kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Patterson James - Proces Alexa Crossa - (15. Alex Cross)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
P

Patterson James - Proces Alexa Crossa - (15. Alex Cross).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu P PATTERSON JAMES Cykl: Alex Cross
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 391 stron)

James Patterson RICHARD DiLALLO PROCES ALEXA CROSSA Z angielskiego przełożyła IZABELA MATUSZEWSKA

Tytuł oryginału: ALEX CROSS'S TRIAL Copyright © James Patterson 2009 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kurytowicz 2011 Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2011 Redakcja: Jacek Ring Ilustracja na obwolucie: simpleman/Fotolia.com Projekt graficzny obwoluty i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-226-8 (oprawa miękka) ISBN 978-83-7659-551-1 (oprawa twarda) Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp, z o.o, sp, k.-a. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.meriin.pl www.gandalf.com.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 War$zawa 2011. Wydanie ll/oprawa twarda Druk: Read Me, Łódź

Susan, naturalnie

Przemowa do Procesu Alex Cross Parę miesięcy po przemierzeniu połowy świata w pościgu za zabójcą zwanym Tygrysem coraz poważniej myślałem o książce, którą od lat chciałem napisać. Miałem nawet dla niej tytuł: Pro- ces. W poprzedniej powieści zajmowałem się rolą, jaką w ujęciu seryjnego mordercy, Gary'ego Sonejiego, odegrała psychologia sądowa. Proces miał być zupełnie inny, pod wieloma względami jeszcze bardziej przerażający. W rodzinie Crossów opowieści przekazywane z ust do ust są niezwykle ważne, a to za sprawą mej babci, Reginy Cross, zna- nej w naszej rodzinie i okolicy jako Nana. Jej słynne opowieści obejmują pół wieku, kiedy to pracowała w Waszyngtonie jako nauczycielka i samotnie stawiała czoło trudom okresu po- wszechnego łamania praw człowieka, lecz sięgają także czasów sprzed jej narodzin. Najbardziej utkwiła mi w pamięci historia o jej wuju, który urodził się i większą część życia spędził w małym miasteczku Eudora w stanie Missisipi. Abraham Cross, bo o nim mowa, był jednym z najlepszych baseballistów tamtych czasów i grał w klubie Philadelphia Pythians. Był również dziadkiem mojej 7

niezapomnianej kuzynki Moody, ulubionej bohaterki naszych rodzinnych opowieści. Rzecz, o której tak pragnąłem napisać, wydarzyła się w Mis- sisipi, na początku dwudziestego wieku, kiedy urząd prezydenta sprawował Theodore Roosevelt. Sądzę, że historia ta pozwala zrozumieć, czemu wśród czarnych mieszkańców kraju jest tyle gniewu, urazy i poczucia bezradności, nawet dzisiaj. Uważam również za niezwykle ważne, by pamięć o tych czynach, dobrych i złych, przetrwała nie tylko w mojej rodzinie, lecz także, mam nadzieję, w waszych. Głównym bohaterem tej opowieści jest człowiek, którego mo- ja babcia znała tu, w Waszyngtonie, inteligentny i odważny prawnik Benjamin Corbett. Szczęściem dla nas wszystkich Cor- bett spisał swoje przeżycia w dziennikach, łącznie z relacją z procesu w Eudorze. Kilka lat przed śmiercią przekazał dzienniki Moody, a po jakimś czasie trafiły one do rąk mojej babci. Przy- puszczam, że to, co wydarzyło się w Missisipi, było dla niego zbyt osobiste i bolesne, aby zamienił swoje wspomnienia w książkę. Doszedłem jednak do wniosku, że nadeszła właśnie najlepsza pora, aby opowiedzieć jego historię.

Część pierwsza Trudno o dobrego człowieka

Rozdział 1 - Niech wisi, póki nie zdechnie! - Wyprowadźcie ją i powieście! Sam to zrobię! Sędzia Otis L. Warren walił młotkiem z taką wściekłością, że tylko czekałem, aż wybije w pulpicie dziurę. - Cisza na sali rozpraw! - krzyknął. - Uspokójcie się, sukin- syny, bo wszystkich ukarzę za obrazę sądu. Znowu trzykrotnie uderzył młotkiem. Na próżno. W sali sądowej kłębił się tłum niezadowolonych białych obywateli, którzy ponad wszystko inne pragnęli zoba- czyć moją klientkę na szubienicy. Dwie osoby zaczęły śpiewać, a piosenkę wkrótce podchwycili pozostali: Nieważne gdzie. Nieważne jak. Gracie ma wisieć, tak czy siak! Krzyki dobiegające z tłumu białych wywołały dreszcz strachu na balkonie dla czarnoskórych. Jedna z kobiet zemdlała i trzeba ją było wynieść. Następne walnięcie młotka. Sędzia Warren wstał i zawołał: - Panie Loomis, proszę wyprowadzić wszystkich z sektora 11

dla kolorowych! Zabrać ich z mojej sali rozpraw. A potem z budynku. Dłużej już nie mogłem milczeć. - Protestuję, Wysoki Sądzie. Nie widzę, aby w sektorze dla kolorowych ktoś się awanturował lub obrażał sąd. Zamieszanie powodują biali obywatele w pierwszych rzędach. Sędzia Warren zgromił mnie spojrzeniem zza okularów. Na widok jego miny wszyscy ucichli przestraszeni. - Panie Corbett, to ja zdecyduję, jak mam utrzymać porzą- dek w swojej sali rozpraw. Pańskim zadaniem jest doradzać oskarżonej, a gołym okiem widać, że potrzebuje pomocy. Trudno było się z tym nie zgodzić. Coś, co z początku wydawało się łatwym zwycięstwem w sprawie „Okręg Columbia przeciw Grace Johnson”, szybko za- mieniało się w prawdziwą klęskę czarnoskórej kobiety i jej roz- paczliwie bezradnego adwokata, Benjamina E. Corbetta, czyli mnie. Gracie Johnson oskarżono o zamordowanie Lydii Davenport, bogatej białej kobiety. Co gorsza, zarzuty dotyczyły czarnoskórej kobiety, podejrzanej o zabicie swej bogatej pracodawczyni. Był rok 1906. Bałem się, że powieszą Gracie, zanim rozprawa dobiegnie końca. A musiałem uważać, aby przy tej okazji nie powiesili również mnie.

Rozdział 2 - Nie będę więcej tolerował takich wybuchów - ostrzegł obecnych sędzia Warren. Potem odwrócił się i popatrzył mi pro- sto w oczy. - A panu, panie Corbett, dobrze radzę, aby staranniej dobierał pan powody do sprzeciwów. - Tak, Wysoki Sądzie - odrzekłem i ugryzłem się w język. - Panie Ames, może pan wznowić przesłuchiwanie oskar- żonej. Prokurator Carter Ames był niskim, starszym mężczyzną, podszedł jednak do świadka takim krokiem, jakby miał co naj- mniej metr osiemdziesiąt. - A zatem, Grace, wróćmy do tamtego popołudnia dwu- dziestego trzeciego maja. Czyż w swoich zeznaniach sprzed tego godnego pożałowania incydentu nie przyznałaś się de facto do zamordowania pani Davenport? - Z przeproszeniem pańskim, powiedziałam „nic z tych rze- czy” - odparła Gracie. - Poprosimy stenografa sądowego o odczytanie zeznania złożonego przez pannę Johnson kilka minut temu, zanim doszło do zakłócenia rozprawy. - Zaraz to znajdę, Carter - powiedział stenograf. 13

Cudownie. Ames i stenograf sądowy byli z sobą po imieniu. To znaczy, że nie da się sprawdzić, która część zeznań Gracie została pominięta lub „poprawiona”. Stenograf przerzucił kilka kartek i zaczął czytać monotonnym głosem. - „Pani Davenport była niegodziwą starą kobietą. Nigdy dla nikogo nie miała dobrego słowa. Moim zdaniem sama się doigra- ła. Dzień przed tym, jak ją zabito, powiedziała mi, że mnie wy- rzuci, bo jestem taka głupia, że nie wiem, po której stronie tale- rza kładzie się widelec do ryb. Stara, podła wiedźma z niej była. No to się doigrała”. Poderwałem się z krzesła. - Wysoki Sądzie, przecież to oczywiste, że moja klientka nie miała na myśli... - Proszę usiąść, panie Corbett. Musiałem to z siebie wyrzucić. - Wysoki Sądzie, oskarżyciel celowo przekręca słowa mo- jej klientki! Carter odwrócił się do mnie z uśmiechem. - Niczego nie przekręcam, drogi panie Corbett. Pańska klientka powiedziała to z własnej woli bardzo wyraźnie, przez nikogo nie zmuszana. Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie. - Wobec tego zarządzam dwugodzinną przerwę, abyśmy wszyscy mogli się napić zimnej herbaty i zjeść obiad - oznajmił sędzia. - Jeśli się nie mylę, pani Warren wspominała, że w dzi- siejszym jadłospisie jest mój ulubiony kurczak w cieście z wa- rzywami. I grzmotnął trzykrotnie w pulpit.

Rozdział 3 Dwugodzinna przerwa, po której ja i prokurator mieliśmy wygłosić mowy końcowe, trwała chyba co najmniej dwa razy tyle. Zawsze na czas rozprawy traciłem apetyt, więc spędziłem przerwę, spacerując wokół sądu i wycierając chusteczką twarz i szyję. Waszyngton zalała fala koszmarnych upałów, a nie skończył się jeszcze czerwiec. W powietrzu wisiał gęsty bagienny żar, zupełnie jak w letnie popołudnie w moim rodzinnym Missisipi. Konie zaprzężone do powozów padały z nóg. Damy z towarzy- stwa odwoływały herbatki i całymi dniami zażywały chłodnych kąpieli. W domu, w Eudorze, rzadko musiałem nosić pełny strój ad- wokata z togą, żabotem i wszystkimi zatrzaskami i szelkami. Na Południu ludzie wiedzą, jak przetrwać upały - należy się poru- szać powoli i nosić lekkie ubrania. Kiedy w końcu wróciliśmy na salę rozpraw, temperatura do- chodziła do trzydziestu pięciu stopni. Nowomodne wiatraki na prąd ledwo poruszały nieruchome powietrze. Po twarzy Gracie płynęły strumienie potu. Wszedł sędzia. - Jesteście gotowi, panowie? 15

Carter Ames podszedł spacerowym krokiem do ławy przysię- głych. Przywołał na twarz szeroki, przyjazny uśmiech i pochylił się nisko nad głową przewodniczącego. Ames słynął z udramatyzowanych i kwiecistych mów końco- wych w sprawach o morderstwo. - Panowie, proszę, abyście wybrali się ze mną w niezwykle ważną podróż - zaczął donośnym głosem. - Zanim zaczniemy, wtajemniczę panów, że jej punktem docelowym jest Królestwo Prawdy. Niewielu ludziom, którzy wyruszali w podróż do Króle- stwa Prawdy, udało się osiągnąć cel. Dzisiaj wszakże obiecuję wam, że tam dotrzemy. Dym z ulubionego popołudniowego cygara sędziego Warrena spowił niebieskimi smugami drobną, dandysowatą postać proku- ratora, który doszedł do końca ławy przysięgłych, po czym za- wrócił i ruszył w drugą stronę. - Nie odbędziemy tej podróży samotnie. Nasi towarzysze jednak nie należą do wykwintnych, nie noszą szykownych ubrań i nie jeżdżą pierwszą klasą. Są nimi fakty. Cała ta metaforyka wydawała mi się dość prostacka, ale sę- dziowie przysięgli najwyraźniej chwycili przynętę. Postanowi- łem więc w swojej mowie końcowej użyć jeszcze więcej łopato- logii, niż zamierzałem, aby dać choć cień szansy pannie Grace. - Co nam mówią fakty w tej sprawie? - ciągnął Ames, zni- żając nieco głos. - Oto pierwszy z nich: Grace Johnson ni mniej, ni więcej, tylko przyznała się do popełnienia morderstwa. Zrobiła to w tym miejscu, na waszych oczach. Słyszeliśmy, jak wyznała, że kierował nią najpotężniejszy z możliwych motywów: niena- wiść, jaką darzyła swoją pracodawczynię. Z trudem się powstrzymałem, aby nie skoczyć na równe nogi i nie zawołać na cały głos: „Sprzeciw!”. Ostrzeżenie sędziego Warrena przytrzymało mnie na miejscu. 16

- Drugi fakt przemawia jeszcze głośniej. Grace twierdzi, że Lydia Davenport na nią krzyczała. Pozwólcie, panowie, że po- wtórzę to wstrząsające oświadczenie: Lydia Davenport ośmieliła się krzyczeć na kobietę, która pracowała u niej z własnej, nie- przymuszonej woli. Innymi słowy, pani Davenport zasłużyła na śmierć, ponieważ krzyczała na służącą! Ames nie tylko był doskonałym aktorem, ale też umiał mi- strzowsko żonglować faktami. - Niech następnie przemówi do was kolejny fakt, drodzy przyjaciele, ten mianowicie, że sąd wyznaczył najlepszych mło- dych prawników w stolicy, aby reprezentowali Grace Johnson. Tak powinno być: niechaj najpośledniejsi z nas mają najlepszą obronę, jaką można kupić za pieniądze... za pieniądze z waszych podatków. Ale nie dajcie się ogłupić temu młodemu dżentelme- nowi. Nie pozwólcie, by jego piękne słówka namieszały wam w głowach. Powiem wam, co spróbuje zrobić. Machnął obojętnie ręką w moim kierunku, jakby oganiał się od muchy bzyczącej mu nad głową. - Pan Corbett będzie próbował wzbudzić w was wątpliwo- ści co do tych oczywistych faktów. Powie wam, że w domu Ly- dii Davenport roiło się od służących i każdy z nich mógł zamor- dować starszą damę. Ames obrócił się na maleńkiej pięcie i wycelował zagiętym palcem w moją klientkę. - Fakt jednak jest taki: tylko jedna osoba w tym domu przy- znaje się otwarcie i na głos, że miała motyw do popełnienia mor- derstwa. I ta osoba siedzi na tej sali! Grace Johnson! Podszedł do stolika oskarżycieli i wziął do ręki zniszczoną Biblię w brązowej oprawie. Otworzył na stronie, którą chyba znał na pamięć, i zaczął czytać na głos. 17

- Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdzi- wie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli*. * J 8,31. Ostentacyjnym gestem zamknął z trzaskiem Biblię i podniósł ją wysoko. - Panowie, dotarliśmy na miejsce. Nasza podróż dobiegła końca. Witajcie w Królestwie Prawdy. Jedynym możliwym wer- dyktem jest: winna. Sukinsyn! Carter Ames właśnie zniszczył moją mowę koń- cową.

Rozdział 4 Wracając na swoje miejsce, drobniutki prokurator posłał mi nieznaczny uśmiech, a jego oczy błyskały triumfalnie. Ścisnęło mnie w żołądku. Nadeszła kolej na moją przemowę - przemowę, która mogła uratować kobiecie życie. Rozpocząłem od prostego stwierdzenia faktu, że nie istnieje żaden świadek morderstwa, po czym wymieniłem innych podej- rzanych: irlandzkiego ogrodnika, sekretarza pani Davenport oraz jej zarządcę. Wszyscy oni gardzili swoją pracodawczynią i bez trudu mogli ją zabić. Oczywiście wszyscy byli biali. Potem, ponieważ Carter Ames uprzedził moją mowę, posta- nowiłem obrać inny kurs, tak niezwykle śmiały i ryzykowny, że aż ręce zaczęły mi drżeć. - Zanim udacie się na naradę do swojej sali sędziowskiej, zrobię coś, co zdarza się niesłychanie rzadko. Pan Ames twier- dzi, że zabrał was do Królestwa Prawdy, tymczasem fakt jest taki, że nawet się do tego celu nie zbliżył. Pominął bowiem naj- ważniejszą ze wszystkich prawd. Nie wspomniał, dlaczego tak naprawdę Gracie Johnson grozi utrata życia. Wiecie, jaki jest ten powód, nie muszę go nawet wymieniać. Ale uczynię to mimo 19

wszystko. Gracie Johnson jest czarna. Dlatego tu przed wami stoi. Tylko dlatego. Była jedyną kolorową osobą obecną tego dnia w domu pani Davenport. Tak więc o to właśnie chodzi - ciągnąłem. - Gracie jest Murzynką. Wy, panowie, jesteście biali. Wszyscy oczekują, że biali sędziowie wydadzą wyrok skazujący czarną oskarżoną. Ale ja wiem, że to nieprawda. Myślę, a nawet głęboko wierzę, że macie dość honoru, aby się wznieść ponad takie uprzedzenia. Jesteście na tyle uczciwi, aby przejrzeć na wylot poczynania pana prokuratora, usiłującego wami manipu- lować i skazać niewinną kobietę, która popełniła tylko jedną zbrodnię: szczerze wyznała, że jej chlebodawczyni była podłą starą kobietą. Czy widzicie równie jasno jak ja, czego się tu do- wiedzieliśmy? Odkryliśmy najważniejszy fakt ze wszystkich. A fakt ten, fakt, że skóra Gracie jest czarna, nie powinien mieć najmniejszego wpływu na waszą decyzję. Tak stanowi prawo w całym naszym kraju. Jeśli macie uzasadnione wątpliwości co do tego, czy Gracie Johnson jest morderczynią, musicie... głoso- wać... za uniewinnieniem. Ruszyłem w stronę swojego miejsca, lecz nagle skręciłem i podszedłem prosto do stolika oskarżyciela. - Mogę, panie Carter? Wziąłem do ręki jego Biblię i zacząłem przerzucać strony, dopóki pozornie nie znalazłem wersu, którego szukałem w Księ- dze Przysłów. Nikt nie musiał wiedzieć, że cytuję z pamięci: - Cieszy się prawy z czynów uczciwych *. * Prz 21,15. Zamknąłem Pismo Święte.

Rozdział 5 Carter Ames podsunął mi pod nos srebrną piersiówkę z bur- bonem. - Pociągnij sobie, Ben. Zasłużyłeś, synu. Dobra robota. Cóż za widok do działu humorystycznego gazety – Ames ma- jący metr pięćdziesiąt wzrostu i ja wysoki na metr dziewięćdzie- siąt stoimy ramię w ramię w holu wyłożonym marmurem przed wejściem do sali rozpraw. - Nie, dziękuję, Carter, chcę być trzeźwy, kiedy ogłoszą werdykt. - Ja na twoim miejscu bym nie chciał. Mówił flegmatycznie, lekko bełkocząc, zapewne od whisky. Kiedy podniósł do ust buteleczkę, ze zdziwieniem zobaczyłem półksiężyce potu pod pachami. W sali sądowej wydawał się zim- ny jak kra na jeziorze. - To było diabelnie dobre podsumowanie - zauważył. - Przez chwilę miałeś ich w garści. Ale potem wyskoczyłeś z tą historią o kolorowych. Po co im o tym przypominałeś? Twoim zdaniem, nie zauważyli, że jest czarna niczym as pikowy? - Moim zdaniem kilku przysięgłych nie kupiło twoich ar- gumentów. Wystarczy jeden, żeby ją uniewinnić. 21

- I dwunastu, żeby ją powiesić. Myślisz, że o tym nie wiem? Pociągnął następny łyk z piersiówki, po czym klapnął na ław- ce. - Siadaj, Ben. Chcę pogadać z tobą, a nie z twoim tyłkiem. Usiadłem. - Synu, jesteś młodym, zdolnym adwokatem - powiedział - po Harvardzie i w ogóle. Czeka cię wielka kariera. Ale musisz się nauczyć, że Waszyngton jest miastem Południa. Niczym się nie różnimy od zwykłego mieszkańca największej dziury w Mis- sisipi. Skrzywiłem się i pokręciłem głową. - Ja tylko robię to, co uważam za słuszne, Carter. - Wiem. I dlatego ludzie mają cię za przeklętego mazgaja i murzyńskiego kochasia o miękkim sercu. Zanim zdążyłem powiedzieć coś w swojej obronie, a właści- wie w obronie wszystkiego, w co wierzyłem, z sali rozpraw wy- tknął głowę policjant. - Idą sędziowie.

Rozdział 6 Ciężkie żelazne kajdany wokół kostek Gracie Johnson szczę- kały głośno, kiedy pomagałem jej wstać przy stoliku obrony. - Dziękuję, panie Corbett - szepnęła. Sędzia Warren popatrzył na nią z góry niczym sam Pan Bóg. - Panie przewodniczący, czy ława przysięgłych ustaliła werdykt w tej sprawie? - spytał. - Tak, Wysoki Sądzie. Jak każdy prawnik od czasu, gdy Bizantyjczycy spisali Ko- deks Justyniana, próbowałem coś wyczytać z twarzy sędziów wchodzących gęsiego do sali rozpraw - właściciela sklepu pa- smanteryjnego, emerytowanego nauczyciela. Bladolicy młodzie- niec zaręczony z córką kongresmana Chapmana próbował się nieśmiało uśmiechać podczas mojej mowy końcowej. Kilku patrzyło prosto na Gracie, co podobno miało być zaw- sze dobrym znakiem dla oskarżonego. Ja również postanowiłem przyjąć to za dobrą monetę i zmówiłem krótką, pełną nadziei modlitwę. Jaka jest wasza decyzja, panowie, w sprawie Grace Johnson oskarżonej o morderstwo? - zaintonował sędzia. 23

Przewodniczący ławy przysięgłych wstał z całym namaszcze- niem, po czym głośno i z mocą powiedział: - My, sędziowie przysięgli, uznajemy oskarżoną za winną popełnionej zbrodni. W sali rozpraw wybuchły okrzyki, szlochy, a nawet brawa. Rozległy się uderzenia młotka. - Spokój! Nie pozwolę na takie zachowanie w mojej sali rozpraw - oświadczył sędzia. Niech mnie diabli porwą, jeśli przez jego twarz nie przemknął uśmiech, zanim zdołał go stłumić. Oczy wezbrały mi gorącymi łzami. - Wszystko dobrze, panie Corbett - powiedziała cicho. - Wcale nie, Gracie. To hańba. Dwóch strażników szło w naszą stronę, aby zabrać Gracie z powrotem do więzienia. Dałem im znak, żeby zaczekali. - Niech się pan nie martwi, panie Corbett - powiedziała Gracie. - Niezbadane są ścieżki Pana. - Niech cię Bóg błogosławi, Gracie. Złożymy apelację. - Dziękuję, panie Corbett, ale muszę panu coś powiedzieć. - Co takiego? Pochyliła się do mnie i zniżyła głos do szeptu. - Ja to zrobiłam. - Słucham? - Popełniłam tę zbrodnię. - Gracie! - Mam piątkę dzieciów, panie Corbett. Ta stara prawie nic mi nie płaciła, więc chciałam ukraść trochę sreber. - I... co się stało? - Szłam przez jadalnię ze srebrną skrzynką, kiedy weszła pani Davenport. Miała iść się zdrzemnąć. Zaczęła na mnie wrzeszczeć jak sam diabeł, a potem się na mnie rzuciła. 24

Była opanowana, mówiła bardzo spokojnie, jakby w transie. - Trzymałam w ręku nóż z rzeźbionej kości, nie na nią... nie wiem po co, tak na wszelki wypadek. Kiedy na mnie naskoczyła, odwróciłam się, a ona nadziała się prosto na ten nóż. Przysięgam, że nie chciałam tego zrobić. Najwyraźniej strażnicy uznali, że wykazali już dość cierpli- wości. Podeszli do nas i wzięli ją za ramiona, po czym ruszyli w stronę wyjścia. - Ale mówię panu, panie Corbett... - Co, Gracie? - Zrobiłabym to jeszcze raz.

Rozdział 7 Wracając tego gorącego czerwcowego dnia do domu, nie mia- łem pojęcia, jakie wielkie życiowe zmiany czekają mnie i moją rodzinę. Nic nie zapowiadało nadchodzących wydarzeń. Kiedy wszedłem, w domu panowała cisza, światła były poga- szone. W salonie ani śladu Meg, Amelii czy Alice. W kuchni na stole stygł placek brzoskwiniowy. Przez okno zobaczyłem naszego kucharza, siedział na werandzie i łuskał fasolę do białego emaliowanego rondla. - Mazie, czy Meg wyszła z domu?! - zawołałem. - Tak, psze pana Bena. I wzięła też z sobą maluchy. Nie wiem dokąd. Była w złym humorze pani Corbett. Czerwona na twarzy, no, wie pan, jak to się z nią robi. Jak to się z nią robi. Moja Meg, moja urocza żona z Nowej Anglii. Taka czerwona na twarzy. „Wie pan, jak to się z nią ro- bi”. Najłagodniejsza dziewczyna w Radcliffe, najśliczniejsza, jaka kiedykolwiek przyjechała z Warwick na Rhode Island. Wy- szła z pałającymi policzkami. A wszystko przeze mnie, myślałem. Przez moją porażkę. Przez moje liczne porażki. Przez wstyd, jaki ściągnąłem na 26

nasz dom niekończącymi się „dobroczynnymi sprawami” bieda- ków i ludzi pozbawionych praw publicznych. Wróciłem do salonu i zdjąłem z półki banjo. Próbowałem się nauczyć grać ragtime, gdy tylko po raz pierwszy usłyszałem dźwięki tej muzyki, która przybyła z Południa pod koniec ubie- głego wieku. Była tak samo szybka i hałaśliwa jak automobile, które płoszą konie w całym kraju. Siedziałem na stołku przy pianinie i próbowałem zmusić nie- zdarne palce do znalezienia pierwszych akordów rozbieganej melodii. Muzyka płynęła pospiesznie, ale z jakiegoś powodu cofnęła mnie do czasu i miejsca, gdy wszystko działo się dużo wolniej i może dużo lepiej niż tu, w Waszyngtonie. Wyboista synkopa przypomniała mi dźwięki dobywające się z maleńkich murzyńskich kościołów zbudowanych w lasach wokół Eudory w stanie Missisipi, gdzie się urodziłem i dorastałem. Jako chłopak mijałem te kościoły tysiące razy. Słuchałem kla- skania i żarliwych „amen”. Kiedy modlitwy i stare pieśni śpie- wane podczas pracy w polu zlały się w jedno i przyspieszyły tempo, z dalekiego zakątka Południa, w miejscu, gdzie spotykały się Luizjana, Missisipi i Arkansas, wyłonił się ragtime. Ilekroć usłyszałem tę muzykę, czy to dochodzącą z saloonów po gorszej stronie Kapitolu, czy z błyszczącego gramofonu w Dupont Circle, jej dźwięki przenosiły mnie szlakami pamięci z Waszyngtonu do Missisipi. A ilekroć myślałem o Missisipi, widziałem twarz mamy.

Rozdział 8 Eudora leży w południowym zakątku Missisipi, sto kilome- trów na wschód od Wielkich Bagnisk, dwadzieścia kilometrów na północ od granicy z Luizjaną. Mój ojciec, szanowny Everett J. Corbett, piastował w mieście urząd sędziego, ale jedyną, naprawdę sławną mieszkanką Eudory była moja matka, Louellen Corbett. Nazywano ją Poetką Połu- dnia. Pisała urocze, proste, sentymentalne wiersze, które za- mieszczano w takich liczących się czasopismach, jak „Woburn's Weekly Companion” czy „Beacon-Light”, i które chwytały za serce wszystkie damy Południa. W swych utworach mówiła o tym, co jest drogie każdej południowej duszy - o parowcach na Missisipi, świetle księżyca na magnoliach, arystokratycznej sa- motności starzejącej się konfederackiej wdowy. Jednak tego szczególnego dnia w Eudorze... Mam siedem lat i jestem jedynakiem. W letnie popołudnie przyjechałem z mamą do miasta. Centrum Eudory składało się ze sklepu z paszami i ziarnem Pu- riny, First Bank, kilku sklepików i placu z gmachem ratusza, gdzie mieścił się sąd, gospody Slide specjalizującej się w świeżych 28