francuskiego, co naiwna bona przypisywała wyłącznie swoim
talentom pedagogicznym. – Lekarzom zawsze się powodzi. Każdy
chce żyć, więc i ostatni grosz na lekarza wyda. Głód nam nie grozi,
a może Jędrzejowi uda się wynaleźć jakieś lekarstwo czy szczepionkę
albo zostać światowej sławy chirurgiem...
Od tej pory, snując marzenia, widziała samą siebie, jak skromnie,
choć elegancko ubrana, wtulona w bok swego pięknego męża idzie
nieść pomoc najbardziej potrzebującym.
– Jędruś! Jędruś! – szumiały stare sosny rosnące wokół dworu.
– Jędruś! – szemrała rzeka, nad której brzegiem spacerowała wśród
połaci żółciutkich kaczeńców, rozmyślając o ukochanym.
– Jędruś! – gwizdał wiatr, tańcząc w koronach drzew ponad jej
głową, gdy zbierało się na deszcz.
A Stefcia, którą przepełniało płomienne uczucie, śniła, jak
z wdzięcznym rumieńcem na policzkach klęczy przy łożu biedaka
i karmi go zupą, wymieniając ponad głową nieszczęśnika roziskrzone
spojrzenia miłości z małżonkiem. Niewygody, troski, niedostatki
owego wyśnionego życia jawiły jej się w tych dniach jako coś
niezwykle romantycznego i dodawały jedynie blasku wymarzonej
przyszłości. Wizje były na tyle kuszące, że ku bezbrzeżnemu
zdumieniu babki i cichej satysfakcji matki pewnego ranka Stefcia
zapowiedziała, że pomoże uczyć najmłodsze dzieci czytać. Odtąd
regularnie pojawiała się w ochronce. Nie była to może ofiarność
zupełnie bezinteresowna, ale ani babka, ani matka o tym nie
wiedziały. Praca dobroczynna dawała Stefci możliwość codziennego
wyjazdu do wsi, co zwiększało jej szanse na przypadkowe spotkanie
ukochanego lub przynajmniej wysłuchanie kilku plotek na jego
temat podczas podwieczorków, na które babka wraz z rodziną była
często zapraszana przez jedną z gospodyń lub włościanek.
Podczas dłużących się niemiłosiernie lekcji z mało pojętnymi
dziećmi Stefcia nie raz wpatrywała się w odrapane drzwi klasy
i wyobrażała sobie, jak Jędrzej wchodzi przez nie, a w jego oczach
pojawiają się łzy wzruszenia, gdy dostrzega piękną dziewczynę
otoczoną wianuszkiem wygłodzonych, obdartych i brudnych dzieci.
Nic takiego oczywiście się nie wydarzyło, ale te sny na jawie
pomagały Stefci wytrwać w karkołomnym zajęciu.
Po kilku dniach dziewczyna zaczęła się jednak niecierpliwić. Nie
przywykła czekać na cokolwiek. Obraz Jędrzeja zamazywał się jej pod
powiekami i zaczęła się obawiać, że wkrótce zupełnie wyblaknie.
Praca w ochronce przygnębiała ją i nużyła coraz bardziej, a sytuację
pogarszała jeszcze myśl, że jej wysiłki nie przynoszą żadnych
rezultatów. Już chciała pogrążyć się w otchłani smutku, gdy
niespodziewanie doszło do wymarzonego spotkania.
Stało się to za sprawą stryjenki Jędrzeja, która nie mogąc znieść
myśli, że młodzieniec w środku lata całymi dniami ślęczy nad
przywiezionymi z miasta podręcznikami, postanowiła zorganizować
mu towarzystwo, zapewnić rozrywkę na czas wakacji. Urocze
bliźniaczki wizytujące dziadków w dworku pod lasem wydały się jej
idealnymi kandydatkami.
„Młodość potrzebuje młodości” – oświadczyła pewnego dnia
przypadkowo napotkanej we wsi Annie i zaprosiła wszystkich
Łukowskich na obiad w kolejną niedzielę. Anna podziękowała
za inwitację i jeszcze tego samego wieczoru przesłała bilecik,
w którym poinformowała, że z najwyższą przyjemnością pojawią się
na obiedzie całą rodziną, by odświeżyć stosunki towarzyskie
z Walickimi.
Ostatecznie wybrali się wszyscy z wyjątkiem Elżbiety, która
po powrocie z kościoła, nie mówiąc nic nikomu, wyszła z domu
i przepadła gdzieś z Melką. Nie pierwszy raz tak robiła.
W przeciwieństwie do siostry Halszka nie znosiła strojenia się
i składania wizyt, zwłaszcza nieznanym ludziom.
– Cóż to za okropne dziewuszysko! – zdenerwowała się matka, gdy
oczekiwanie na Elżbietę się przedłużało. Z każdą minutą groźba
spóźnienia stawała się coraz realniejsza, a spóźnienie na obiad
w świecie Anny było niemal równoznaczne z popełnieniem krwawej
zbrodni.
– Powinnyśmy ruszać... – zasugerowała nieśmiało Stefcia,
wykorzystując uwielbienie matki do punktualności do własnych
celów.
Nieobecność siostry była jej na rękę. Chciała zrobić niezapomniane
wrażenie na młodzieńcu, a to mogłoby zostać nieco osłabione, gdyby
zobaczył dwie niemal identyczne panienki. Dla Stefanii różnice
pomiędzy nią samą a Halszką były oczywiste, lecz wiedziała także,
że wielu ludzi w pierwszej chwili z trudem je odróżnia. Pomyłki
w tej materii zdarzały się czasem nawet najbliższym.
– W takim razie pojedziemy bez niej – zarządziła Anna, po czym
poszła do kuchni przekazać, by w żadnym razie nie podawano córce
obiadu, gdy wróci. – Jeśli nie potrafi zachowywać się jak należy, nie
będzie jadła – oświadczyła i zawiązawszy kapelusz, wyszła z domu.
Zapoznanie przebiegło gładko. Stefania ubrana w swoją ulubioną
błękitną sukienkę, która wspaniale podkreślała jej smukłą talię
i kontrastowała z arystokratyczną bladością cery, z włosami
uczesanymi w warkocze i spiętymi wokół głowy wyglądała
prześlicznie, czego pani Walicka nie omieszkała skomentować głośno.
WROCŁAW 2018
Projekt serii i okładki www.designpartners.pl Fotografie na okładce © Photo_life/depositphotos.com © photocell/depositphotos.com Motto cytowane za: Mitologia. Wierzenia i podania Greków i Rzymian Jana Parandowskiego, Puls Publications, 1992 Redakcja „BALTAZAR” RING JACEK, WOJCIECHOWSKA-RING DOROTA Korekta MARIA SOŁTYS Skład LOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN Polish edition © Maria Paszyńska, Publicat S.A. MMXVIII (wydanie elektroniczne) Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved Wydanie elektroniczne 2018 ISBN 978-83-245-8315-7 jest znakiem towarowym Publicat S.A. PUBLICAT S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści Dedykacja ZIEMIA OJCZYSTA Lipiec 1939 25 września 1939 Styczeń 1940 NIELUDZKA ZIEMIA Luty 1940 Lato 1940 Zima 1941 Lato 1941 RAJ NA ZIEMI Wiosna 1942 Posłowie
Piotrowi...
Wtedy nakazał bratu Hadesowi zwrócić porwaną Persefonę. Król piekieł spełnił zlecenie, lecz rozstając się z Persefoną, podał jej jabłko granatu, a ona zjadła kilka ziarenek nie wiedząc, że ta odrobina wiąże ją na zawsze z państwem cieniów. Jan Parandowski Mitologia. Wierzenia i podania Greków i Rzymian
Lipiec 1939 Stefania Łukowska otworzyła oczy zbudzona nagle dobiegającym zza okna hałasem. Śpiew ptaków wdarł się przez rozwarte na oścież okno do sypialni lśniącej w słonecznym blasku poranka. Złociste światło odbiło się od ozdobnego lustra na toaletce i zamigotało na wahadle wielkiego zegara, który jakby w odpowiedzi natychmiast zaczął wybijać godzinę. Stefania usiadła na posłaniu, odliczając kolejne uderzenia. Metaliczne i głębokie bicie wyraźnie odcinało się od ptasich treli. Sześć. Dziewczyna cmoknęła niezadowolona. Powinnam spać jeszcze przynajmniej dwie godziny. Opadła na poduszki. Ułożyła ręce wzdłuż ciała i zacisnęła mocno powieki. Głęboki wdech i wydech. Wdech i wydech – powtarzała sobie w myślach, usiłując opanować narastającą wściekłość i zasnąć ponownie. – Wdech i wydech. – Tik-tik-tik – wyśpiewywał rudzik. – Czek, czek! – wtórował mu swym silnym głosem maleńki strzyżyk. – Cicibej, cicibej – gdzieś w oddali zanuciła sikorka bogatka. Oddychanie na nic się zdało. Krew zawrzała. Stefcia przyłożyła dłonie do uszu. – Nieznośne ptaszyska! – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Wiedziała już, że sen opuścił ją na dobre. Oznaczało to, że bladości jej policzków nie przyozdobi wdzięczny rumieniec, a napuchnięte powieki ujmą blasku oczom, pod którymi być może pojawią się sińce. – Akurat dziś! – Westchnęła na poły z żalu i złości. – Jak ja nie
cierpię lasu! Choć Stefania była córką nadleśniczego, nie mogła pojąć, dlaczego muszą spędzać każde lato wśród tych wszystkich zwierząt, w tak strasznym osamotnieniu, pławiąc się w bezbrzeżnej nudzie. Nawet powietrze zdawało się tu zamierać w bezruchu. Jedynie uciążliwe robactwo i te okropne ptaszyska koncertujące we dnie i w nocy wydawały się niezmordowanie ruchliwe i nadzwyczaj żywotne. I głośne. Stanowczo zbyt głośne. Rodzina Łukowskich składająca się z ojca Władysława, matki Anny z domu Białkowskiej oraz trójki dzieci: Elżbiety, Stefanii i narodzonego zaledwie przed dwoma laty, ku zdziwieniu wszystkich z rodzicami na czele, syna Lucjana, na którego wołano Lucek, miała wygodne mieszkanie w eleganckiej kamienicy w Borysławiu, bogatym mieście nafciarzy oddalonym niecałe sto kilometrów od Lwowa. Mimo to rokrocznie całe lato spędzali u rodziców Anny, Stanisława i Zofii. Białkowscy wielbili jedyną córkę, a później ogrom swej miłości rozlali także na wnuczęta, choć starali się tego nie okazywać, by nadto ich nie rozpieścić. Przyjazdy Łukowskich do dworku na Wielkanoc, letni wypoczynek i Boże Narodzenie były jednak dla nich najmilszymi, wyczekiwanymi momentami każdego roku. Dom, zwykle cichy i spokojny, zdawał się ożywać wraz z ich przybyciem, a pokoje, nawet te od północnej strony, nabierały jakby więcej światła. Łukowscy także lubili tu przebywać. Wyruszali z Borysławia w towarzystwie piastunki Lucka pierwszym pociągiem, który odjeżdżał zwykle szarym świtem. Na dworcu docelowym czekały na nich powozy przysłane z dworku, jeden dla rodziców, drugi dla dzieci i piastunki, trzeci na bagaże. Stanisław Białkowski był wystarczająco zamożnym ziemianinem, by stać go było na zakup samochodu, ale na sugestie zięcia w tej sprawie zwykł mawiać, że jedyne konie, które nigdy nie zawodzą, to te z jego stajni, a on lubi mieć pewność, że dojedzie tam, gdzie chce. Malownicza droga do dworu prowadziła przez pola uprawne i łąki skąpane w porannym słońcu, ponad którymi latało mnóstwo kolorowych motyli. Na mijanych pastwiskach pełno było dużych zdrowych zwierząt pilnowanych przez małych pastuszków. Raz czy
drugi powozy musiały się zatrzymać, by przepuścić bosonogą gęsiarkę prowadzącą rozkrzyczane stadko. Gdy wjeżdżali w półmrok kniei, ostatniego etapu podróży, dzieci uspokajały się, a i rozmowy dorosłych milkły nagle, jakby wszystkim udzielał się panujący tu uroczysty nastrój. Puszcza pełna strzelistych drzew przywodziła na myśl wnętrze okazałej katedry, w której echo odbija najcichsze dźwięki od niebosiężnych kolumn i rozprasza, czyniąc z nich świętokradczy hałas. Wszyscy przeczuwali, że cisza jest najlepszym sposobem na uhonorowanie tego miejsca, gdzie jak mawiał dziadek, wciąż mogli żyć prasłowiańscy bogowie. Promienie słońca z trudem przeciskały się przez wybujałe korony drzew. W lesie cały świat migotał od blasku walczącego z cieniem. Naraz ze ścieżki wiodącej od wsi zza zasłony lasu wyłaniał się idylliczny obrazek, świecący niemal w jaskrawym świetle dnia. Podróżujący w pierwszym odruchu przesłaniali dłońmi oczy, by wzrok po jeździe w leśnym pomroku mógł znów przyzwyczaić się do światła. Po chwili twarze wszystkich rozciągały się w mimowolnym uśmiechu, a serca biły mocniej, jak to zwykle bywa, gdy człowiek zbliża się do spotkania z wytęsknionym. W niewielkim ogrodzie stał piętrowy dworek z parterowymi oficynami, w których mieściły się kuchnia i spiżarnia oraz pokoje gościnne. W oddali za domem majaczyła część gospodarcza z zabudowaniami folwarcznymi i smukłe drzewa owocowe. Tutejszy sad ciągnął się w dół aż do rzeki. Pełno w nim było jabłoni, starych poskręcanych grusz, wiśni i sękatych śliw. Przed domem zaś zbudowano szeroki ganek porośnięty dzikim winem, zapewniający cień i ochłodę w letnie upalne dni. Na ganek wchodziło się po kilku szerokich schodach. Po obu stronach niczym poręcze wyrastały gęste krzewy różane. Na dębowych belach stropu powieszono stare końskie podkowy. Nad drzwiami wyryto w drewnie datę, upamiętniającą rok, w którym dziadek Stanisława wybudował ten dworek dla swojej rodziny. – Jak w Soplicowie – mówiła, wzdychając, nieodmiennie wzruszona Anna, dla której ta ziemia była krainą wspomnień słodkiego dzieciństwa. – Zupełnie jak tam – przytakiwał równie rozanielony Władysław,
gdy jechali przez rzednące połacie ciemnozielonego lasu, wpatrzeni w powiększającą się z każdą chwilą plamę światła, w której widać było coraz dokładniejszy obrys dworu. W takich momentach Władysław miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi, że straci wzrok od nadmiaru ukochanej zieleni, za którą tęsknił każdego dnia pobytu w mieście. Oddychał głęboko i całą siłą woli powstrzymywał się przed wskoczeniem na kozła obok woźnicy i wykrzyczeniem światu swojej radości. Od pójścia za głosem serca powstrzymywała go troska o serce małżonki, które niechybnie doznałoby wstrząsu, gdyby jej stateczny mąż zachował się jak sztubak na oczach chłopów pracujących w majątku jej rodziców. Władysław Łukowski był leśniczym. Wybrał zawód z głębokiej miłości do przyrody i niewiele rzeczy w życiu cieszyło go bardziej niż kresowe knieje. Pracował z oddaniem i energią właściwą człowiekowi, który potrafił zdefiniować własne pragnienia i dokonał w życiu dobrych wyborów. Z tego też powodu przez wiele lat nie mógł się nadziwić własnemu szczęściu. Zachodził w głowę, jak to możliwe, że państwo płaci mu za wykonywanie czynności, które są dlań tak przyjemne. Niestety, szybko zwrócił na siebie uwagę przełożonych i wówczas stało się to, czego najbardziej chciał uniknąć. Władysław Łukowski dostał awans. Powołano go na stanowisko nadinspektora służby leśnej i od tego dnia rzadko bywał w lasach. Na co dzień siedział za biurkiem w urzędzie w Borysławiu i cierpiał katusze, wypełniając nigdy niemalejące stosy dokumentów. Drzewa oglądał tylko na papierze, gdy zatwierdzał plany wyrębów. Pocieszenie mu niosły jedynie gęste paprocie, którymi przybrał gabinet, oraz poprawa sytuacji materialnej rodziny. Jego małżonka Anna, do której za młodu pałał tak gorącym uczuciem, że pozwolono mu ją pojąć za żonę, mimo pewnych różnic majątkowych, choć pochodziła z bogatej ziemiańskiej rodziny, nigdy się nie skarżyła, nie narzekała, nie dała mu odczuć, że czegoś jej brak we wspólnym pożyciu. Gdy jednak wraz z awansem pojawiły się dodatkowe fundusze, zdawało mu się, że żona nabrała rumieńców i wigoru, przybyło jej energii i jakby odmłodniała. Zaczęli częściej przyjmować gości i sami składali liczniejsze wizyty. Anna
zaprenumerowała paryskie żurnale. Jeździła do krawcowych i modystek do Lwowa, a czasem i do samej Warszawy. Stać ich było także na prywatnych korepetytorów, którzy przygotowali dziewczęta do egzaminów gimnazjalnych. Utalentowana muzycznie Stefania, której matka nie mogła sama nauczyć już niczego więcej, zaczęła uczęszczać na lekcje skrzypiec do najwybitniejszych nauczycieli w mieście. Władysław mimo znużenia cieszył się, widząc ich radość, i powtarzał sobie, że nie może karać rodziny za własne fanaberie. Taki już był. Niewiele potrzebował dla siebie, lecz dla szczęścia żony i dzieci gotów był zrobić wszystko, nawet widywać ukochane lasy jedynie od święta. Tylko Elżbieta zdawała się rozumieć ojcowską tęsknotę za wolnością, dziką przyrodą kresowych lasów, swobodnymi przejażdżkami konnymi wśród złotych od zbóż pól i ukwieconych łąk. Starsza zaledwie o parę minut od Stefanii Elżbieta, nazywana czule Halszką, tak jak ojciec dusiła się w mieście, jakby do prawidłowego funkcjonowania potrzebowała codziennego kontaktu z przyrodą. W mieście przemysłowym, jakim był Borysław, zapadała w coś, co jej samej kojarzyło się ze snem zimowym, w swoisty letarg. Miasto wysysało z niej życiowe soki. Nie potrafiła się przystosować, a gorset konwenansu zdawał się nieco przyciasny dla jej żywej natury. Anna widziała w tym nieposłuszeństwo i często mówiła, że Halszka to krnąbrne i niedobre stworzenie. Załamywała ręce i zamartwiała się tym, że starsza bliźniaczka odmawia gry na instrumencie, nie dba o fryzurę ani strój, nie rozumie, co to ogłada czy umiar, zwłaszcza gdy na stole pojawiało się danie, które lubiła. Władysław kiwał głową, pocieszał małżonkę, strofował córkę, lecz choć nigdy nie przyznałby się do tego nawet przed Anną, kochał Elżbietę najbardziej ze swoich dzieci. Widział wyraźnie, że wyjazd na letni wypoczynek do położonego wśród starych lasów dworku teściów dla Elżbiety tak jak i dla niego samego był wytchnieniem, niosącym ulgę jak rozpięcie przyciasnego kołnierzyka u koszuli czy zdjęcie nowych pantofelków. Dopiero tu ojciec i córka oddychali pełną piersią. Przechadzali się z psami pomiędzy polami Białkowskich, obdzielając po drodze obdarte, roześmiane dzieci fornali słodkościami. Wyprawiali się na konne
przejażdżki wśród drzew, wdychając ziemisty zapach mchu i grzybów. Chodzili nad stawy hodowlane i nad rozlewiska. Spacerowali po łąkach i wśród łanów zbóż. Doglądali też prac w rodzinnym majątku. Prowadzili długie, rzeczowe rozmowy z zarządcą, a ten nie mógł się nadziwić zwłaszcza ciekawości panienki Elżbiety, którą interesowało dosłownie wszystko. Zadawała mnóstwo pytań i uważnie słuchała niekiedy nader skomplikowanych odpowiedzi. – Wyrasta panu dziedzicowi godna następczyni – zwykł mawiać, gdy kończył relacjonować wizytę swemu panu. – Panienka Elżbieta to żywe srebro. Ma w sobie wielką determinację i ogromną miłość do ziemi. Dziadek przyjmował te komplementy w milczeniu, ale uśmiech drgał mu w kącikach skrytych pod wąsem ust. Los poskąpił mu syna, nazbyt długo nie obdarzał go też wnukiem. Stanisław obawiał się, że zemrze mu się, nim Lucek zdąży urosnąć na tyle, by mógł przekazać wnukowi całą swoją wiedzę. Stanisław Białkowski twierdził bowiem, że majątek ziemski w swym funkcjonowaniu niemal niczym nie różni się od fabryki czy przedsiębiorstwa, musi więc być tak samo zarządzany. Nie było tu miejsca na brak planowania, spontaniczne działania czy nienadzorowanie prac. Wszystko musiało chodzić jak w szwajcarskim zegarku, by jeden felerny trybik nie uszkodził całości. Jedyną, choć niewątpliwie ważką odmiennością było to, że zdaniem pana Stanisława ziemią nie dało się zarządzać, jeśli jej się nie kochało. Żywił niemal zabobonne przekonanie, że to właśnie brak przywiązania i głębokich uczuć do ojcowizny powodował upadki folwarków, nieurodzajność ziemi i choroby wśród trzody. Tym bardziej cieszyły go słowa zarządcy, potwierdzające jego własne przypuszczenia. Stawało mu wówczas przed oczyma pewne wydarzenie sprzed lat. Późnym latem wybrali się całą rodziną na piknik nad jezioro po drugiej stronie lasu. Dzień był pogodny i ciepły. Na polance w cieniu rozłożono obrusy, koce i poduszki. Kosze pękały w szwach od pieczonych kurcząt i perliczek, owoców, kanapek i słodkości, a zwłaszcza uwielbianych przez dziewczynki lodów. Zimny przysmak pakowano w specjalne garnuszki wypełnione lodem, a potem owijano słomą, tworząc coś
w rodzaju chochoła, by chronić je przed roztopieniem. Zofia z Anną dyrygowały służącymi przygotowującymi podwieczorek. Władysław położył się z głową wspartą o wystający konar, nasunął kapelusz na twarz i zasnął. On sam zaś zaprosił wnuczki nad jezioro, by pokazać im, jak się łowi ryby na rosówki. Stefania uciekła z piskiem, gdy wyjął pierwszą dżdżownicę z blaszanej puszki. Elżbieta natomiast przysunęła się całkiem blisko i w wielkim skupieniu śledziła każdy ruch jego rąk. Wkrótce sama potrafiła założyć przynętę na haczyk. Cieszyła się i podskakiwała wesoło, gdy dziadek wyciągał z wody kolejne ryby. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy wiadro się wypełniło. Odłożyli wędki, zdjęli buty i zanurzyli stopy w kryształowej wodzie. – Jakże mi będzie smutno, gdy już wyrośniesz na poważną panienkę. – Stanisław westchnął ciężko, przyciągając wnuczkę do siebie. – Będziesz nosiła długie suknie, upinała włosy, chodziła na bale, a w końcu wyjdziesz za mąż i zapomnisz o starym dziadku. Zgodnie z jego przewidywaniami Elżbieta wypuściła głośno powietrze. – Skądże znowu, dziadziu! – wykrzyknęła oburzona. – Nigdy nie włożę długiej sukni. Oddam piękne stroje Stefci. A ja ucieknę z Borysławia i przyjadę do ciebie, i będziemy razem uprawiać pola i hodować konie. Stanisław uśmiechnął się szelmowsko pod wąsem. Lubił słuchać tych gorących zapewnień swej siedmioletniej wnuczki, która w owych chwilach zdawała się absolutnie pewna swych słów. – I nigdy, przenigdy nie wyjdę za mąż! – dodała jeszcze. – Ty, dziadziu, i tatko, i nasza ziemia to wszystko, czego mi potrzeba. Słowa zarządcy sprawiały, że wspomnienia ożywały w wyobraźni pana Białkowskiego i tym czulej spoglądał na poczynania Łukowskich, widząc, że zamiłowanie do spraw gospodarczych i przywiązanie do ziemi nie przeminęło Halszce z wiekiem. Elżbieta i Władysław spotykali się także z karbowym, który z dumą prezentował im wzorowo prowadzony rejestr pracy robotników rolnych. Wizytowali chlewnie, obory, stajnie i kurniki. Czasem zaglądali też do młyna nad rzeką czy do stelmacha naprawiającego koła i powozy. Po drodze wysłuchiwali skarg i trosk
miejscowych, którym jakoś łatwiej było opowiadać o trudnych sprawach łagodnemu mężowi dziedziczki i ślicznej młodej panience niż samemu panu Stanisławowi. Większość chłopów uważała go wprawdzie za dobrodzieja, co prostemu człowiekowi krzywdy nie zrobi, ale i bała się go okropnie. Dziadek bardzo się cieszył, że zięć i wnuczka doglądają spraw gospodarskich, bo dzięki temu nawet latem, gdy pracy w majątku było najwięcej, udawało mu się znaleźć trochę czasu dla ukochanych pszczół. Łukowscy potrafili znikać na całe dnie. Najczęściej brali ze sobą jednego chłopca stajennego i ulubioną staroświecką fuzję Władysława, z której ten nigdy dotąd nie strzelił do zwierzęcia. Halszka czasami zabierała na spacer sukę dziadków nazywaną czule Melką. Było to stare, spokojne psisko bez reszty oddane i posłuszne jedynie dwóm osobom z rodziny – babce Zofii i Elżbiecie. Podczas tych wypraw ojciec i córka nie rozmawiali wiele, lecz milczenie żadnemu z nich jakoś nie przeszkadzało. Pozostali członkowie rodziny także kochali stary dworek zewsząd otoczony lasami. Wszyscy z wyjątkiem Stefanii, która nie potrafiła wykrzesać z siebie nawet odrobiny sympatii dla położonego w głuszy, z dala od miasta, z dala od jakiegokolwiek życia towarzyskiego domostwa dziadków, gdzie rytm dnia wyznaczały pory posiłków, a najciekawszym wydarzeniem były wieczorne kolacje. Oczywiście kochała dziadków, ale gdyby ktoś spytał ją o zdanie, wolała, gdy oni przyjeżdżali z wizytą do Borysławia. Jakże tam można było spędzać czas! Chodzić na koncerty, do teatru czy kinematografu, na potańcówki, wystawy, pogadanki, odczyty, spacerować po ulicach, odwiedzać przyjaciółki, popijać napoje chłodzące w kawiarniach, oglądać wystawy sklepowe. Borysław tętnił życiem, a latem bez zajęć szkolnych i lekcji muzyki byłoby tyle wolnego czasu, żeby nacieszyć się tymi wszystkimi rozrywkami. Zamiast tego musiała spędzać osiem tygodni z zamyśloną, milczącą siostrą, równie milczącym ojcem, Luckiem, który nie znał jeszcze zbyt wielu słów, surową babką i dziadkiem, którego interesowały jedynie sprawy związane z zarządzaniem majątkiem, kancelarią oraz pszczołami, był bowiem zapalonym pasiecznikiem. Pewną pociechą była dla Stefanii matka, ale i ona jakby się tu zmieniała. Pod
wpływem babki z eleganckiej, wytwornej mieszczanki Anna zmieniała się w energiczną społecznicę, bez szemrania wykonującą wszystkie polecenia swej matki. Pod tym względem idealnie się uzupełniały, Zofia lubiła wydawać polecenia, Anna je wypełniać. Choć wciąż miała idealnie ufryzowane włosy i zadbane dłonie, a płócienny fartuszek nakładała na suknie uszyte według najnowszej mody, długie godziny spędzała w wiejskiej ochronce, gdzie uczyła okoliczne dzieci śpiewu. Ochronka była dziełem życia babki, która z rzadka wyłaniała się z wiru prac społecznych. Uczyła folwarczne dzieci czytać, pisać i liczyć. Starszych chłopców wprowadzała w tajniki podstawowych rachunków gospodarskich, by pewnego dnia mogli znaleźć zajęcie przy administrowaniu okolicznymi majątkami ziemskimi. Dziewczynki uczyła krawiectwa, zdolniejsze przygotowywała do kursów nauczycielskich w mieście i konsekwentnie wspierała finansowo ich dalszą naukę. Miała niezwykły talent do przekonywania ludzi do swoich racji, więc bez większych trudności znajdowała dobroczyńców dla licznych inicjatyw, których była pomysłodawczynią. Choć babka była drobną, szczuplutką kobietą, Stefanii zawsze przywodziła na myśl potężny dąb. Mężnie stawiała czoło napotkanym wyzwaniom, zamiast jak córka Anna nieco się ich bać i w miarę możliwości omijać. Sama Stefcia z kolei wolała wyzwań nie dostrzegać. Na tym etapie swojego życia nie odczuwała po prostu takiej potrzeby, a ciągłe rozmowy przy stole o brudnych, zaniedbanych dzieciach, ich pijących ojcach i schorowanych matkach wielce ją nużyły, a niekiedy nawet odbierały jej apetyt. Uważała, że na działalność społeczną przyjdzie czas po ślubie. Gdy wżeni się w jakiś odpowiednio bogaty ród i zostanie jak babka panią na włościach, z pewnością sama założy ochronkę, w której złotowłose dzieci będą biegały wśród krzewów różanych, a ich słodki śmiech wpadający przez otwarte okna do dworu będzie radował serca wszystkich domowników na czele z jej mężem, którego dobroć żony będzie wzruszała jak nic innego. W snach niemal widziała, jak dzieci biegną jej na spotkanie, wyciągając małe rączki, by dotknąć choć skrawka spódnicy pięknej, dobrej pani, którą nazywają aniołem. Ta wizja jednak znacząco
różniła się od rzeczywistości ochronki prowadzonej przez babkę. Większość dzieci wiejskich miała ogolone głowy, połamane paznokcie, zapadnięte policzki, nieustający katar i suchy kaszel. W niczym nie przypominały aniołków z jej planów na przyszłość. Stefania jednak ani przez chwilę nie dopuszczała do siebie myśli, że jej sny mogą okazać się złudne. Uważała, że babka prawdopodobnie popełnia jakiś błąd, którego ona sama rzecz jasna uniknie. Tymczasem jednak żal jej było czasu na podobne rozważania. Piętnastoletnia Stefania była już w pełni świadoma tego, że jeśli jej sny mają się ziścić, najpierw musi ułożyć swoje życie osobiste i zadbać o korzystny mariaż, najlepiej z kimś dobrze ustosunkowanym, niezbyt starym, przystojnym i romantycznie usposobionym, który to warunek zdawał się przewyższać wszystkie inne. Zresztą Stefcia nie zachodziła z matką do ochronki po części także dlatego, że wolała unikać despotycznej babki, która jako jedyna w rodzinie budziła jej respekt. Prawdę rzekłszy, Stefania nieco bała się babki. Zofia Białkowska była zasadnicza i niezwykle wymagająca. Choć sama nigdy nie zaznała niedostatku, była bardzo czuła na biedę innych. Szczodra i hojna w stosunku do potrzebujących, nie przejawiała podobnych skłonności wobec najbliższych. Własną córkę wychowała w miłości, lecz i wielkiej skromności. Nie pozwalała jej się stroić, uczyła dobroczynności, od najmłodszych lat wyznaczała Annie obowiązki, by nauczyć ją odpowiedzialności. Uważała, że każdy człowiek, niezależnie od posiadanego majątku, powinien pracować. „Jeśli nie musisz zarabiać na chleb dla siebie, powinnaś pomóc zdobyć go innym – powtarzała do znudzenia. – Zaopiekować się tymi, którzy nie radzą sobie w życiu. Bogactwo i wykształcenie rzadko są nagrodą za zasługi, najczęściej są to przypadkowo rozdane prezenty od losu. Nakładają więc na człowieka przede wszystkim większą odpowiedzialność za tych, którym gorzej się powodzi”. A gdy mówiła te słowa, Stefci zawsze się zdawało, że patrzy prosto na nią i że w spojrzeniu tym dostrzega jakiś niewypowiedziany wyrzut. Babka często strofowała Annę za pobłażliwość wobec
młodszej bliźniaczki. Napominała ją, gdy pozwalała Stefanii przebierać się kilkakrotnie w ciągu dnia lub spędzać połowę poranka na układaniu włosów, ale matka w tej jednej jedynej kwestii pozostawała nieustępliwa i prosiła łagodnie, by pozwolono jej mieć przynajmniej jedną dobrze ułożoną panienkę w domu, skoro druga woli biegać po ścierniskach z wiejskimi dziećmi czy jeździć konno na oklep z rozwianymi włosami. – Jest pewna różnica pomiędzy dobrym ułożeniem a próżnością, moja droga – kwitowała babka. – Każdy powinien starać się być pożytecznym. – Ależ Stefcia to jeszcze dziecko! – upierała się matka. – Cały rok ciężko pracuje, uczy się, ćwiczy grę na skrzypcach, koncertuje, niechże choć latem odpocznie trochę. Babka wzdychała znacząco i nie mówiła już nic więcej. Przez kilka kolejnych dni zagryzała wargi, gdy w środku słonecznego dnia widywała Stefcię idealnie ubraną i ufryzowaną, półleżącą na szezlongu z książką w dłoni, jakby była arystokratką słabego zdrowia, której jedynym celem życiowym jest dbanie o nieskazitelny wygląd, a potem znów wybuchała, nakazując wnuczce natychmiast wyjść na słońce. Zofia Białkowska była istotą z innego świata i nie potrafiła zrozumieć, że czytanie i gra na skrzypcach stanowiły jedyne rozrywki jej wnuczki podczas tego przymusowego odcięcia od świata, jedyną osłodę jej odosobnienia, jedyny ratunek przed śmiercią ze znudzenia. Kolejne lato zwykle było niemal identyczne z minionym. Stefcia już pod koniec czerwca zaczynała znakować w kalendarzu dni pozostałe do wyjazdu. Wypatrywała sierpnia, kiedy to po święcie Matki Boskiej Zielnej powrócą do Borysławia, by poczynić stosowne przygotowania i zakupy, nim rozpocznie się rok szkolny. I znów aż do końca Adwentu będzie mogła odpocząć od nużącego życia na wsi. Słoneczne lato tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku różniło się jednak od pozostałych. Właśnie tego lata w piętnastej wiośnie swego życia Stefania Łukowska zakochała się bez pamięci. Poznany przypadkiem ciemnooki, smukły kawaler sprawił, że po raz pierwszy w życiu chciała, by wakacje się nie skończyły, by wrzesień
nie nadszedł, by nigdy, przenigdy nie musiała opuszczać nagle tak miłych stron rodzinnych i wracać do Borysławia. A było to tak. W pierwszą niedzielę lipca zaraz po przyjeździe do majątku dziadków Stefania wraz z rodziną przyszła na sumę. Do lokalnych tradycji należało prezentowanie gości odwiedzających rodziny i znajomych podczas mszy w południe. Łukowscy zajęli miejsca w ławce dziadków po lewej stronie ołtarza. Elżbieta i Stefania przyklęknęły do modlitwy. Stefcia jednak doskonale świadoma faktu, iż wszyscy spoglądają w ich stronę, nijak nie mogła się skupić na pobożnych myślach. Ukryła więc twarz za modlitewnikiem i zza tej prowizorycznej zasłony spoglądała raz po raz na kolejne dochodzące osoby. Nagle drzwi drewnianego kościółka skrzypnęły jakoś inaczej. Stefcia drgnęła tknięta niewytłumaczalnym przeczuciem. Nie mogła dojrzeć wchodzących, gdyż ich postacie skrywał cień rzucany przez chór. Echo poniosło stukot oficerek wzdłuż nawy głównej. Oczy wszystkich natychmiast zwróciły się w tamtą stronę i spoczęły na postaci pięknego młodzieńca w zielonej czapce z lśniącym daszkiem. Odbite odeń światło oblewało ciepłym blaskiem przyczepionego do czapki orzełka. Przyszedł do kościółka parafialnego w mundurze, by towarzyszyć podczas sumy pękającej z dumy stryjence. Odkąd wiosną zaczęto otwarcie mówić o wojnie, młodzi rekruci nie tracili żadnej sposobności, by zaprezentować się w mundurach, podkreślając tym nie tylko swe atletyczne sylwetki, lecz także odwagę i gotowość do bohaterskich czynów, a to działało na skłonną do wzruszeń płeć przeciwną jak słód na pszczoły. Stefanii wystarczyło przelotne spojrzenie spod przymkniętych powiek, by zadecydować, że oto spotkała tego jedynego wymarzonego. Pojęła, że przez całe życie czekała właśnie na niego. Stefania Łukowska była bowiem usposobienia romantycznego. Od dziecka łaknęła gorących uczuć. Wszystko w jej życiu musiało być odpowiednio wyraziste. Emocje intensywne, przywiązania dozgonne, zarówno przyjaźń, jak i nienawiść trwać miały wieki. Co kilka miesięcy ulegała zauroczeniu, konsekwentnie wybierając na obiekt westchnień mężczyzn niedostępnych, najczęściej nieznanych. Lubowała się we wszystkim, co mogło przynieść jej wzruszenie,
doprowadzić ją do łez, które w przeciwieństwie do śmiechu uważała za wielce poetyckie i eleganckie. Potrafiła godzinami wpatrywać się w dal zamglonymi oczyma. Usta miała wówczas lekko rozchylone, a dłonie splecione wdzięcznie pod brodą, poza ta wydawała jej się idealnie liryczna. Gdyby kiedykolwiek jakiś malarz zechciał namalować jej portret, z pewnością przybrałaby właśnie tę pozycję. Stefcia grała też na skrzypcach, w której to dziedzinie wykazywała, jak mówiono, wielki talent. Najchętniej grywała melancholijne utwory, podczas których skrzypce łkały, a do głębi wzruszona publiczność razem z nimi. Stefania Łukowska wyobrażała sobie wówczas, że jest jedną z muz pobłogosławioną przez Apolla, wybraną, by wzbudzać w ludziach rzewne uczucia. W wolnych chwilach karmiła swoją i tak nazbyt już wybujałą wyobraźnię, czytując podbierane matce romanse, lub oddawała się marzeniom o wielkiej miłości. I oto uosobienie jej młodzieńczych snów pojawiło się niespodziewanie w tak nieprzyjaznych okolicznościach. Żołnierz nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Był wysoki i barczysty. Lekko kwadratowa szczęka, orli nos i pełne usta zdradzały człowieka tyleż namiętnego, co obdarzonego silnym charakterem. Idąc, stawiał pewne, długie kroki, tak że stryjenka niemal unosiła się w powietrzu, drobiąc uczepiona przy jego boku. Gdy mijali Łukowskich, młodzieniec odwrócił się i skinął głową na powitanie. Jego oczy, których barwy nie zdołała dostrzec, na ułamek sekundy spoczęły na klęczących postaciach urodziwych bliźniaczek pochylonych nad modlitewnikami. To jedno spojrzenie sprawiło, że serce Stefci zabiło mocniej niż kiedykolwiek przedtem, zatrzepotało jak motyl. Zalała ją fala gorąca, na policzki wystąpił rumieniec i Stefcia już wiedziała, że to ten jedyny. Natychmiast spuściła wzrok i gdy tylko ksiądz zaintonował pieśń na wejście, rozpoczęła planowanie. Owo gwałtowne w uczuciach usposobienie nie pozbawiało jej bowiem pewnej dozy realizmu. Stefcia potrafiła być także uparta i niezwykle konsekwentna w dążeniu do wyznaczonego celu. Gdy coś postanowiła, nie widziała innej możliwości jak tylko zrealizowanie powziętego przedsięwzięcia
według ściśle ustalonego planu. Tak było i teraz. Nieuważnie przysłuchując się odprawianej mszy, rozmyślała, jak mogłaby doprowadzić do przypadkowego spotkania, którego celem byłoby poznanie owego młodzieńca, co w przyszłości mogłoby zaowocować zdobyciem jego serca. Nie wątpiła, że tylko tego jednego spotkania potrzeba, by oczarowała sobą ślicznego żołnierza. Najpierw, już po mszy podsłuchując rozmowy kobiet, wywiedziała się, że Jędrzej Walicki, bo tak nazywał się ów kawaler, spędzał to lato u stryja na wsi. Na co dzień pobierał nauki na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, by tak jak jego ojciec i dziadek zostać lekarzem. Ta wiadomość na krótką chwilę odrobinkę ostudziła afekt Stefanii. Wolałaby, żeby Walicki okazał się arystokratą, potentatem naftowym lub przynajmniej bogatym ziemianinem. Szybko jednak uznała, że choć nie był może tak majętny, jak by tego pragnęła, jego uroda i przymioty ducha z pewnością zrekompensują braki w sakiewce. – Błahostka – powiedziała do samej siebie, naśladując w myślach głos francuskiej bony, która przed laty nieświadomie zaszczepiła w niej miłość do książek romansowych. By nie nudzić się na lekcjach, nakazywała podopiecznym czytanie na głos całych ustępów swoich ukochanych powieści. O ile Elżbieta co chwila wybuchała śmiechem, kpiła z perypetii zakochanych i głośno wyrażała swą wzgardę dla wszelkiego sentymentu, o tyle Stefania chłonęła te historie całą sobą. Pewnie dlatego w krótkim czasie zrobiła niezwykłe postępy w nauce francuskiego, co naiwna bona przypisywała wyłącznie swoim talentom pedagogicznym. – Lekarzom zawsze się powodzi. Każdy chce żyć, więc i ostatni grosz na lekarza wyda. Głód nam nie grozi, a może Jędrzejowi uda się wynaleźć jakieś lekarstwo czy szczepionkę albo zostać światowej sławy chirurgiem... Od tej pory, snując marzenia, widziała samą siebie, jak skromnie, choć elegancko ubrana, wtulona w bok swego pięknego męża idzie nieść pomoc najbardziej potrzebującym. – Jędruś! Jędruś! – szumiały stare sosny rosnące wokół dworu. – Jędruś! – szemrała rzeka, nad której brzegiem spacerowała wśród połaci żółciutkich kaczeńców, rozmyślając o ukochanym. – Jędruś! – gwizdał wiatr, tańcząc w koronach drzew ponad jej
głową, gdy zbierało się na deszcz. A Stefcia, którą przepełniało płomienne uczucie, śniła, jak z wdzięcznym rumieńcem na policzkach klęczy przy łożu biedaka i karmi go zupą, wymieniając ponad głową nieszczęśnika roziskrzone spojrzenia miłości z małżonkiem. Niewygody, troski, niedostatki owego wyśnionego życia jawiły jej się w tych dniach jako coś niezwykle romantycznego i dodawały jedynie blasku wymarzonej przyszłości. Wizje były na tyle kuszące, że ku bezbrzeżnemu zdumieniu babki i cichej satysfakcji matki pewnego ranka Stefcia zapowiedziała, że pomoże uczyć najmłodsze dzieci czytać. Odtąd regularnie pojawiała się w ochronce. Nie była to może ofiarność zupełnie bezinteresowna, ale ani babka, ani matka o tym nie wiedziały. Praca dobroczynna dawała Stefci możliwość codziennego wyjazdu do wsi, co zwiększało jej szanse na przypadkowe spotkanie ukochanego lub przynajmniej wysłuchanie kilku plotek na jego temat podczas podwieczorków, na które babka wraz z rodziną była często zapraszana przez jedną z gospodyń lub włościanek. Podczas dłużących się niemiłosiernie lekcji z mało pojętnymi dziećmi Stefcia nie raz wpatrywała się w odrapane drzwi klasy i wyobrażała sobie, jak Jędrzej wchodzi przez nie, a w jego oczach pojawiają się łzy wzruszenia, gdy dostrzega piękną dziewczynę otoczoną wianuszkiem wygłodzonych, obdartych i brudnych dzieci. Nic takiego oczywiście się nie wydarzyło, ale te sny na jawie pomagały Stefci wytrwać w karkołomnym zajęciu. Po kilku dniach dziewczyna zaczęła się jednak niecierpliwić. Nie przywykła czekać na cokolwiek. Obraz Jędrzeja zamazywał się jej pod powiekami i zaczęła się obawiać, że wkrótce zupełnie wyblaknie. Praca w ochronce przygnębiała ją i nużyła coraz bardziej, a sytuację pogarszała jeszcze myśl, że jej wysiłki nie przynoszą żadnych rezultatów. Już chciała pogrążyć się w otchłani smutku, gdy niespodziewanie doszło do wymarzonego spotkania. Stało się to za sprawą stryjenki Jędrzeja, która nie mogąc znieść myśli, że młodzieniec w środku lata całymi dniami ślęczy nad przywiezionymi z miasta podręcznikami, postanowiła zorganizować mu towarzystwo, zapewnić rozrywkę na czas wakacji. Urocze bliźniaczki wizytujące dziadków w dworku pod lasem wydały się jej
idealnymi kandydatkami. „Młodość potrzebuje młodości” – oświadczyła pewnego dnia przypadkowo napotkanej we wsi Annie i zaprosiła wszystkich Łukowskich na obiad w kolejną niedzielę. Anna podziękowała za inwitację i jeszcze tego samego wieczoru przesłała bilecik, w którym poinformowała, że z najwyższą przyjemnością pojawią się na obiedzie całą rodziną, by odświeżyć stosunki towarzyskie z Walickimi. Ostatecznie wybrali się wszyscy z wyjątkiem Elżbiety, która po powrocie z kościoła, nie mówiąc nic nikomu, wyszła z domu i przepadła gdzieś z Melką. Nie pierwszy raz tak robiła. W przeciwieństwie do siostry Halszka nie znosiła strojenia się i składania wizyt, zwłaszcza nieznanym ludziom. – Cóż to za okropne dziewuszysko! – zdenerwowała się matka, gdy oczekiwanie na Elżbietę się przedłużało. Z każdą minutą groźba spóźnienia stawała się coraz realniejsza, a spóźnienie na obiad w świecie Anny było niemal równoznaczne z popełnieniem krwawej zbrodni. – Powinnyśmy ruszać... – zasugerowała nieśmiało Stefcia, wykorzystując uwielbienie matki do punktualności do własnych celów. Nieobecność siostry była jej na rękę. Chciała zrobić niezapomniane wrażenie na młodzieńcu, a to mogłoby zostać nieco osłabione, gdyby zobaczył dwie niemal identyczne panienki. Dla Stefanii różnice pomiędzy nią samą a Halszką były oczywiste, lecz wiedziała także, że wielu ludzi w pierwszej chwili z trudem je odróżnia. Pomyłki w tej materii zdarzały się czasem nawet najbliższym. – W takim razie pojedziemy bez niej – zarządziła Anna, po czym poszła do kuchni przekazać, by w żadnym razie nie podawano córce obiadu, gdy wróci. – Jeśli nie potrafi zachowywać się jak należy, nie będzie jadła – oświadczyła i zawiązawszy kapelusz, wyszła z domu. Zapoznanie przebiegło gładko. Stefania ubrana w swoją ulubioną błękitną sukienkę, która wspaniale podkreślała jej smukłą talię i kontrastowała z arystokratyczną bladością cery, z włosami uczesanymi w warkocze i spiętymi wokół głowy wyglądała prześlicznie, czego pani Walicka nie omieszkała skomentować głośno.