JAMES PATTERSON
RÓŻE SA CZERWONE
(Roses are red)
Tłumaczył Maciej Pintara
Wydanie polskie: 2001
Wydanie oryginalne: 2000
Prolog
Z prochu powstałeś...
I
Brianne Parker nie wyglądała na taką, która obrabia banki, ani na
morderczynię – jej pulchna, dziecięca buzia mogła zmylić każdego. Ale
wiedziała, że tego ranka jest gotowa zabić, jeśli będzie musiała. Miała się
o tym przekonać dziesięć po ósmej.
Dwudziestoczteroletnia Brianne nosiła spodnie khaki,
jasnoniebieską kurtkę Uniwersytetu Maryland i białe, sportowe buty
Nike. Niezauważona przez nikogo przeszła od swojej białej, poobijanej
hondy acura ku gęstej kępie drzew, gdzie się ukryła.
Znalazła się przy Citibanku w Silver Spring w stanie Maryland tuż
przed ósmą. Filię banku powinni otworzyć za dziewięćdziesiąt sekund.
Supermózg powiedział jej, że to wolno stojący budynek przy dwóch
przelotowych ulicach. Otaczają go – jak to określił – wielkie,
pudełkowate sklepy: Target, PETsMART, Home Depot i Circuit City.
Punkt ósma Brianne wyszła z kryjówki za drzewami pod
kolorowym billboardem reklamującym śniadania McDonalda. Kasjerka,
która właśnie otworzyła szklane drzwi frontowe i na moment wyszła na
zewnątrz, nie mogła jej zobaczyć.
Kilka kroków od wejścia Brianne wciągnęła gumową maskę
prezydenta Clintona – jedną z najbardziej popularnych w Ameryce i
pewnie najtrudniejszą do wytropienia. Znała nazwisko kasjerki. Wyjęła
rewolwer i przystawiła jej do pleców.
– Do środka, panno Jeanne Galetta. Potem odwróć się i z powrotem
zamknij na klucz drzwi frontowe. Pójdziemy do twojej szefowej, pani
Buccieri.
Tę krótką kwestię wygłosiła dokładnie słowo po słowie, tak jak
została napisana. Supermózg powiedział, że ma to decydujące
znaczenie, by cała akcja przebiegała zgodnie z określonymi ustaleniami.
– Nie chcę cię zabić, Jeanne. Ale zrobię to, jeśli nie będziesz
posłusznie wykonywała moich poleceń. Teraz twoja kolej, kochanie;
powiedz, zrozumiałaś wszystko, co powiedziałam?
Jeanne Galetta pokiwała głową tak energicznie, że omal nie spadły
jej okulary.
– Zrozumiałam. Proszę nie robić mi krzywdy – wykrztusiła.
Miała krótkie, ciemne włosy, dobiegała trzydziestki i była dosyć
atrakcyjna. Ale niebieski spodnium ze sztucznego włókna i wysokie
obcasy postarzały ją.
– Idziemy do szefowej. Ruszaj się, Jeanne. Jeśli nie wyjdę stąd za
osiem minut, zginiecie obie: ty i pani Buccieri. Mówię poważnie. Nie
myśl, że was nie zabiję, bo jestem kobietą. Zastrzelę was jak psy.
II
Brianne podobało się, że nagle ma władzę. Poprowadziła drżącą
kasjerkę przez hol z bankomatami, potem przez salę. Liczyła cenne
sekundy, które już zużyła. Supermózg ciągle podkreślał, że napad musi
być przeprowadzony dokładnie według planu. W kółko powtarzał, że
wszystko zależy od precyzji.
LICZĄ SIĘ MINUTY, BRIANNE
LICZĄ SIĘ SEKUNDY
LICZY SIĘ NAWET TO, ŻE WYBRALIŚMY AKURAT TEN
BANK
Napad musiał być perfekcyjny. Rozumiała to, rozumiała...
Supermózg zaplanował go według swojej skali numerycznej na 9,9999 z
10.
Brianne lewą ręką wepchnęła kasjerkę do gabinetu szefowej.
Usłyszała cichy szum komputera. Potem zobaczyła Betsy Buccieri za
wielkim, dyrektorskim biurkiem.
– Codziennie otwieracie sejf o ósmej pięć... – wrzasnęła – więc teraz
otwórzcie go dla mnie! Ale już!
Kierowniczka filii patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma.
– Nie mogę otworzyć skarbca – zaprotestowała. – Otwiera się
automatycznie na sygnał z komputera w centrali na Manhattanie. Nigdy
o tej samej porze.
Brianne pokazała swoje lewe ucho. Skinęła palcem na Betsy Buccieri,
żeby słuchała. Czego?
– Pięć, cztery, trzy, dwa... – odliczyła Brianne i sięgnęła po
słuchawkę telefonu na biurku. Zadzwonił. Doskonała koordynacja.
– To do ciebie – powiedziała. Gumowa maska prezydenta Clintona
tłumiła trochę jej głos. – Słuchaj uważnie.
Podała słuchawkę szefowej filii. Wiedziała, kto jest przy telefonie i
co powie.
Supermózg nie zamierzał grozić. Wymyślił coś lepszego.
– Betsy, tu Steve. W naszym domu jest jakiś mężczyzna. Trzyma
mnie pod lufą. Ostrzega, że jeśli ta kobieta w twoim gabinecie nie
wyjdzie z banku z pieniędzmi dokładnie o ósmej dziesięć, zastrzeli
Tommy’ego, Annę i mnie.
– Jest ósma cztery.
Połączenie zostało przerwane. W słuchawce zapadła cisza.
– Steve? Steve! – zawołała Betsy, łzy zaczęły spływać jej po
policzkach. Spojrzała na zamaskowaną kobietę. Nie mogła uwierzyć, że
to się dzieje naprawdę. – Proszę nie robić im krzywdy. Błagam. Już
otwieram skarbiec.
Brianne powtórzyła wiadomość.
– Ósma dziesięć. Ani sekundy później. I żadnych głupich sztuczek.
Żadnych cichych alarmów. Żadnej farby na banknotach.
– Oczywiście. Proszę za mną.
Betsy Buccieri przestała prawie myśleć. W głowie dźwięczały jej
tylko trzy imiona: Steve, Tommy, Anna.
O ósmej pięć podeszły do skarbca Moslera.
– Otwieraj, Betsy. Czas leci. Twoja rodzina może umrzeć.
Drzwi z pięknie polerowanej stali miały tłoki jak lokomotywa.
Otwarcie ich zajęło Betsy Buccieri niecałe dwie minuty. Prawie na
wszystkich półkach leżały paczki banknotów. Brianne w życiu nie
widziała tyle forsy. Zaczęła wpychać pieniądze do dwóch brezentowych
toreb sportowych. Pani Buccieri i Jeanne Galetta przyglądały się temu w
milczeniu. Brianne podobał się strach i szacunek dla niej, malujący się
na ich twarzach.
Ładując swój łup, zgodnie z instrukcją odliczała minuty. Ósma
siedem... Ósma osiem... Wreszcie skończyła.
– Zamykam was obie w skarbcu. Ani słowa, bo zostawię tu wasze
trupy.
Podniosła torby.
– Nie róbcie krzywdy mojemu mężowi i dziecku – powiedziała
błagalnym tonem Betsy Buccieri. – Przecież zrobiłyśmy, co pani...
Brianne zatrzasnęła jej przed nosem ciężkie metalowe drzwi.
Była spóźniona. Przeszła przez hol, otworzyła drzwi frontowe i
wyszła. Zerwała maskę ze spoconej twarzy. Miała wielką ochotę pobiec
pędem do samochodu, ale szła spokojnie, jakby nic ją nie obchodziło w
ten piękny, wiosenny poranek. Z przyjemnością wyciągnęłaby spluwę i
przestrzeliła tę wielką, gównianą reklamę pieprzonego McKaczora.
Przy hondzie popatrzyła na zegarek. Ósma dziesięć i pięćdziesiąt
dwie sekundy. Celowe spóźnienie rosło; tak miało być. Uśmiechnęła się.
Nie zadzwoniła do domu Buccierich, gdzie Errol trzymał pod lufą
Steve’a, Tommy’ego i jego opiekunkę Annę. Nie zawiadomiła, że ma
pieniądze i jest bezpieczna.
Supermózg jej zabronił.
Zakładnicy mieli umrzeć.
Część pierwsza
Zabójstwa
Rozdział 1
Praca detektywa nauczyła mnie cenić mądrość starego porzekadła:
„Nie myśl, że skoro woda jest spokojna, nie ma w niej krokodyli”.
Tego wieczoru woda na pewno była spokojna. Moja niesforna córka
Jannie trzymała kotkę Rosie za przednie łapy i tańczyła z nią. Często tak
się bawiły.
– „Róże są czerwone, fiołki niebieskie” – śpiewała Jannie wesołym,
słodkim głosikiem. Nigdy nie zapomnę tego obrazu i tego dnia. Do
naszego domu na Piątej ulicy schodzili się przyjaciele, krewni i sąsiedzi
na przyjęcie z okazji chrztu mojego synka. Byłem w prawdziwie
świątecznym nastroju.
Babcia przygotowała przepyszne jedzenie: marynowane krewetki,
zapiekane małże, szynkę, cebulki na ostro i dynię. Pachniało
kurczakiem w czosnku, żeberkami wieprzowymi i czterema rodzajami
chleba domowego. Zrobiła nawet mój przysmak – sernik śmietankowy z
malinami.
Na lodówce wisiała jedna z jej notatek:
W czarnych ludziach tkwi niewiarygodna siła i magia, których nikt
nie potrafi zniszczyć. Ale każdy próbuje. – Toni Morrison.
Uśmiechnąłem się na myśl o niewiarygodnej sile i magii mojej
ponad osiemdziesięcioletniej babci.
Było wspaniale. Jannie, Damon, malutki Alex i ja witaliśmy
wszystkich na ganku. Trzymałem Aleksa na rękach. Był bardzo
towarzyski. Uśmiechał się radośnie do każdego, nawet do mojego
partnera, Johna Sampsona. Dzieci boją się go z początku, bo jest wielki i
groźnie wygląda. Ma ponad dwa metry wzrostu i waży prawie sto
czternaście kilo.
– Mały najwyraźniej lubi balangi – zauważył Sampson i wyszczerzył
zęby.
Alex uśmiechnął się do niego szeroko.
Sampson wziął go ode mnie. Dziecko niemal utonęło w jego
łapskach. Roześmiał się i zaczął szczebiotać do malucha.
Z kuchni wyszła Christine. Przyłączyła się do nas trzech. Na razie
ona i Alex junior nie mieszkali ze mną, babcią, Jannie i Damonem.
Mieliśmy nadzieję, że się do nas wprowadzą i będziemy jedną dużą
rodziną. Chciałem, żeby Christine była moją żoną, nie tylko kochanką.
Chciałem rano budzić małego Aleksa, a wieczorem kłaść go spać.
– Przejdę się po domu z Aleksem w ramionach – powiedział
Sampson. – Użyję go bezwstydnie do poderwania jakiejś piękności.
Po czym odszedł.
– Myślisz, że on się kiedykolwiek ożeni? – zapytała Christine.
– Mały Alex? Nasz chłopiec? Oczywiście.
– Mówię o twoim partnerze. Czy on kiedykolwiek założy rodzinę?
Nie wyglądało na to, żeby jej przeszkadzało, że my żyjemy na kocią
łapę.
– Kiedyś – na pewno. Miał zły model rodziny. Ojciec odszedł, kiedy
John miał zaledwie rok, w końcu umarł z przedawkowania. Matka też
była narkomanką. Jeszcze kilka lat temu mieszkała w Southwest.
Sampsona właściwie wychowywała moja ciotka Tia z pomocą mojej
babci.
Patrzyliśmy, jak Sampson krąży wśród gości z Aleksem na rękach.
Zaczepił bardzo ładną babkę. De Shawn Hawkins. Pracowała razem z
Christine.
– On naprawdę podrywa na dziecko – zdumiała się Christine i
zawołała do koleżanki: – Uważaj, De Shawn.
Roześmiałem się.
– Mówi, co zrobi i robi, co mówi.
Przyjęcie zaczęło się około drugiej po południu. O wpół do dziesiątej
wieczorem trwało w najlepsze. Właśnie śpiewałem w duecie z
Sampsonem Skinny Legs and All Joe Teksa. Wyliśmy jak diabli. Wszyscy
się śmiali i nabijali z nas. Sampson zaczął śpiewać „Jesteś pierwsza i
ostatnia, jesteś dla mnie wszystkim...”.
Wtedy przyjechał Kyle Craig z FBI. Mogłem wszystkim powiedzieć,
żeby szli do domu – koniec imprezy.
Rozdział 2
Kyle niósł kolorową paczkę przewiązaną wstążką, prezent dla
dziecka. Miał nawet balony! Nie zmylił mnie. To dobry kumpel i
świetny gliniarz, ale nie jest towarzyski i unika przyjęć jak zarazy.
– Tylko nie dziś, Alex – ostrzegła Christine. Wyglądała na
zaniepokojoną, może nawet złą. – Nie daj się wrobić w jakieś kolejne
koszmarne śledztwo. Proszę cię. Nie w dniu chrztu.
Wziąłem sobie to do serca. Mój dobry nastrój prysnął.
Cholerny Kyle Craig.
Podszedłem do niego i skrzyżowałem palce wskazujące.
– Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedziałem. – Zjeżdżaj stąd.
– Ja też się cholernie cieszę, że cię widzę – odparł i uśmiechnął się
promiennie. Potem objął mnie mocno i szepnął: – Wielokrotne
zabójstwo, stary.
– Przykro mi. Zadzwoń jutro albo pojutrze. Dziś mam wolne.
– Wiem, ale to wyjątkowo paskudna sprawa, Alex.
Kyle wyjaśnił, że zostaje w Waszyngtonie tylko na jedną noc i
bardzo potrzebuje mojej pomocy. Jest pod straszną presją. Znów
odmówiłem, ale zignorował to całkowicie. Obaj wiedzieliśmy, że do
moich obowiązków należy także pomaganie FBI w skomplikowanych
dochodzeniach. Poza tym, byłem mu winien przysługę lub dwie. Kilka
lat temu włączył mnie do śledztwa w sprawie porwania i morderstwa w
Karolinie Północnej, kiedy moja siostrzenica zniknęła z Uniwersytetu
Duke’a.
Kyle znał Sampsona i kilku moich kumpli detektywów. Podeszli i
gadali z nim, jakby wpadł z wizytą towarzyską. Ludzie go lubili. Ja też,
ale nie teraz, nie tego wieczoru. Powiedział, że musi spojrzeć na małego
Aleksa, zanim przejdziemy do spraw zawodowych.
Rozdział 3
Poszedłem z nim do pokoju babci. Malec spał w łóżeczku
dziecinnym wśród kolorowych misiów i piłek. Tulił do siebie swego
ulubionego niedźwiadka Pinky’ego.
– Biedny chłopczyk – szepnął Kyle. – Co za straszna historia... Jest
bardziej podobny do ciebie niż do Christine. A przy okazji, jak tam u
was?
– W porządku – skłamałem.
Po rocznej nieobecności Christine w Waszyngtonie nie układało nam
się tak, jak się spodziewałem. Brakowało mi ogromnie intymności
między nami. Zabijało mnie to. Ale nikomu o tym nie mówiłem, nawet
Sampsonowi i babci.
– Zostaw mnie dziś w spokoju, Kyle – poprosiłem.
– Żałuję, ale to nie może czekać, Alex. Jestem w drodze powrotnej
do Quantico. Gdzie możemy pogadać?
Pokręciłem głową i poczułem, jak narasta we mnie złość.
Zaprowadziłem go na oszkloną werandę. Stało tam stare pianino, które
wciąż grało mniej więcej tak dobrze jak ja. Usiadłem na trzeszczącym
stołku i wystukałem kilka taktów Odwołajmy to wszystko Gershwina.
Kyle rozpoznał melodię i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Przykro mi.
– Nie widać tego – odparłem. – Do rzeczy.
– Słyszałeś o napadzie na filię Citibanku w Silver Spring i o
zabójstwach w domu szefowej banku? – zapytał. – O zamordowaniu jej
męża, trzyletniego synka i jego opiekunki?
Spojrzałem na niego, potem odwróciłem wzrok.
– Trudno, żebym nie słyszał.
Brutalne, bezsensowne morderstwa były tematem dnia we
wszystkich gazetach i telewizji. Wstrząsnęły nawet waszyngtońskimi
gliniarzami.
– Nie rozumiem tego. Co się, u diabła, stało w domu tej kobiety?
Bandyci dostali pieniądze, tak? Więc dlaczego zabili zakładników?
Przyjechałeś mi to wyjaśnić, zgadza się?
Kyle przytaknął.
– Byli spóźnieni. Kobieta z gangu miała wyjść z banku z forsą
dokładnie o ósmej dziesięć. Alex, ona wyszła niecałą minutę później!
Niecałą minutę! I dlatego zamordowali trzydziestotrzyletniego ojca,
trzyletniego chłopca i opiekunkę do dziecka. Miała dwadzieścia pięć lat
i była w ciąży. Potrafisz to sobie wyobrazić?
Poruszyłem ramionami i pokręciłem szyją. Czułem, jak narasta we
mnie napięcie. Wyobraziłem to sobie. Jak mogli zabić tamtych ludzi bez
żadnego powodu?
Ale naprawdę nie byłem w nastroju do policyjnej roboty. Mimo że
chodziło o tak ponurą i pilną sprawę.
– I dlatego cię tu przyniosło w dniu chrztu mojego syna?
Kyle uśmiechnął się nagle i odprężył.
– Do diabła, Alex! Musiałem wpaść i zobaczyć to dobrze
zapowiadające się dziecko. Niestety, ta sprawa jest naprawdę ważna.
Możliwe, że są to tutejsi bandyci. A jeśli nawet są spoza Waszyngtonu,
ktoś tutaj może ich znać. Musisz znaleźć tych zabójców, zanim znów
kogoś zamordują. Czujemy, że to nie był pojedynczy wyskok. Swoją
drogą, masz piękne dziecko.
– Ty też jesteś piękny, Kyle. Słowo daję, nikt nie może się z tobą
równać.
– Trzyletni chłopiec, ojciec i opiekunka – powtórzył raz jeszcze Kyle,
zanim wyszedł z przyjęcia. Na progu werandy odwrócił się.
– Jesteś odpowiednim facetem do tej roboty, Alex. Zamordowali
rodzinę.
Gdy tylko zniknął, zacząłem szukać Christine, ale już jej nie było.
Serce mi zamarło. Zabrała Aleksa i wyniosła się bez słowa.
Rozdział 4
Supermózg niechętnie zaparkował na ulicy i poszedł w stronę
opuszczonego osiedla położonego niedaleko rzeki Anacostia. Księżyc w
pełni oświetlał bladym, upiornym blaskiem kilka niszczejących,
dwupiętrowych domów z oknami bez szyb. Supermózg poczuł się
nieswojo.
– Dolina śmierci – szepnął.
W dodatku, jak się okazało, kryjówka Parkerów znajdowała się w
domu położonym najdalej ze wszystkich od ulicy. W „przytulnym
gniazdku” na trzecim piętrze mieli tylko poplamiony materac i
zardzewiałe krzesełko ogrodowe. Na podłodze walały się opakowania z
KFC i McDonalda.
Wchodząc do pokoju, Supermózg uniósł dwa pudełka gorącej pizzy
i papierową torbę.
– Chianti i pizza! – zawołał. – Jest co świętować.
Brianne i Errol natychmiast rzucili się na jedzenie. Ledwo coś
mruknęli na powitanie. Supermózg uznał to za brak szacunku. Rozlał
wino do plastikowych kubków, podał je Parkerom i wzniósł toast.
– Za zbrodnię doskonałą.
Errol zmarszczył brwi i pociągnął dwa solidne łyki.
– Jeśli można tak nazwać to, co się stało w Silver Spring. Trzy
niepotrzebne morderstwa.
– Można ją tak nazwać – odparł Supermózg. – Absolutna perfekcja.
Przekonacie się.
Jedli i pili w milczeniu. Parkerowie mieli ponure, wręcz wrogie
miny. Brianne zerkała na niego ukradkiem. Nagle Errol potarł szyję i
zakaszlał kilkakrotnie. Potem zaczął gwałtownie łapać powietrze i coś
wychrypiał. Paliło go w gardle i płucach. Nie mógł oddychać. Próbował
wstać, ale natychmiast upadł.
– Co ci się stało? – zawołała przerażona Brianne.
Potem ona też chwyciła się za gardło. Czuła ogień w gardle i
piersiach. Zerwała się z materaca. Upuściła kubek i obiema rękami
złapała się za szyję.
– Co to jest, do cholery?! – wrzasnęła do Supermózga. – Co się z
nami dzieje? Co nam zrobiłeś?
– Czy to nie oczywiste? – odrzekł lodowatym, dobiegającym jakby
gdzieś z daleka głosem.
Pokój wirował Parkerom w oczach. Errol dostał drgawek, Brianne
przegryzła sobie język. Oboje wciąż trzymali się za gardła. Dusili się, nie
mogli oddychać. Ich twarze przybrały ciemny odcień.
Supermózg stał w drugim końcu pokoju i patrzył. Trucizna
stopniowo sparaliżowała organizm, powodując ogromny ból. Zaczynało
się to od mięśni twarzy, potem proces sięgał krtani, wreszcie docierał do
dróg oddechowych. Duża dawka anektyny powodowała zatrzymanie
serca.
Po niecałych piętnastu minutach Parkerowie nie żyli. Ponieśli śmierć
tak okrutną, jak ich ofiary w Silver Spring w Marylandzie. Leżeli z
rozpostartymi rękami i nogami na podłodze. Supermózg był pewien, że
są martwi, ale na wszelki wypadek sprawdził to. Mieli przeraźliwie
wykrzywione twarze i wykręcone ciała. Wyglądali, jakby spadli z dużej
wysokości.
– Za zbrodnię doskonałą – powiedział Supermózg nad groteskowo
wygiętymi zwłokami.
Rozdział 5
Następnego ranka próbowałem dodzwonić się do Christine, ale
włączyła automatyczną sekretarkę i nie odbierała telefonu. Nigdy mi
tego nie robiła i bolało mnie to. Kiedy brałem prysznic i ubierałem się,
wciąż o tym myślałem. W końcu wyszedłem do pracy. Czułem się
zraniony, ale też byłem trochę zły.
Sampson i ja wyruszyliśmy na ulice przed dziewiątą. Im więcej
czytałem i myślałem o napadzie na Citibank w Silver Spring, tym
bardziej mnie niepokoiła cała sprawa, zwłaszcza przebieg wydarzeń. To
nie miało sensu. Zamordowano trzy niewinne osoby – z jakiego
powodu? Bandyci mieli już pieniądze. Jacyś psychole? Po co zabili ojca,
dziecko i opiekunkę?
Mieliśmy z Sampsonem ciężki i frustrujący dzień. O dziewiątej
wieczorem wciąż jeszcze pracowaliśmy. Znów próbowałem dodzwonić
się do Christine. Nadal nie podnosiła słuchawki albo nie było jej w
domu.
Mam kilka wystrzępionych, czarnych notesów z nazwiskami
informatorów. Zdążyliśmy już pogadać z ponad dwunastoma. Zostało
nam ich jeszcze mnóstwo na jutro, pojutrze i następny dzień. Śledztwo
już mnie wciągnęło. Dlaczego w domu szefowej banku zamordowano
trzy osoby? Za co zabito niewinną rodzinę?
– Kręcimy się wokół czegoś – powiedział Sampson.
Jechaliśmy przez Southeast moim starym samochodem. Właśnie
skończyliśmy rozmowę z drobnym kombinatorem, który nazywał się
Nomar Martinez. Słyszał o napadzie na bank w Marylandzie, ale nie
wiedział, kto to zrobił. W radiu śpiewał wielki, nieżyjący już Marvin
Gaye. Myślałem o Christine. Chciała, żebym rzucił pracę w policji.
Mówiła poważnie. Nie byłem pewien, czy mógłbym przestać być
detektywem. Lubiłem tę robotę.
– Mnie też się tak zdaje – przyznałem. – Może należało przycisnąć
Nomara? Był wyraźnie zdenerwowany. Czegoś się boi.
– W Southeast każdy się czegoś boi – odrzekł Sampson. – Pytanie
tylko, kto będzie chciał z nami gadać?
– Może tamten parszywy kundel? – Wskazałem wylot następnej
przecznicy. – Wie o wszystkim, co się tu dzieje.
– Zauważył nas – powiedział Sampson. – Jasna cholera, ucieka!
Rozdział 6
Skręciłem ostro w lewo i zahamowałem z poślizgiem. Mój porsche z
głuchym łomotem wpadł na chodnik. Wyskoczyliśmy obaj i puściliśmy
się pędem za Cedrikiem Montgomerym.
– Stać! Policja! – krzyknąłem.
Biegliśmy wąskim, krętym zaułkiem. Montgomery działał jako
mięśniak do wynajęcia bez szczególnych sukcesów, był jednak
rzeczywiście twardzielem. Stanowił niezłe źródło informacji, lecz nie był
kapusiem, po prostu wiedział o różnych rzeczach. Miał niewiele ponad
dwadzieścia lat, a my obaj – Sampson i ja – niedawno przekroczyliśmy
czterdziestkę. Ale ćwiczyliśmy bieganie systematycznie i byliśmy
wystarczająco szybcy – tak się nam przynajmniej wydawało.
Montgomery odsadził się jednak od nas całkiem nieźle i jego
sylwetka ledwie majaczyła w oddali.
Sampson dotrzymywał mi kroku.
– To tylko sprinter, stary... – wysapał. – My jesteśmy
długodystansowcy.
– Policja! – wrzasnąłem znowu. – Dlaczego uciekasz, Montgomery?
Pot okrył mi kark i plecy. Kapał z włosów. Piekły mnie oczy. Ale
biegłem dalej.
– Dorwiemy go – rzuciłem i przyspieszyłem. To było wyzwanie dla
Sampsona. Bawiliśmy się tak od lat. Damy radę. Kto, jak nie my?
Zbliżyliśmy się do Montgomery’ego. Obejrzał się. Nie chciał
uwierzyć, że już go doganiamy. Miał za sobą dwie pędzące lokomotywy
i nie mógł uciec z torów.
– Pełny gaz, stary! – zachęcił mnie Sampson. – I wysuń zderzak.
Ciągle biegliśmy równo. W naszym prywatnym wyścigu
Montgomery był linią mety.
Dopadliśmy go jednocześnie i wzięliśmy między siebie. Dostał dwa
ciosy i zwalił się na ziemię. Bałem się, że już nie wstanie. Ale on
przekoziołkował kilka razy, jęknął i wybałuszył oczy całkowicie
oszołomiony.
– O, kurwa! – wyszeptał z niedowierzaniem.
Uznaliśmy to za komplement i skuliśmy go kajdankami.
Dwie godziny później śpiewał w komendzie na Trzeciej ulicy.
Przyznał, że coś słyszał o napadzie na bank i morderstwach w Silver
Spring. Chętnie poszedł z nami na układ: informacje za przymknięcie
oczu na pół tuzina działek, które przy nim znaleźliśmy.
– Wiem, kogo szukacie – powiedział. Sprawiał wrażenie pewnego
siebie. – Ale nie spodoba wam się to, co usłyszycie.
Miał rację. Wcale mi się to nie spodobało.
Rozdział 7
Nie wiedziałem, czy mogę wierzyć Montgomery’emu, lecz podsunął
mi dobry, pewny trop, którym musiałem podążyć. W jednym się
rzeczywiście nie mylił: jego wskazówka stawiała mnie w trochę
niezręcznej sytuacji. Słyszał, że jednym z tych, co obrobili bank w Silver
Spring, był Errol Parker, przyrodni brat mojej nieżyjącej żony Marii.
Przez cały następny dzień szukaliśmy z Sampsonem Errola. Nie
znaleźliśmy go w domu ani w żadnym z miejsc w Southeast, gdzie
zwykle bywał. Jego żona Brianne też gdzieś przepadła. Nikt nie widział
Parkerów przynajmniej od tygodnia.
Około piątej trzydzieści po południu zatrzymałem się przy szkole
Przybysza Przynoszącego Prawdę, żeby sprawdzić, czy Christine
jeszcze tam jest. Myślałem o niej stale. Nadal nie odbierała telefonów i
się nie odzywała.
Christine Johnson poznałem dwa lata temu. Mieliśmy się już
właśnie pobrać, kiedy zdarzyło się nieszczęście, za które wciąż się
winiłem: porwał ją seryjny morderca z Southeast i trzymał prawie rok
jako zakładniczkę. Dlatego, że spotykała się ze mną. Uznano, że
zaginęła i nie żyje.
Kiedy ją znaleziono, miała już dziecko – naszego synka Aleksa. Ale
uprowadzenie zmieniło ją. Nie rozumiała, co się z nią dzieje, i nie mogła
sobie z tym poradzić. Próbowałem jej pomóc, tak jak umiałem. Od
miesięcy nie sypialiśmy ze sobą. Odsuwała się coraz dalej ode mnie.
Teraz Kyle Craig jeszcze pogorszył sprawę.
Kiedy Christine pracowała w szkole, dzieckiem opiekowała się moja
babcia. Potem Christine zabierała małego Aleksa do swojego domu w
Mitchellville. Tak sobie życzyła.
Wszedłem do budynku bocznymi, metalowymi drzwiami przy sali
sportowej. Usłyszałem znajome odgłosy piłki do koszykówki, śmiechy i
wesołe okrzyki dzieciaków. Christine siedziała w swoim gabinecie
przed komputerem. Była dyrektorką szkoły. Jannie i Damon uczą się
tutaj.
– Alex? – zdziwiła się na mój widok. Przeczytałem hasło
umieszczone na ścianie: „Chwal głośno, wiń cicho”. Czy Christine
potrafi w ten sposób postępować wobec mnie? – Już prawie skończyłam
– powiedziała. – Za chwilę będę gotowa.
Chyba nie jest przynajmniej zła za tamten wieczór z Kylem
Craigiem, pomyślałem. Nie kazała mi się wynosić.
– Odprowadzę cię do domu – zaproponowałem i uśmiechnąłem się.
– Będę nawet niósł twoje książki. W porządku?
– Chyba tak – odrzekła. Ale nie odwzajemniła uśmiechu i wydawała
się bardzo daleka.
Rozdział 8
Kilka minut później zamknęliśmy szkołę i poszliśmy ulicą Szkolną
do Piątej. Dźwigałem neseser Christine. Było tam chyba tuzin książek.
Spróbowałem zażartować.
– Nie mówiłaś, że kulę do kręgli też mam nieść.
– Uprzedzałam cię, że książki są ciężkie. Wiesz, że dużo czytam.
Cieszę się, że przyszedłeś.
– Nie mogłem się powstrzymać.
Powiedziałem prawdę. Chciałem ją objąć albo chociaż wziąć za rękę,
ale zrezygnowałem. Wydawało mi się dziwne i smutne, że jest tak
blisko, a jednocześnie tak daleko ode mnie. Pragnąłem aż do bólu
przytulić ją do siebie.
– Musimy porozmawiać, Alex – odezwała się w końcu i spojrzała mi
prosto w oczy. Jej mina nie wróżyła nic dobrego. – Miałam nadzieję, że
nie przejmę się twoim nowym śledztwem, Alex. Ale przejmuję się.
Doprowadza mnie do szaleństwa. Boję się o ciebie, o dziecko i o siebie.
Nie potrafię inaczej po tym, co się stało na Bermudach. Od powrotu do
Waszyngtonu źle sypiam.
Słuchałem jej słów i pękało mi serce. Czułem się strasznie z powodu
tego, co ją spotkało. Ale tak bardzo się zmieniła. Wyglądało na to, że nie
jestem w stanie pomóc jej w jakikolwiek sposób. Starałem się od
miesięcy i nic z tego nie wychodziło. Bałem się, że stracę nie tylko ją, ale
również małego Aleksa.
– Pamiętam niektóre z moich ostatnich snów. Są tak pełne
brutalności, Alex. I takie realistyczne. Pewnej nocy znów ścigałeś Łasicę
i on cię zabił. Stał spokojnie i strzelał do ciebie wielokrotnie. Potem
przyszedł zamordować dziecko i mnie. Obudziłam się z krzykiem.
Zdecydowałem się wziąć ją za rękę.
– Geoffrey Shafer nie żyje, Christine.
– Nie wiesz tego na pewno! – rozzłościła się i wyrwała dłoń.
Szliśmy w milczeniu brzegiem rzeki Anacostia. Potem powiedziała
mi o swoich innych snach. Wyczułem, że nie chce, żebym je
interpretował. Miałem tylko słuchać. Śniły jej się cierpienia i
morderstwa znajomych i kochanych osób.
Zatrzymała się na rogu Piątej ulicy niedaleko mojego domu.
– Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, Alex. W Mitchellville chodzę do
psychiatry, do doktora Belaira. Pomaga mi.
Patrzyła mi w oczy.
– Nie chcę cię więcej widzieć, Alex. Myślę o tym od tygodni.
Rozmawiałam z doktorem Belairem. Nie zmienię tej decyzji i będę
wdzięczna, jeśli zostawisz mnie w spokoju.
Wzięła ode mnie neseser i odeszła. Nie dała mi dojść do słowa, ale i
tak nie wiedziałbym, co powiedzieć. W jej oczach wyczytałem smutną
prawdę – nie kochała mnie już. Niestety, ja ją nadal kochałem. I
kochałem oczywiście naszego małego synka.
JAMES PATTERSON RÓŻE SA CZERWONE (Roses are red) Tłumaczył Maciej Pintara Wydanie polskie: 2001 Wydanie oryginalne: 2000
Prolog Z prochu powstałeś...
I Brianne Parker nie wyglądała na taką, która obrabia banki, ani na morderczynię – jej pulchna, dziecięca buzia mogła zmylić każdego. Ale wiedziała, że tego ranka jest gotowa zabić, jeśli będzie musiała. Miała się o tym przekonać dziesięć po ósmej. Dwudziestoczteroletnia Brianne nosiła spodnie khaki, jasnoniebieską kurtkę Uniwersytetu Maryland i białe, sportowe buty Nike. Niezauważona przez nikogo przeszła od swojej białej, poobijanej hondy acura ku gęstej kępie drzew, gdzie się ukryła. Znalazła się przy Citibanku w Silver Spring w stanie Maryland tuż przed ósmą. Filię banku powinni otworzyć za dziewięćdziesiąt sekund. Supermózg powiedział jej, że to wolno stojący budynek przy dwóch przelotowych ulicach. Otaczają go – jak to określił – wielkie, pudełkowate sklepy: Target, PETsMART, Home Depot i Circuit City. Punkt ósma Brianne wyszła z kryjówki za drzewami pod kolorowym billboardem reklamującym śniadania McDonalda. Kasjerka, która właśnie otworzyła szklane drzwi frontowe i na moment wyszła na zewnątrz, nie mogła jej zobaczyć. Kilka kroków od wejścia Brianne wciągnęła gumową maskę prezydenta Clintona – jedną z najbardziej popularnych w Ameryce i pewnie najtrudniejszą do wytropienia. Znała nazwisko kasjerki. Wyjęła rewolwer i przystawiła jej do pleców. – Do środka, panno Jeanne Galetta. Potem odwróć się i z powrotem zamknij na klucz drzwi frontowe. Pójdziemy do twojej szefowej, pani Buccieri. Tę krótką kwestię wygłosiła dokładnie słowo po słowie, tak jak została napisana. Supermózg powiedział, że ma to decydujące znaczenie, by cała akcja przebiegała zgodnie z określonymi ustaleniami. – Nie chcę cię zabić, Jeanne. Ale zrobię to, jeśli nie będziesz
posłusznie wykonywała moich poleceń. Teraz twoja kolej, kochanie; powiedz, zrozumiałaś wszystko, co powiedziałam? Jeanne Galetta pokiwała głową tak energicznie, że omal nie spadły jej okulary. – Zrozumiałam. Proszę nie robić mi krzywdy – wykrztusiła. Miała krótkie, ciemne włosy, dobiegała trzydziestki i była dosyć atrakcyjna. Ale niebieski spodnium ze sztucznego włókna i wysokie obcasy postarzały ją. – Idziemy do szefowej. Ruszaj się, Jeanne. Jeśli nie wyjdę stąd za osiem minut, zginiecie obie: ty i pani Buccieri. Mówię poważnie. Nie myśl, że was nie zabiję, bo jestem kobietą. Zastrzelę was jak psy.
II Brianne podobało się, że nagle ma władzę. Poprowadziła drżącą kasjerkę przez hol z bankomatami, potem przez salę. Liczyła cenne sekundy, które już zużyła. Supermózg ciągle podkreślał, że napad musi być przeprowadzony dokładnie według planu. W kółko powtarzał, że wszystko zależy od precyzji. LICZĄ SIĘ MINUTY, BRIANNE LICZĄ SIĘ SEKUNDY LICZY SIĘ NAWET TO, ŻE WYBRALIŚMY AKURAT TEN BANK Napad musiał być perfekcyjny. Rozumiała to, rozumiała... Supermózg zaplanował go według swojej skali numerycznej na 9,9999 z 10. Brianne lewą ręką wepchnęła kasjerkę do gabinetu szefowej. Usłyszała cichy szum komputera. Potem zobaczyła Betsy Buccieri za wielkim, dyrektorskim biurkiem. – Codziennie otwieracie sejf o ósmej pięć... – wrzasnęła – więc teraz otwórzcie go dla mnie! Ale już! Kierowniczka filii patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma. – Nie mogę otworzyć skarbca – zaprotestowała. – Otwiera się automatycznie na sygnał z komputera w centrali na Manhattanie. Nigdy o tej samej porze. Brianne pokazała swoje lewe ucho. Skinęła palcem na Betsy Buccieri, żeby słuchała. Czego? – Pięć, cztery, trzy, dwa... – odliczyła Brianne i sięgnęła po słuchawkę telefonu na biurku. Zadzwonił. Doskonała koordynacja.
– To do ciebie – powiedziała. Gumowa maska prezydenta Clintona tłumiła trochę jej głos. – Słuchaj uważnie. Podała słuchawkę szefowej filii. Wiedziała, kto jest przy telefonie i co powie. Supermózg nie zamierzał grozić. Wymyślił coś lepszego. – Betsy, tu Steve. W naszym domu jest jakiś mężczyzna. Trzyma mnie pod lufą. Ostrzega, że jeśli ta kobieta w twoim gabinecie nie wyjdzie z banku z pieniędzmi dokładnie o ósmej dziesięć, zastrzeli Tommy’ego, Annę i mnie. – Jest ósma cztery. Połączenie zostało przerwane. W słuchawce zapadła cisza. – Steve? Steve! – zawołała Betsy, łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Spojrzała na zamaskowaną kobietę. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Proszę nie robić im krzywdy. Błagam. Już otwieram skarbiec. Brianne powtórzyła wiadomość. – Ósma dziesięć. Ani sekundy później. I żadnych głupich sztuczek. Żadnych cichych alarmów. Żadnej farby na banknotach. – Oczywiście. Proszę za mną. Betsy Buccieri przestała prawie myśleć. W głowie dźwięczały jej tylko trzy imiona: Steve, Tommy, Anna. O ósmej pięć podeszły do skarbca Moslera. – Otwieraj, Betsy. Czas leci. Twoja rodzina może umrzeć. Drzwi z pięknie polerowanej stali miały tłoki jak lokomotywa. Otwarcie ich zajęło Betsy Buccieri niecałe dwie minuty. Prawie na wszystkich półkach leżały paczki banknotów. Brianne w życiu nie widziała tyle forsy. Zaczęła wpychać pieniądze do dwóch brezentowych toreb sportowych. Pani Buccieri i Jeanne Galetta przyglądały się temu w milczeniu. Brianne podobał się strach i szacunek dla niej, malujący się na ich twarzach. Ładując swój łup, zgodnie z instrukcją odliczała minuty. Ósma siedem... Ósma osiem... Wreszcie skończyła. – Zamykam was obie w skarbcu. Ani słowa, bo zostawię tu wasze
trupy. Podniosła torby. – Nie róbcie krzywdy mojemu mężowi i dziecku – powiedziała błagalnym tonem Betsy Buccieri. – Przecież zrobiłyśmy, co pani... Brianne zatrzasnęła jej przed nosem ciężkie metalowe drzwi. Była spóźniona. Przeszła przez hol, otworzyła drzwi frontowe i wyszła. Zerwała maskę ze spoconej twarzy. Miała wielką ochotę pobiec pędem do samochodu, ale szła spokojnie, jakby nic ją nie obchodziło w ten piękny, wiosenny poranek. Z przyjemnością wyciągnęłaby spluwę i przestrzeliła tę wielką, gównianą reklamę pieprzonego McKaczora. Przy hondzie popatrzyła na zegarek. Ósma dziesięć i pięćdziesiąt dwie sekundy. Celowe spóźnienie rosło; tak miało być. Uśmiechnęła się. Nie zadzwoniła do domu Buccierich, gdzie Errol trzymał pod lufą Steve’a, Tommy’ego i jego opiekunkę Annę. Nie zawiadomiła, że ma pieniądze i jest bezpieczna. Supermózg jej zabronił. Zakładnicy mieli umrzeć.
Część pierwsza Zabójstwa
Rozdział 1 Praca detektywa nauczyła mnie cenić mądrość starego porzekadła: „Nie myśl, że skoro woda jest spokojna, nie ma w niej krokodyli”. Tego wieczoru woda na pewno była spokojna. Moja niesforna córka Jannie trzymała kotkę Rosie za przednie łapy i tańczyła z nią. Często tak się bawiły. – „Róże są czerwone, fiołki niebieskie” – śpiewała Jannie wesołym, słodkim głosikiem. Nigdy nie zapomnę tego obrazu i tego dnia. Do naszego domu na Piątej ulicy schodzili się przyjaciele, krewni i sąsiedzi na przyjęcie z okazji chrztu mojego synka. Byłem w prawdziwie świątecznym nastroju. Babcia przygotowała przepyszne jedzenie: marynowane krewetki, zapiekane małże, szynkę, cebulki na ostro i dynię. Pachniało kurczakiem w czosnku, żeberkami wieprzowymi i czterema rodzajami chleba domowego. Zrobiła nawet mój przysmak – sernik śmietankowy z malinami. Na lodówce wisiała jedna z jej notatek: W czarnych ludziach tkwi niewiarygodna siła i magia, których nikt nie potrafi zniszczyć. Ale każdy próbuje. – Toni Morrison. Uśmiechnąłem się na myśl o niewiarygodnej sile i magii mojej ponad osiemdziesięcioletniej babci. Było wspaniale. Jannie, Damon, malutki Alex i ja witaliśmy wszystkich na ganku. Trzymałem Aleksa na rękach. Był bardzo towarzyski. Uśmiechał się radośnie do każdego, nawet do mojego partnera, Johna Sampsona. Dzieci boją się go z początku, bo jest wielki i groźnie wygląda. Ma ponad dwa metry wzrostu i waży prawie sto
czternaście kilo. – Mały najwyraźniej lubi balangi – zauważył Sampson i wyszczerzył zęby. Alex uśmiechnął się do niego szeroko. Sampson wziął go ode mnie. Dziecko niemal utonęło w jego łapskach. Roześmiał się i zaczął szczebiotać do malucha. Z kuchni wyszła Christine. Przyłączyła się do nas trzech. Na razie ona i Alex junior nie mieszkali ze mną, babcią, Jannie i Damonem. Mieliśmy nadzieję, że się do nas wprowadzą i będziemy jedną dużą rodziną. Chciałem, żeby Christine była moją żoną, nie tylko kochanką. Chciałem rano budzić małego Aleksa, a wieczorem kłaść go spać. – Przejdę się po domu z Aleksem w ramionach – powiedział Sampson. – Użyję go bezwstydnie do poderwania jakiejś piękności. Po czym odszedł. – Myślisz, że on się kiedykolwiek ożeni? – zapytała Christine. – Mały Alex? Nasz chłopiec? Oczywiście. – Mówię o twoim partnerze. Czy on kiedykolwiek założy rodzinę? Nie wyglądało na to, żeby jej przeszkadzało, że my żyjemy na kocią łapę. – Kiedyś – na pewno. Miał zły model rodziny. Ojciec odszedł, kiedy John miał zaledwie rok, w końcu umarł z przedawkowania. Matka też była narkomanką. Jeszcze kilka lat temu mieszkała w Southwest. Sampsona właściwie wychowywała moja ciotka Tia z pomocą mojej babci. Patrzyliśmy, jak Sampson krąży wśród gości z Aleksem na rękach. Zaczepił bardzo ładną babkę. De Shawn Hawkins. Pracowała razem z Christine. – On naprawdę podrywa na dziecko – zdumiała się Christine i zawołała do koleżanki: – Uważaj, De Shawn. Roześmiałem się. – Mówi, co zrobi i robi, co mówi. Przyjęcie zaczęło się około drugiej po południu. O wpół do dziesiątej wieczorem trwało w najlepsze. Właśnie śpiewałem w duecie z
Sampsonem Skinny Legs and All Joe Teksa. Wyliśmy jak diabli. Wszyscy się śmiali i nabijali z nas. Sampson zaczął śpiewać „Jesteś pierwsza i ostatnia, jesteś dla mnie wszystkim...”. Wtedy przyjechał Kyle Craig z FBI. Mogłem wszystkim powiedzieć, żeby szli do domu – koniec imprezy.
Rozdział 2 Kyle niósł kolorową paczkę przewiązaną wstążką, prezent dla dziecka. Miał nawet balony! Nie zmylił mnie. To dobry kumpel i świetny gliniarz, ale nie jest towarzyski i unika przyjęć jak zarazy. – Tylko nie dziś, Alex – ostrzegła Christine. Wyglądała na zaniepokojoną, może nawet złą. – Nie daj się wrobić w jakieś kolejne koszmarne śledztwo. Proszę cię. Nie w dniu chrztu. Wziąłem sobie to do serca. Mój dobry nastrój prysnął. Cholerny Kyle Craig. Podszedłem do niego i skrzyżowałem palce wskazujące. – Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedziałem. – Zjeżdżaj stąd. – Ja też się cholernie cieszę, że cię widzę – odparł i uśmiechnął się promiennie. Potem objął mnie mocno i szepnął: – Wielokrotne zabójstwo, stary. – Przykro mi. Zadzwoń jutro albo pojutrze. Dziś mam wolne. – Wiem, ale to wyjątkowo paskudna sprawa, Alex. Kyle wyjaśnił, że zostaje w Waszyngtonie tylko na jedną noc i bardzo potrzebuje mojej pomocy. Jest pod straszną presją. Znów odmówiłem, ale zignorował to całkowicie. Obaj wiedzieliśmy, że do moich obowiązków należy także pomaganie FBI w skomplikowanych dochodzeniach. Poza tym, byłem mu winien przysługę lub dwie. Kilka lat temu włączył mnie do śledztwa w sprawie porwania i morderstwa w Karolinie Północnej, kiedy moja siostrzenica zniknęła z Uniwersytetu Duke’a. Kyle znał Sampsona i kilku moich kumpli detektywów. Podeszli i gadali z nim, jakby wpadł z wizytą towarzyską. Ludzie go lubili. Ja też, ale nie teraz, nie tego wieczoru. Powiedział, że musi spojrzeć na małego Aleksa, zanim przejdziemy do spraw zawodowych.
Rozdział 3 Poszedłem z nim do pokoju babci. Malec spał w łóżeczku dziecinnym wśród kolorowych misiów i piłek. Tulił do siebie swego ulubionego niedźwiadka Pinky’ego. – Biedny chłopczyk – szepnął Kyle. – Co za straszna historia... Jest bardziej podobny do ciebie niż do Christine. A przy okazji, jak tam u was? – W porządku – skłamałem. Po rocznej nieobecności Christine w Waszyngtonie nie układało nam się tak, jak się spodziewałem. Brakowało mi ogromnie intymności między nami. Zabijało mnie to. Ale nikomu o tym nie mówiłem, nawet Sampsonowi i babci. – Zostaw mnie dziś w spokoju, Kyle – poprosiłem. – Żałuję, ale to nie może czekać, Alex. Jestem w drodze powrotnej do Quantico. Gdzie możemy pogadać? Pokręciłem głową i poczułem, jak narasta we mnie złość. Zaprowadziłem go na oszkloną werandę. Stało tam stare pianino, które wciąż grało mniej więcej tak dobrze jak ja. Usiadłem na trzeszczącym stołku i wystukałem kilka taktów Odwołajmy to wszystko Gershwina. Kyle rozpoznał melodię i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Przykro mi. – Nie widać tego – odparłem. – Do rzeczy. – Słyszałeś o napadzie na filię Citibanku w Silver Spring i o zabójstwach w domu szefowej banku? – zapytał. – O zamordowaniu jej męża, trzyletniego synka i jego opiekunki? Spojrzałem na niego, potem odwróciłem wzrok. – Trudno, żebym nie słyszał. Brutalne, bezsensowne morderstwa były tematem dnia we wszystkich gazetach i telewizji. Wstrząsnęły nawet waszyngtońskimi
gliniarzami. – Nie rozumiem tego. Co się, u diabła, stało w domu tej kobiety? Bandyci dostali pieniądze, tak? Więc dlaczego zabili zakładników? Przyjechałeś mi to wyjaśnić, zgadza się? Kyle przytaknął. – Byli spóźnieni. Kobieta z gangu miała wyjść z banku z forsą dokładnie o ósmej dziesięć. Alex, ona wyszła niecałą minutę później! Niecałą minutę! I dlatego zamordowali trzydziestotrzyletniego ojca, trzyletniego chłopca i opiekunkę do dziecka. Miała dwadzieścia pięć lat i była w ciąży. Potrafisz to sobie wyobrazić? Poruszyłem ramionami i pokręciłem szyją. Czułem, jak narasta we mnie napięcie. Wyobraziłem to sobie. Jak mogli zabić tamtych ludzi bez żadnego powodu? Ale naprawdę nie byłem w nastroju do policyjnej roboty. Mimo że chodziło o tak ponurą i pilną sprawę. – I dlatego cię tu przyniosło w dniu chrztu mojego syna? Kyle uśmiechnął się nagle i odprężył. – Do diabła, Alex! Musiałem wpaść i zobaczyć to dobrze zapowiadające się dziecko. Niestety, ta sprawa jest naprawdę ważna. Możliwe, że są to tutejsi bandyci. A jeśli nawet są spoza Waszyngtonu, ktoś tutaj może ich znać. Musisz znaleźć tych zabójców, zanim znów kogoś zamordują. Czujemy, że to nie był pojedynczy wyskok. Swoją drogą, masz piękne dziecko. – Ty też jesteś piękny, Kyle. Słowo daję, nikt nie może się z tobą równać. – Trzyletni chłopiec, ojciec i opiekunka – powtórzył raz jeszcze Kyle, zanim wyszedł z przyjęcia. Na progu werandy odwrócił się. – Jesteś odpowiednim facetem do tej roboty, Alex. Zamordowali rodzinę. Gdy tylko zniknął, zacząłem szukać Christine, ale już jej nie było. Serce mi zamarło. Zabrała Aleksa i wyniosła się bez słowa.
Rozdział 4 Supermózg niechętnie zaparkował na ulicy i poszedł w stronę opuszczonego osiedla położonego niedaleko rzeki Anacostia. Księżyc w pełni oświetlał bladym, upiornym blaskiem kilka niszczejących, dwupiętrowych domów z oknami bez szyb. Supermózg poczuł się nieswojo. – Dolina śmierci – szepnął. W dodatku, jak się okazało, kryjówka Parkerów znajdowała się w domu położonym najdalej ze wszystkich od ulicy. W „przytulnym gniazdku” na trzecim piętrze mieli tylko poplamiony materac i zardzewiałe krzesełko ogrodowe. Na podłodze walały się opakowania z KFC i McDonalda. Wchodząc do pokoju, Supermózg uniósł dwa pudełka gorącej pizzy i papierową torbę. – Chianti i pizza! – zawołał. – Jest co świętować. Brianne i Errol natychmiast rzucili się na jedzenie. Ledwo coś mruknęli na powitanie. Supermózg uznał to za brak szacunku. Rozlał wino do plastikowych kubków, podał je Parkerom i wzniósł toast. – Za zbrodnię doskonałą. Errol zmarszczył brwi i pociągnął dwa solidne łyki. – Jeśli można tak nazwać to, co się stało w Silver Spring. Trzy niepotrzebne morderstwa. – Można ją tak nazwać – odparł Supermózg. – Absolutna perfekcja. Przekonacie się. Jedli i pili w milczeniu. Parkerowie mieli ponure, wręcz wrogie miny. Brianne zerkała na niego ukradkiem. Nagle Errol potarł szyję i zakaszlał kilkakrotnie. Potem zaczął gwałtownie łapać powietrze i coś wychrypiał. Paliło go w gardle i płucach. Nie mógł oddychać. Próbował wstać, ale natychmiast upadł.
– Co ci się stało? – zawołała przerażona Brianne. Potem ona też chwyciła się za gardło. Czuła ogień w gardle i piersiach. Zerwała się z materaca. Upuściła kubek i obiema rękami złapała się za szyję. – Co to jest, do cholery?! – wrzasnęła do Supermózga. – Co się z nami dzieje? Co nam zrobiłeś? – Czy to nie oczywiste? – odrzekł lodowatym, dobiegającym jakby gdzieś z daleka głosem. Pokój wirował Parkerom w oczach. Errol dostał drgawek, Brianne przegryzła sobie język. Oboje wciąż trzymali się za gardła. Dusili się, nie mogli oddychać. Ich twarze przybrały ciemny odcień. Supermózg stał w drugim końcu pokoju i patrzył. Trucizna stopniowo sparaliżowała organizm, powodując ogromny ból. Zaczynało się to od mięśni twarzy, potem proces sięgał krtani, wreszcie docierał do dróg oddechowych. Duża dawka anektyny powodowała zatrzymanie serca. Po niecałych piętnastu minutach Parkerowie nie żyli. Ponieśli śmierć tak okrutną, jak ich ofiary w Silver Spring w Marylandzie. Leżeli z rozpostartymi rękami i nogami na podłodze. Supermózg był pewien, że są martwi, ale na wszelki wypadek sprawdził to. Mieli przeraźliwie wykrzywione twarze i wykręcone ciała. Wyglądali, jakby spadli z dużej wysokości. – Za zbrodnię doskonałą – powiedział Supermózg nad groteskowo wygiętymi zwłokami.
Rozdział 5 Następnego ranka próbowałem dodzwonić się do Christine, ale włączyła automatyczną sekretarkę i nie odbierała telefonu. Nigdy mi tego nie robiła i bolało mnie to. Kiedy brałem prysznic i ubierałem się, wciąż o tym myślałem. W końcu wyszedłem do pracy. Czułem się zraniony, ale też byłem trochę zły. Sampson i ja wyruszyliśmy na ulice przed dziewiątą. Im więcej czytałem i myślałem o napadzie na Citibank w Silver Spring, tym bardziej mnie niepokoiła cała sprawa, zwłaszcza przebieg wydarzeń. To nie miało sensu. Zamordowano trzy niewinne osoby – z jakiego powodu? Bandyci mieli już pieniądze. Jacyś psychole? Po co zabili ojca, dziecko i opiekunkę? Mieliśmy z Sampsonem ciężki i frustrujący dzień. O dziewiątej wieczorem wciąż jeszcze pracowaliśmy. Znów próbowałem dodzwonić się do Christine. Nadal nie podnosiła słuchawki albo nie było jej w domu. Mam kilka wystrzępionych, czarnych notesów z nazwiskami informatorów. Zdążyliśmy już pogadać z ponad dwunastoma. Zostało nam ich jeszcze mnóstwo na jutro, pojutrze i następny dzień. Śledztwo już mnie wciągnęło. Dlaczego w domu szefowej banku zamordowano trzy osoby? Za co zabito niewinną rodzinę? – Kręcimy się wokół czegoś – powiedział Sampson. Jechaliśmy przez Southeast moim starym samochodem. Właśnie skończyliśmy rozmowę z drobnym kombinatorem, który nazywał się Nomar Martinez. Słyszał o napadzie na bank w Marylandzie, ale nie wiedział, kto to zrobił. W radiu śpiewał wielki, nieżyjący już Marvin Gaye. Myślałem o Christine. Chciała, żebym rzucił pracę w policji. Mówiła poważnie. Nie byłem pewien, czy mógłbym przestać być detektywem. Lubiłem tę robotę.
– Mnie też się tak zdaje – przyznałem. – Może należało przycisnąć Nomara? Był wyraźnie zdenerwowany. Czegoś się boi. – W Southeast każdy się czegoś boi – odrzekł Sampson. – Pytanie tylko, kto będzie chciał z nami gadać? – Może tamten parszywy kundel? – Wskazałem wylot następnej przecznicy. – Wie o wszystkim, co się tu dzieje. – Zauważył nas – powiedział Sampson. – Jasna cholera, ucieka!
Rozdział 6 Skręciłem ostro w lewo i zahamowałem z poślizgiem. Mój porsche z głuchym łomotem wpadł na chodnik. Wyskoczyliśmy obaj i puściliśmy się pędem za Cedrikiem Montgomerym. – Stać! Policja! – krzyknąłem. Biegliśmy wąskim, krętym zaułkiem. Montgomery działał jako mięśniak do wynajęcia bez szczególnych sukcesów, był jednak rzeczywiście twardzielem. Stanowił niezłe źródło informacji, lecz nie był kapusiem, po prostu wiedział o różnych rzeczach. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, a my obaj – Sampson i ja – niedawno przekroczyliśmy czterdziestkę. Ale ćwiczyliśmy bieganie systematycznie i byliśmy wystarczająco szybcy – tak się nam przynajmniej wydawało. Montgomery odsadził się jednak od nas całkiem nieźle i jego sylwetka ledwie majaczyła w oddali. Sampson dotrzymywał mi kroku. – To tylko sprinter, stary... – wysapał. – My jesteśmy długodystansowcy. – Policja! – wrzasnąłem znowu. – Dlaczego uciekasz, Montgomery? Pot okrył mi kark i plecy. Kapał z włosów. Piekły mnie oczy. Ale biegłem dalej. – Dorwiemy go – rzuciłem i przyspieszyłem. To było wyzwanie dla Sampsona. Bawiliśmy się tak od lat. Damy radę. Kto, jak nie my? Zbliżyliśmy się do Montgomery’ego. Obejrzał się. Nie chciał uwierzyć, że już go doganiamy. Miał za sobą dwie pędzące lokomotywy i nie mógł uciec z torów. – Pełny gaz, stary! – zachęcił mnie Sampson. – I wysuń zderzak. Ciągle biegliśmy równo. W naszym prywatnym wyścigu Montgomery był linią mety. Dopadliśmy go jednocześnie i wzięliśmy między siebie. Dostał dwa
ciosy i zwalił się na ziemię. Bałem się, że już nie wstanie. Ale on przekoziołkował kilka razy, jęknął i wybałuszył oczy całkowicie oszołomiony. – O, kurwa! – wyszeptał z niedowierzaniem. Uznaliśmy to za komplement i skuliśmy go kajdankami. Dwie godziny później śpiewał w komendzie na Trzeciej ulicy. Przyznał, że coś słyszał o napadzie na bank i morderstwach w Silver Spring. Chętnie poszedł z nami na układ: informacje za przymknięcie oczu na pół tuzina działek, które przy nim znaleźliśmy. – Wiem, kogo szukacie – powiedział. Sprawiał wrażenie pewnego siebie. – Ale nie spodoba wam się to, co usłyszycie. Miał rację. Wcale mi się to nie spodobało.
Rozdział 7 Nie wiedziałem, czy mogę wierzyć Montgomery’emu, lecz podsunął mi dobry, pewny trop, którym musiałem podążyć. W jednym się rzeczywiście nie mylił: jego wskazówka stawiała mnie w trochę niezręcznej sytuacji. Słyszał, że jednym z tych, co obrobili bank w Silver Spring, był Errol Parker, przyrodni brat mojej nieżyjącej żony Marii. Przez cały następny dzień szukaliśmy z Sampsonem Errola. Nie znaleźliśmy go w domu ani w żadnym z miejsc w Southeast, gdzie zwykle bywał. Jego żona Brianne też gdzieś przepadła. Nikt nie widział Parkerów przynajmniej od tygodnia. Około piątej trzydzieści po południu zatrzymałem się przy szkole Przybysza Przynoszącego Prawdę, żeby sprawdzić, czy Christine jeszcze tam jest. Myślałem o niej stale. Nadal nie odbierała telefonów i się nie odzywała. Christine Johnson poznałem dwa lata temu. Mieliśmy się już właśnie pobrać, kiedy zdarzyło się nieszczęście, za które wciąż się winiłem: porwał ją seryjny morderca z Southeast i trzymał prawie rok jako zakładniczkę. Dlatego, że spotykała się ze mną. Uznano, że zaginęła i nie żyje. Kiedy ją znaleziono, miała już dziecko – naszego synka Aleksa. Ale uprowadzenie zmieniło ją. Nie rozumiała, co się z nią dzieje, i nie mogła sobie z tym poradzić. Próbowałem jej pomóc, tak jak umiałem. Od miesięcy nie sypialiśmy ze sobą. Odsuwała się coraz dalej ode mnie. Teraz Kyle Craig jeszcze pogorszył sprawę. Kiedy Christine pracowała w szkole, dzieckiem opiekowała się moja babcia. Potem Christine zabierała małego Aleksa do swojego domu w Mitchellville. Tak sobie życzyła. Wszedłem do budynku bocznymi, metalowymi drzwiami przy sali sportowej. Usłyszałem znajome odgłosy piłki do koszykówki, śmiechy i
wesołe okrzyki dzieciaków. Christine siedziała w swoim gabinecie przed komputerem. Była dyrektorką szkoły. Jannie i Damon uczą się tutaj. – Alex? – zdziwiła się na mój widok. Przeczytałem hasło umieszczone na ścianie: „Chwal głośno, wiń cicho”. Czy Christine potrafi w ten sposób postępować wobec mnie? – Już prawie skończyłam – powiedziała. – Za chwilę będę gotowa. Chyba nie jest przynajmniej zła za tamten wieczór z Kylem Craigiem, pomyślałem. Nie kazała mi się wynosić. – Odprowadzę cię do domu – zaproponowałem i uśmiechnąłem się. – Będę nawet niósł twoje książki. W porządku? – Chyba tak – odrzekła. Ale nie odwzajemniła uśmiechu i wydawała się bardzo daleka.
Rozdział 8 Kilka minut później zamknęliśmy szkołę i poszliśmy ulicą Szkolną do Piątej. Dźwigałem neseser Christine. Było tam chyba tuzin książek. Spróbowałem zażartować. – Nie mówiłaś, że kulę do kręgli też mam nieść. – Uprzedzałam cię, że książki są ciężkie. Wiesz, że dużo czytam. Cieszę się, że przyszedłeś. – Nie mogłem się powstrzymać. Powiedziałem prawdę. Chciałem ją objąć albo chociaż wziąć za rękę, ale zrezygnowałem. Wydawało mi się dziwne i smutne, że jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko ode mnie. Pragnąłem aż do bólu przytulić ją do siebie. – Musimy porozmawiać, Alex – odezwała się w końcu i spojrzała mi prosto w oczy. Jej mina nie wróżyła nic dobrego. – Miałam nadzieję, że nie przejmę się twoim nowym śledztwem, Alex. Ale przejmuję się. Doprowadza mnie do szaleństwa. Boję się o ciebie, o dziecko i o siebie. Nie potrafię inaczej po tym, co się stało na Bermudach. Od powrotu do Waszyngtonu źle sypiam. Słuchałem jej słów i pękało mi serce. Czułem się strasznie z powodu tego, co ją spotkało. Ale tak bardzo się zmieniła. Wyglądało na to, że nie jestem w stanie pomóc jej w jakikolwiek sposób. Starałem się od miesięcy i nic z tego nie wychodziło. Bałem się, że stracę nie tylko ją, ale również małego Aleksa. – Pamiętam niektóre z moich ostatnich snów. Są tak pełne brutalności, Alex. I takie realistyczne. Pewnej nocy znów ścigałeś Łasicę i on cię zabił. Stał spokojnie i strzelał do ciebie wielokrotnie. Potem przyszedł zamordować dziecko i mnie. Obudziłam się z krzykiem. Zdecydowałem się wziąć ją za rękę. – Geoffrey Shafer nie żyje, Christine.
– Nie wiesz tego na pewno! – rozzłościła się i wyrwała dłoń. Szliśmy w milczeniu brzegiem rzeki Anacostia. Potem powiedziała mi o swoich innych snach. Wyczułem, że nie chce, żebym je interpretował. Miałem tylko słuchać. Śniły jej się cierpienia i morderstwa znajomych i kochanych osób. Zatrzymała się na rogu Piątej ulicy niedaleko mojego domu. – Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, Alex. W Mitchellville chodzę do psychiatry, do doktora Belaira. Pomaga mi. Patrzyła mi w oczy. – Nie chcę cię więcej widzieć, Alex. Myślę o tym od tygodni. Rozmawiałam z doktorem Belairem. Nie zmienię tej decyzji i będę wdzięczna, jeśli zostawisz mnie w spokoju. Wzięła ode mnie neseser i odeszła. Nie dała mi dojść do słowa, ale i tak nie wiedziałbym, co powiedzieć. W jej oczach wyczytałem smutną prawdę – nie kochała mnie już. Niestety, ja ją nadal kochałem. I kochałem oczywiście naszego małego synka.