Spis treści
Dedykacja
NOC
Wiosna 1942
SEN
Czerwiec 1947
Wrzesień 1947
PRZEBUDZENIE
Luty 1951
Kwiecień 1951
Maj 1951
Posłowie
Piotrowi...
Wszyscy myślą, że wyzwolenie to szczęście. Mają rację, ale wyzwolenie
to też moment, kiedy się orientujesz, że jesteś sam i że nie ma już
twojego świata. Nie ma nic i nikogo. Koniec. A ty żyjesz.
Mikołaj Grynberg
Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne
Wiosna 1942
Elżbieta Łukowska nie bała się ciemności. Nigdy, nawet gdy była całkiem mała.
Po części dlatego, że wówczas w ogóle niewielu rzeczy się lękała, po części zaś
ponieważ w Borysławiu, bogatym mieście rafineryjnym na Kresach
Rzeczypospolitej, gdzie spędziła szczęśliwe dzieciństwo, nigdy nie
doświadczyła prawdziwie czarnej nocy. Oświetlenie wielkich szybów naftowych
rozpraszało mroki, a rozciągająca się ponad nimi delikatna, fosforyzująca łuna
dodawała otuchy małej dziewczynce, która nie mogąc spać, spoglądała na świat
z okna sypialni. Na sąsiednim łóżku cicho posapywała jej siostra bliźniaczka,
Stefania. Jej nigdy nie dręczyła bezsenność. Halszka często dziwiła się,
że siostra nawet po pełnym wrażeń dniu tak po prostu kładła się do łóżka
i niemal od razu zasypiała, podczas gdy ona sama nierzadko wiele godzin
przewracała się z boku na bok, próbując wyciszyć emocje, uspokoić myśli,
walcząc z nadmiarem doznań i przeżyć.
„Ten, kto nie ma nic na sumieniu, zawsze śpi spokojnie” – powtarzała jej babcia,
ilekroć Halszka wspomniała o nieprzespanej nocy.
Wypowiadając te słowa, Zofia Białkowska nie chciała sprawić wnuczce
przykrości. Lubowała się jedynie w powiedzonkach i przysłowiach i chełpiła
tym, że znajduje odpowiednie na każdą okazję. Nie wiedziała, że gdy ona
beztrosko rzucała kolejną maksymę, mała Elżbieta czuła się winna. Spuszczała
wzrok i czerwieniła się, jakby bezsenność była czymś gorszącym, czymś,
co należało ukryć, czego powinna się wstydzić. Dlatego rzadko marudziła z tego
powodu, a jedynym pocieszeniem w owe wieczory, gdy sen nie chciał nadejść,
były dla niej widziane w oddali światła potężnych, strzelistych, kratowanych
masztów wiertniczych.
Obraz nocnego czuwania w dzieciństwie pojawił się nagle pod powiekami
dziewczyny, gdy oderwawszy stopy od krawędzi skalnego występu, utraciła
grunt pod nogami, i pozostawał tam, kiedy leciała w dół; niemal namacalny, tak
wyraźny, jakby to, co widziała, nie było jedynie wspomnieniem sprzed lat, lecz
właśnie się wydarzało. Spadała. Fale Morza Kaspijskiego z hukiem rozbijały się
o skały. Niesione wiatrem pojedyncze kropelki słonej wody muskały stopy
dziewczyny. Wiedziała, że to koniec. Nie było odwrotu. Nie chciała umierać –
po prostu nie mogła już żyć. Czuła ulgę, wielką ulgę, jak wówczas, gdy
zbudzona z niespokojnego snu podchodziła do okna i zasłuchana w miarowy
oddech siostry spoglądała na rozświetlone łagodnym blaskiem wieże szybów
naftowych. Leciała ku nieuchronnemu, w bezpieczne objęcia ciemności.
Nareszcie wolna od poczucia krzywdy i winy, od nienawiści do świata i samej
siebie. Po raz pierwszy od trzech lat koszmary rozpłynęły się. Zniknęli Sowieci
wdzierający się do dworku dziadków przed świtem owej lutowej nocy, gdy
skończył się świat. Zniknął ukochany stary pies padający od strzału ku uciesze
czerwonoarmistów i zwierzęcy wagon szczelnie wypełniony jękami dzieci
konających z głodu i pragnienia. Zniknęło ciało jej małego braciszka, wyrzucone
bezceremonialnie z pociągu na śnieżną pustynię stepu. Zniknęła matka oszalała
z żalu po stracie synka. Zniknęły proste krzyże tulące się do siebie w tajdze,
okrutny w swym pięknie pejzaż Syberii niosącej ból i cierpienie morderczej
pracy, pochylająca się nad nią popękana twarz Kaznyszewa, kępa szaleju
rosnąca wśród bagien, zdziwione spojrzenie mężczyzny, którego zabiła z zimną
krwią, przeżuwane w ciszy płaty mięsa wiernego konika Czorta, które pomogły
im przetrwać trudną drogę do kołchozu, podróż starą łajbą w nieznane,
fotografia jej wielkiej przedwojennej miłości, Jędrzeja Walickiego, w mundurze
żołnierza Armii Andersa i twarz Stefanii wykrzykującej całą swoją nienawiść
i pogardę dla siostry, która poświęciła samą siebie, by ona mogła żyć. Wszystkie
te obrazy wywołujące ciągły niepokój, we dnie i w nocy wirujące na obrzeżach
świadomości Halszki, nagle się rozproszyły. Utraciły znaczenie, nie miały już
nad nią władzy.
„Jesteś wybrana, a wybrańcy zawsze są napiętnowani. Są niewolnikami
wyznaczonego losu. Muszą go udźwignąć albo znaleźć w sobie dość siły, by się
poddać” – usłyszała w głowie słowa przepowiedni syberyjskiej szamanki Katii.
Nie zdołała unieść swego przeznaczenia, resztkami sił zdobyła się na kapitulację
wobec niemiłosiernego losu. Jej świata już nie było. Nie było tych, których
kochała. Od dawna nie było też jej samej. Elżbieta zamknęła oczy. Usłyszała
jeszcze, jak ktoś woła jej imię... A może to tylko wiatr po raz ostatni zadzwonił
w uszach dziewczyny, niosąc złudzenie, że komukolwiek na niej zależy?
Gdy uderzyła w spieniony lazur, ból przeszył całe jej ciało. Tysiące drobnych
igieł wbiło się w skórę dłoni poznaczonych ranami, które nie chciały się goić.
Woda wdarła się jej pod powieki, uniemożliwiając ich zamknięcie, a potem
wypełniła usta. Ciało Halszki próbowało stawić opór bezlitosnemu żywiołowi,
walczyć, wiedzione najsilniejszym z instynktów, żądzą przetrwania. Wstrząsnął
nią dreszcz. Oddech sam zatrzymał się gdzieś wewnątrz płuc, gdy ciało bez jej
udziału starało się zachować resztki życiodajnego tlenu. Elżbieta miała wrażenie,
że jest już poza fizycznością. Wreszcie i ciało ustąpiło. Woda dostała się do płuc,
powodując straszliwy ból. Oczy Halszki wytrzeszczyły się nienaturalnie.
Naraz ból ustał. Dziewczyna zanurzyła się w czułych objęciach ciemności.
Z każdą chwilą coraz wyraźniej widziała połyskujące wieże, słyszała łagodny
szum oddechu śpiącej Stefanii. Wszystko się uspokoiło. Znikły przeszłość
i przyszłość. Teraźniejszość straciła swą intensywność. Wokół zaległa cisza.
Osiemnastoletnia Elżbieta Łukowska uśmiechnęła się lekko, a potem nie było
już nic.
Czerwiec 1947
– Allahu akbar! Allahu akbar! Aszhadu anna la ilaha illa Llahi...
Rzewna melorecytacja muezzina zmąciła nocną ciszę i wtargnęła w sen Stefanii.
Młoda kobieta mruknęła niechętnie. Nie chciała się budzić, jeszcze nie teraz.
W obecnym stanie potrzebowała dużo odpoczynku, a zasypianie przychodziło
jej ostatnio z ogromnym trudem z powodu mdłości męczących ją wieczorową
porą i bólów krzyża. Rankiem zaś najczęściej nie mogła zmusić się do wstania
i gdyby jej na to pozwolono, zapewne spałaby do południa albo i dłużej. Nakryła
głowę kołdrą, skutecznie tłumiąc dochodzące zza okna odgłosy, i mocniej
zacisnęła powieki. Wtulona w poduszki powoli osuwała się z powrotem
w krainę snów, gdy nagle z wież kolejnych meczetów, jedne po drugich rozległy
się śpiewne wezwania na pierwszą modlitwę dnia, łącząc się i mieszając
w melodię tak głośną, że obudziłaby umarłego. Stefania prychnęła gniewnie,
odchyliła kołdrę, pod którą nagle zrobiło jej się duszno i gorąco, po czym ciężko
dysząc, przewróciła się na plecy. Dalsza walka nie miała sensu. Nie znosiła
azanu równie mocno, jak w dzieciństwie w Borysławiu nie lubiła bicia
kościelnych dzwonów. Jedno i drugie uważała za wyrafinowaną formę tortur,
zwłaszcza dla tych, którzy woleliby dłużej pospać.
– Co za jazgot! – jęknęła, oporna na piękno tęsknych, czystych męskich głosów
wyśpiewujących chwałę Boga.
Odkąd zamieszkała na luksusowej ulicy położonej w samym centrum, nieopodal
chluby isfahańczyków Mejdan-e Naqsz-e Dżahon, uważała, że budowniczowie
miasta nieco przesadzili z liczbą miejsc kultu. Owszem, miło było na co dzień
obcować z tymi wszystkimi majestatycznymi, wyłożonymi kolorową mozaiką
cudownościami rytualnie zorientowanymi w kierunku Mekki, spacerować wśród
okazałych zabytków czasów abbasydzkich czy stojąc na tarasie, podziwiać
zachody słońca znaczące złotym blaskiem ogromne kopuły meczetów, lecz
śpiewy o świcie były czymś, co nieodmiennie ją irytowało i do czego nijak nie
mogła się przyzwyczaić. Czuła się tak, jakby ktoś kazał jej mieszkać
na lwowskiej – albo jeszcze gorzej: krakowskiej – starówce, gdzie kościoły
z dzwonnicami stały niemal jeden obok drugiego.
– Stanowczo musimy się stąd wyprowadzić! – prychnęła.
Ona i Hamid byli małżeństwem od blisko trzech lat; nadeszła pora,
by zamieszkali sami, najlepiej z dala od jakichkolwiek meczetów, o ile
w Isfahanie było to w ogóle możliwe. Stefania po raz kolejny poprzysięgła sobie
przy najbliższej okazji porozmawiać z mężem na ten temat. Zamierzała poruszyć
tę kwestię jeszcze dziś, najlepiej zaraz po śniadaniu, podczas spaceru
po ogrodzie, gdy choć na chwilę uda im się wyrwać spod czujnego spojrzenia
matki męża, Miny Hanum, i znaleźć się poza zasięgiem niezliczonych par
szpiegujących dla niej uszu. Myśl o teściowej ostatecznie otrzeźwiła Stefanię
i jeszcze pogorszyła jej nastrój. Nie bez przyjemności pomyślała o chwili, gdy
Hamid oświadczy matce, że opuszcza gniazdo, wyzwala się spod jej nazbyt
zaborczych skrzydeł. By przekonać męża do wyprowadzki z rodzinnego domu,
na co od dłuższego czasu nie chciał przystać, planowała użyć najsilniejszego
z argumentów. Jak dotąd nie powiedziała mu, że spodziewa się dziecka.
Po poprzednich doświadczeniach wolała się upewnić, że tym razem ciąża
rozwija się prawidłowo, zanim znów rozpali jego nadzieję. Lekarka kazała jej
odczekać kilka tygodni, lecz Stefania nie zamierzała już dłużej zwlekać.
Znalezienie nowego domu, wystrój wnętrz i przeprowadzka to czasochłonne
zajęcia, więc jeśli chcieliby zdążyć przed narodzinami potomka, musieli czym
prędzej zabrać się do pracy, zacząć wreszcie budować własny świat z dala
od Miny Hanum, jej niesympatycznych córeczek i wszechobecnej, ciekawskiej
świty.
Żadne niemowlę nie dałoby rady spać w takim hałasie – pomyślała nadal
podenerwowana, wsłuchując się w ostatnie dźwięki wezwania na poranne
modły. Nagle poczuła ostry ból w dole brzucha, który sprawił, że natychmiast
zapomniała o azanie, przenosinach i wścibskiej teściowej.
– Nie, tylko nie to! – jęknęła, instynktownie podkurczając nogi.
Serce dudniło jej w piersi. Dłuższy czas trwała w bezruchu, wpatrując się
w łukowo sklepiony sufit, z którego zwisało pięć koliście ułożonych
miedzianych lampek z kolorowymi romboidalnymi szybkami – ku zgorszeniu
Miny Hanum kupiła je kiedyś od wędrownego handlarza starzyzną. Stefania nie
była pewna, czy lampki podobają jej się aż tak bardzo, lecz gdy tylko spojrzała
w roziskrzone gniewem oczy matki Hamida, obwieściła, że będą wspaniałą
ozdobą jej prywatnej sypialni. Wysłuchawszy tych słów, Mina Hanum, która
była dumna ze swojego domu, a do tego ponad wszystko nie znosiła
jakichkolwiek przejawów jarmarczności w wystroju wnętrz, zamilkła i nie
odezwała się do synowej przez kolejne dwa tygodnie, ku wielkiemu zmartwieniu
Hamida i wyraźnej uciesze Stefanii.
Światło budzącego się dnia odbijało się teraz w tęczowych szkiełkach i tańczyło
po suficie, kołysane ruchami firanki muskanej powiewami wiatru. Stefania
położyła obie dłonie na brzuchu i oddychała głęboko: wdech przez nos, wydech
lekko rozchylonymi ustami.
Spokojnie – pomyślała. – To tylko kurcz jelit. Mówiłam kucharzowi, że nie
mogę jeść smażonej jagnięciny na noc, ale oczywiście jest to ulubiona potrawa
Miny Hanum, więc musi być podawana na co drugą kolację...
Kolejny skurcz przerwał jej rozmyślania.
Ból był silny, lecz krótkotrwały, szybko ustępował.
Spokojnie. Jeszcze nic się nie wydarzyło. Może to nerwy. Kobieta w stanie
błogosławionym powinna rozbudzać się powoli, łagodnie, a nie być tak
gwałtownie wyrywana ze snu. Wszystko będzie dobrze – usiłowała opanować
emocje, które z pewnością w granicznej sytuacji mogły tylko zaszkodzić. –
Spokojnie. Tylko spokojnie. Wdech i wydech.
Ból znów zelżał. Chwila odpoczynku przedłużała się. Stefania odetchnęła z ulgą
i właśnie wtedy nadszedł kolejny skurcz, silniejszy od poprzednich. Jęknęła,
zagryzając skrawek kołdry, i zamroczona bólem zwinęła się w kłębek. Po chwili
poczuła ciepło i lepką wilgoć pomiędzy udami. Nie miała już żadnych
wątpliwości. Dokładnie wiedziała, co się dzieje. Znów się nie udało. Właśnie
straciła piąte dziecko.
Ból był nie do wytrzymania, ale starała się być jak najciszej. Gorączkowo
zerkała na drzwi w obawie, że pojawi się w nich służba, która w domu
rodzinnym Hamida miała przykry zwyczaj wchodzenia do jej sypialni bez
zapowiedzi. Stefania kilkakrotnie usiłowała zwrócić służącym uwagę, lecz jej
rozkazy i prośby były przez nich ignorowane lub kwitowane stwierdzeniem,
że w tym domu polecenia może wydawać jedynie Mina Hanum.
Nie chciała, by ktoś zobaczył ją w tym stanie. Przechodziła przez to już zbyt
wiele razy. Nie zniesie kolejnej fali upokorzeń, złośliwych uśmieszków, szeptów
o klątwie, o hańbie, karze za grzech poślubienia niemuzułmanki, nie-Iranki,
i do tego blondynki o oczach dziwnie jasnej barwy, jak u złego dewa,
o mezaliansie, jakiego dopuścił się książę, na którego słowiańska wiedźma
najpewniej rzuciła jakiś czar. Nade wszystko zaś nie chciała spojrzeć w oczy
Miny Hanum, która z pewnością nie odezwałaby się ani słowem, ale jej
milczenie byłoby gorsze niż wszystkie uszczypliwości i plotki służby. Patrzyłaby
na Stefanię z wyższością, jakby chciała jej pokazać, że nie musi mówić nic
więcej. Oto bowiem dostali kolejny, niezbity dowód, że Stefania jest zakałą
rodziny, skazą na idealnym wizerunku rodu Sarkuchich, że nie jest warta
zupełnie nic, skoro nie może spełnić nawet podstawowej powinności każdej
kobiety i dać Hamidowi dziecka.
Mina Hanum pozornie zaakceptowała wybór jedynego syna. Była wdową,
a Hamid był jej faworytem, choć oprócz niego miała jeszcze siedem córek.
Doskonale pamiętała wyraz jego oczu, gdy zwierzył się jej, że znalazł miłość
swojego życia. W pierwszej chwili matczyne serce zabiło mocniej z radości,
że ukochany syn, o którego mariaż zaczęła się już po prawdzie martwić, znajdzie
wreszcie spokojną przystań u boku godnej go kobiety.
– Jak jej na imię? – spytała, uśmiechając się miło.
– Stefania... – wyszeptał Hamid z namaszczeniem. – Stefania Łukowska.
Słysząc obco brzmiące nazwisko, Mina Hanum poczuła, jak zalewa ją fala
gniewu. W tej samej chwili z całego serca znienawidziła swoją przyszłą synową.
Była jednak uważną i doświadczoną obserwatorką. Od razu dostrzegła,
że piękna Polka bez reszty zawładnęła sercem jej dziecka. Więc choć wszystko
w duszy Iranki krzyczało z wściekłości, nie oponowała, lękając się,
że jakikolwiek sprzeciw mógłby zwrócić syna przeciwko matce. Nigdy jednak
nie przyjęła Stefanii do rodziny i gdy tylko nadarzała się ku temu sposobność,
zwłaszcza gdy Hamida nie było w pobliżu, otwarcie manifestowała niechęć
i wzgardę wobec Polki. Wszyscy domownicy doskonale zdawali sobie z tego
sprawę i również nie tracili okazji, by bezkarnie podokuczać złotowłosej
Stefanii. Jedynie Hamid zdawał się niczego nie widzieć. Przywykły do roli
ulubieńca rodziny, otaczanego bezwzględną troską i miłością najbliższych,
nawet nie przypuszczał, że jego ukochana matka i najwspanialsza żona mogłyby
się nie polubić.
Krwawienie się nasilało. O nie, Stefania nie zamierzała znów dać Minie Hanum
satysfakcji. Z wysiłkiem zwlekła się z łóżka i zgięta wpół, ciągnąc za sobą
zakrwawione prześcieradło, by nie powalać dywanu, podeszła do toaletki.
Otworzyła jedną z szuflad i wyjęła z niej fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi.
Łyknęła cztery i popiła wodą zaczerpniętą dłonią z misy do ablucji. Chciała
obmyć się i przebrać, a potem posprzątać wszystko, zanim ktokolwiek przyjdzie,
lecz nie starczyło jej sił. Spojrzała w dół. U jej stóp powstała już niewielka
kałuża krwi. Ten widok ją zaniepokoił; nigdy wcześniej nie krwawiła aż tak
mocno. Opadła na krzesło naprzeciwko lustra, trzymając się za brzuch. Nie
wiedziała, jak długo trwała w tej pozycji.
Nagle drzwi sypialni otworzyły się na oścież.
– Salam... – Pokojówka przerwała pozdrowienie, gdy jej wzrok natrafił na stale
powiększającą się plamę na podłodze. – Nieszczęście! – wykrzyknęła,
podbiegając do Stefanii. – Nieszczęście! Boże, miej nas w swojej opiece!
Młoda księżna zamachała ręką i posłała dziewczynie błagalne spojrzenie.
– Ci-ciszej, proszę – wyjąkała z trudem. – Wszystko jest w porządku. To kobieca
dolegliwość.
Służąca nie dała się jednak zwieść jej zapewnieniom. Krwawienie było zbyt
obfite.
– Nieszczęście! Nieszczęście! – wrzeszczała przerażona, nic sobie nie robiąc
ze słów Stefanii. – Biedny pan Hamid! Co za nieszczęście!
Wciąż lamentując, mocno ujęła słaniającą się młodą kobietę pod ramię
i odprowadziła ją do łóżka. Karminowa smuga na dywanie znaczyła ich trasę.
Stefania nie miała siły się opierać. Kręciło jej się w głowie, metaliczny zapach
krwi przyprawiał ją o mdłości, w oczach jej pociemniało, a nogi wydawały się
dziwnie bezwładne, jakby zrobione z nazbyt miękkiego materiału, niezdolnego
utrzymać ciężaru ludzkiego ciała. Pozwoliła ułożyć się na poduszkach
i przymknęła oczy. Służąca wybiegła z pokoju. Po pewnym czasie – jak długim,
tego Stefania nie potrafiła stwierdzić, świadomość odpływała bowiem od niej
i powracała niczym morska fala – pokój zapełnił się ludźmi. Otępiona lekami
kobieta przyglądała się całemu zamieszaniu wokół swojej osoby z obojętnością
znudzonego spektaklem widza. Nie czuła już bólu. Raz po raz zapadała w coś
na kształt drzemki, by po chwili zbudzić się gwałtownie, z trudem łapiąc
oddech.
Podczas jednego z takich przebudzeń ujrzała, że w progu jej sypialni staje
Hamid. Był boso. Skrawek śnieżnobiałej koszuli, który wysunął mu się
ze spodni podczas bicia rytualnych pokłonów, wciąż wystawał poza pasek.
Najwyraźniej nie zdążył jeszcze włożyć butów i doprowadzić się do porządku
po odmówieniu porannej modlitwy. Mąż Stefanii nie był wprawdzie zanadto
przywiązany do tradycji i konwenansów, miał chłonny umysł, a przed wojną
dużo czasu spędził w Europie i zdołał poznać tamtejszą myśl polityczną, dzięki
czemu odważnie opowiadał się za nowoczesnymi rozwiązaniami
ekonomicznymi czy społecznymi, ale był dobrym muzułmaninem. Wielokrotnie
powtarzał żonie, że modlitwa pięć razy w ciągu dnia porządkuje jego życie:
uspokaja go i nieustannie przypomina mu, co jest naprawdę ważne. Lubił się
modlić, a Stefania lubiła patrzeć na niego, gdy z innymi mężczyznami rozkładał
dywanik na dziedzińcu domu i bił pokłony. Przymykał oczy, a na jego twarzy
malował się osobliwy spokój, tak inny od tego, który zwykle u niego widywała.
Czasem patrząc na modlącego się męża, czuła także lekkie ukłucie zazdrości
o relację Hamida z jego Bogiem, o ten obszar jego duszy, w którym nie była
najważniejsza i do którego nie miała dostępu.
Mina Hanum weszła do pokoju chwilę przed synem. Gdy tylko Hamid stanął
w drzwiach, niemal natychmiast znalazła się przy nim. Stefania patrzyła, jak
rozmawiają nerwowo. Wyraźnie wzburzony mężczyzna postąpił krok naprzód,
próbował wejść do środka, lecz matka zastąpiła mu drogę.
– Nie powinno cię tu być – upomniała go, podnosząc głos tak, że Stefania
i wszyscy zgromadzeni w pokoju mogli ją usłyszeć. – To kobieca część domu.
Hamid przewrócił oczami. Pobladłe usta Stefanii ułożyły się w leciutki uśmiech.
Jej mąż wyciągnął ramię i spróbował delikatnie odsunąć matkę na bok.
– To mój dom i moja żona – rzekł stanowczo, gdy Mina Hanum nie ruszyła się
z przejścia.
– To nieczysta kobieta!
– Jak możesz tak mówić?! – wykrzyknął, wyraźnie nie panując nad emocjami.
Cała służba wstrzymała oddech. Hamid był bowiem człowiekiem niezwykle
łagodnym, opanowanym i spokojnym; panem, który nigdy nie podnosił głosu
na służbę, a co dopiero na własną matkę.
– Hamidzie, Bóg mi świadkiem, że nie miałam na myśli niczego złego. Twoja
żona krwawi. Znasz prawo. Dopóki nie podda się wielkiemu obmyciu, jest
nieczysta – tłumaczyła, a jej głos stał się naraz cichszy i czulszy. – Ona cierpi,
synu. Chcę spróbować jej pomóc. W takich chwilach mężczyzna tylko
przeszkadza. Zostaw kobietom sprawy kobiet, jak to od wieków bywało. Zaufaj
mi, zaopiekuję się nią. Obiecuję.
Stefania miała ochotę krzyczeć, żeby jej nie słuchał. Chciała błagać, żeby nie
zostawiał jej samej, by wszedł do środka, usiadł przy niej, dotknął rozpalonego
czoła albo zabrał ją gdzieś daleko stąd, z dala od tego przeklętego domu i Miny
Hanum. Gdziekolwiek, byle nie zostawiał jej samej. Nie mogła jednak wydobyć
z siebie głosu. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwowała, jak Hamid kiwa
głową, kłania się lekko, całuje przepraszająco dłoń matki i odchodzi bez słowa.
– Doprowadźcie ją do porządku – poleciła ostro pani domu, gdy tylko za jej
synem zamknęły się drzwi. Po miękkim tonie, jakim zwracała się do Hamida,
nie było już nawet śladu. – Spróbujcie też zmienić pościel, jeśli się uda. Śpi
na dobrym materacu, szkoda, żeby go zniszczyła. Gdy skończycie, możecie
odejść. Lekarka niedługo przyjdzie.
Stefania zacisnęła powieki, a po policzku spłynęła jej łza wstydu. Czyjeś ręce
dotykały jej niedelikatnie, jakby nie była człowiekiem, lecz przedmiotem, który
należało wymyć do czysta. Woda była za chłodna, szmatka szorstka, w pokoju
kłębiło się zbyt wielu ludzi, podczas gdy ją obnażono bezceremonialnie od pasa
w dół, pozbawiając resztek intymności. Wiedziała, że Mina Hanum przygląda
się temu z zimną obojętnością; czuła na sobie jej świdrujące spojrzenie. Nie
miała wątpliwości, że to celowe przedstawienie. Matka Hamida wykorzystała
sytuację, by ją publicznie upokorzyć, ukarać za wybuch gniewu syna. Stefania
w duszy podziękowała Bogu, że wszystkie poprzednie poronienia poza
pierwszym, podczas którego nie wiedziała, co się dzieje, udało jej się ukryć
przed teściową.
Gdy służąca ściągała z łóżka zakrwawione prześcieradła, Mina Hanum pochyliła
się nad Stefanią.
– Nigdy nie zostaniesz panią tego domu – wyszeptała z bezwzględną
satysfakcją. – Mam nadzieję, że dobrze się przypatrzyłaś, bo na tym kończą się
twoje złudzenia, polska wiedźmo. Po raz ostatni stanęłaś pomiędzy mną
a Hamidem. Ostatni.
To rzekłszy, uśmiechnęła się i z udawaną tkliwością odgarnęła jasny kosmyk
włosów z twarzy synowej.
Gorzko tego pożałujesz – zdążyła jeszcze pomyśleć Stefania, nim znów straciła
przytomność.
– Dziecka już nie ma – orzekła ze spokojem lekarka, po czym zapisała młodej
księżnej leki spędzające resztki płodu i inne, hamujące krwawienie.
Zapowiedziała, że przyjdzie ponownie za kilka dni, i poleciła, by przez ten czas
Stefania odpoczywała.
– Straciła dużo krwi. Jest bardzo słaba. Nie powinna się przemęczać ani
zostawać sama – dodała, wręczając pani domu, obecnej podczas wizyty, recepty
na lekarstwa dla pacjentki.
– Czy zdoła jeszcze dać mojemu synowi potomka? – spytała Mina Hanum, nie
zważając na stan i uczucia synowej.
Stefania zdążyła już przywyknąć, że we własnym towarzystwie Iranki są
niezwykle otwarte i o sprawach dotyczących swojej fizjologii czy sekretów
pożycia małżeńskiego rozmawiają o wiele szczerzej i bardziej bezpośrednio niż
Polki, jednak w tym wypadku zachowanie teściowej było świadectwem jej
niedelikatności oraz potwierdzeniem tego, czym naprawdę była dla niej Stefania.
Nie traktowała jej bowiem jak członka rodziny, powinowatej, znajomej, kogoś
w jakikolwiek sposób bliskiego. Dla Miny Hanum wartością było wyłącznie jej
łono, w którym miał się rozwinąć syn Hamida, przyszłość rodu Sarkuchich. Ona
sama, Stefania de domo Łukowska, mogła dla niej nie istnieć. Iranka zapewne
najchętniej w ogóle by się jej pozbyła i ożeniła Hamida z jedną z perskich
piękności z któregoś z arystokratycznych rodów isfahańskich.
– Inszallah, niejednego! – zapewniła lekarka i posłała Stefanii krzepiący
uśmiech. – Teraz musi odzyskać siły, jednak za kilka miesięcy z pewnością
miłosierny Bóg pobłogosławi panu Hamidowi. Oby pierworodne okazało się
synem.
– Amin – przytaknęła Mina Hanum, choć Stefania wyraźnie widziała,
że odpowiedź lekarki jej się nie spodobała.
Matka zataiła przed Hamidem drugą część zaleceń lekarskich, ale skwapliwie
oznajmiła mu, że przykazano izolację, i doradziła, by przez pewien czas nie
zaglądał do żony.
– To dla jej dobra – przekonywała. – Przeżyła straszny wstrząs. Musi dużo spać
i niczym się nie martwić. Uwierz mi, w chwilach słabości kobiety wolą być
same. Poza tym ona tak bardzo cię kocha, a jakiekolwiek wzruszenie może być
teraz dla niej zbyt niebezpieczne. Wytrzymaj choć parę dni.
Przejęty do głębi Hamid nie próbował kwestionować prawdziwości słów matki.
W rezultacie Stefania została odseparowana od głównego nurtu życia
domowego. Mina Hanum posunęła się nawet do tego, że poleciła zamykać ją
na klucz.
– To dla jej dobra – powtarzała wszystkim, konsekwentnie grając rolę troskliwej
teściowej. – Jest mocno osłabiona, nie powinna wychodzić ani być przez nikogo
nagabywana. Może zemdleć, zamroczona lekami wyjść z pokoju, uderzyć się
lub, Boże uchowaj, spaść ze schodów. Nie, nie mogę się na to zgodzić. Muszę
dbać o jej bezpieczeństwo.
Stefania spędzała więc długie godziny, leżąc w łóżku, patrząc w sufit i nudząc
się niemiłosiernie. Trzy razy dziennie odwiedzała ją służąca, przynosząc
jedzenie i dzbanek świeżej wody. Rozkładała tacę i niewielkie sofre wprost
na pościeli i w milczeniu czekała, aż Stefania skończy posiłek, po czym nadal
bez słowa zbierała puste naczynia i odchodziła. Wieczorami pojawiała się inna
służąca, by pomóc jej w myciu, lecz i ona nie chciała rozmawiać. Najwyraźniej
Mina Hanum zdołała przekonać służbę, że zwyczajna wymiana zdań także może
być dla rekonwalescentki zbyt wyczerpująca, albo po prostu zakazała im
odzywać się przy niej, niczego nie tłumacząc. Chciała jej zapewne w ten sposób
dodatkowo dokuczyć.
Głową rodziny Sarkuchich był Hamid – to on podejmował ważne decyzje,
dysponował pieniędzmi, negocjował warunki umów ślubnych swych sióstr –
lecz wewnątrz tego domu Mina Hanum rządziła niepodzielnie i bardzo dbała,
by nikt o tym nie zapomniał.
Stefania zanurzyła się w samotności, ale zamiast żalu czy smutku narastała
w niej wściekłość.
Jej złość nie brała się jednak z poczucia straty, z tęsknoty za życiem, któremu nie
dane było ujrzeć piękna tego świata. Początkowo tak jak poprzednio czuła
dziwną, bliżej nieokreśloną pustkę, ale to niepojęte wrażenie słabło z każdym
dniem. Po prawdzie bowiem Stefania nigdy nie miała szczerego pragnienia
zostania matką i czasem nachodziła ją obawa, czy może Bóg nie pozwala jej
urodzić dziecka za karę – za to, że jest wybrakowana i nie ma instynktu
macierzyńskiego, z którym przecież każda kobieta w każdej kulturze się rodzi.
Owszem, wizja samej siebie siedzącej w pięknej sukni przy fontannie
w ogrodzie ze śliczną małą dziewczynką przy boku, która śmiejąc się perliście,
rzucałaby białe kwiaty na wodę, wydawała jej się całkiem miłym, a z pewnością
wysoce estetycznym obrazem, lecz zaraz w następnej chwili serce Stefanii
napełniało się lękiem o figurę, o zmęczenie, o wypadające włosy, obwisłą skórę
i tysiące innych okropności, o których z takim przejęciem młode matki
opowiadały podczas przyjęć, jakby ich jedynym celem było zniechęcenie
pozostałych kobiet do macierzyństwa. Obawa przed utratą urody, a co za tym
idzie prawdopodobnie i uczucia Hamida, niemożnością bywania na przyjęciach
i składania wizyt, przed tym, że zostanie pozbawiona pozycji najpiękniejszej
egzotycznej ozdoby salonów oraz obiektu pożądania mężczyzn i zazdrości
kobiet, ulubienicy śmietanki towarzyskiej Isfahanu, dla której każde drzwi
zawsze stały otworem, była silniejsza niż wszystko inne. Poza tym Stefania
miała pełną świadomość tego, że aby w jej życiu nastała poprawa, musiałaby
urodzić syna, dać Hamidowi następcę, gwaranta przedłużenia rodu Sarkuchich.
Dziewczynka byłaby więc niemal równie wielką klęską jak kolejna
niedonoszona ciąża. W tradycyjnych perskich rodzinach córki, choć noszone
na rękach, obsypywane miłością i względami, były jednak zawsze mniej warte
od synów. Szanse zaś, że upragniony potomek, dla którego poświęci swoje
piękno i pozycję towarzyską, okaże się chłopcem, w najlepszym wypadku były
niemal równe z tymi, że będzie to jednak dziewczynka, a ta pewność sprawiała,
że Stefania przez dłuższy czas po ślubie robiła, co mogła, by nie zajść w ciążę.
Iranki znały mnóstwo sposobów, by uprawiać miłość bez obaw o kolejne
potomstwo.
Jaka byłam głupia – pomyślała po raz tysięczny, walcząc z wściekłością tym
razem skierowaną przeciw samej sobie. Nie zważając na zapewnienia lekarki,
bez końca rozważała, czy może któreś z ziół lub maści trwale jej nie
zaszkodziło. – Powinnam była od razu postarać się o dziecko. Być może już
od dawna byłabym panią tego domu lub mieszkalibyśmy zupełnie gdzie indziej.
Przymknęła oczy. Oddałaby wiele, żeby znów było jak dawniej, beztrosko
i swobodnie jak na początku ich małżeństwa; jak wtedy, gdy oddawali się
miłości oszołomieni pragnieniem, zniewoleni potrzebą wzajemnej bliskości, nie
zaś przymuszeni presją najbliższych, którzy żądali wypełnienia dziejowej misji
ich małżeństwa.
Jej myśli poszybowały ku wieczorowi, gdy poznała Hamida. Pamiętała każdą
chwilę, jakby bal charytatywny, którego celem było zebranie funduszy
na działalność isfahańskich ochronek dla polskich sierot, zakończył się nie przed
czterema laty, ale zaledwie ubiegłej nocy.
*
– Prędzej! – poganiała Stefanię Janeczka. – Jeśli w tej chwili nie odłożysz
na bok puderniczki, spóźnimy się! Pan Gholam wyraził się chyba wystarczająco
jasno.
– Wiem, wiem, pamiętam! – warknęła Stefcia, po raz ostatni dotykając gąbeczką
nosa, po czym zatkała go i naśladując piskliwy głos jednego z organizatorów,
dodała: – Nie akceptuję spóźnień nigdy, w żadnej postaci! Punktualność ponad
wszystko!
Dziewczęta wybuchnęły radosnym śmiechem.
– Przecież wiesz, że to nasza wielka szansa! Chodź już, prędko!
– Jestem gotowa – oświadczyła w tej samej chwili Stefcia, wstając z krzesła. –
Jak wyglądam?
– Zjawiskowo! – wykrzyknęła Janeczka, nie kryjąc podziwu.
Przyjaciółka ubrana była w prostą, pozbawioną ozdób, zwiewną białą sukienkę,
zebraną w pasie lśniącą czerwoną tasiemką. Kreacja była wprawdzie nieco
za szeroka w ramionach, ale to tylko podkreślało wiotkość talii dziewczyny.
Złote włosy upięła ona w zgrabny kok po prawej stronie głowy, który
przyozdobiła kilkoma maleńkimi czerwonymi różyczkami, zerwanymi
po lekcjach z krzaka rosnącego w rogu szkolnego ogrodu.
Janeczka nie szczędziła Stefci słów zachwytu. Przywykła już, że uroda
przyjaciółki przyćmiewa inne dziewczęta, nie wyłączając jej samej, ale
dostrzegała i potrafiła docenić korzyści płynące z bycia najbliższą towarzyszką
pięknej panny Łukowskiej. Dzisiejsze zaproszenie na jeden z największych
balów w Isfahanie było jedną z nich. Stefania została poproszona o zagranie
kilku solowych utworów podczas koncertu dobroczynnego poprzedzającego
zabawę. Całkowity dochód z tego wydarzenia miał zostać przeznaczony
na potrzeby Polaków, a zwłaszcza dzieci, wracających z Syberii. Organizatorzy
pomyśleli przezornie, że występ jednej z ocalonych, urodziwej, w dodatku
grającej na skrzypcach Stefanii, wzruszy gości do łez. Prawdziwym celem nie
było jednak rzeczone wzruszenie czy wstrząśnięcie duszami zaproszonych,
w znakomitej większości znaczących i niezwykle bogatych osób, lecz
nakłonienie ich do otwarcia porządnie wypchanych portfeli.
Zadowolona z komplementów Stefcia rzuciła ostatnie spojrzenie swojemu
odbiciu w lustrze i poprawiła ledwie dostrzegalny kosmyk, który wysunął się
z idealnego upięcia.
– Chodźmy więc – zakomenderowała.
– Pani Marcinkowska mówiła mi wczoraj, że mnóstwo ważnych osobistości
potwierdziło obecność – szczebiotała Janeczka, gdy szły wciąż lśniącą
od deszczu ulicą. – Paru konsulów i ambasadorów, jakiś minister przebywający
z wizytą w mieście, kilkunastu ważniejszych przedsiębiorców, głównie
Francuzów i Brytyjczyków. Mówiła, że zaproszenie przyjął nawet perski książę.
– Książę? – powtórzyła z roztargnieniem Stefania, mocno skupiona na tym,
by nie uwalać pantofelków i sukni błotem. – Nie powinnyśmy były iść piechotą.
Ten ebook jest chroniony znakiem wodnym ebookpoint kopia dla: Bogumila Salamon bogna65@vp.pl 094deafd85a79f1b0252e48a4866caa1 ebookpoint.pl
WROCŁAW 2018
Projekt serii i okładki www.designpartners.pl Fotografie na okładce © Ildiko Neer/Trevillion Images © apichart/depositphotos.com © jackmalipan/depositphotos.com © fotokon/depositphotos.com © Pakhnyushchy/depositphotos.com Motto cytowane za: Mikołaj Grynberg, Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne, Wydawnictwo Czarne, 2014 Koordynacja projektu IZABELA MAGIERA, ALEKSANDRA GANCEWSKA-CHYTROŃ Redakcja SZTAMBOOK KAROLINA BOROWIEC Korekta MAGDALENA SZAJUK
Skład KRZYSZTOF CHODOROWSKI Polish edition © Maria Paszyńska, Publicat S.A. MMXVIII (wydanie elektroniczne) Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved Wydanie elektroniczne 2018 ISBN 978-83-245-8352-2 jest znakiem towarowym Publicat S.A. PUBLICAT S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksiaznica@publicat.pl Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści Dedykacja NOC Wiosna 1942 SEN Czerwiec 1947 Wrzesień 1947 PRZEBUDZENIE Luty 1951 Kwiecień 1951 Maj 1951 Posłowie
Piotrowi...
Wszyscy myślą, że wyzwolenie to szczęście. Mają rację, ale wyzwolenie to też moment, kiedy się orientujesz, że jesteś sam i że nie ma już twojego świata. Nie ma nic i nikogo. Koniec. A ty żyjesz. Mikołaj Grynberg Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne
Wiosna 1942 Elżbieta Łukowska nie bała się ciemności. Nigdy, nawet gdy była całkiem mała. Po części dlatego, że wówczas w ogóle niewielu rzeczy się lękała, po części zaś ponieważ w Borysławiu, bogatym mieście rafineryjnym na Kresach Rzeczypospolitej, gdzie spędziła szczęśliwe dzieciństwo, nigdy nie doświadczyła prawdziwie czarnej nocy. Oświetlenie wielkich szybów naftowych rozpraszało mroki, a rozciągająca się ponad nimi delikatna, fosforyzująca łuna dodawała otuchy małej dziewczynce, która nie mogąc spać, spoglądała na świat z okna sypialni. Na sąsiednim łóżku cicho posapywała jej siostra bliźniaczka, Stefania. Jej nigdy nie dręczyła bezsenność. Halszka często dziwiła się, że siostra nawet po pełnym wrażeń dniu tak po prostu kładła się do łóżka i niemal od razu zasypiała, podczas gdy ona sama nierzadko wiele godzin przewracała się z boku na bok, próbując wyciszyć emocje, uspokoić myśli, walcząc z nadmiarem doznań i przeżyć. „Ten, kto nie ma nic na sumieniu, zawsze śpi spokojnie” – powtarzała jej babcia, ilekroć Halszka wspomniała o nieprzespanej nocy. Wypowiadając te słowa, Zofia Białkowska nie chciała sprawić wnuczce przykrości. Lubowała się jedynie w powiedzonkach i przysłowiach i chełpiła tym, że znajduje odpowiednie na każdą okazję. Nie wiedziała, że gdy ona beztrosko rzucała kolejną maksymę, mała Elżbieta czuła się winna. Spuszczała wzrok i czerwieniła się, jakby bezsenność była czymś gorszącym, czymś, co należało ukryć, czego powinna się wstydzić. Dlatego rzadko marudziła z tego powodu, a jedynym pocieszeniem w owe wieczory, gdy sen nie chciał nadejść, były dla niej widziane w oddali światła potężnych, strzelistych, kratowanych masztów wiertniczych. Obraz nocnego czuwania w dzieciństwie pojawił się nagle pod powiekami dziewczyny, gdy oderwawszy stopy od krawędzi skalnego występu, utraciła grunt pod nogami, i pozostawał tam, kiedy leciała w dół; niemal namacalny, tak wyraźny, jakby to, co widziała, nie było jedynie wspomnieniem sprzed lat, lecz właśnie się wydarzało. Spadała. Fale Morza Kaspijskiego z hukiem rozbijały się o skały. Niesione wiatrem pojedyncze kropelki słonej wody muskały stopy dziewczyny. Wiedziała, że to koniec. Nie było odwrotu. Nie chciała umierać – po prostu nie mogła już żyć. Czuła ulgę, wielką ulgę, jak wówczas, gdy zbudzona z niespokojnego snu podchodziła do okna i zasłuchana w miarowy
oddech siostry spoglądała na rozświetlone łagodnym blaskiem wieże szybów naftowych. Leciała ku nieuchronnemu, w bezpieczne objęcia ciemności. Nareszcie wolna od poczucia krzywdy i winy, od nienawiści do świata i samej siebie. Po raz pierwszy od trzech lat koszmary rozpłynęły się. Zniknęli Sowieci wdzierający się do dworku dziadków przed świtem owej lutowej nocy, gdy skończył się świat. Zniknął ukochany stary pies padający od strzału ku uciesze czerwonoarmistów i zwierzęcy wagon szczelnie wypełniony jękami dzieci konających z głodu i pragnienia. Zniknęło ciało jej małego braciszka, wyrzucone bezceremonialnie z pociągu na śnieżną pustynię stepu. Zniknęła matka oszalała z żalu po stracie synka. Zniknęły proste krzyże tulące się do siebie w tajdze, okrutny w swym pięknie pejzaż Syberii niosącej ból i cierpienie morderczej pracy, pochylająca się nad nią popękana twarz Kaznyszewa, kępa szaleju rosnąca wśród bagien, zdziwione spojrzenie mężczyzny, którego zabiła z zimną krwią, przeżuwane w ciszy płaty mięsa wiernego konika Czorta, które pomogły im przetrwać trudną drogę do kołchozu, podróż starą łajbą w nieznane, fotografia jej wielkiej przedwojennej miłości, Jędrzeja Walickiego, w mundurze żołnierza Armii Andersa i twarz Stefanii wykrzykującej całą swoją nienawiść i pogardę dla siostry, która poświęciła samą siebie, by ona mogła żyć. Wszystkie te obrazy wywołujące ciągły niepokój, we dnie i w nocy wirujące na obrzeżach świadomości Halszki, nagle się rozproszyły. Utraciły znaczenie, nie miały już nad nią władzy. „Jesteś wybrana, a wybrańcy zawsze są napiętnowani. Są niewolnikami wyznaczonego losu. Muszą go udźwignąć albo znaleźć w sobie dość siły, by się poddać” – usłyszała w głowie słowa przepowiedni syberyjskiej szamanki Katii. Nie zdołała unieść swego przeznaczenia, resztkami sił zdobyła się na kapitulację wobec niemiłosiernego losu. Jej świata już nie było. Nie było tych, których kochała. Od dawna nie było też jej samej. Elżbieta zamknęła oczy. Usłyszała jeszcze, jak ktoś woła jej imię... A może to tylko wiatr po raz ostatni zadzwonił w uszach dziewczyny, niosąc złudzenie, że komukolwiek na niej zależy? Gdy uderzyła w spieniony lazur, ból przeszył całe jej ciało. Tysiące drobnych igieł wbiło się w skórę dłoni poznaczonych ranami, które nie chciały się goić. Woda wdarła się jej pod powieki, uniemożliwiając ich zamknięcie, a potem wypełniła usta. Ciało Halszki próbowało stawić opór bezlitosnemu żywiołowi, walczyć, wiedzione najsilniejszym z instynktów, żądzą przetrwania. Wstrząsnął nią dreszcz. Oddech sam zatrzymał się gdzieś wewnątrz płuc, gdy ciało bez jej udziału starało się zachować resztki życiodajnego tlenu. Elżbieta miała wrażenie, że jest już poza fizycznością. Wreszcie i ciało ustąpiło. Woda dostała się do płuc, powodując straszliwy ból. Oczy Halszki wytrzeszczyły się nienaturalnie. Naraz ból ustał. Dziewczyna zanurzyła się w czułych objęciach ciemności.
Z każdą chwilą coraz wyraźniej widziała połyskujące wieże, słyszała łagodny szum oddechu śpiącej Stefanii. Wszystko się uspokoiło. Znikły przeszłość i przyszłość. Teraźniejszość straciła swą intensywność. Wokół zaległa cisza. Osiemnastoletnia Elżbieta Łukowska uśmiechnęła się lekko, a potem nie było już nic.
Czerwiec 1947 – Allahu akbar! Allahu akbar! Aszhadu anna la ilaha illa Llahi... Rzewna melorecytacja muezzina zmąciła nocną ciszę i wtargnęła w sen Stefanii. Młoda kobieta mruknęła niechętnie. Nie chciała się budzić, jeszcze nie teraz. W obecnym stanie potrzebowała dużo odpoczynku, a zasypianie przychodziło jej ostatnio z ogromnym trudem z powodu mdłości męczących ją wieczorową porą i bólów krzyża. Rankiem zaś najczęściej nie mogła zmusić się do wstania i gdyby jej na to pozwolono, zapewne spałaby do południa albo i dłużej. Nakryła głowę kołdrą, skutecznie tłumiąc dochodzące zza okna odgłosy, i mocniej zacisnęła powieki. Wtulona w poduszki powoli osuwała się z powrotem w krainę snów, gdy nagle z wież kolejnych meczetów, jedne po drugich rozległy się śpiewne wezwania na pierwszą modlitwę dnia, łącząc się i mieszając w melodię tak głośną, że obudziłaby umarłego. Stefania prychnęła gniewnie, odchyliła kołdrę, pod którą nagle zrobiło jej się duszno i gorąco, po czym ciężko dysząc, przewróciła się na plecy. Dalsza walka nie miała sensu. Nie znosiła azanu równie mocno, jak w dzieciństwie w Borysławiu nie lubiła bicia kościelnych dzwonów. Jedno i drugie uważała za wyrafinowaną formę tortur, zwłaszcza dla tych, którzy woleliby dłużej pospać. – Co za jazgot! – jęknęła, oporna na piękno tęsknych, czystych męskich głosów wyśpiewujących chwałę Boga. Odkąd zamieszkała na luksusowej ulicy położonej w samym centrum, nieopodal chluby isfahańczyków Mejdan-e Naqsz-e Dżahon, uważała, że budowniczowie miasta nieco przesadzili z liczbą miejsc kultu. Owszem, miło było na co dzień obcować z tymi wszystkimi majestatycznymi, wyłożonymi kolorową mozaiką cudownościami rytualnie zorientowanymi w kierunku Mekki, spacerować wśród okazałych zabytków czasów abbasydzkich czy stojąc na tarasie, podziwiać zachody słońca znaczące złotym blaskiem ogromne kopuły meczetów, lecz śpiewy o świcie były czymś, co nieodmiennie ją irytowało i do czego nijak nie mogła się przyzwyczaić. Czuła się tak, jakby ktoś kazał jej mieszkać na lwowskiej – albo jeszcze gorzej: krakowskiej – starówce, gdzie kościoły z dzwonnicami stały niemal jeden obok drugiego. – Stanowczo musimy się stąd wyprowadzić! – prychnęła. Ona i Hamid byli małżeństwem od blisko trzech lat; nadeszła pora, by zamieszkali sami, najlepiej z dala od jakichkolwiek meczetów, o ile
w Isfahanie było to w ogóle możliwe. Stefania po raz kolejny poprzysięgła sobie przy najbliższej okazji porozmawiać z mężem na ten temat. Zamierzała poruszyć tę kwestię jeszcze dziś, najlepiej zaraz po śniadaniu, podczas spaceru po ogrodzie, gdy choć na chwilę uda im się wyrwać spod czujnego spojrzenia matki męża, Miny Hanum, i znaleźć się poza zasięgiem niezliczonych par szpiegujących dla niej uszu. Myśl o teściowej ostatecznie otrzeźwiła Stefanię i jeszcze pogorszyła jej nastrój. Nie bez przyjemności pomyślała o chwili, gdy Hamid oświadczy matce, że opuszcza gniazdo, wyzwala się spod jej nazbyt zaborczych skrzydeł. By przekonać męża do wyprowadzki z rodzinnego domu, na co od dłuższego czasu nie chciał przystać, planowała użyć najsilniejszego z argumentów. Jak dotąd nie powiedziała mu, że spodziewa się dziecka. Po poprzednich doświadczeniach wolała się upewnić, że tym razem ciąża rozwija się prawidłowo, zanim znów rozpali jego nadzieję. Lekarka kazała jej odczekać kilka tygodni, lecz Stefania nie zamierzała już dłużej zwlekać. Znalezienie nowego domu, wystrój wnętrz i przeprowadzka to czasochłonne zajęcia, więc jeśli chcieliby zdążyć przed narodzinami potomka, musieli czym prędzej zabrać się do pracy, zacząć wreszcie budować własny świat z dala od Miny Hanum, jej niesympatycznych córeczek i wszechobecnej, ciekawskiej świty. Żadne niemowlę nie dałoby rady spać w takim hałasie – pomyślała nadal podenerwowana, wsłuchując się w ostatnie dźwięki wezwania na poranne modły. Nagle poczuła ostry ból w dole brzucha, który sprawił, że natychmiast zapomniała o azanie, przenosinach i wścibskiej teściowej. – Nie, tylko nie to! – jęknęła, instynktownie podkurczając nogi. Serce dudniło jej w piersi. Dłuższy czas trwała w bezruchu, wpatrując się w łukowo sklepiony sufit, z którego zwisało pięć koliście ułożonych miedzianych lampek z kolorowymi romboidalnymi szybkami – ku zgorszeniu Miny Hanum kupiła je kiedyś od wędrownego handlarza starzyzną. Stefania nie była pewna, czy lampki podobają jej się aż tak bardzo, lecz gdy tylko spojrzała w roziskrzone gniewem oczy matki Hamida, obwieściła, że będą wspaniałą ozdobą jej prywatnej sypialni. Wysłuchawszy tych słów, Mina Hanum, która była dumna ze swojego domu, a do tego ponad wszystko nie znosiła jakichkolwiek przejawów jarmarczności w wystroju wnętrz, zamilkła i nie odezwała się do synowej przez kolejne dwa tygodnie, ku wielkiemu zmartwieniu Hamida i wyraźnej uciesze Stefanii. Światło budzącego się dnia odbijało się teraz w tęczowych szkiełkach i tańczyło po suficie, kołysane ruchami firanki muskanej powiewami wiatru. Stefania położyła obie dłonie na brzuchu i oddychała głęboko: wdech przez nos, wydech lekko rozchylonymi ustami.
Spokojnie – pomyślała. – To tylko kurcz jelit. Mówiłam kucharzowi, że nie mogę jeść smażonej jagnięciny na noc, ale oczywiście jest to ulubiona potrawa Miny Hanum, więc musi być podawana na co drugą kolację... Kolejny skurcz przerwał jej rozmyślania. Ból był silny, lecz krótkotrwały, szybko ustępował. Spokojnie. Jeszcze nic się nie wydarzyło. Może to nerwy. Kobieta w stanie błogosławionym powinna rozbudzać się powoli, łagodnie, a nie być tak gwałtownie wyrywana ze snu. Wszystko będzie dobrze – usiłowała opanować emocje, które z pewnością w granicznej sytuacji mogły tylko zaszkodzić. – Spokojnie. Tylko spokojnie. Wdech i wydech. Ból znów zelżał. Chwila odpoczynku przedłużała się. Stefania odetchnęła z ulgą i właśnie wtedy nadszedł kolejny skurcz, silniejszy od poprzednich. Jęknęła, zagryzając skrawek kołdry, i zamroczona bólem zwinęła się w kłębek. Po chwili poczuła ciepło i lepką wilgoć pomiędzy udami. Nie miała już żadnych wątpliwości. Dokładnie wiedziała, co się dzieje. Znów się nie udało. Właśnie straciła piąte dziecko. Ból był nie do wytrzymania, ale starała się być jak najciszej. Gorączkowo zerkała na drzwi w obawie, że pojawi się w nich służba, która w domu rodzinnym Hamida miała przykry zwyczaj wchodzenia do jej sypialni bez zapowiedzi. Stefania kilkakrotnie usiłowała zwrócić służącym uwagę, lecz jej rozkazy i prośby były przez nich ignorowane lub kwitowane stwierdzeniem, że w tym domu polecenia może wydawać jedynie Mina Hanum. Nie chciała, by ktoś zobaczył ją w tym stanie. Przechodziła przez to już zbyt wiele razy. Nie zniesie kolejnej fali upokorzeń, złośliwych uśmieszków, szeptów o klątwie, o hańbie, karze za grzech poślubienia niemuzułmanki, nie-Iranki, i do tego blondynki o oczach dziwnie jasnej barwy, jak u złego dewa, o mezaliansie, jakiego dopuścił się książę, na którego słowiańska wiedźma najpewniej rzuciła jakiś czar. Nade wszystko zaś nie chciała spojrzeć w oczy Miny Hanum, która z pewnością nie odezwałaby się ani słowem, ale jej milczenie byłoby gorsze niż wszystkie uszczypliwości i plotki służby. Patrzyłaby na Stefanię z wyższością, jakby chciała jej pokazać, że nie musi mówić nic więcej. Oto bowiem dostali kolejny, niezbity dowód, że Stefania jest zakałą rodziny, skazą na idealnym wizerunku rodu Sarkuchich, że nie jest warta zupełnie nic, skoro nie może spełnić nawet podstawowej powinności każdej kobiety i dać Hamidowi dziecka. Mina Hanum pozornie zaakceptowała wybór jedynego syna. Była wdową, a Hamid był jej faworytem, choć oprócz niego miała jeszcze siedem córek. Doskonale pamiętała wyraz jego oczu, gdy zwierzył się jej, że znalazł miłość swojego życia. W pierwszej chwili matczyne serce zabiło mocniej z radości,
że ukochany syn, o którego mariaż zaczęła się już po prawdzie martwić, znajdzie wreszcie spokojną przystań u boku godnej go kobiety. – Jak jej na imię? – spytała, uśmiechając się miło. – Stefania... – wyszeptał Hamid z namaszczeniem. – Stefania Łukowska. Słysząc obco brzmiące nazwisko, Mina Hanum poczuła, jak zalewa ją fala gniewu. W tej samej chwili z całego serca znienawidziła swoją przyszłą synową. Była jednak uważną i doświadczoną obserwatorką. Od razu dostrzegła, że piękna Polka bez reszty zawładnęła sercem jej dziecka. Więc choć wszystko w duszy Iranki krzyczało z wściekłości, nie oponowała, lękając się, że jakikolwiek sprzeciw mógłby zwrócić syna przeciwko matce. Nigdy jednak nie przyjęła Stefanii do rodziny i gdy tylko nadarzała się ku temu sposobność, zwłaszcza gdy Hamida nie było w pobliżu, otwarcie manifestowała niechęć i wzgardę wobec Polki. Wszyscy domownicy doskonale zdawali sobie z tego sprawę i również nie tracili okazji, by bezkarnie podokuczać złotowłosej Stefanii. Jedynie Hamid zdawał się niczego nie widzieć. Przywykły do roli ulubieńca rodziny, otaczanego bezwzględną troską i miłością najbliższych, nawet nie przypuszczał, że jego ukochana matka i najwspanialsza żona mogłyby się nie polubić. Krwawienie się nasilało. O nie, Stefania nie zamierzała znów dać Minie Hanum satysfakcji. Z wysiłkiem zwlekła się z łóżka i zgięta wpół, ciągnąc za sobą zakrwawione prześcieradło, by nie powalać dywanu, podeszła do toaletki. Otworzyła jedną z szuflad i wyjęła z niej fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi. Łyknęła cztery i popiła wodą zaczerpniętą dłonią z misy do ablucji. Chciała obmyć się i przebrać, a potem posprzątać wszystko, zanim ktokolwiek przyjdzie, lecz nie starczyło jej sił. Spojrzała w dół. U jej stóp powstała już niewielka kałuża krwi. Ten widok ją zaniepokoił; nigdy wcześniej nie krwawiła aż tak mocno. Opadła na krzesło naprzeciwko lustra, trzymając się za brzuch. Nie wiedziała, jak długo trwała w tej pozycji. Nagle drzwi sypialni otworzyły się na oścież. – Salam... – Pokojówka przerwała pozdrowienie, gdy jej wzrok natrafił na stale powiększającą się plamę na podłodze. – Nieszczęście! – wykrzyknęła, podbiegając do Stefanii. – Nieszczęście! Boże, miej nas w swojej opiece! Młoda księżna zamachała ręką i posłała dziewczynie błagalne spojrzenie. – Ci-ciszej, proszę – wyjąkała z trudem. – Wszystko jest w porządku. To kobieca dolegliwość. Służąca nie dała się jednak zwieść jej zapewnieniom. Krwawienie było zbyt obfite. – Nieszczęście! Nieszczęście! – wrzeszczała przerażona, nic sobie nie robiąc ze słów Stefanii. – Biedny pan Hamid! Co za nieszczęście!
Wciąż lamentując, mocno ujęła słaniającą się młodą kobietę pod ramię i odprowadziła ją do łóżka. Karminowa smuga na dywanie znaczyła ich trasę. Stefania nie miała siły się opierać. Kręciło jej się w głowie, metaliczny zapach krwi przyprawiał ją o mdłości, w oczach jej pociemniało, a nogi wydawały się dziwnie bezwładne, jakby zrobione z nazbyt miękkiego materiału, niezdolnego utrzymać ciężaru ludzkiego ciała. Pozwoliła ułożyć się na poduszkach i przymknęła oczy. Służąca wybiegła z pokoju. Po pewnym czasie – jak długim, tego Stefania nie potrafiła stwierdzić, świadomość odpływała bowiem od niej i powracała niczym morska fala – pokój zapełnił się ludźmi. Otępiona lekami kobieta przyglądała się całemu zamieszaniu wokół swojej osoby z obojętnością znudzonego spektaklem widza. Nie czuła już bólu. Raz po raz zapadała w coś na kształt drzemki, by po chwili zbudzić się gwałtownie, z trudem łapiąc oddech. Podczas jednego z takich przebudzeń ujrzała, że w progu jej sypialni staje Hamid. Był boso. Skrawek śnieżnobiałej koszuli, który wysunął mu się ze spodni podczas bicia rytualnych pokłonów, wciąż wystawał poza pasek. Najwyraźniej nie zdążył jeszcze włożyć butów i doprowadzić się do porządku po odmówieniu porannej modlitwy. Mąż Stefanii nie był wprawdzie zanadto przywiązany do tradycji i konwenansów, miał chłonny umysł, a przed wojną dużo czasu spędził w Europie i zdołał poznać tamtejszą myśl polityczną, dzięki czemu odważnie opowiadał się za nowoczesnymi rozwiązaniami ekonomicznymi czy społecznymi, ale był dobrym muzułmaninem. Wielokrotnie powtarzał żonie, że modlitwa pięć razy w ciągu dnia porządkuje jego życie: uspokaja go i nieustannie przypomina mu, co jest naprawdę ważne. Lubił się modlić, a Stefania lubiła patrzeć na niego, gdy z innymi mężczyznami rozkładał dywanik na dziedzińcu domu i bił pokłony. Przymykał oczy, a na jego twarzy malował się osobliwy spokój, tak inny od tego, który zwykle u niego widywała. Czasem patrząc na modlącego się męża, czuła także lekkie ukłucie zazdrości o relację Hamida z jego Bogiem, o ten obszar jego duszy, w którym nie była najważniejsza i do którego nie miała dostępu. Mina Hanum weszła do pokoju chwilę przed synem. Gdy tylko Hamid stanął w drzwiach, niemal natychmiast znalazła się przy nim. Stefania patrzyła, jak rozmawiają nerwowo. Wyraźnie wzburzony mężczyzna postąpił krok naprzód, próbował wejść do środka, lecz matka zastąpiła mu drogę. – Nie powinno cię tu być – upomniała go, podnosząc głos tak, że Stefania i wszyscy zgromadzeni w pokoju mogli ją usłyszeć. – To kobieca część domu. Hamid przewrócił oczami. Pobladłe usta Stefanii ułożyły się w leciutki uśmiech. Jej mąż wyciągnął ramię i spróbował delikatnie odsunąć matkę na bok. – To mój dom i moja żona – rzekł stanowczo, gdy Mina Hanum nie ruszyła się
z przejścia. – To nieczysta kobieta! – Jak możesz tak mówić?! – wykrzyknął, wyraźnie nie panując nad emocjami. Cała służba wstrzymała oddech. Hamid był bowiem człowiekiem niezwykle łagodnym, opanowanym i spokojnym; panem, który nigdy nie podnosił głosu na służbę, a co dopiero na własną matkę. – Hamidzie, Bóg mi świadkiem, że nie miałam na myśli niczego złego. Twoja żona krwawi. Znasz prawo. Dopóki nie podda się wielkiemu obmyciu, jest nieczysta – tłumaczyła, a jej głos stał się naraz cichszy i czulszy. – Ona cierpi, synu. Chcę spróbować jej pomóc. W takich chwilach mężczyzna tylko przeszkadza. Zostaw kobietom sprawy kobiet, jak to od wieków bywało. Zaufaj mi, zaopiekuję się nią. Obiecuję. Stefania miała ochotę krzyczeć, żeby jej nie słuchał. Chciała błagać, żeby nie zostawiał jej samej, by wszedł do środka, usiadł przy niej, dotknął rozpalonego czoła albo zabrał ją gdzieś daleko stąd, z dala od tego przeklętego domu i Miny Hanum. Gdziekolwiek, byle nie zostawiał jej samej. Nie mogła jednak wydobyć z siebie głosu. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwowała, jak Hamid kiwa głową, kłania się lekko, całuje przepraszająco dłoń matki i odchodzi bez słowa. – Doprowadźcie ją do porządku – poleciła ostro pani domu, gdy tylko za jej synem zamknęły się drzwi. Po miękkim tonie, jakim zwracała się do Hamida, nie było już nawet śladu. – Spróbujcie też zmienić pościel, jeśli się uda. Śpi na dobrym materacu, szkoda, żeby go zniszczyła. Gdy skończycie, możecie odejść. Lekarka niedługo przyjdzie. Stefania zacisnęła powieki, a po policzku spłynęła jej łza wstydu. Czyjeś ręce dotykały jej niedelikatnie, jakby nie była człowiekiem, lecz przedmiotem, który należało wymyć do czysta. Woda była za chłodna, szmatka szorstka, w pokoju kłębiło się zbyt wielu ludzi, podczas gdy ją obnażono bezceremonialnie od pasa w dół, pozbawiając resztek intymności. Wiedziała, że Mina Hanum przygląda się temu z zimną obojętnością; czuła na sobie jej świdrujące spojrzenie. Nie miała wątpliwości, że to celowe przedstawienie. Matka Hamida wykorzystała sytuację, by ją publicznie upokorzyć, ukarać za wybuch gniewu syna. Stefania w duszy podziękowała Bogu, że wszystkie poprzednie poronienia poza pierwszym, podczas którego nie wiedziała, co się dzieje, udało jej się ukryć przed teściową. Gdy służąca ściągała z łóżka zakrwawione prześcieradła, Mina Hanum pochyliła się nad Stefanią. – Nigdy nie zostaniesz panią tego domu – wyszeptała z bezwzględną satysfakcją. – Mam nadzieję, że dobrze się przypatrzyłaś, bo na tym kończą się twoje złudzenia, polska wiedźmo. Po raz ostatni stanęłaś pomiędzy mną
a Hamidem. Ostatni. To rzekłszy, uśmiechnęła się i z udawaną tkliwością odgarnęła jasny kosmyk włosów z twarzy synowej. Gorzko tego pożałujesz – zdążyła jeszcze pomyśleć Stefania, nim znów straciła przytomność. – Dziecka już nie ma – orzekła ze spokojem lekarka, po czym zapisała młodej księżnej leki spędzające resztki płodu i inne, hamujące krwawienie. Zapowiedziała, że przyjdzie ponownie za kilka dni, i poleciła, by przez ten czas Stefania odpoczywała. – Straciła dużo krwi. Jest bardzo słaba. Nie powinna się przemęczać ani zostawać sama – dodała, wręczając pani domu, obecnej podczas wizyty, recepty na lekarstwa dla pacjentki. – Czy zdoła jeszcze dać mojemu synowi potomka? – spytała Mina Hanum, nie zważając na stan i uczucia synowej. Stefania zdążyła już przywyknąć, że we własnym towarzystwie Iranki są niezwykle otwarte i o sprawach dotyczących swojej fizjologii czy sekretów pożycia małżeńskiego rozmawiają o wiele szczerzej i bardziej bezpośrednio niż Polki, jednak w tym wypadku zachowanie teściowej było świadectwem jej niedelikatności oraz potwierdzeniem tego, czym naprawdę była dla niej Stefania. Nie traktowała jej bowiem jak członka rodziny, powinowatej, znajomej, kogoś w jakikolwiek sposób bliskiego. Dla Miny Hanum wartością było wyłącznie jej łono, w którym miał się rozwinąć syn Hamida, przyszłość rodu Sarkuchich. Ona sama, Stefania de domo Łukowska, mogła dla niej nie istnieć. Iranka zapewne najchętniej w ogóle by się jej pozbyła i ożeniła Hamida z jedną z perskich piękności z któregoś z arystokratycznych rodów isfahańskich. – Inszallah, niejednego! – zapewniła lekarka i posłała Stefanii krzepiący uśmiech. – Teraz musi odzyskać siły, jednak za kilka miesięcy z pewnością miłosierny Bóg pobłogosławi panu Hamidowi. Oby pierworodne okazało się synem. – Amin – przytaknęła Mina Hanum, choć Stefania wyraźnie widziała, że odpowiedź lekarki jej się nie spodobała. Matka zataiła przed Hamidem drugą część zaleceń lekarskich, ale skwapliwie oznajmiła mu, że przykazano izolację, i doradziła, by przez pewien czas nie zaglądał do żony. – To dla jej dobra – przekonywała. – Przeżyła straszny wstrząs. Musi dużo spać
i niczym się nie martwić. Uwierz mi, w chwilach słabości kobiety wolą być same. Poza tym ona tak bardzo cię kocha, a jakiekolwiek wzruszenie może być teraz dla niej zbyt niebezpieczne. Wytrzymaj choć parę dni. Przejęty do głębi Hamid nie próbował kwestionować prawdziwości słów matki. W rezultacie Stefania została odseparowana od głównego nurtu życia domowego. Mina Hanum posunęła się nawet do tego, że poleciła zamykać ją na klucz. – To dla jej dobra – powtarzała wszystkim, konsekwentnie grając rolę troskliwej teściowej. – Jest mocno osłabiona, nie powinna wychodzić ani być przez nikogo nagabywana. Może zemdleć, zamroczona lekami wyjść z pokoju, uderzyć się lub, Boże uchowaj, spaść ze schodów. Nie, nie mogę się na to zgodzić. Muszę dbać o jej bezpieczeństwo. Stefania spędzała więc długie godziny, leżąc w łóżku, patrząc w sufit i nudząc się niemiłosiernie. Trzy razy dziennie odwiedzała ją służąca, przynosząc jedzenie i dzbanek świeżej wody. Rozkładała tacę i niewielkie sofre wprost na pościeli i w milczeniu czekała, aż Stefania skończy posiłek, po czym nadal bez słowa zbierała puste naczynia i odchodziła. Wieczorami pojawiała się inna służąca, by pomóc jej w myciu, lecz i ona nie chciała rozmawiać. Najwyraźniej Mina Hanum zdołała przekonać służbę, że zwyczajna wymiana zdań także może być dla rekonwalescentki zbyt wyczerpująca, albo po prostu zakazała im odzywać się przy niej, niczego nie tłumacząc. Chciała jej zapewne w ten sposób dodatkowo dokuczyć. Głową rodziny Sarkuchich był Hamid – to on podejmował ważne decyzje, dysponował pieniędzmi, negocjował warunki umów ślubnych swych sióstr – lecz wewnątrz tego domu Mina Hanum rządziła niepodzielnie i bardzo dbała, by nikt o tym nie zapomniał. Stefania zanurzyła się w samotności, ale zamiast żalu czy smutku narastała w niej wściekłość. Jej złość nie brała się jednak z poczucia straty, z tęsknoty za życiem, któremu nie dane było ujrzeć piękna tego świata. Początkowo tak jak poprzednio czuła dziwną, bliżej nieokreśloną pustkę, ale to niepojęte wrażenie słabło z każdym dniem. Po prawdzie bowiem Stefania nigdy nie miała szczerego pragnienia zostania matką i czasem nachodziła ją obawa, czy może Bóg nie pozwala jej urodzić dziecka za karę – za to, że jest wybrakowana i nie ma instynktu macierzyńskiego, z którym przecież każda kobieta w każdej kulturze się rodzi. Owszem, wizja samej siebie siedzącej w pięknej sukni przy fontannie w ogrodzie ze śliczną małą dziewczynką przy boku, która śmiejąc się perliście, rzucałaby białe kwiaty na wodę, wydawała jej się całkiem miłym, a z pewnością wysoce estetycznym obrazem, lecz zaraz w następnej chwili serce Stefanii
napełniało się lękiem o figurę, o zmęczenie, o wypadające włosy, obwisłą skórę i tysiące innych okropności, o których z takim przejęciem młode matki opowiadały podczas przyjęć, jakby ich jedynym celem było zniechęcenie pozostałych kobiet do macierzyństwa. Obawa przed utratą urody, a co za tym idzie prawdopodobnie i uczucia Hamida, niemożnością bywania na przyjęciach i składania wizyt, przed tym, że zostanie pozbawiona pozycji najpiękniejszej egzotycznej ozdoby salonów oraz obiektu pożądania mężczyzn i zazdrości kobiet, ulubienicy śmietanki towarzyskiej Isfahanu, dla której każde drzwi zawsze stały otworem, była silniejsza niż wszystko inne. Poza tym Stefania miała pełną świadomość tego, że aby w jej życiu nastała poprawa, musiałaby urodzić syna, dać Hamidowi następcę, gwaranta przedłużenia rodu Sarkuchich. Dziewczynka byłaby więc niemal równie wielką klęską jak kolejna niedonoszona ciąża. W tradycyjnych perskich rodzinach córki, choć noszone na rękach, obsypywane miłością i względami, były jednak zawsze mniej warte od synów. Szanse zaś, że upragniony potomek, dla którego poświęci swoje piękno i pozycję towarzyską, okaże się chłopcem, w najlepszym wypadku były niemal równe z tymi, że będzie to jednak dziewczynka, a ta pewność sprawiała, że Stefania przez dłuższy czas po ślubie robiła, co mogła, by nie zajść w ciążę. Iranki znały mnóstwo sposobów, by uprawiać miłość bez obaw o kolejne potomstwo. Jaka byłam głupia – pomyślała po raz tysięczny, walcząc z wściekłością tym razem skierowaną przeciw samej sobie. Nie zważając na zapewnienia lekarki, bez końca rozważała, czy może któreś z ziół lub maści trwale jej nie zaszkodziło. – Powinnam była od razu postarać się o dziecko. Być może już od dawna byłabym panią tego domu lub mieszkalibyśmy zupełnie gdzie indziej. Przymknęła oczy. Oddałaby wiele, żeby znów było jak dawniej, beztrosko i swobodnie jak na początku ich małżeństwa; jak wtedy, gdy oddawali się miłości oszołomieni pragnieniem, zniewoleni potrzebą wzajemnej bliskości, nie zaś przymuszeni presją najbliższych, którzy żądali wypełnienia dziejowej misji ich małżeństwa. Jej myśli poszybowały ku wieczorowi, gdy poznała Hamida. Pamiętała każdą chwilę, jakby bal charytatywny, którego celem było zebranie funduszy na działalność isfahańskich ochronek dla polskich sierot, zakończył się nie przed czterema laty, ale zaledwie ubiegłej nocy. * – Prędzej! – poganiała Stefanię Janeczka. – Jeśli w tej chwili nie odłożysz na bok puderniczki, spóźnimy się! Pan Gholam wyraził się chyba wystarczająco jasno.
– Wiem, wiem, pamiętam! – warknęła Stefcia, po raz ostatni dotykając gąbeczką nosa, po czym zatkała go i naśladując piskliwy głos jednego z organizatorów, dodała: – Nie akceptuję spóźnień nigdy, w żadnej postaci! Punktualność ponad wszystko! Dziewczęta wybuchnęły radosnym śmiechem. – Przecież wiesz, że to nasza wielka szansa! Chodź już, prędko! – Jestem gotowa – oświadczyła w tej samej chwili Stefcia, wstając z krzesła. – Jak wyglądam? – Zjawiskowo! – wykrzyknęła Janeczka, nie kryjąc podziwu. Przyjaciółka ubrana była w prostą, pozbawioną ozdób, zwiewną białą sukienkę, zebraną w pasie lśniącą czerwoną tasiemką. Kreacja była wprawdzie nieco za szeroka w ramionach, ale to tylko podkreślało wiotkość talii dziewczyny. Złote włosy upięła ona w zgrabny kok po prawej stronie głowy, który przyozdobiła kilkoma maleńkimi czerwonymi różyczkami, zerwanymi po lekcjach z krzaka rosnącego w rogu szkolnego ogrodu. Janeczka nie szczędziła Stefci słów zachwytu. Przywykła już, że uroda przyjaciółki przyćmiewa inne dziewczęta, nie wyłączając jej samej, ale dostrzegała i potrafiła docenić korzyści płynące z bycia najbliższą towarzyszką pięknej panny Łukowskiej. Dzisiejsze zaproszenie na jeden z największych balów w Isfahanie było jedną z nich. Stefania została poproszona o zagranie kilku solowych utworów podczas koncertu dobroczynnego poprzedzającego zabawę. Całkowity dochód z tego wydarzenia miał zostać przeznaczony na potrzeby Polaków, a zwłaszcza dzieci, wracających z Syberii. Organizatorzy pomyśleli przezornie, że występ jednej z ocalonych, urodziwej, w dodatku grającej na skrzypcach Stefanii, wzruszy gości do łez. Prawdziwym celem nie było jednak rzeczone wzruszenie czy wstrząśnięcie duszami zaproszonych, w znakomitej większości znaczących i niezwykle bogatych osób, lecz nakłonienie ich do otwarcia porządnie wypchanych portfeli. Zadowolona z komplementów Stefcia rzuciła ostatnie spojrzenie swojemu odbiciu w lustrze i poprawiła ledwie dostrzegalny kosmyk, który wysunął się z idealnego upięcia. – Chodźmy więc – zakomenderowała. – Pani Marcinkowska mówiła mi wczoraj, że mnóstwo ważnych osobistości potwierdziło obecność – szczebiotała Janeczka, gdy szły wciąż lśniącą od deszczu ulicą. – Paru konsulów i ambasadorów, jakiś minister przebywający z wizytą w mieście, kilkunastu ważniejszych przedsiębiorców, głównie Francuzów i Brytyjczyków. Mówiła, że zaproszenie przyjął nawet perski książę. – Książę? – powtórzyła z roztargnieniem Stefania, mocno skupiona na tym, by nie uwalać pantofelków i sukni błotem. – Nie powinnyśmy były iść piechotą.