Przede wszystkim trzeba unikać
kłamstwa, wszelkiego kłamstwa,
zwłaszcza okłamywania siebie.
Fiodor Dostojewski,
Bracia Karamazow
ROZDZIAŁ 1
Chris Brennan starał się o pracę nauczyciela w szkole średniej w Central Valley.
Wszystkie dane w jego aplikacji były zmyślone, łącznie z nazwiskiem. Dotychczas
udało mu się zwieść kierownika działu kadr, zastępcę dyrektora oraz szefa
wydziału nauk społecznych. Tego ranka czekała go decydująca rozmowa
z dyrektorką liceum, doktor Wendy McElroy.
Czekając na nią w gabinecie, wiercił się na krześle, jakby z nerwów, chociaż nie
czuł tremy. Pomyślnie przeszedł stanowe i federalne procedury oraz złożył
stosowne zaświadczenie o niekaralności. Znał się na swojej robocie. Sprawiał
wrażenie nauczyciela idealnego.
Strój na rozmowę kwalifikacyjną dobrał na podstawie obserwacji pracujących tu
mężczyzn. Włożył białą koszulę z kołnierzykiem, chinosy w kolorze khaki
i półbuty Bass kupione na wyprzedaży. Przy wzroście sto osiemdziesiąt
centymetrów ważył dziewięćdziesiąt osiem kilogramów, co – w połączeniu
z twarzą o szeroko rozstawionych niebieskich oczach i mocno zarysowanych
kościach policzkowych – zapewniało mu wygląd atrakcyjnego mężczyzny
o sympatycznym uśmiechu. Włosy w kolorze piaskowego brązu były świeżo
ostrzyżone w jednym z lokalnych zakładów fryzjerskich. Wszyscy lubią zadbanych
ludzi, zapominają, że wygląd bywa zwodniczy.
Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Pod oknem stało skąpane w słonecznym blasku
biurko z ciemnego drewna w kształcie litery „L” wypełnione formularzami,
teczkami i segregatorami z napisem „Egzaminy – angielski i matematyka poziom
I”. Ścianę bliżej biurka zajmował szereg regałów pełnych książek oraz czarnych
szaf archiwizacyjnych, ściana przeciwległa natomiast obwieszona była
oprawionymi w ramki dyplomami z Penn State i West Chester University,
z którymi sąsiadowała tablica szkoleniowa z kalendarzem oraz plakat z hasłem:
MNIEJ NARZEKANIA, WIĘCEJ MARZEŃ. Na biurku stały rodzinne fotografie,
dozownik z płynem dezynfekującym i kremem do rąk oraz stosik oczekującej na
otwarcie korespondencji obok nożyka do rozcinania kopert.
Lśniące ostrze przyciągnęło uwagę Chrisa na dłużej, przywołując wspomnienia.
Nie! – zawołał tuż przed śmiercią mężczyzna, którego ugodził nożem w krtań.
Krew z przebitej tętnicy szyjnej ochlapała go, gdy wyciągał klingę. Niepotrzebnie
cofnął dłoń razem z narzędziem, które tamowało krwotok. Amatorski błąd, dziś by
go nie popełnił, ale wtedy brakowało mu doświadczenia.
– Przepraszam, że kazałam panu czekać. – Doktor McElroy weszła do gabinetu,
wspierając zgiętą w kolanie lewą nogę na specjalnym chodziku, nogę prawą
stabilizował czarny but ortopedyczny. Chris poderwał się z krzesła.
– Dzień dobry, pani dyrektor. Potrzebuje pani pomocy? – Machnęła ręką w geście
odmowy. Właśnie kogoś takiego oczekiwał, profesorki w średnim wieku
w dwuogniskowych drucianych okularach i srebrnych wiszących kolczykach.
Miała niebieskie oczy pod opadającymi powiekami i szczupłą twarz obramowaną
schludnie upiętymi, siwymi włosami. Była ubrana w sukienkę w szaro-różowe
wzory. Rozumiał upodobanie siwowłosych kobiet do szarych ubrań. Korzystnie
w nich wyglądały.
– Proszę mi mówić po imieniu. Wendy. Wiem, że wyglądam niedorzecznie.
Miałam operację haluksów i przez jakiś czas muszę przemieszczać się w ten
sposób.
– Boli?
– Tylko moja duma. Proszę usiąść – powiedziała i z wysiłkiem zbliżyła się do
biurka. W koszu chodzika leżała duża torba na ramię, laptop, jakieś dokumenty
i torebka w kwiaty.
Chris usiadł wygodnie i obserwował zmagania dyrektorki, która za wszelką cenę
usiłowała udowodnić, że nie potrzebuje pomocy, podczas gdy prawda biła po
oczach. Ludzie są tacy zabawni. Odnalazł dane na temat doktor McElroy
w mediach społecznościowych oraz na stronie szkoły, gdzie zamieszczono krótki
życiorys i kilka fotografii. Uczyła matematyki w Central Valley od dwunastu lat,
mieszkała w pobliskim Vandenbergu z mężem Davidem i psem rasy corgi
o imieniu Bobo. Zdjęcie profilowe nauczycielki zamieszczone obok notki
biograficznej pochodziło sprzed wielu lat, podobizna Bobo była aktualna.
– Teraz już pan wie, czemu się spóźniłam. Przejście z punktu A do punktu B
zajmuje mi całą wieczność. W czasie poprzednich etapów rekrutacji byłam na
zwolnieniu lekarskim, stąd nasze dzisiejsze spotkanie. Przepraszam za kłopot. –
Postawiła wózek obok krzesła i hałaśliwie przełożyła na biurko zawartość koszyka.
– Nic nie szkodzi, żaden problem.
Dyrektorka opuściła wózek i doskoczyła na jednej nodze do krzesła.
– Brawo ja! – oświadczyła, usadowiwszy się.
– Brawo pani – potwierdził życzliwie Chris.
– Proszę o cierpliwość. – Wyjęła z torebki smartfon, położyła go na biurku,
następnie sięgnęła po teczkę z dokumentami przyniesionymi w większej torbie.
Popatrzyła na niego z nerwowym uśmiechem. – A więc, Chris, witamy ponownie
w Central Valley. Słyszałam, że na pozostałych spotkaniach zrobił pan furorę. Ma
pan już u nas mały fanklub.
– Cudownie. Odwzajemniam zachwyt. – Posłał jej szeroki uśmiech. Wywarł
doskonałe wrażenie, nie powiedziawszy słowa prawdy o sobie. Nie wyjawił nawet
prawdziwego imienia i nazwiska, które brzmiało Curt Abbott. Za tydzień, kiedy
będzie po wszystkim i zdąży zniknąć, wstrząśnięci i rozgniewani ze zdumieniem
odkryją, że ich oszukano. Niektórzy domagać się będą jego krwi, inni chętnie
puszczą w niepamięć jego istnienie.
– Chris, porozmawiajmy swobodnie, bez zbędnych formalności, skoro poprzednie
rozmowy były udane, a my pilnie potrzebujemy kogoś na to stanowisko. Zastąpi
pan Mary Merriman, która zrezygnowała z pracy, aby zająć się schorowanym
ojcem, co oczywiście jest w pełni zrozumiałe – westchnęła. – Obecnie przebywa
w Maine, ale można się z nią kontaktować telefonicznie lub mejlowo. Z pewnością
chętnie panu pomoże w razie jakichkolwiek pytań lub wątpliwości.
Wszystko jedno, pomyślał.
– Cieszę się. Bardzo miło z jej strony – powiedział.
– Och, Mary jest kochana. Nawet w obliczu osobistej tragedii troszczy się
o swoich uczniów – rozpromieniła się dyrektorka. – Formalności potrwają parę dni,
ale jeśli zajmiemy się tym od razu, może pan zacząć pracę już w czwartek,
szesnastego kwietnia, kiedy odejdzie tymczasowy zastępca. Nie za wcześnie?
– Im wcześniej, tym lepiej – odparł szczerze. Miał mnóstwo do zrobienia przed
wtorkiem, od którego dzielił go niecały tydzień. Musiał być na miejscu. W tej
sytuacji słowo „deadline” zyskało nowe znaczenie.
– Muszę pana ostrzec, że dorównać naszej Mary nie będzie łatwo. Dzieciaki ją
ubóstwiały.
– Nie wątpię, ale ufam, że sobie poradzę – odparł, siląc się na dziarski ton.
– Mimo wszystko będzie trudno, zaczyna pan w środku drugiego semestru.
– Podołam i temu. Rozmawiałem z innymi nauczycielami, zapoznałem się
z programem i planem lekcji.
– Dobrze więc. – Dyrektorka otworzyła brązową teczkę zawierającą CV i list
motywacyjny Chrisa oraz resztę sfałszowanych dokumentów. – Na początek proszę
coś o sobie opowiedzieć. Skąd pan pochodzi, Chris?
– Pierwotnie ze Środkowego Zachodu, z Indiany, ale często się
przeprowadzaliśmy. Mój ojciec był przedstawicielem handlowym w firmie
sprzedającej artykuły hydrauliczne, często przenosiliśmy się z miejsca na miejsce –
skłamał gładko. W rzeczywistości nie pamiętał swoich biologicznych rodziców.
Wychował się w rodzinach zastępczych w okolicach Dayton, Ohio.
Dyrektorka zerknęła w fałszywy życiorys.
– Uczęszczał pan do Northwest College w Wyoming.
– Tak.
– Dyplom nauczycielski tam właśnie pan uzyskał?
– Owszem.
– Hmm. – McElroy zawiesiła głos. – Większość z nas ukończyła którąś ze szkół
w Pensylwanii. West Chester, Widener, Penn State.
– Rozumiem. – Właśnie dlatego wybrał Northwest College na swoją fałszywą
Alma Mater. Ryzyko, że wpadnie tu na kogoś, kto studiował w Cody w stanie
Wyoming, było bliskie zera.
– Myśli pan, że mógłby się u nas odnaleźć? – zawahała się lekko.
– Oczywiście, potrafię się odnaleźć w każdym miejscu – powściągnął ironię,
która cisnęła mu się na usta. Jego fałszywą tożsamość poznali już sąsiedzi, personel
i bywalcy pobliskiej kawiarni Dunkin Donuts, restauracji Friendly’s i sklepu
Wegmans. Tę sztuczną osobowość, sfabrykowaną równie starannie, jak ich
korporacyjne marki z ich neonowymi szyldami, plastikowymi breloczkami
i programami lojalnościowymi.
– Gdzie pan mieszka?
– Wynajmuję mieszkanie na nowym osiedlu niedaleko stąd. Valley Oaks, zna je
pani?
– Tak, bardzo ładna okolica – odpowiedziała zgodnie z jego przewidywaniami.
Zdecydował się na Valley Oaks ze względu na bliskość szkoły oraz dlatego, że nie
miał dużego wyboru. Central Valley to małe miasteczko w południowej
Pensylwanii, słynące głównie z outletów, niemal każdy amerykański producent
posiada tu sklep fabryczny. Outlety wypełniają liczne centra handlowe, butik przy
butiku. Skupisko okazji cenowych przecina główna ulica, Central Valley Road,
przy której mieści się pralnia chemiczna Central Valley, sklep ślusarski Central
Valley i liceum Central Valley. Chris za dobrą monetę uznał wyraźny brak polotu
miejscowej ludności widoczny w tych wszystkich nazwach. Żaden tubylec
z pewnością go nie zdemaskuje.
Dyrektorka uniosła siwiejącą brew.
– Co pana sprowadza do Central Valley?
– Potrzebowałem zmiany otoczenia. Moi rodzice zginęli w wypadku pięć lat
temu. Zderzenie czołowe z pijanym kierowcą – powiedział bez użalania się nad
sobą. Już dawno odkrył, że kluczem do wzbudzenia współczucia i sympatii
rozmówcy było sprawianie wrażenia osoby, która stara się być dzielna.
– Och, nie! Co za tragedia. – Twarz dyrektorki złagodniała. – Bardzo panu
współczuję.
– Dziękuję – zawiesił głos dla wzmocnienia dramatycznego efektu.
– Ma pan rodzeństwo?
– Nie mam nikogo. Nic mnie nigdzie nie trzyma – to jedyna dobra rzecz, jakiej
się doszukałem w tej sytuacji. Przyjechałem na wschód ze względu na zarobki.
Podobno tutejsi nauczyciele nie wiedzą, co robić z pieniędzmi, to prawda?
Udało mu się rozśmieszyć dyrektor McElroy. Pensja Chrisa miała wynosić
pięćdziesiąt pięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt dwa dolary rocznie. Naturalnie, że
to niesprawiedliwe, żeby nauczyciel zarabiał mniej od oszusta, ale cóż począć,
życie nie jest sprawiedliwe. Gdyby takie było, nie siedziałby teraz tutaj, udając
kogoś, kto nie istniał.
– Dlaczego wybrał pan ten zawód?
– Uwielbiam młodzież, jakkolwiek patetycznie to brzmi. Na tym etapie życia
jeszcze można ich kształtować. I ten wpływ od razu widać. To, jaki dziś jestem,
zawdzięczam w dużej mierze swoim nauczycielom. Nigdy im tego nie zapomnę.
– Mam podobne spostrzeżenia. – McElroy uśmiechnęła się przelotnie i powróciła
spojrzeniem do fałszywego życiorysu. – Uczył pan wcześniej wiedzy
o społeczeństwie?
– Tak. – Chris Brennan ubiegał się o posadę nauczyciela WOS-u. Oprócz tego
miał prowadzić zajęcia z ekonomii oraz warsztaty z prawa karnego, co uważał za
dość zabawne. Sfabrykował sobie doświadczenie, zapoznał się z podręcznikami
i wydrukował z internetu ogólnokrajowy ujednolicony program nauczania. Proszę
bardzo, niech sobie zamieniają szkoły publiczne w kolejną franczyzę, dzięki temu
ułatwiają mu życie.
– A dlaczego szkoła średnia?
– Dzieciaki w tym wieku są już samodzielne, komunikatywne. Stoją u progu
dorosłości, odkrywają, kim są. – Chris zauważył, że jego słowa brzmią prawdziwie
i wiarygodnie. Istotnie interesowała go ludzka psychika, kształtowanie tożsamości.
Od niedawna dręczyło go pytanie, kim jest, kiedy nikogo nie udaje.
– Dlaczego wybrał pan wiedzę o społeczeństwie? Co pana zainteresowało w tym
przedmiocie?
– Polityka, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, jest fascynująca. Dzieciaki chcą
rozmawiać o tym, co widzą i słyszą w mediach. Angażują się w ważne problemy. –
„Zaangażowanie” było magicznym słowem wśród nauczycieli, podobnie jak
„uważność”. Dokształcał się w nauczycielskim żargonie na przeróżnych blogach,
grupach na Facebooku i Twitterze, internet był ich pełen, najwyraźniej nauczyciele
prowadzili bardzo zaangażowane życie internetowe.
– Wie pan, wychowałam się w Central Valley. Dziesięć lat temu okolica żyła
z przemysłu mleczarskiego, a potem wkroczyły dyskonty, wraz z nimi nowe
stanowiska pracy. W miasteczku stare miesza się z nowym i to widać. Starbucks
wypycha z rynku kawiarnie Agway i John Deere, które działają u nas
od dziesięcioleci.
– Rozumiem – odparł z udawanym smutkiem. Tutejsi ludzie byli przyjaźni,
otwarci i – przede wszystkim – ufni, a to ułatwi mu zadanie.
– Niestety, istnieje wyraźny podział na biednych i bogatych, widać go już
w pierwszych klasach – McElroy zawiesiła głos. – Uczniowie z zamożnych rodzin
przystępują do egzaminów na studia. Dzieciaki z biedniejszych zostają w tyle,
chyba że dostaną stypendium sportowe.
– To cenna informacja – odparł ze sztucznym zainteresowaniem.
– Jak by pan opisał swój sposób komunikowania się z uczniami?
– Och, zdecydowanie preferuję kontakt jeden na jeden. Nic nie zastąpi rozmowy
w cztery oczy. Nie stwarzam sztucznego dystansu, chcę być dostępny dla uczniów
także online, mejlowo, przez media społecznościowe i tym podobne. Ale
najbardziej wierzę w kontakt osobisty i wzajemny szacunek. Dlatego jestem
również trenerem.
– Ojej, zapomniałam. – Dyrektorka ściągnęła brwi, po czym przekartkowała jego
aplikację. – Ubiega się pan także o stanowisko asystenta trenera drużyny
baseballowej.
– Owszem. – Chris nigdy wcześniej nie trenował żadnej drużyny, ale był
wysportowany. Ostatnio wziął udział w walkach w klatkach, żeby odzyskać formę,
i teraz pobolewał go prawy obojczyk. – Trenowanie jest dla mnie równie ważne jak
nauczanie. Innymi słowy, pozostaję przez cały czas nauczycielem: zarówno na
boisku, jak i w klasie. Zmienia się tylko otoczenie.
– Bardzo trafny opis. – McElroy zacisnęła usta. – Jako asystent byłby pan
podwładnym trenera Hardwicka. Muszę pana ostrzec, że on często zmienia
współpracowników. Ostatnia osoba na tym stanowisku… Cóż, odeszła z pracy
i nikt jej nie zastąpił. Trener Hardwick lubi robić wszystko sam, po swojemu. Poza
tym bywa niekomunikatywny.
– Już się cieszę na nasze spotkanie. – Chris zebrał informacje na temat owego
trenera, który słynął z gruboskórności. – Z pewnością dojdziemy do porozumienia.
To człowiek instytucja w środowisku międzyszkolnych rozgrywek,
a Muszkieterowie z Central Valley są jedną z najlepszych drużyn w całym stanie.
– To prawda. – Dyrektorka skwapliwie pokiwała głową, wręcz promieniała. –
W zeszłym roku kilku zawodników zostało zwerbowanych do pierwszej i drugiej
dywizji NCAA.
– Wiem, wiem – zapewnił Chris, który zaczerpnął już wiedzę z internetu. Miał
bowiem zamiar nawiązać przyjazną relację z jakimś cichym, zakompleksionym
dzieciakiem, najlepiej zaniedbanym przez ojca. Najlepszy byłby półsierota. Chris
uświadomił sobie, że podobnymi kryteriami kierowałby się pedofil, ale on nim
zdecydowanie nie był. Po prostu musiał nawiązać kontakt z jakimś łatwym do
manipulowania nastolatkiem, aby osiągnąć pewien cel. Chłopak miał być tylko
środkiem do celu, narzędziem w jego rękach.
– Co chciałby pan robić za pięć lat?
– Och, zostanę tutaj, w Central Valley – skłamał.
– Dlaczego tutaj? Dlaczego u nas? – McElroy patrzyła na niego z przechyloną na
bok głową. Wyczuwał, że od tej odpowiedzi wiele zależy.
– Uwielbiam to miejsce. Wzgórza Pensylwanii są przepiękne, a cisza, spokój
i przyjazna atmosfera małego miasteczka – urzekające. – Pochylił się, jakby chciał
otworzyć serce przed rozmówczynią, a przecież nie był nawet pewien, czy posiada
jakieś serce. – Wyznam pani szczerze, że mam nadzieję na założenie tu rodziny.
Od razu poczułem się w Central Valley jak w domu, to chyba moje miejsce na
ziemi.
– To cudownie! Muszę przyznać, że nie zawiodłam się na panu. – Z uśmiechem
zamknęła teczkę. – Gratuluję, Chris! Witamy na pokładzie. Pozwolę sobie powitać
pana jako pierwsza w naszej szkole.
– Wspaniale! – Podał jej dłoń nad biurkiem, przywołując na twarz swój
najszczerszy uśmiech.
Czas rozpocząć pierwszy etap realizacji planu.
KROK PIERWSZY
ROZDZIAŁ 2
Chris zaparkował swojego dżipa patriota rocznik 2010 przed salonem
samochodowym Central Valley U-Haul. Założył czapkę z daszkiem, wysiadł z auta
i rozejrzał się po pustym parkingu. Przyjechał w deszczowy poranek w środku
tygodnia w nadziei, że będzie jedynym klientem. Nie potrzebował świadków.
Na dachu biura – pofałdowanego sześcianu z przeszklonym frontem –
umieszczono dwie kamery skierowane na drzwi wejściowe i parking. Wysokość, na
jakiej zostały zamontowane, pozwalała bez trudu ukryć twarz pod daszkiem czapki.
Salon był mniejszy niż konkurencyjne punkty Ryder i Penske, natomiast posiadał
zaplecze oraz system kontroli wilgoci i temperatury w pojazdach, co czyniło je
idealnymi do przechowywania saletry amonowej, nawozu, który stanowi główny
składnik domowych improwizowanych ładunków wybuchowych w rodzaju ANFO,
zwanego inaczej saletrolem.
Podszedł do szeregu lśniących biało-pomarańczowych pikapów, vanów
i ciężarówek z przyczepami różnej długości. Trzymetrowa ciężarówka bez
problemu pomieści piętnaście worków nawozu i resztę akcesoriów. Jeżeli okaże się
niedostępna, weźmie tę z czteroipółmetrową przyczepą, choć jest wolniejsza
i bardziej zwraca uwagę.
Nie widział innych trzymetrówek, tylko tę jedną. Na stronie internetowej
wypożyczalni widniała informacja, że będzie wolna w przyszłym tygodniu, ale
musiał mieć pewność.
– Dzień dobry panu. Jestem Rick. – Pracownik miał na sobie zieloną koszulkę
polo z jakimś logo i spodnie khaki.
– Dzień dobry. Bardzo mi miło. Mike Jacobs. – Podał Rickowi rękę, którą ten
uścisnął z uśmiechem.
– Czym mogę panu służyć?
– Jestem zainteresowany tą trzymetrową ciężarówką. – Wskazał pojazd. – To
jedyna, jaką macie?
– Tak. Na kiedy jest panu potrzebna?
– Hm – zawahał się na pokaz. – Zaraz… Dziś mamy środę trzynastego, w takim
razie potrzebuję jej na najbliższy poniedziałek osiemnastego. Będzie wolna?
– Muszę sprawdzić dostępność i stawkę. Wie pan, że można to zrobić samemu
online, rezerwując termin za pomocą karty kredytowej?
– Owszem, ale trochę się obawiałem, że zapłacę, a kiedy mój siostrzeniec po nią
przyjedzie, okaże się jednak niedostępna.
– Pański siostrzeniec ma ją odebrać? – z wahaniem zapytał sprzedawca.
– Tak. Przyjechałem tylko na jeden dzień. Zapłacę, kiedy będę już pewien swoich
planów.
– Ile lat ma pański siostrzeniec?
– Siedemnaście, chodzi do liceum. – Na razie nic więcej nie wiedział. Dopiero
dziś dostał mejl z zaproszeniem do biura na dopełnienie formalności przed
jutrzejszymi lekcjami. Czasu na wybranie chłopaka zostało niewiele.
– Och, niestety, nasze ciężarówki powierzamy wyłącznie osobom pełnoletnim.
Chris zamrugał z zaskoczeniem.
– Ale to ja ją wypożyczam, nie on.
– Mimo wszystko. Przykro mi. Może ją dla pana odebrać, tylko jeśli ukończył
osiemnaście lat.
– Naprawdę? – Zdziwienie Chrisa było udawane. W wypożyczalniach Ryder
obowiązywało takie samo ograniczenie, a w punktach Penske kierowca musiał
mieć skończone dwadzieścia jeden lat. – Ależ on ma prawo jazdy i dam mu
gotówkę.
– Nie mogę panu pomóc. Regulamin firmy. Znajdzie go pan na naszej stronie.
– Rick, nie mógłby pan ten jeden raz, w drodze wyjątku, nagiąć zasad?
Musiałbym jechać specjalnie szmat drogi tylko po to, żeby odebrać ciężarówkę.
Nie mam takiej możliwości.
– Niestety, to wykluczone. – Wskazał rząd przyczep na końcu. – Może zdecyduje
się pan na przyczepę? Przyczepy wypożyczamy już szesnastolatkom.
– Nie, potrzebuję ciężarówki.
– W takim razie nie pomogę. Próbował pan u Zeke’a?
– Co to takiego? – Chris nadstawił uszu.
– Ach, no tak, pan przyjezdny. Wszyscy znają Zeke’a – zaśmiał się sprzedawca. –
To część naszego folkloru. Naprawia maszyny rolnicze. W zasadzie potrafi
naprawić wszystko. Zawsze trzyma w pogotowiu jakąś ciężarówkę na sprzedaż
albo do wynajęcia, miejscowi udają się prosto do niego, kiedy u nas czegoś
brakuje. Wątpię, by wypożyczenie pojazdu siedemnastolatkowi stanowiło dla niego
problem. Większość wiejskich dzieciaków prowadzi od trzynastego roku życia.
– To cenna informacja – powiedział szczerze Chris. – Gdzie znajdę jego
warsztat?
– Na skrzyżowaniu Brookfield i Glencross, tuż za miastem. – Rick uśmiechnął się
krzywo. – Nie ma szyldu, ale nie sposób go przegapić.
Piętnaście minut później Chris jechał wzdłuż Brookfield Road. Od razu
zrozumiał, co miał na myśli pracownik U-Haul, mówiąc, że z pewnością nie
przegapi warsztatu Zeke’a. Brookfield krzyżowała się z Glencross w środku
sojowego pola, w którego rogu stał garaż z pustaków, otoczony przedpotopowymi
ciężarówkami, zardzewiałymi traktorami, używanymi maszynami rolniczymi,
stosami starych opon, rowerów i przypadkowych sprzętów kuchennych.
Zjechał na zakurzony asfaltowy parking i zatrzymał się przed warsztatem. Nie
zdjął czapki przed wyjściem z samochodu, mimo że nie było tu żadnych kamer ani
nikogo poza nim. W jednej z otwartych wnęk ktoś strasznie fałszował, poza tym
panowała cisza.
– Zeke?! – zawołał Chris, wchodząc do środka, gdzie siwy staruszek
w ogrodniczkach umazanych smarem dłubał przy starym pikapie Forda
ustawionym na podnośniku. Miał okulary sklejone plastrem na nosie, w miejscu
pęknięcia. Z kącika ust zwisał mu papieros.
– No?
Chris uśmiechnął się do niego.
– Dzień dobry, nazywam się Pat Nickerson. Słyszałem, że ma pan ciężarówkę do
wynajęcia. Odbierze ją mój siostrzeniec, ja przyjechałem tylko na jeden dzień. Ma
siedemnaście lat. Czy ma pan coś przeciwko temu?
– Dobry z niego chłopak? – Zeke zmrużył oczy.
– Tak.
– No to nie mam! – Zeke parsknął śmiechem, który przeszedł w suchy kaszel, ale
nie wyjął papierosa z ust.
Na twarzy Chrisa pojawił się uśmiech. Facet był idealny.
– Jakiej ciężarówki panu potrzeba? – Zeke powrócił do pracy pod samochodem.
– Skrzyniowej, trzymetrowej.
– Mam dwie skrzyniowe: trzyipółmetrową i big mama.
– Może być trzyipółmetrowa. Jest na chodzie?
– A ma chodzić? – zażartował Zeke, wybuchnął śmiechem, co wywołało kolejny
atak kaszlu.
Chris uśmiechnął się, choć był śmiertelnie poważny. Pojazd musiał być
niezawodny.
– Czyli można na niej polegać?
– Można, można. Dałbym panu na jazdę próbną, ale akurat pożyczyłem
kuzynowi.
– Kiedy wróci? Mój siostrzeniec przyjedzie po nią w przyszłym tygodniu,
w poniedziałek rano.
– Żaden problem. Będzie ta i jeszcze jedna. O tej porze roku nie ma dużego
ruchu, zawsze coś się znajdzie. Pan się przeprowadza w poniedziałek, dostarczymy
ją tutaj w niedzielę wieczorem.
– Dobrze, porozmawiam z siostrzeńcem i odezwę się do pana. – Chris nie widział
powodu, aby wtajemniczać starego Zeke’a, że pojazd, zamiast do transportu mebli,
posłuży do przewiezienia śmiercionośnego ładunku wybuchowego. Bomba ANFO
jest prosta i bezpieczna do skonstruowania w domu. Wystarczy nawóz,
dziewięćdziesięciosześcioprocentowy azotan amonu, i rozpuszczalnik organiczny –
benzyna, olej napędowy, nafta – zmieszane razem do konsystencji mokrej mąki.
Dla wzmocnienia siły rażenia można dodać nitrometan, łatwo dostępne paliwo
używane w modelarstwie i sportach motorowych, następnie przyczepić detonator
drucikami do trotylu lub tovexu, podpalić za pomocą prostego zwarcia
elektrycznego, a następnie podrzucić, gdzie trzeba.
– W porządku, kolego. Zadzwoń lub wpadnij. Mój numer jest w książce. Kiedy
zwrot?
– Potrzebuję jednego lub dwóch dni.
– Dobra. Dwadzieścia dolców za dzień, gotówką. Zwrot z pełnym bakiem.
W poniedziałek o dziewiątej rano samochód będzie czekał na siostrzeńca.
– Jaką mam gwarancję?
– Bo ja tak mówię – zarechotał Zeke, a rozżarzona końcówka papierosa zbliżała
się do jego ust. – To do zobaczenia.
– Do zobaczenia. – Chris odwrócił się na pięcie. Czekało go jeszcze mnóstwo
pracy, do wtorku zostało tylko sześć dni.
A potem będzie wielkie bum.
ROZDZIAŁ 3
Dzień dobry, nazywam się Brennan i będę was uczył wiedzy o społeczeństwie –
powtarzał raz po raz. Stał przed drzwiami do klasy i witał uczniów, którzy
nadciągali, szurając uggami – dziewczyny – i plastikowymi klapkami – chłopcy.
– Pan będzie nas uczył? Łał! – zawołała jedna z licealistek, rumieniąc się uroczo.
Chris nie był zainteresowany dziewczętami, jego cel stanowili wyłącznie chłopcy.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy pozdrawiał uczniów i oceniał każdego
z osobna. Wszyscy byli równie niechlujni w swoich T-shirtach, dresowych
spodniach lub ubraniach z emblematem szkoły. Od razu odrzucał tych, którzy
patrzyli mu pewnie w oczy. Zwracał natomiast uwagę na chłopców o słabym
uścisku dłoni, z uciekającym wzrokiem lub trądzikiem. Żaden siedemnastolatek
z trądzikiem nie może być osobą pewną własnej wartości. Chris nienawidził wtedy
własnej twarzy, skóry i całej swej istoty.
– Witam. Nazywam się Brennan. Jak się macie? – powtarzał. Przestudiował listy
podopiecznych i wyłowił chłopców, z którymi miał zarówno lekcje, jak i treningi.
W tej klasie było ich trzech: Evan Kostis, Jordan Larkin i Michael „Raz” Sematov.
Na tę trójkę czekał najbardziej.
– Jaaacie! Ale super! Zobacz! – wołali z zachwytem, gdy odkryli na swoich
ławkach słodkie niespodzianki. Chris położył każdemu albo jabłko, albo paczkę
czekoladowych babeczek, albo miękkiego precla.
– Panie Brennan, dlaczego tu leżą słodycze? – Jeden z chłopaków pomachał
paczką babeczek.
– A dlaczego nie? – odkrzyknął Chris, przywołując w pamięci nazwisko ucznia.
Dzieciak nazywał się Andrew Samins. – Pomyślałem, że się skusicie.
– Za darmo? – zapytał Samins z niebotycznym zdumieniem. – Jejku, dzięki!
– Na zdrowie – uśmiechnął się Chris i zakodował w pamięci ten incydent.
– Super, dzięki! Ale fajnie! Dziękujemy! – pokrzykiwali. Harmider przybrał na
sile, kiedy dzieciaki zaczęły porównywać smakołyki, co doprowadziło do
nieuniknionych spięć i prób wymiany, jak to sobie zaplanował Chris. Uczniowie
byli nieświadomymi królikami doświadczalnymi w eksperymencie Chrisa. Podczas
negocjacji ujawniają się cechy osobowości chłopców, wychodzi na jaw, kto jest
silny, a kto podatny na wpływy. Najbardziej zaciekłe bitwy toczyły się o precle
i babeczki, nikt prócz dziewcząt nie chciał jabłek. Chris zastanawiał się, czy biorą
owoce dla świętego spokoju. Niepokoiła go też nieobecność Evana, Jordana i Raza.
– Ależ proszę pana! – zawołała jedna z dziewcząt. – Nie wolno nam jeść
w klasach. Zostają okruchy i przychodzą myszy. Przed przerwą widziałam jedną
w pracowni muzycznej.
– Poza tym do tej sali nie wolno wnosić orzechów – poparła ją koleżanka. – Ja nie
mam alergii, ale ktoś inny może mieć.
– Drogie panie, przekąski nie zawierają orzechów. Jedzcie spokojnie, w razie
czego wezmę winę na siebie. – Obserwował, jak zajmują miejsca. Ustawił ławki
w konwencjonalny sposób, po sześć w każdym z pięciu rzędów. Pozwolił im siadać
tam, gdzie chcieli, żeby zobaczyć, kto się z kim przyjaźni.
Zerknął na korytarz. Do klasy zbliżali się Evan, Jordan i Raz, wszyscy trzej
wpatrzeni w telefon Evana. Chris, który wyśledził ich wcześniej w mediach
społecznościowych, wiedział, że Evan Kostis jest najpopularniejszy wśród
kolegów, pochodzi z zamożnego domu, a jego ojciec pracuje jako lekarz. Nie
nadawał się na marionetkę. Kostis był ponadto najprzystojniejszy z całej trójki,
miał brązowe oczy, gęste czarne włosy, które co chwilę odgarniał z czoła, i wąski
nos, a także uśmiech zwycięzcy, prawdopodobnie dzięki ortodontom, przy tym
modnie się ubierał. Dziś włożył czerwoną kamizelkę, bluzę z kapturem
i emblematem szkolnej drużyny, wąskie dżinsy i timberlandy, które wyglądały na
nowe.
Idący obok Evana Mike Sematov miał niesforne czarne loki do ramion,
krzaczaste brwi i duże ciemne oczy. Był nadpobudliwym dzieciakiem, właśnie
próbował wyrwać koledze z ręki telefon. Przezwisko Raz zapewne było skrótem
od Rasputin, jego nick na Twitterze to@cRAZy, na Facebooku publikuje głównie
filmiki z wymiotującymi albo wyciskającymi pryszcze nastolatkami. Sematov mógł
się okazać doskonałym wyborem, albowiem jego ojciec zmarł w sierpniu na raka
trzustki. Znalezienie dzieciaka z martwym ojcem nie było wcale łatwe, Chris
uważał, że Raz może być szczęśliwym wybrańcem, jeśli nie okaże się zbyt
postrzelony.
Skupił uwagę na kolejnym obiekcie. Jordan Larkin miał metr osiemdziesiąt sześć
wzrostu i zgarbioną postawę, która uwydatniała patykowate kończyny. Pociągła
twarz o regularnych rysach mogłaby uchodzić za atrakcyjną, gdyby orzechowe
oczy nie były osadzone zbyt blisko siebie, a nijakie brązowe włosy za bardzo
wystrzyżone. Ubrał się bez polotu: w bluzę Muszkieterów, zwykłe szare spodnie
dresowe i klapki adidasa. Najlepsze zaś było to, że Jordan mieszkał tylko z matką,
co niemal dorównywało przedwczesnej utracie ojca.
Chris wyciągnął dłoń z uśmiechem.
– Witajcie na lekcji WOS-u, panowie. Nazywam się Brennan. Będę też waszym
trenerem.
Evan uścisnął mu rękę jako pierwszy, patrząc prosto w oczy.
– Evan Kostis. Ahoj! Witamy na pokładzie!
– Miło cię poznać, Evanie. – Chris już zwracał się ku Jordanowi, kiedy Sematov
przejął inicjatywę.
– Joł, panie Brennan. Mike Sematov. Może pan na mnie mówić Raz. Nie wygląda
pan jak pani Merriman – uśmiechnął się głupkowato.
– Cóż za spostrzegawczość! – zawołał Chris, nadal z miłym uśmiechem.
Jednocześnie odnotował w myślach, że Sematov podał mu rękę jako pierwszy
i wyjawił mu swoje przezwisko. Oba te fakty mogły sugerować, że dzieciak szuka
z nim kontaktu. Można będzie nad nim popracować.
– Wybierz sobie miejsce, Raz. Przyniosłem dla każdego coś na ząb.
– Super! – Ciemne oczy chłopaka rozbłysły, dał susa do klasy.
– Bosko! – Evan pognał za kolegą, zostawiając Chrisa sam na sam z Jordanem.
– Ty zapewne jesteś Jordan Larkin. – Podał chłopakowi rękę. – Cieszę się, że
mogę cię poznać.
– Dzięki. – Dzieciak odwzajemnił uścisk, ale przerwał kontakt wzrokowy, żeby
zajrzeć do klasy. – Naprawdę ma pan dla nas coś na ząb? Nauczyciele wpadają
w histerię, kiedy jemy w pracowniach.
– W takim razie nikomu nie powiemy – oświadczył i dodał, improwizując: –
Świętuję swoje urodziny.
Jordan uśmiechnął się zaskoczony.
– O rany. Wszystkiego najlepszego.
– Niech to zostanie między nami. Nie chcę robić zamieszania.
– Nie ma sprawy – obiecał chłopiec i z zakłopotaniem odwrócił wzrok. Tym
prostym trikiem Chris przeciągnął go na swoją stronę. Tymczasem Evan i Raz
ścigali się, który pierwszy dopadnie jedynego ocalałego bajgla. Na dwóch
pozostałych wolnych ławkach leżały jabłka.
– Zamawiam! – zawołał Raz.
– Ja go pierwszy zobaczyłem! – zaprotestował Evan, blokując kolegę biodrem,
żeby porwać bułkę.
– Hej, tak się nie robi, koleś! – oburzył się Raz.
– Co mówisz, ciamajdo? – Evan wgryzł się w zdobycz i usiadł. Klasa wybuchła
gromkim śmiechem.
– Dobrze, moi drodzy, zaczynamy! – Chris zamknął drzwi, pozwalając
wybrzmieć wesołemu gwarowi. Raz opadł na krzesło w pierwszej ławce z nadąsaną
miną i postawił obok siebie plecak. Jordan zajął ostatnie wolne miejsce, najbliżej
biurka Chrisa, i poczęstował się jabłkiem bez grymaszenia. Scenka, której właśnie
był świadkiem, potwierdziła przypuszczenia Chrisa, że Evan Kostis jest
przywódcą, Raz niewiadomą, a Jordan naśladowcą.
– Jak już mówiłem, nazywam się Brennan, zastąpię panią Merriman. Znam już
wasz program i postaram się zacząć tam, gdzie przerwaliście. – Klasnął, aby
przyciągnąć ich uwagę. – Jestem nowy w waszym mieście, pochodzę
ze Środkowego Zachodu, wcześniej uczyłem w Wyoming. Myślę, że nasza
współpraca będzie udana.
– Potrafi pan jeździć konno? – zaciekawił się Raz. Chris potraktował tę zaczepkę
jako kolejną próbę nawiązania bliższej znajomości.
– Owszem, potrafię – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ktoś jeszcze chciałby się
czegoś dowiedzieć? Chętnie odpowiem na kilka pytań.
– Jest pan żonaty? – odważyła się jedna z dziewcząt.
– Nie, nie jestem. – Taka odpowiedź wywołała serię wiwatów oraz kilka
triumfalnych okrzyków.
– Woli pan koty czy psy? – zapytała kolejna uczennica, ta sama, która martwiła
się o alergików uczulonych na orzechy. Nazywała się Sarah Atkinson, ale Chris nie
zdradził się swoją wiedzą.
– Lubię wszystkie zwierzęta, ale obecnie nie mam żadnego. Właściciel
mieszkania nie pozwala. Ostatnie pytanie?
– Slipy czy bokserki? – zawołał Raz i zarechotał. Reszta klasy mu zawtórowała.
– Bez komentarza. – Uśmiechnął się i gestem poprosił o spokój. – Przejdźmy do
konkretów. Zakładam, że wszyscy przeczytaliście materiały, które zamieściła na
swojej stronie pani Merriman, można je znaleźć również na moim profilu.
W przyszłości będę korzystał z tej metody komunikacji z wami. Chciałbym,
żebyśmy zawarli własną umowę społeczną. Moja władza, tak samo jak władza
demokratycznego rządu nad wolnymi obywatelami, zależy od waszej współpracy.
Uczniowie wyjęli z plecaków notatniki, długopisy i ołówki. Regulamin szkoły nie
zezwalał na używanie urządzeń elektronicznych podczas lekcji.
– Opublikowałem na swoim profilu sylabus, zadania domowe oraz plan
kartkówek i sprawdzianów. Aktywność podczas lekcji stanowi jedną trzecią oceny
końcowej. – Chris podszedł do swojego biurka, gdzie leżał podręcznik do WOS-
u w wersji dla nauczycieli, czarny segregator z notatkami oraz lista uczniów z ich
zdjęciami, na którą zerknął, zanim zadał kolejne pytanie. Nie obchodził go nikt
poza Evanem, Razem i Jordanem. – Pan Samins? Andrew Samins? Rozpocznijmy
od rozmowy na temat lektury. Jaka była pierwsza umowa społeczna zawarta
w naszym kraju?
– Yyyy, nie wiem. Jestem nieprzygotowany, byłem wczoraj chory
– Dobrze, wyjątkowo cię usprawiedliwię. – Chris uśmiechnął się jak nauczyciel
równiacha. – Ktoś wie? – Kilka dziewcząt podniosło ręce, Chris zerknął na swoją
rozpiskę. – Sarah Atkinson? Sarah, powiesz nam?
– Mayflower compact.
– Zgadza się. A dlaczego Mayflower compact nazywamy umową społeczną?
– Ponieważ pasażerowie statku „Mayflower” postanowili stworzyć wspólnotę
i razem ustalili reguły jej funkcjonowania.
– Dobrze. – Chris zauważył, że Evan i Jordan pilnie notują pochyleni nad
zeszytami, natomiast Raz szkicuje postać pielgrzyma. – W tysiąc sześćset
dwudziestym roku „Mayflower” przybił do portu w Bostonie, na pokładzie
znajdowało się stu dwóch pasażerów. Jedenastego listopada czterdziestu jeden
mężczyzn podpisało sformułowany przez siebie dokument opisujący nowy system
samorządowy, który miał im ułatwić zbudowanie osady, uprawę roli i zbieranie
plonów.
Evan i Jordan nadal notowali, Raz rysował.
– Umowa z Mayflower stanowi pierwszy przykład suwerenności ludu. Czy ktoś
wie, co oznacza suwerenność ludu?
Ręka Sarah po raz kolejny wystrzeliła w górę, lecz Chris wskazał siedzącą za nią
Azjatkę.
– Tak, witam. Przedstaw się proszę, nim odpowiesz na pytanie.
– Brittany Lee. Suwerenność ludu oznacza, że władza polityczna znajduje się
w rękach obywateli i to oni sprawują kontrolę nad rządem. Mogą go powołać lub
obalić.
– Bardzo dobrze, Brittany. Jednostka posiada prawa, a rząd dysponuje władzą
tylko dlatego, że dostał ją od ludu. – Chris chciał przejść do ćwiczenia, które
zaplanował dla własnych celów. – Mieliście przeczytać na dziś konstytucję i kartę
praw. Te dwa dokumenty stanowią o wyjątkowości amerykańskiego systemu
politycznego, ponieważ w konstytucji zawiera się opis struktury rządu, natomiast
karta praw nakłada na ów rząd ograniczenia. Innymi słowy poprawki do konstytucji
powstały, aby chronić prawa jednostki. Proponuję ćwiczenie, które pomoże nam
poczuć, jak mogło wyglądać tworzenie nowego systemu od podstaw.
Chris stanął na środku klasy, a Raz czym prędzej przewrócił stronę w zeszycie,
by zasłonić swoją radosną twórczość.
– Wyobraźcie sobie, że jesteście jednym z ojców założycieli. Który dokument
byście stworzyli, gdybyście mogli wybierać? Wolicie być liderami powołującymi
rząd i ustanawiającymi prawo? A może bardziej wam zależy na zapewnieniu
bezpieczeństwa jednostce, tak aby żadna władza nie mogła jej odebrać
podstawowych praw?
Sarah podniosła rękę.
– Pyta pan, kto z nas jest republikaninem, a kto demokratą?
– A co z niezależnymi?! – zawołał jakiś chłopak z tyłu. – Mój brat jest
niezależny!
Raz obejrzał się za siebie.
– Twój brat jest niezależnym kujonem!
Chris skarcił go spojrzeniem. Obawiał się, że dzieciak był zbyt nieobliczalny, aby
mógł mieć z niego jakikolwiek pożytek.
– Wstańcie teraz wszyscy.
Odpowiedziały mu chichoty i jęki niezadowolenia, niektórzy wstawali
z ociąganiem. Evan szybko wypełnił polecenie, Jordan stanął zgarbiony, nie
nawiązując kontaktu wzrokowego z nauczycielem.
– Napiszemy własną konstytucję i kartę praw. Stworzymy taki rząd, jakiego
chcemy, a następnie nałożymy na niego ograniczenia. Każdy musi teraz
zdecydować, który z tych dokumentów chciałby współtworzyć. Niezależnie
od przynależności partyjnej waszej lub waszych rodziców. Chciałbym, żebyście
kierowali się własnymi przemyśleniami.
Kilku uczniów uśmiechnęło się i zaczęło rozmawiać między sobą.
– Nie naśladujcie kolegów. Udawajcie, że naprawdę jesteście ojcami
założycielami. Czy bylibyście w grupie powołującej rząd, czy też w grupie
nakładającej na ów rząd ograniczenia? Macie chwilę na podjęcie decyzji.
Zamknijcie oczy, niech każdy myśli za siebie.
Posłusznie pozamykali oczy, podśmiewając się trochę. Evan stał spokojnie,
Jordan dodatkowo spuścił głowę, jakby trwała właśnie minuta ciszy. Raz zamknął
najpierw jedno oko, potem drugie, wykrzywiając się przy tym straszliwie.
– Dobrze. Teraz niech grupa konstytucyjna podejdzie z zamkniętymi oczami do
ściany przy drzwiach, natomiast osoby, które chciałyby zająć się sporządzeniem
karty praw, niech podejdą do okien. Również z zamkniętymi oczami.
W sali narastał gwar.
– Jak mamy iść z zamkniętymi oczami? – zaprotestowała Sarah. – Nic nie
widzimy! Poobijamy się o ławki!
– Nie marudź, Sarah! – uciszył ją Evan. – Nie umrzesz od tego. Jak wyczujesz
przeszkodę, po prostu ją omiń.
– Spokojna głowa, dopilnuję, żeby nikomu nie stała się krzywda. – Chris
obserwował nowych uczniów. Poruszali się niepewnie, z wyciągniętymi rękami,
wpadając jeden na drugiego, potykając się o ławki i plecaki, żartowali między sobą
i chichotali. Nie spuszczał oka z Evana, Jordana i Raza.
– Oczy mają być zamknięte! – przypomniał. – Konstytucja czy karta praw?
Wybór należy do was, ludzie!
Śmiech jeszcze się wzmógł, a jedna z dziewcząt prawie wyszła na korytarz, ale
po kilku minutach dzieciaki hałaśliwie zajęły pozycje.
– Dobrze, teraz wszyscy otwierają oczy! – wydał polecenie Chris, osiągnąwszy
swój cel.
Tytuł oryginału ONE PERFECT LIE Copyright © 2017 by Smart Blonde, LLC All rights reserved Projekt okładki Joanna Wasilewska Zdjęcie na okładce © Jelena Simic Petrovic/Arcangel Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Joanna Habiera Korekta Jolanta Tyczyńska Marianna Chałupczak ISBN 978-83-8123-777-2 Warszawa 2018 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28 www.proszynski.pl
Przede wszystkim trzeba unikać kłamstwa, wszelkiego kłamstwa, zwłaszcza okłamywania siebie. Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow
ROZDZIAŁ 1 Chris Brennan starał się o pracę nauczyciela w szkole średniej w Central Valley. Wszystkie dane w jego aplikacji były zmyślone, łącznie z nazwiskiem. Dotychczas udało mu się zwieść kierownika działu kadr, zastępcę dyrektora oraz szefa wydziału nauk społecznych. Tego ranka czekała go decydująca rozmowa z dyrektorką liceum, doktor Wendy McElroy. Czekając na nią w gabinecie, wiercił się na krześle, jakby z nerwów, chociaż nie czuł tremy. Pomyślnie przeszedł stanowe i federalne procedury oraz złożył stosowne zaświadczenie o niekaralności. Znał się na swojej robocie. Sprawiał wrażenie nauczyciela idealnego. Strój na rozmowę kwalifikacyjną dobrał na podstawie obserwacji pracujących tu mężczyzn. Włożył białą koszulę z kołnierzykiem, chinosy w kolorze khaki i półbuty Bass kupione na wyprzedaży. Przy wzroście sto osiemdziesiąt centymetrów ważył dziewięćdziesiąt osiem kilogramów, co – w połączeniu z twarzą o szeroko rozstawionych niebieskich oczach i mocno zarysowanych kościach policzkowych – zapewniało mu wygląd atrakcyjnego mężczyzny o sympatycznym uśmiechu. Włosy w kolorze piaskowego brązu były świeżo ostrzyżone w jednym z lokalnych zakładów fryzjerskich. Wszyscy lubią zadbanych ludzi, zapominają, że wygląd bywa zwodniczy. Omiótł wzrokiem pomieszczenie. Pod oknem stało skąpane w słonecznym blasku biurko z ciemnego drewna w kształcie litery „L” wypełnione formularzami, teczkami i segregatorami z napisem „Egzaminy – angielski i matematyka poziom I”. Ścianę bliżej biurka zajmował szereg regałów pełnych książek oraz czarnych szaf archiwizacyjnych, ściana przeciwległa natomiast obwieszona była
oprawionymi w ramki dyplomami z Penn State i West Chester University, z którymi sąsiadowała tablica szkoleniowa z kalendarzem oraz plakat z hasłem: MNIEJ NARZEKANIA, WIĘCEJ MARZEŃ. Na biurku stały rodzinne fotografie, dozownik z płynem dezynfekującym i kremem do rąk oraz stosik oczekującej na otwarcie korespondencji obok nożyka do rozcinania kopert. Lśniące ostrze przyciągnęło uwagę Chrisa na dłużej, przywołując wspomnienia. Nie! – zawołał tuż przed śmiercią mężczyzna, którego ugodził nożem w krtań. Krew z przebitej tętnicy szyjnej ochlapała go, gdy wyciągał klingę. Niepotrzebnie cofnął dłoń razem z narzędziem, które tamowało krwotok. Amatorski błąd, dziś by go nie popełnił, ale wtedy brakowało mu doświadczenia. – Przepraszam, że kazałam panu czekać. – Doktor McElroy weszła do gabinetu, wspierając zgiętą w kolanie lewą nogę na specjalnym chodziku, nogę prawą stabilizował czarny but ortopedyczny. Chris poderwał się z krzesła. – Dzień dobry, pani dyrektor. Potrzebuje pani pomocy? – Machnęła ręką w geście odmowy. Właśnie kogoś takiego oczekiwał, profesorki w średnim wieku w dwuogniskowych drucianych okularach i srebrnych wiszących kolczykach. Miała niebieskie oczy pod opadającymi powiekami i szczupłą twarz obramowaną schludnie upiętymi, siwymi włosami. Była ubrana w sukienkę w szaro-różowe wzory. Rozumiał upodobanie siwowłosych kobiet do szarych ubrań. Korzystnie w nich wyglądały. – Proszę mi mówić po imieniu. Wendy. Wiem, że wyglądam niedorzecznie. Miałam operację haluksów i przez jakiś czas muszę przemieszczać się w ten sposób. – Boli? – Tylko moja duma. Proszę usiąść – powiedziała i z wysiłkiem zbliżyła się do biurka. W koszu chodzika leżała duża torba na ramię, laptop, jakieś dokumenty i torebka w kwiaty. Chris usiadł wygodnie i obserwował zmagania dyrektorki, która za wszelką cenę usiłowała udowodnić, że nie potrzebuje pomocy, podczas gdy prawda biła po oczach. Ludzie są tacy zabawni. Odnalazł dane na temat doktor McElroy w mediach społecznościowych oraz na stronie szkoły, gdzie zamieszczono krótki życiorys i kilka fotografii. Uczyła matematyki w Central Valley od dwunastu lat, mieszkała w pobliskim Vandenbergu z mężem Davidem i psem rasy corgi o imieniu Bobo. Zdjęcie profilowe nauczycielki zamieszczone obok notki biograficznej pochodziło sprzed wielu lat, podobizna Bobo była aktualna. – Teraz już pan wie, czemu się spóźniłam. Przejście z punktu A do punktu B
zajmuje mi całą wieczność. W czasie poprzednich etapów rekrutacji byłam na zwolnieniu lekarskim, stąd nasze dzisiejsze spotkanie. Przepraszam za kłopot. – Postawiła wózek obok krzesła i hałaśliwie przełożyła na biurko zawartość koszyka. – Nic nie szkodzi, żaden problem. Dyrektorka opuściła wózek i doskoczyła na jednej nodze do krzesła. – Brawo ja! – oświadczyła, usadowiwszy się. – Brawo pani – potwierdził życzliwie Chris. – Proszę o cierpliwość. – Wyjęła z torebki smartfon, położyła go na biurku, następnie sięgnęła po teczkę z dokumentami przyniesionymi w większej torbie. Popatrzyła na niego z nerwowym uśmiechem. – A więc, Chris, witamy ponownie w Central Valley. Słyszałam, że na pozostałych spotkaniach zrobił pan furorę. Ma pan już u nas mały fanklub. – Cudownie. Odwzajemniam zachwyt. – Posłał jej szeroki uśmiech. Wywarł doskonałe wrażenie, nie powiedziawszy słowa prawdy o sobie. Nie wyjawił nawet prawdziwego imienia i nazwiska, które brzmiało Curt Abbott. Za tydzień, kiedy będzie po wszystkim i zdąży zniknąć, wstrząśnięci i rozgniewani ze zdumieniem odkryją, że ich oszukano. Niektórzy domagać się będą jego krwi, inni chętnie puszczą w niepamięć jego istnienie. – Chris, porozmawiajmy swobodnie, bez zbędnych formalności, skoro poprzednie rozmowy były udane, a my pilnie potrzebujemy kogoś na to stanowisko. Zastąpi pan Mary Merriman, która zrezygnowała z pracy, aby zająć się schorowanym ojcem, co oczywiście jest w pełni zrozumiałe – westchnęła. – Obecnie przebywa w Maine, ale można się z nią kontaktować telefonicznie lub mejlowo. Z pewnością chętnie panu pomoże w razie jakichkolwiek pytań lub wątpliwości. Wszystko jedno, pomyślał. – Cieszę się. Bardzo miło z jej strony – powiedział. – Och, Mary jest kochana. Nawet w obliczu osobistej tragedii troszczy się o swoich uczniów – rozpromieniła się dyrektorka. – Formalności potrwają parę dni, ale jeśli zajmiemy się tym od razu, może pan zacząć pracę już w czwartek, szesnastego kwietnia, kiedy odejdzie tymczasowy zastępca. Nie za wcześnie? – Im wcześniej, tym lepiej – odparł szczerze. Miał mnóstwo do zrobienia przed wtorkiem, od którego dzielił go niecały tydzień. Musiał być na miejscu. W tej sytuacji słowo „deadline” zyskało nowe znaczenie. – Muszę pana ostrzec, że dorównać naszej Mary nie będzie łatwo. Dzieciaki ją ubóstwiały. – Nie wątpię, ale ufam, że sobie poradzę – odparł, siląc się na dziarski ton.
– Mimo wszystko będzie trudno, zaczyna pan w środku drugiego semestru. – Podołam i temu. Rozmawiałem z innymi nauczycielami, zapoznałem się z programem i planem lekcji. – Dobrze więc. – Dyrektorka otworzyła brązową teczkę zawierającą CV i list motywacyjny Chrisa oraz resztę sfałszowanych dokumentów. – Na początek proszę coś o sobie opowiedzieć. Skąd pan pochodzi, Chris? – Pierwotnie ze Środkowego Zachodu, z Indiany, ale często się przeprowadzaliśmy. Mój ojciec był przedstawicielem handlowym w firmie sprzedającej artykuły hydrauliczne, często przenosiliśmy się z miejsca na miejsce – skłamał gładko. W rzeczywistości nie pamiętał swoich biologicznych rodziców. Wychował się w rodzinach zastępczych w okolicach Dayton, Ohio. Dyrektorka zerknęła w fałszywy życiorys. – Uczęszczał pan do Northwest College w Wyoming. – Tak. – Dyplom nauczycielski tam właśnie pan uzyskał? – Owszem. – Hmm. – McElroy zawiesiła głos. – Większość z nas ukończyła którąś ze szkół w Pensylwanii. West Chester, Widener, Penn State. – Rozumiem. – Właśnie dlatego wybrał Northwest College na swoją fałszywą Alma Mater. Ryzyko, że wpadnie tu na kogoś, kto studiował w Cody w stanie Wyoming, było bliskie zera. – Myśli pan, że mógłby się u nas odnaleźć? – zawahała się lekko. – Oczywiście, potrafię się odnaleźć w każdym miejscu – powściągnął ironię, która cisnęła mu się na usta. Jego fałszywą tożsamość poznali już sąsiedzi, personel i bywalcy pobliskiej kawiarni Dunkin Donuts, restauracji Friendly’s i sklepu Wegmans. Tę sztuczną osobowość, sfabrykowaną równie starannie, jak ich korporacyjne marki z ich neonowymi szyldami, plastikowymi breloczkami i programami lojalnościowymi. – Gdzie pan mieszka? – Wynajmuję mieszkanie na nowym osiedlu niedaleko stąd. Valley Oaks, zna je pani? – Tak, bardzo ładna okolica – odpowiedziała zgodnie z jego przewidywaniami. Zdecydował się na Valley Oaks ze względu na bliskość szkoły oraz dlatego, że nie miał dużego wyboru. Central Valley to małe miasteczko w południowej Pensylwanii, słynące głównie z outletów, niemal każdy amerykański producent posiada tu sklep fabryczny. Outlety wypełniają liczne centra handlowe, butik przy
butiku. Skupisko okazji cenowych przecina główna ulica, Central Valley Road, przy której mieści się pralnia chemiczna Central Valley, sklep ślusarski Central Valley i liceum Central Valley. Chris za dobrą monetę uznał wyraźny brak polotu miejscowej ludności widoczny w tych wszystkich nazwach. Żaden tubylec z pewnością go nie zdemaskuje. Dyrektorka uniosła siwiejącą brew. – Co pana sprowadza do Central Valley? – Potrzebowałem zmiany otoczenia. Moi rodzice zginęli w wypadku pięć lat temu. Zderzenie czołowe z pijanym kierowcą – powiedział bez użalania się nad sobą. Już dawno odkrył, że kluczem do wzbudzenia współczucia i sympatii rozmówcy było sprawianie wrażenia osoby, która stara się być dzielna. – Och, nie! Co za tragedia. – Twarz dyrektorki złagodniała. – Bardzo panu współczuję. – Dziękuję – zawiesił głos dla wzmocnienia dramatycznego efektu. – Ma pan rodzeństwo? – Nie mam nikogo. Nic mnie nigdzie nie trzyma – to jedyna dobra rzecz, jakiej się doszukałem w tej sytuacji. Przyjechałem na wschód ze względu na zarobki. Podobno tutejsi nauczyciele nie wiedzą, co robić z pieniędzmi, to prawda? Udało mu się rozśmieszyć dyrektor McElroy. Pensja Chrisa miała wynosić pięćdziesiąt pięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt dwa dolary rocznie. Naturalnie, że to niesprawiedliwe, żeby nauczyciel zarabiał mniej od oszusta, ale cóż począć, życie nie jest sprawiedliwe. Gdyby takie było, nie siedziałby teraz tutaj, udając kogoś, kto nie istniał. – Dlaczego wybrał pan ten zawód? – Uwielbiam młodzież, jakkolwiek patetycznie to brzmi. Na tym etapie życia jeszcze można ich kształtować. I ten wpływ od razu widać. To, jaki dziś jestem, zawdzięczam w dużej mierze swoim nauczycielom. Nigdy im tego nie zapomnę. – Mam podobne spostrzeżenia. – McElroy uśmiechnęła się przelotnie i powróciła spojrzeniem do fałszywego życiorysu. – Uczył pan wcześniej wiedzy o społeczeństwie? – Tak. – Chris Brennan ubiegał się o posadę nauczyciela WOS-u. Oprócz tego miał prowadzić zajęcia z ekonomii oraz warsztaty z prawa karnego, co uważał za dość zabawne. Sfabrykował sobie doświadczenie, zapoznał się z podręcznikami i wydrukował z internetu ogólnokrajowy ujednolicony program nauczania. Proszę bardzo, niech sobie zamieniają szkoły publiczne w kolejną franczyzę, dzięki temu ułatwiają mu życie.
– A dlaczego szkoła średnia? – Dzieciaki w tym wieku są już samodzielne, komunikatywne. Stoją u progu dorosłości, odkrywają, kim są. – Chris zauważył, że jego słowa brzmią prawdziwie i wiarygodnie. Istotnie interesowała go ludzka psychika, kształtowanie tożsamości. Od niedawna dręczyło go pytanie, kim jest, kiedy nikogo nie udaje. – Dlaczego wybrał pan wiedzę o społeczeństwie? Co pana zainteresowało w tym przedmiocie? – Polityka, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, jest fascynująca. Dzieciaki chcą rozmawiać o tym, co widzą i słyszą w mediach. Angażują się w ważne problemy. – „Zaangażowanie” było magicznym słowem wśród nauczycieli, podobnie jak „uważność”. Dokształcał się w nauczycielskim żargonie na przeróżnych blogach, grupach na Facebooku i Twitterze, internet był ich pełen, najwyraźniej nauczyciele prowadzili bardzo zaangażowane życie internetowe. – Wie pan, wychowałam się w Central Valley. Dziesięć lat temu okolica żyła z przemysłu mleczarskiego, a potem wkroczyły dyskonty, wraz z nimi nowe stanowiska pracy. W miasteczku stare miesza się z nowym i to widać. Starbucks wypycha z rynku kawiarnie Agway i John Deere, które działają u nas od dziesięcioleci. – Rozumiem – odparł z udawanym smutkiem. Tutejsi ludzie byli przyjaźni, otwarci i – przede wszystkim – ufni, a to ułatwi mu zadanie. – Niestety, istnieje wyraźny podział na biednych i bogatych, widać go już w pierwszych klasach – McElroy zawiesiła głos. – Uczniowie z zamożnych rodzin przystępują do egzaminów na studia. Dzieciaki z biedniejszych zostają w tyle, chyba że dostaną stypendium sportowe. – To cenna informacja – odparł ze sztucznym zainteresowaniem. – Jak by pan opisał swój sposób komunikowania się z uczniami? – Och, zdecydowanie preferuję kontakt jeden na jeden. Nic nie zastąpi rozmowy w cztery oczy. Nie stwarzam sztucznego dystansu, chcę być dostępny dla uczniów także online, mejlowo, przez media społecznościowe i tym podobne. Ale najbardziej wierzę w kontakt osobisty i wzajemny szacunek. Dlatego jestem również trenerem. – Ojej, zapomniałam. – Dyrektorka ściągnęła brwi, po czym przekartkowała jego aplikację. – Ubiega się pan także o stanowisko asystenta trenera drużyny baseballowej. – Owszem. – Chris nigdy wcześniej nie trenował żadnej drużyny, ale był wysportowany. Ostatnio wziął udział w walkach w klatkach, żeby odzyskać formę,
i teraz pobolewał go prawy obojczyk. – Trenowanie jest dla mnie równie ważne jak nauczanie. Innymi słowy, pozostaję przez cały czas nauczycielem: zarówno na boisku, jak i w klasie. Zmienia się tylko otoczenie. – Bardzo trafny opis. – McElroy zacisnęła usta. – Jako asystent byłby pan podwładnym trenera Hardwicka. Muszę pana ostrzec, że on często zmienia współpracowników. Ostatnia osoba na tym stanowisku… Cóż, odeszła z pracy i nikt jej nie zastąpił. Trener Hardwick lubi robić wszystko sam, po swojemu. Poza tym bywa niekomunikatywny. – Już się cieszę na nasze spotkanie. – Chris zebrał informacje na temat owego trenera, który słynął z gruboskórności. – Z pewnością dojdziemy do porozumienia. To człowiek instytucja w środowisku międzyszkolnych rozgrywek, a Muszkieterowie z Central Valley są jedną z najlepszych drużyn w całym stanie. – To prawda. – Dyrektorka skwapliwie pokiwała głową, wręcz promieniała. – W zeszłym roku kilku zawodników zostało zwerbowanych do pierwszej i drugiej dywizji NCAA. – Wiem, wiem – zapewnił Chris, który zaczerpnął już wiedzę z internetu. Miał bowiem zamiar nawiązać przyjazną relację z jakimś cichym, zakompleksionym dzieciakiem, najlepiej zaniedbanym przez ojca. Najlepszy byłby półsierota. Chris uświadomił sobie, że podobnymi kryteriami kierowałby się pedofil, ale on nim zdecydowanie nie był. Po prostu musiał nawiązać kontakt z jakimś łatwym do manipulowania nastolatkiem, aby osiągnąć pewien cel. Chłopak miał być tylko środkiem do celu, narzędziem w jego rękach. – Co chciałby pan robić za pięć lat? – Och, zostanę tutaj, w Central Valley – skłamał. – Dlaczego tutaj? Dlaczego u nas? – McElroy patrzyła na niego z przechyloną na bok głową. Wyczuwał, że od tej odpowiedzi wiele zależy. – Uwielbiam to miejsce. Wzgórza Pensylwanii są przepiękne, a cisza, spokój i przyjazna atmosfera małego miasteczka – urzekające. – Pochylił się, jakby chciał otworzyć serce przed rozmówczynią, a przecież nie był nawet pewien, czy posiada jakieś serce. – Wyznam pani szczerze, że mam nadzieję na założenie tu rodziny. Od razu poczułem się w Central Valley jak w domu, to chyba moje miejsce na ziemi. – To cudownie! Muszę przyznać, że nie zawiodłam się na panu. – Z uśmiechem zamknęła teczkę. – Gratuluję, Chris! Witamy na pokładzie. Pozwolę sobie powitać pana jako pierwsza w naszej szkole. – Wspaniale! – Podał jej dłoń nad biurkiem, przywołując na twarz swój
najszczerszy uśmiech. Czas rozpocząć pierwszy etap realizacji planu.
KROK PIERWSZY
ROZDZIAŁ 2 Chris zaparkował swojego dżipa patriota rocznik 2010 przed salonem samochodowym Central Valley U-Haul. Założył czapkę z daszkiem, wysiadł z auta i rozejrzał się po pustym parkingu. Przyjechał w deszczowy poranek w środku tygodnia w nadziei, że będzie jedynym klientem. Nie potrzebował świadków. Na dachu biura – pofałdowanego sześcianu z przeszklonym frontem – umieszczono dwie kamery skierowane na drzwi wejściowe i parking. Wysokość, na jakiej zostały zamontowane, pozwalała bez trudu ukryć twarz pod daszkiem czapki. Salon był mniejszy niż konkurencyjne punkty Ryder i Penske, natomiast posiadał zaplecze oraz system kontroli wilgoci i temperatury w pojazdach, co czyniło je idealnymi do przechowywania saletry amonowej, nawozu, który stanowi główny składnik domowych improwizowanych ładunków wybuchowych w rodzaju ANFO, zwanego inaczej saletrolem. Podszedł do szeregu lśniących biało-pomarańczowych pikapów, vanów i ciężarówek z przyczepami różnej długości. Trzymetrowa ciężarówka bez problemu pomieści piętnaście worków nawozu i resztę akcesoriów. Jeżeli okaże się niedostępna, weźmie tę z czteroipółmetrową przyczepą, choć jest wolniejsza i bardziej zwraca uwagę. Nie widział innych trzymetrówek, tylko tę jedną. Na stronie internetowej wypożyczalni widniała informacja, że będzie wolna w przyszłym tygodniu, ale musiał mieć pewność. – Dzień dobry panu. Jestem Rick. – Pracownik miał na sobie zieloną koszulkę polo z jakimś logo i spodnie khaki. – Dzień dobry. Bardzo mi miło. Mike Jacobs. – Podał Rickowi rękę, którą ten uścisnął z uśmiechem. – Czym mogę panu służyć? – Jestem zainteresowany tą trzymetrową ciężarówką. – Wskazał pojazd. – To jedyna, jaką macie? – Tak. Na kiedy jest panu potrzebna?
– Hm – zawahał się na pokaz. – Zaraz… Dziś mamy środę trzynastego, w takim razie potrzebuję jej na najbliższy poniedziałek osiemnastego. Będzie wolna? – Muszę sprawdzić dostępność i stawkę. Wie pan, że można to zrobić samemu online, rezerwując termin za pomocą karty kredytowej? – Owszem, ale trochę się obawiałem, że zapłacę, a kiedy mój siostrzeniec po nią przyjedzie, okaże się jednak niedostępna. – Pański siostrzeniec ma ją odebrać? – z wahaniem zapytał sprzedawca. – Tak. Przyjechałem tylko na jeden dzień. Zapłacę, kiedy będę już pewien swoich planów. – Ile lat ma pański siostrzeniec? – Siedemnaście, chodzi do liceum. – Na razie nic więcej nie wiedział. Dopiero dziś dostał mejl z zaproszeniem do biura na dopełnienie formalności przed jutrzejszymi lekcjami. Czasu na wybranie chłopaka zostało niewiele. – Och, niestety, nasze ciężarówki powierzamy wyłącznie osobom pełnoletnim. Chris zamrugał z zaskoczeniem. – Ale to ja ją wypożyczam, nie on. – Mimo wszystko. Przykro mi. Może ją dla pana odebrać, tylko jeśli ukończył osiemnaście lat. – Naprawdę? – Zdziwienie Chrisa było udawane. W wypożyczalniach Ryder obowiązywało takie samo ograniczenie, a w punktach Penske kierowca musiał mieć skończone dwadzieścia jeden lat. – Ależ on ma prawo jazdy i dam mu gotówkę. – Nie mogę panu pomóc. Regulamin firmy. Znajdzie go pan na naszej stronie. – Rick, nie mógłby pan ten jeden raz, w drodze wyjątku, nagiąć zasad? Musiałbym jechać specjalnie szmat drogi tylko po to, żeby odebrać ciężarówkę. Nie mam takiej możliwości. – Niestety, to wykluczone. – Wskazał rząd przyczep na końcu. – Może zdecyduje się pan na przyczepę? Przyczepy wypożyczamy już szesnastolatkom. – Nie, potrzebuję ciężarówki. – W takim razie nie pomogę. Próbował pan u Zeke’a? – Co to takiego? – Chris nadstawił uszu. – Ach, no tak, pan przyjezdny. Wszyscy znają Zeke’a – zaśmiał się sprzedawca. – To część naszego folkloru. Naprawia maszyny rolnicze. W zasadzie potrafi naprawić wszystko. Zawsze trzyma w pogotowiu jakąś ciężarówkę na sprzedaż albo do wynajęcia, miejscowi udają się prosto do niego, kiedy u nas czegoś brakuje. Wątpię, by wypożyczenie pojazdu siedemnastolatkowi stanowiło dla niego
problem. Większość wiejskich dzieciaków prowadzi od trzynastego roku życia. – To cenna informacja – powiedział szczerze Chris. – Gdzie znajdę jego warsztat? – Na skrzyżowaniu Brookfield i Glencross, tuż za miastem. – Rick uśmiechnął się krzywo. – Nie ma szyldu, ale nie sposób go przegapić. Piętnaście minut później Chris jechał wzdłuż Brookfield Road. Od razu zrozumiał, co miał na myśli pracownik U-Haul, mówiąc, że z pewnością nie przegapi warsztatu Zeke’a. Brookfield krzyżowała się z Glencross w środku sojowego pola, w którego rogu stał garaż z pustaków, otoczony przedpotopowymi ciężarówkami, zardzewiałymi traktorami, używanymi maszynami rolniczymi, stosami starych opon, rowerów i przypadkowych sprzętów kuchennych. Zjechał na zakurzony asfaltowy parking i zatrzymał się przed warsztatem. Nie zdjął czapki przed wyjściem z samochodu, mimo że nie było tu żadnych kamer ani nikogo poza nim. W jednej z otwartych wnęk ktoś strasznie fałszował, poza tym panowała cisza. – Zeke?! – zawołał Chris, wchodząc do środka, gdzie siwy staruszek w ogrodniczkach umazanych smarem dłubał przy starym pikapie Forda ustawionym na podnośniku. Miał okulary sklejone plastrem na nosie, w miejscu pęknięcia. Z kącika ust zwisał mu papieros. – No? Chris uśmiechnął się do niego. – Dzień dobry, nazywam się Pat Nickerson. Słyszałem, że ma pan ciężarówkę do wynajęcia. Odbierze ją mój siostrzeniec, ja przyjechałem tylko na jeden dzień. Ma siedemnaście lat. Czy ma pan coś przeciwko temu? – Dobry z niego chłopak? – Zeke zmrużył oczy. – Tak. – No to nie mam! – Zeke parsknął śmiechem, który przeszedł w suchy kaszel, ale nie wyjął papierosa z ust. Na twarzy Chrisa pojawił się uśmiech. Facet był idealny. – Jakiej ciężarówki panu potrzeba? – Zeke powrócił do pracy pod samochodem. – Skrzyniowej, trzymetrowej. – Mam dwie skrzyniowe: trzyipółmetrową i big mama. – Może być trzyipółmetrowa. Jest na chodzie? – A ma chodzić? – zażartował Zeke, wybuchnął śmiechem, co wywołało kolejny atak kaszlu. Chris uśmiechnął się, choć był śmiertelnie poważny. Pojazd musiał być
niezawodny. – Czyli można na niej polegać? – Można, można. Dałbym panu na jazdę próbną, ale akurat pożyczyłem kuzynowi. – Kiedy wróci? Mój siostrzeniec przyjedzie po nią w przyszłym tygodniu, w poniedziałek rano. – Żaden problem. Będzie ta i jeszcze jedna. O tej porze roku nie ma dużego ruchu, zawsze coś się znajdzie. Pan się przeprowadza w poniedziałek, dostarczymy ją tutaj w niedzielę wieczorem. – Dobrze, porozmawiam z siostrzeńcem i odezwę się do pana. – Chris nie widział powodu, aby wtajemniczać starego Zeke’a, że pojazd, zamiast do transportu mebli, posłuży do przewiezienia śmiercionośnego ładunku wybuchowego. Bomba ANFO jest prosta i bezpieczna do skonstruowania w domu. Wystarczy nawóz, dziewięćdziesięciosześcioprocentowy azotan amonu, i rozpuszczalnik organiczny – benzyna, olej napędowy, nafta – zmieszane razem do konsystencji mokrej mąki. Dla wzmocnienia siły rażenia można dodać nitrometan, łatwo dostępne paliwo używane w modelarstwie i sportach motorowych, następnie przyczepić detonator drucikami do trotylu lub tovexu, podpalić za pomocą prostego zwarcia elektrycznego, a następnie podrzucić, gdzie trzeba. – W porządku, kolego. Zadzwoń lub wpadnij. Mój numer jest w książce. Kiedy zwrot? – Potrzebuję jednego lub dwóch dni. – Dobra. Dwadzieścia dolców za dzień, gotówką. Zwrot z pełnym bakiem. W poniedziałek o dziewiątej rano samochód będzie czekał na siostrzeńca. – Jaką mam gwarancję? – Bo ja tak mówię – zarechotał Zeke, a rozżarzona końcówka papierosa zbliżała się do jego ust. – To do zobaczenia. – Do zobaczenia. – Chris odwrócił się na pięcie. Czekało go jeszcze mnóstwo pracy, do wtorku zostało tylko sześć dni. A potem będzie wielkie bum.
ROZDZIAŁ 3 Dzień dobry, nazywam się Brennan i będę was uczył wiedzy o społeczeństwie – powtarzał raz po raz. Stał przed drzwiami do klasy i witał uczniów, którzy nadciągali, szurając uggami – dziewczyny – i plastikowymi klapkami – chłopcy. – Pan będzie nas uczył? Łał! – zawołała jedna z licealistek, rumieniąc się uroczo. Chris nie był zainteresowany dziewczętami, jego cel stanowili wyłącznie chłopcy. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy pozdrawiał uczniów i oceniał każdego z osobna. Wszyscy byli równie niechlujni w swoich T-shirtach, dresowych spodniach lub ubraniach z emblematem szkoły. Od razu odrzucał tych, którzy patrzyli mu pewnie w oczy. Zwracał natomiast uwagę na chłopców o słabym uścisku dłoni, z uciekającym wzrokiem lub trądzikiem. Żaden siedemnastolatek z trądzikiem nie może być osobą pewną własnej wartości. Chris nienawidził wtedy własnej twarzy, skóry i całej swej istoty. – Witam. Nazywam się Brennan. Jak się macie? – powtarzał. Przestudiował listy podopiecznych i wyłowił chłopców, z którymi miał zarówno lekcje, jak i treningi. W tej klasie było ich trzech: Evan Kostis, Jordan Larkin i Michael „Raz” Sematov. Na tę trójkę czekał najbardziej. – Jaaacie! Ale super! Zobacz! – wołali z zachwytem, gdy odkryli na swoich ławkach słodkie niespodzianki. Chris położył każdemu albo jabłko, albo paczkę czekoladowych babeczek, albo miękkiego precla. – Panie Brennan, dlaczego tu leżą słodycze? – Jeden z chłopaków pomachał paczką babeczek. – A dlaczego nie? – odkrzyknął Chris, przywołując w pamięci nazwisko ucznia. Dzieciak nazywał się Andrew Samins. – Pomyślałem, że się skusicie. – Za darmo? – zapytał Samins z niebotycznym zdumieniem. – Jejku, dzięki! – Na zdrowie – uśmiechnął się Chris i zakodował w pamięci ten incydent. – Super, dzięki! Ale fajnie! Dziękujemy! – pokrzykiwali. Harmider przybrał na sile, kiedy dzieciaki zaczęły porównywać smakołyki, co doprowadziło do nieuniknionych spięć i prób wymiany, jak to sobie zaplanował Chris. Uczniowie
byli nieświadomymi królikami doświadczalnymi w eksperymencie Chrisa. Podczas negocjacji ujawniają się cechy osobowości chłopców, wychodzi na jaw, kto jest silny, a kto podatny na wpływy. Najbardziej zaciekłe bitwy toczyły się o precle i babeczki, nikt prócz dziewcząt nie chciał jabłek. Chris zastanawiał się, czy biorą owoce dla świętego spokoju. Niepokoiła go też nieobecność Evana, Jordana i Raza. – Ależ proszę pana! – zawołała jedna z dziewcząt. – Nie wolno nam jeść w klasach. Zostają okruchy i przychodzą myszy. Przed przerwą widziałam jedną w pracowni muzycznej. – Poza tym do tej sali nie wolno wnosić orzechów – poparła ją koleżanka. – Ja nie mam alergii, ale ktoś inny może mieć. – Drogie panie, przekąski nie zawierają orzechów. Jedzcie spokojnie, w razie czego wezmę winę na siebie. – Obserwował, jak zajmują miejsca. Ustawił ławki w konwencjonalny sposób, po sześć w każdym z pięciu rzędów. Pozwolił im siadać tam, gdzie chcieli, żeby zobaczyć, kto się z kim przyjaźni. Zerknął na korytarz. Do klasy zbliżali się Evan, Jordan i Raz, wszyscy trzej wpatrzeni w telefon Evana. Chris, który wyśledził ich wcześniej w mediach społecznościowych, wiedział, że Evan Kostis jest najpopularniejszy wśród kolegów, pochodzi z zamożnego domu, a jego ojciec pracuje jako lekarz. Nie nadawał się na marionetkę. Kostis był ponadto najprzystojniejszy z całej trójki, miał brązowe oczy, gęste czarne włosy, które co chwilę odgarniał z czoła, i wąski nos, a także uśmiech zwycięzcy, prawdopodobnie dzięki ortodontom, przy tym modnie się ubierał. Dziś włożył czerwoną kamizelkę, bluzę z kapturem i emblematem szkolnej drużyny, wąskie dżinsy i timberlandy, które wyglądały na nowe. Idący obok Evana Mike Sematov miał niesforne czarne loki do ramion, krzaczaste brwi i duże ciemne oczy. Był nadpobudliwym dzieciakiem, właśnie próbował wyrwać koledze z ręki telefon. Przezwisko Raz zapewne było skrótem od Rasputin, jego nick na Twitterze to@cRAZy, na Facebooku publikuje głównie filmiki z wymiotującymi albo wyciskającymi pryszcze nastolatkami. Sematov mógł się okazać doskonałym wyborem, albowiem jego ojciec zmarł w sierpniu na raka trzustki. Znalezienie dzieciaka z martwym ojcem nie było wcale łatwe, Chris uważał, że Raz może być szczęśliwym wybrańcem, jeśli nie okaże się zbyt postrzelony. Skupił uwagę na kolejnym obiekcie. Jordan Larkin miał metr osiemdziesiąt sześć wzrostu i zgarbioną postawę, która uwydatniała patykowate kończyny. Pociągła twarz o regularnych rysach mogłaby uchodzić za atrakcyjną, gdyby orzechowe
oczy nie były osadzone zbyt blisko siebie, a nijakie brązowe włosy za bardzo wystrzyżone. Ubrał się bez polotu: w bluzę Muszkieterów, zwykłe szare spodnie dresowe i klapki adidasa. Najlepsze zaś było to, że Jordan mieszkał tylko z matką, co niemal dorównywało przedwczesnej utracie ojca. Chris wyciągnął dłoń z uśmiechem. – Witajcie na lekcji WOS-u, panowie. Nazywam się Brennan. Będę też waszym trenerem. Evan uścisnął mu rękę jako pierwszy, patrząc prosto w oczy. – Evan Kostis. Ahoj! Witamy na pokładzie! – Miło cię poznać, Evanie. – Chris już zwracał się ku Jordanowi, kiedy Sematov przejął inicjatywę. – Joł, panie Brennan. Mike Sematov. Może pan na mnie mówić Raz. Nie wygląda pan jak pani Merriman – uśmiechnął się głupkowato. – Cóż za spostrzegawczość! – zawołał Chris, nadal z miłym uśmiechem. Jednocześnie odnotował w myślach, że Sematov podał mu rękę jako pierwszy i wyjawił mu swoje przezwisko. Oba te fakty mogły sugerować, że dzieciak szuka z nim kontaktu. Można będzie nad nim popracować. – Wybierz sobie miejsce, Raz. Przyniosłem dla każdego coś na ząb. – Super! – Ciemne oczy chłopaka rozbłysły, dał susa do klasy. – Bosko! – Evan pognał za kolegą, zostawiając Chrisa sam na sam z Jordanem. – Ty zapewne jesteś Jordan Larkin. – Podał chłopakowi rękę. – Cieszę się, że mogę cię poznać. – Dzięki. – Dzieciak odwzajemnił uścisk, ale przerwał kontakt wzrokowy, żeby zajrzeć do klasy. – Naprawdę ma pan dla nas coś na ząb? Nauczyciele wpadają w histerię, kiedy jemy w pracowniach. – W takim razie nikomu nie powiemy – oświadczył i dodał, improwizując: – Świętuję swoje urodziny. Jordan uśmiechnął się zaskoczony. – O rany. Wszystkiego najlepszego. – Niech to zostanie między nami. Nie chcę robić zamieszania. – Nie ma sprawy – obiecał chłopiec i z zakłopotaniem odwrócił wzrok. Tym prostym trikiem Chris przeciągnął go na swoją stronę. Tymczasem Evan i Raz ścigali się, który pierwszy dopadnie jedynego ocalałego bajgla. Na dwóch pozostałych wolnych ławkach leżały jabłka. – Zamawiam! – zawołał Raz. – Ja go pierwszy zobaczyłem! – zaprotestował Evan, blokując kolegę biodrem,
żeby porwać bułkę. – Hej, tak się nie robi, koleś! – oburzył się Raz. – Co mówisz, ciamajdo? – Evan wgryzł się w zdobycz i usiadł. Klasa wybuchła gromkim śmiechem. – Dobrze, moi drodzy, zaczynamy! – Chris zamknął drzwi, pozwalając wybrzmieć wesołemu gwarowi. Raz opadł na krzesło w pierwszej ławce z nadąsaną miną i postawił obok siebie plecak. Jordan zajął ostatnie wolne miejsce, najbliżej biurka Chrisa, i poczęstował się jabłkiem bez grymaszenia. Scenka, której właśnie był świadkiem, potwierdziła przypuszczenia Chrisa, że Evan Kostis jest przywódcą, Raz niewiadomą, a Jordan naśladowcą. – Jak już mówiłem, nazywam się Brennan, zastąpię panią Merriman. Znam już wasz program i postaram się zacząć tam, gdzie przerwaliście. – Klasnął, aby przyciągnąć ich uwagę. – Jestem nowy w waszym mieście, pochodzę ze Środkowego Zachodu, wcześniej uczyłem w Wyoming. Myślę, że nasza współpraca będzie udana. – Potrafi pan jeździć konno? – zaciekawił się Raz. Chris potraktował tę zaczepkę jako kolejną próbę nawiązania bliższej znajomości. – Owszem, potrafię – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ktoś jeszcze chciałby się czegoś dowiedzieć? Chętnie odpowiem na kilka pytań. – Jest pan żonaty? – odważyła się jedna z dziewcząt. – Nie, nie jestem. – Taka odpowiedź wywołała serię wiwatów oraz kilka triumfalnych okrzyków. – Woli pan koty czy psy? – zapytała kolejna uczennica, ta sama, która martwiła się o alergików uczulonych na orzechy. Nazywała się Sarah Atkinson, ale Chris nie zdradził się swoją wiedzą. – Lubię wszystkie zwierzęta, ale obecnie nie mam żadnego. Właściciel mieszkania nie pozwala. Ostatnie pytanie? – Slipy czy bokserki? – zawołał Raz i zarechotał. Reszta klasy mu zawtórowała. – Bez komentarza. – Uśmiechnął się i gestem poprosił o spokój. – Przejdźmy do konkretów. Zakładam, że wszyscy przeczytaliście materiały, które zamieściła na swojej stronie pani Merriman, można je znaleźć również na moim profilu. W przyszłości będę korzystał z tej metody komunikacji z wami. Chciałbym, żebyśmy zawarli własną umowę społeczną. Moja władza, tak samo jak władza demokratycznego rządu nad wolnymi obywatelami, zależy od waszej współpracy. Uczniowie wyjęli z plecaków notatniki, długopisy i ołówki. Regulamin szkoły nie zezwalał na używanie urządzeń elektronicznych podczas lekcji.
– Opublikowałem na swoim profilu sylabus, zadania domowe oraz plan kartkówek i sprawdzianów. Aktywność podczas lekcji stanowi jedną trzecią oceny końcowej. – Chris podszedł do swojego biurka, gdzie leżał podręcznik do WOS- u w wersji dla nauczycieli, czarny segregator z notatkami oraz lista uczniów z ich zdjęciami, na którą zerknął, zanim zadał kolejne pytanie. Nie obchodził go nikt poza Evanem, Razem i Jordanem. – Pan Samins? Andrew Samins? Rozpocznijmy od rozmowy na temat lektury. Jaka była pierwsza umowa społeczna zawarta w naszym kraju? – Yyyy, nie wiem. Jestem nieprzygotowany, byłem wczoraj chory – Dobrze, wyjątkowo cię usprawiedliwię. – Chris uśmiechnął się jak nauczyciel równiacha. – Ktoś wie? – Kilka dziewcząt podniosło ręce, Chris zerknął na swoją rozpiskę. – Sarah Atkinson? Sarah, powiesz nam? – Mayflower compact. – Zgadza się. A dlaczego Mayflower compact nazywamy umową społeczną? – Ponieważ pasażerowie statku „Mayflower” postanowili stworzyć wspólnotę i razem ustalili reguły jej funkcjonowania. – Dobrze. – Chris zauważył, że Evan i Jordan pilnie notują pochyleni nad zeszytami, natomiast Raz szkicuje postać pielgrzyma. – W tysiąc sześćset dwudziestym roku „Mayflower” przybił do portu w Bostonie, na pokładzie znajdowało się stu dwóch pasażerów. Jedenastego listopada czterdziestu jeden mężczyzn podpisało sformułowany przez siebie dokument opisujący nowy system samorządowy, który miał im ułatwić zbudowanie osady, uprawę roli i zbieranie plonów. Evan i Jordan nadal notowali, Raz rysował. – Umowa z Mayflower stanowi pierwszy przykład suwerenności ludu. Czy ktoś wie, co oznacza suwerenność ludu? Ręka Sarah po raz kolejny wystrzeliła w górę, lecz Chris wskazał siedzącą za nią Azjatkę. – Tak, witam. Przedstaw się proszę, nim odpowiesz na pytanie. – Brittany Lee. Suwerenność ludu oznacza, że władza polityczna znajduje się w rękach obywateli i to oni sprawują kontrolę nad rządem. Mogą go powołać lub obalić. – Bardzo dobrze, Brittany. Jednostka posiada prawa, a rząd dysponuje władzą tylko dlatego, że dostał ją od ludu. – Chris chciał przejść do ćwiczenia, które zaplanował dla własnych celów. – Mieliście przeczytać na dziś konstytucję i kartę praw. Te dwa dokumenty stanowią o wyjątkowości amerykańskiego systemu
politycznego, ponieważ w konstytucji zawiera się opis struktury rządu, natomiast karta praw nakłada na ów rząd ograniczenia. Innymi słowy poprawki do konstytucji powstały, aby chronić prawa jednostki. Proponuję ćwiczenie, które pomoże nam poczuć, jak mogło wyglądać tworzenie nowego systemu od podstaw. Chris stanął na środku klasy, a Raz czym prędzej przewrócił stronę w zeszycie, by zasłonić swoją radosną twórczość. – Wyobraźcie sobie, że jesteście jednym z ojców założycieli. Który dokument byście stworzyli, gdybyście mogli wybierać? Wolicie być liderami powołującymi rząd i ustanawiającymi prawo? A może bardziej wam zależy na zapewnieniu bezpieczeństwa jednostce, tak aby żadna władza nie mogła jej odebrać podstawowych praw? Sarah podniosła rękę. – Pyta pan, kto z nas jest republikaninem, a kto demokratą? – A co z niezależnymi?! – zawołał jakiś chłopak z tyłu. – Mój brat jest niezależny! Raz obejrzał się za siebie. – Twój brat jest niezależnym kujonem! Chris skarcił go spojrzeniem. Obawiał się, że dzieciak był zbyt nieobliczalny, aby mógł mieć z niego jakikolwiek pożytek. – Wstańcie teraz wszyscy. Odpowiedziały mu chichoty i jęki niezadowolenia, niektórzy wstawali z ociąganiem. Evan szybko wypełnił polecenie, Jordan stanął zgarbiony, nie nawiązując kontaktu wzrokowego z nauczycielem. – Napiszemy własną konstytucję i kartę praw. Stworzymy taki rząd, jakiego chcemy, a następnie nałożymy na niego ograniczenia. Każdy musi teraz zdecydować, który z tych dokumentów chciałby współtworzyć. Niezależnie od przynależności partyjnej waszej lub waszych rodziców. Chciałbym, żebyście kierowali się własnymi przemyśleniami. Kilku uczniów uśmiechnęło się i zaczęło rozmawiać między sobą. – Nie naśladujcie kolegów. Udawajcie, że naprawdę jesteście ojcami założycielami. Czy bylibyście w grupie powołującej rząd, czy też w grupie nakładającej na ów rząd ograniczenia? Macie chwilę na podjęcie decyzji. Zamknijcie oczy, niech każdy myśli za siebie. Posłusznie pozamykali oczy, podśmiewając się trochę. Evan stał spokojnie, Jordan dodatkowo spuścił głowę, jakby trwała właśnie minuta ciszy. Raz zamknął najpierw jedno oko, potem drugie, wykrzywiając się przy tym straszliwie.
– Dobrze. Teraz niech grupa konstytucyjna podejdzie z zamkniętymi oczami do ściany przy drzwiach, natomiast osoby, które chciałyby zająć się sporządzeniem karty praw, niech podejdą do okien. Również z zamkniętymi oczami. W sali narastał gwar. – Jak mamy iść z zamkniętymi oczami? – zaprotestowała Sarah. – Nic nie widzimy! Poobijamy się o ławki! – Nie marudź, Sarah! – uciszył ją Evan. – Nie umrzesz od tego. Jak wyczujesz przeszkodę, po prostu ją omiń. – Spokojna głowa, dopilnuję, żeby nikomu nie stała się krzywda. – Chris obserwował nowych uczniów. Poruszali się niepewnie, z wyciągniętymi rękami, wpadając jeden na drugiego, potykając się o ławki i plecaki, żartowali między sobą i chichotali. Nie spuszczał oka z Evana, Jordana i Raza. – Oczy mają być zamknięte! – przypomniał. – Konstytucja czy karta praw? Wybór należy do was, ludzie! Śmiech jeszcze się wzmógł, a jedna z dziewcząt prawie wyszła na korytarz, ale po kilku minutach dzieciaki hałaśliwie zajęły pozycje. – Dobrze, teraz wszyscy otwierają oczy! – wydał polecenie Chris, osiągnąwszy swój cel.