kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Scottoline Lisa - Nie odchodź

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
S

Scottoline Lisa - Nie odchodź .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu S SCOTTOLINE LISA Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 376 stron)

Tytuł oryginału DON'T GO Copyright © 2013 by Smart Blonde, LLC. All rights reserved Projekt okładki www.studio kreacji Zdjęcie na okładce © Jake Olson/Trevillion Images Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Ewa Witan Korekta Małgorzata Denys ISBN 978-83-7961-661-9 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Tę powieść poświęcam wszystkim dzielnym mężczyznom i kobietom z naszych sił zbrojnych oraz ich kochającym rodzinom, z najgłębszym szacunkiem i wdzięcznością. Każda wojna ma swój charakterystyczny rodzaj obrażeń. Ronald J. Glasser, lekarz, major, Korpus Medyczny Armii Stanów Zjednoczonych

Część pierwsza

Rozdział 1 Chloe ocknęła się oszołomiona na podłodze. Musiała upaść i stracić przytomność, uderzając o twarde deski. Zaczęła się podnosić, ale zakręciło się jej w głowie, więc opadła z powrotem na ziemię. W kuchni panował mrok, jeśli nie liczyć punkcików światła na ekspresie do kawy, telewizorze i dekoderze kablówki – jarzących się jak gwiazdozbiór. Próbowała obliczyć, od jak dawna tak leży. Ostatnie, co pamiętała, to to, jak spłukiwała talerze po lunchu, patrząc przez okno na słońce podobne do wielkiego, świeżego, lśniącego żółtka. Żółty był jej ulubionym kolorem; zawsze starała się go przemycić do swoich obrazów. Dawniej uczyła plastyki w gimnazjum, obecnie jednak była świeżo upieczoną mamą i nie miała wolnej chwili na prysznic, nie mówiąc o malowaniu. Usłyszała głuche szczęknięcie i na zewnątrz zapaliły się lampki bożonarodzeniowe. Czerwień, zieleń i błękit odbiły się w wilgotnej plamie, w której leżała, sprawiającej wrażenie, jakby się rozlewała coraz dalej. Wzrok kobiety pobiegł do skraju kałuży, gdzie majaczyła sylwetka jej kota, maine coona, Jake’a, z uszami podobnymi do przejrzystych trójkątów, siedzącego pod stołem i oświetlonego od tyłu przez barwne światełka. Chloe chwyciła za krzesło, chcąc się podciągnąć w górę, ale poczuła się dziwnie słaba i osunęła się na podłogę. Drżała z zimna, choć w wychodzącej na południe kuchni ciepło było nawet zimą. Potrzebowała pomocy, lecz została sama. Jej siostra Danielle i szwagier Bob wpadli na lunch, potem Danielle zabrała małą na świąteczne zakupy, a Bob poszedł do pracy. Nie mieli własnych dzieci, więc Danielle nie posiadała się z radości, że może się wybrać z Emily do galerii handlowej. „Kupimy prezenty świąteczne dla ciebie i Mike’a!” Chloe zamknęła oczy, żałując, że nie ma przy sobie męża. Mike, rezerwista Wojskowego Korpusu Medycznego, służył w Afganistanie. Miał wrócić do domu

za miesiąc, a ona już liczyła dni. Modliła się, by nie został powołany, bo skończył trzydzieści sześć lat, więc kiedy nadszedł rozkaz wyjazdu, źle to przyjęła. Po prostu wybuchnęła płaczem – czy to z powodu niewyspania, czy huśtawki hormonalnej, a może z lęku. „Mike, proszę cię, błagam. Nie jedź”. Nagle coś sobie uświadomiła. Świąteczne lampki kontrolował włącznik czasowy ustawiony na piątą po południu, co oznaczało, że Bob i Danielle wrócą lada moment. Musi ukryć wódkę, którą zostawiła na blacie. Nikt nie może się dowiedzieć o jej piciu, szczególnie Danielle. Należało zachować większą ostrożność, lecz Chloe była początkującą alkoholiczką. Oparła rękę na krześle i uniosła się ostrożnie. Kuchnia zawirowała; szaleńcza karuzela świątecznych światełek. Uczepiona mebla Chloe czuła zawroty głowy i zamroczenie, ogarnął ją chłód, jakby unosiła się w lodowatej rzece. Dłoń jej się ześlizgnęła i krzesło się zachwiało. Jake odskoczył, lecz potem usiadł z powrotem. Chloe wsparła się rękami o podłogę, zamierzając unieść górną część ciała jak przy pompkach, ale wszędzie dokoła była wilgoć, pod jej dłońmi, między palcami i na bluzce. Nie miała zapachu wódki. Mgła w jej umyśle się rozwiała i Chloe przypomniała sobie, że wkładała naczynia do zmywarki, gdy nagle duży nóż się ześlizgnął, rozcinając jej rękę od wewnątrz. Z rany trysnęła jasnoczerwona krew i Chloe zemdlała. Zawsze mdlała w takich sytuacjach, aż Mike się z niej wyśmiewał. „Żona lekarza, która boi się krwi”. Z przerażeniem spojrzała na lewą rękę. Była pokryta krwią, w której odbijało się światło lampek. Krew. Chloe zaschło w ustach. Krwawiła całe popołudnie. Mogła się wykrwawić na śmierć. – Pomocy! – zawołała, lecz jej głos dobiegał jakby z bardzo daleka. Musi dotrzeć do telefonu komórkowego i zadzwonić pod dziewięćset jedenaście. Poczołgała się po śliskiej podłodze do kuchennej szafki, zaczęła drapać w drzwi, szukając gałki, w końcu złapała ją za drugim razem. Spróbowała się podciągnąć, ale uszły z niej wszystkie siły. Zawisła na gałce. Na prawo zobaczyła laptop; leżał przewrócony na bok. Widocznie upadając, strąciła go z blatu. Jej najlepsza przyjaciółka Sara zawsze była online, więc Chloe mogła poprosić ją o pomoc za pośrednictwem g-chatu. Przyciągnęła do siebie laptop i uderzyła w klawisze lepką dłonią, ale wyświetlacz się nie rozjaśnił. Nie wiedziała, czy komputer jest wyłączony, czy zepsuty.

Odepchnęła go na bok; wpadła na lepszy pomysł. Poczołga się do drzwi wejściowych, a potem na chodnik. Zobaczą ją sąsiedzi albo ktoś przejeżdżający ulicą. Zaczęła pełznąć, urywanie oddychając. Drzwi wejściowe znajdowały się dokładnie na przeciwnym końcu holu, oddzielone sporym kawałkiem podłogi i chodnikiem. Chloe powlokła się w tę stronę, rozmazując krew na kuchennym progu. W jej sercu wezbrała nadzieja. Ramiona ją bolały, ale wciąż poruszała się naprzód. Wczołgała się do holu, mając wzrok utkwiony w drzwiach. Ich górna połowa była przeszklona, więc Chloe mogła zobaczyć świąteczne lampki na ganku. Sama je zawiesiła, by uczcić pierwsze Boże Narodzenie Emily. Od wyjścia dzieliło ją dziesięć metrów, gdy poczuła, jak słabnie. Ramiona odmawiały jej posłuszeństwa, ale nie mogła się poddać. Była matką. Miała ukochane dziecko, zaledwie siedmiomiesięczne. Posuwała się dalej na łokciach, lecz wolniej, jak samochód na resztkach benzyny. Mimo to nie ustawała. Drzwi znajdowały się zaledwie o pięć metrów. Potem o cztery, o trzy. Musi do nich dotrzeć. „Dalej, dalej, dalej. Jeszcze tylko dwa i pół metra, dwa, niecałe dwa…” Dotarła do skraju chodnika, lecz nie była w stanie pokonać już ani centymetra. Jej czoło opadło na miękką wełnę. Ciało rozpłaszczyło się na podłodze. Oczy zamknęły się jak zapieczętowane. Czuła, jak uchodzi z niej życie; odpływa ze strumieniem jej własnej krwi. Nagle usłyszała jakiś dźwięk przed domem. Na podjazd wjeżdżał samochód; Chloe słyszała warkot silnika. Bogu dzięki! Doleciał ją dźwięk otwieranych i zatrzaskiwanych drzwiczek, a potem kroki na podjeździe. Powolne, bo był miejscami śliski; sól nierówno stopiła lód. Szybciej, szybciej, szybciej. Chloe przypomniała sobie, że drzwi wejściowe nie są zaryglowane – szczęśliwy traf. Miała je zamknąć po wyjściu Danielle, taszczącej Emily, torbę z pieluszkami i torebkę, lecz zapomniała. Teraz wyjdzie jej to na dobre. Ktokolwiek przyjechał, zobaczy ją przez szybę w drzwiach, wbiegnie do środka i zadzwoni po pomoc. Kroki przybliżyły się, ale ich nie znała. Nie rozpoznała chodu Boba ani Danielle. Mógł to być każdy. Proszę, Boże, szybciej!

Ten ktoś zatrzymał się przed wejściem i usłyszała mechaniczny szczęk obracanej gałki. Drzwi ustąpiły; poczuła przeciąg, kiedy się otwarły. Lodowate powietrze dmuchnęło na nią od wejścia. Włosy opadły jej na twarz, ale nie mogła nawet otworzyć oczu. Pomóż mi, pomóż, zadzwoń po karetkę! Słyszała, jak kroki zbliżają się i cichną obok jej głowy. Lecz ktokolwiek to był, nie zawołał jej po imieniu, nie podbiegł, nie krzyknął z niepokoju. Co się dzieje, czemu nie dzwonisz? Usłyszała kroki oddalające się w kierunku wyjścia. Zaczekaj, nie odchodź, proszę, pomóż mi! Usłyszała szczęk zamykanych drzwi wejściowych. Nie, wróć, proszę, pomóż mi, ja… Zatrzask zaskoczył z cichym szczęknięciem.

Rozdział 2 Mike uniósł skalpel, by wykonać pierwsze cięcie. Zawsze odmawiał przedtem modlitwę, chociaż to jego żona, Chloe, była religijna. Przed wyjazdem podarowała mu srebrny krzyżyk; nosił go w kieszeni munduru polowego razem ze zdjęciem córeczki, Emily. Właśnie zamierzał posłać w niebo proste westchnienie, kiedy zauważył, że Joe Segundo, oficer administracyjny służb medycznych, przygląda mu się dziwnie z drugiego końca sali operacyjnej. Mike skupił się z powrotem na chorym, koncentrując się na czekającym go zadaniu i ignorując udręczone jęki rannych, nieustanną paplaninę lekarzy oraz pielęgniarek, warkot dwuwirnikowego śmigłowca Chinook na zewnątrz i wystrzały artylerii w oddali. 556. FST1, czyli Frontowy Zespół Chirurgiczny, stacjonował zaledwie pięć do ośmiu kilometrów za linią natarcia, lecz operując, Mike nie myś​lał o tym, pogrążony w ciszy własnego umysłu, podczas gdy jego palce poruszały się pod dyktando pamięci motorycznej – efekt morderczego szkolenia w warunkach frontowych, czyli w piekle. Jego zespół stanowił dwudziestoosobową grupę chirurgów, przydzieloną do brygady bojowej, przemieszczającą się z trzema namiotami, które w ciągu zaledwie godziny można było przekształcić w oddział chirurgiczny, wyposażony w pomieszczenie do selekcji rannych, salę operacyjną oraz wybudzeń, mieli też zapas lekarstw i materiałów medycznych wystarczający na trzy doby – w tym generatory, zasilające świetlówki włączone w tej chwili nad ich głowami. W sali operacyjnej unosił się mdląco-słodkawy zapach krwi i odkażającego roztworu jodyny. Powietrze było lodowate. Któraś z pielęgniarek ozdobiła stojak do kroplówek własnoręcznie zrobioną lametą, ale niełatwo nadać rzeźni odświętny wygląd. Mike był w tym zespole jedynym ortopedą-podiatrą; trzej pozostali lekarze, chirurdzy ogólni traumatolodzy, pochylali się właśnie nad swoimi pacjentami tak nisko, że z tyłu wyglądali niemal jak pozbawieni głów. Phil DeMaria pochodził

z Providence i był tak korpulentny, że zasłużył na przezwisko Phat Phil2; Adam Goldstein miał około czterdziestu pięciu lat, więc wołali na niego Oldstein3. Zespołem dowodził Stephen Chatham, szczęściarz z bogatego Darien, który na sali operacyjnej gadał bez chwili przerwy. Mike przezwał go Chatty Kathy4, lecz on sam wolał ksywkę Batman. Wszyscy uwielbiali Chatty’ego, szczególnie pielęgniarki; zrobiły mu pelerynę z worka na zwłoki, z którą się nie rozstawał. Mike nigdy nie czuł się superbohaterem, podiatria zaś stanowczo nie zaliczała się do prestiżowych dziedzin medycyny i z tego powodu otrzymał przydomek Doktor Scholl. Z powodu olbrzymiej liczby min pułapek typowymi obrażeniami podczas operacji Trwała Wolność były rany kończyn, Mike stał się więc najbardziej zapracowanym lekarzem 556. FST. Wsparcie zapewniały zespołowi trzy pielęgniarki zwykłe i dwie anestezjologiczne, trzech sanitariuszy, trzech techników chirurgicznych oraz Joe Segundo, który sprawował nadzór nad nimi oraz załatwiał robotę papierkową, którą armia tak bardzo kocha. Mike skupił uwagę na swoim pacjencie Nestorze Salinasie. Salinas, lat dwadzieścia jeden, miał prawą łydkę wraz z kostką podziurawione serią z kałasznikowa, która poszatkowała mięsień brzuchaty oraz mniejszy i leżący głębiej płaszczkowaty. Łydki Salinasa były tak dobrze rozwinięte, że w szkole średniej zapewne musiał biegać w sprintach, Mike nie miał jednak czasu o tym rozmyś​lać. Lekarze z FST ograniczali czas operacji do godziny lub dwóch, a następnie ewakuowali pacjentów poza strefę walk do Szpitala Wsparcia Bojowego, czyli SWB, przypominającego dawne jednostki MASH. Salinas miał trafić do SWB w Bagram; ciężej rannych transportowano stamtąd samolotem do Regionalnego Centrum Medycznego w Landstuhl w Niemczech. Pacjentowi przetaczano właśnie krew; zadaniem Mike’a było uratować jak najwięcej tkanek podudzia. Musiał opanować wszelkie krwotoki oraz oczyścić, opracować chirurgicznie, przepłukać i opatrzyć rany, w miarę potrzeby założyć gips lub stabilizator zewnętrzny i wreszcie zapewnić Salinasowi transport. Liczyła się każda minuta, więc zespół pracował bez chwili przerwy, Mike jednak, operując, nauczył się spowalniać czas i nieustannie kontrolować czynniki, które na terenie działań wojennych mogły decydować o życiu lub śmierci. Wykonał cięcie wokół pierwszej rany – połyskującej, długiej na dziewięć centymetrów jamy w ciele wyrwanej przez wybuch. Kule poszarpały, osmaliły

i strzaskały wszystko na swojej drodze, także piszczel i strzałkę, wciskając odłamki kości w pozostałe tkanki. Wciąż jednak była to zaledwie RP, rana postrzałowa, a Mike przywykł już do myśli, że żołnierz, który został tylko postrzelony, to szczęściarz. Pracując, czuł na sobie czyjeś spojrzenie, podniósł więc wzrok i zobaczył Joego Segundo, który rozmawiał z Oldsteinem. Sprawa go nie dotyczyła, wykonał więc potrzebne cięcia, usuwając sinawą tkankę i zostawiając zdrową, czerwoną i różową. Rana nie cuchnęła i nie wydawała się szczególnie zabrudzona – inaczej niż w wypadku obrażeń spowodowanych przez miny pułapki domowej roboty. Amatorskie pociski wypełniano różnym śmieciem, więc rany były cudacznie zanieczyszczone, naszpikowane długopisami, kamieniami, agrafkami, gwoźdźmi, a nawet dziecięcymi zabawkami. Mike podwiązał żyły, zauważając, że rana krwawi niezwykle skąpo dzięki polowej opasce uciskowej założonej przez 68W, czyli sanitariuszy polowych – żołnierzy piechoty z przeszkoleniem medycznym, pełniących funkcję ratowników przedmedycznych. Potrafili w ciągu kwadransa ustabilizować rannego żołnierza, a ten, który się zajął Salinasem, zgodnie z procedurą opisał obrażenia fioletowym markerem na jego nagiej piersi, tak że żołnierz podróżował z własną historią choroby. RP NOGA P 4 OTWORY 3 WLOTOWE 1 WYLOTOWY opaska uciskowa 3:15 rano Mike znowu poczuł, że ktoś go obserwuje, i zerknąwszy przelotnie, zobaczył, że Joe Segundo rozmawia teraz z Chattym. Chwilowo odrywając się od swojego zajęcia, zastanowił się, co zaszło. Słyszał, że 556. FST ma zostać przeniesiony na północ, co w chwili obecnej stanowiłoby problem, bo nie byli jeszcze spakowani. Gdy nadejdzie rozkaz wyruszenia, Chatty oznajmi im to w taki sam sposób jak zawsze: „Do Batmobilu!”. Wziął rolkę bandaża od swojej asystentki, Lindy, i zaczął zawijać ranę, co

skutecznie wstrzymało krwawienie, zamykając uszkodzone naczynia i wciskając je w tkanki miękkie. Technikę nazwano z francuska tamponadą – stąd wzięło się słowo „tampon”. Mike uwielbiał wynajdywać tego rodzaju fakty i uwielbiał być podiatrą, choć wszyscy mu dogryzali, że pracuje w milczeniu. Jego asystentka Linda chętnie przerzucała się żartami z Chattym. Śpiewał: „Jestem zbyt seksowny, by nosić pelerynę”, na co odpowiadała: „Jestem zbyt seksowna, by wkładać rękawiczki”, a potem on ripostował: „Komu potrzebny lateks, to tylko przeszkadza” – i sala operacyjna wybuchała śmiechem. Mike skończył opatrywać Salinasa, który został Szczęśliwie Postrzelonym Dzieciakiem. Pamiętał swoich pacjentów dzięki przezwiskom, jakie im nadawał – na przykład Dzieciak z Wielkimi Piegami, Dzieciak z Zezem albo Dziewica. Dziewczyna z Włosami Jak Chloe na zawsze utkwiła mu w pamięci, bo po wybuchu miny pułapki musiał jej amputować lewą stopę. Jej obrażenia ocenił na dziewięć punktów w skali ciężkości obrażeń kończyn (o angielskim nietaktownym skrócie MESS5), podczas gdy siedem lub więcej punktów stanowiło wskazanie do amputacji. Kiedy nie mógł zasnąć, myśląc o Chloe, wciąż widział w wyobraźni tamten zabieg. Próbował nie myśleć o niej także teraz, lecz bezskutecznie. Kochał żonę i był wściekły, że nie pojedzie do domu na pierwsze święta córeczki. Pocieszał się tylko tym, że kończy służbę za miesiąc; już odliczał dni. Kiedy wyjeżdżał, Emily miała zaledwie miesiąc; widział, jak bardzo urosła, na zdjęciach, które Chloe przysyłała mu mejlem. Kontaktował się z żoną mejlami i przez Skype’a, kiedy ich FST wracał do bazy, by uzupełnić zapasy, lecz to tylko zwiększało tęsknotę za żoną, dzieckiem, domem, praktyką, krajem. Zbyt wiele się tego nazbierało, nauczył się więc blokować emocje. Jeśli był superbohaterem w jakiejś dziedzinie, to właśnie w tej. Stał się Batmanem kompartmentalizacji. Joe Segundo podszedł do jego stołu; w ciemnych oczach, widocznych nad maską chirurgiczną wrzynającą się w mięsiste policzki, malowała się troska. Był niskim, masywnym Teksańczykiem; jego rekrucka fryzura idealnie mieściła się pod chirurgicznym czepkiem. Zmarszczył brwi, widząc z bliska obrażenia Salinasa. – Sałatka kostna, tak? – mruknął z lekkim teksańsko-meksykańskim akcentem. Mike zerknął na niego. – Co się stało?

– Kiedy kończysz? – Ja? Wracam do domu za miesiąc – zażartował Mike, lecz po oczach Joego poznał, że tamten nie uśmiechnął się pod maską, co było dziwne. – Joe, co jest grane? Coś cię gryzie? – Możemy pogadać, jak będziesz miał chwilę przerwy? Mike pomyślał, że to dziwna prośba. – Nie, muszę skończyć tego dzieciaka, potem robię kolejny postrzał. A co, zwijamy się? – Ten drugi postrzał nie jest pilny. Oldstein go weźmie. Znajdź mnie, jak skończysz, okej? – Okej. Nie przejął się, sądząc, że jak zwykle chodzi o politykę FST albo armii. MEDCOM, czyli dowództwo medyczne sił lądowych, ciągle się ich czepiało z takiego lub innego powodu i Joe uwielbiał wyżalać się przed Mikiem, który z racji swojej izolowanej pozycji uchodził za neutralnego. Pewnie to nic ważnego. Lecz później, kiedy mu powiedziano, że Chloe nie żyje, pamiętał tylko o jednym: Zapomniałem odmówić modlitwę. 1 FST – Forward Surgical Team (ang.) – Frontowy Zespół Chirurgiczny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). 2 Phat Phil (ang.) – Gruby Phil. 3 Old (ang.) – stary. 4 Chatty Kathy (ang.) – Kaśka Trajkotka. 5 MESS – Mangled Extremity Scorong System; mess (ang.) – paskudztwo, ohydztwo.

Rozdział 3 Szedł rękawem Filadelfijskiego Lotniska Międzynarodowego pogrążony w swoistym transie, odrętwiały. Plecak zwisał mu z ramienia, słuchawki iPoda wcisnął do uszu, ale nie słuchał muzyki. Wyłączył komórkę jeszcze w Afganistanie, by uniknąć mejli i telefonów z kondolencjami od wspólników z pracy i przyjaciół. Jedyne połączenie, które by odebrał, nie miało nastąpić – już nigdy. Powlókł się przez poczekalnię, mijając wyjścia do samolotów; świetlówki raniły mu wzrok, bożonarodzeniowe melodie wdzierały się do uszu mimo słuchawek. Śmierć Chloe była czymś niepojętym. To ona bała się o niego, nie odwrotnie. Spisali nawet testamenty i podwyższyli ubezpieczenie na życie, na wypadek gdyby zginął. To, że umarła wskutek nieszczęśliwego wypadku w domu, od rany kłutej, RK, kompletnie nie miało sensu. Jego żona. Nie stałoby się tak, gdyby przy niej był. Zawiódł ją. Umarła w samotności. Został w tyle za gromadą podnieconych i szczęśliwych podróżnych – skłębionym wirem szalików i puchowych kurtek – którzy zmierzali we wszystkich kierunkach, ciągnąc walizki na kółkach i taszcząc reklamówki wypchane prezentami w ozdobnych opakowaniach. Szedł naprzód ze spuszczoną głową, stawiając nogę za nogą, mijając restaurację sieci Jamba Juice i sklep Gap ozdobiony czerwono- zielonymi lampkami, biało-czerwonymi menorami i napisami „30% TANIEJ NIŻ ZWYKLE”. W wojsku mógł otrzymać najwyżej dziesięciodniowy urlop okolicznościowy, miał więc mnóstwo rzeczy do zrobienia w krótkim czasie, ale obiecał sobie, że je załatwi. Tak jak podczas operacji poskłada rozerwane wybuchem ciało, wypełniając kolejne punkty procedury – czyli pochowa żonę i zorganizuje opiekę dla dziecka. Wyrwał z uszu słuchawki i wepchnął je do kieszeni; obrazy, dźwięki i kolory zaatakowały mu zmysły. Afganistan był beżowy i brązowy, nie licząc miejsc o szarej barwie; wyschnięta ziemia zmieniała się w szarobury pył, który żołnierze nazywali pyłem księżycowym, a afgańskie domy o płaskich dachach w dolinie rzeki

Kunar, wyrąbane w szaroczarnej miejscowej skale, były wtopione w góry i nakryte szarymi kamieniami albo jeszcze bardziej szarym rumoszem. Obóz Leatherneck, do którego przyleciał za pierwszym razem, znajdował się na szaro-brązowo- rdzawej pustyni, ale przynajmniej został wyposażony w przenośną toaletę. Mike bywał w obozach cuchnących dymem i fekaliami, które, gdy je palono, wydzielały specyficzny odór. Otrząsnął się, by pozostawić wspomnienia za sobą, lecz tkwił uwięziony między dwoma światami. Kiedy przechodził obok pizzerii Sbarro, w powietrzu rozszedł się aromat świeżej pizzy; potem pochwycił falę kwiatowego aromatu z kiosku z perfumami. Przypomniało mu to Chloe, więc próbował nie oddychać. Dotarł do bramki bezpieczeństwa, gdzie zmasowany tłum parł do wyjścia. Oni wszyscy by zginęli, gdyby znaleźli się pod ostrzałem nieprzyjaciela – na tę myśl poczuł dźgnięcie strachu. Serce zaczęło mu walić w piersi, póki sobie nie przypomniał, że jest w domu. Kobieta z kontroli bezpieczeństwa uśmiechnęła się do niego, pokazując złoty ząb, ale Mike odwrócił wzrok. – Mike! Tutaj! Zauważył Boba, który czuł się wyraźnie nieswojo i zdradzał oznaki napięcia. Robert Ridgeway był wysokim mężczyzną o piaskowych włosach i budzącym posłuch zachowaniu, lecz dziś jego ramiona w płaszczu z wielbłądziej wełny opadły, a czoło było pofałdowane aż po linię kosztownie wycieniowanych włosów. Mike przecisnął się przez tłum i uścisnął szwagra. – Hej, Bob – mruknął schrypnięty. Nie chciał okazywać emocji w miejscu publicznym. – Dzięki, że przyjechałeś. – Ogromnie ci współczuję. – Bob objął go niezgrabnie, z powodu plecaka, a może emocji. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć. – Wiem, Mike. – To nie powinno się zdarzyć. – Nie, nie powinno. – Uścisnął go ostatni raz i wypuścił. Jego niewielkie oczy miały odcień znużonego błękitu, wyglądał na więcej niż swoje czterdzieści lat. – Co mam ci powiedzieć? – Nic. Nie ma tu nic do powiedzenia. To niemożliwe. Mike próbował odkaszlnąć, ale na próżno. Ludzie zerkali na nich, widząc, że to nie jest typowy powrót do domu na święta.

– Chodźmy. Masz bagaż do odebrania? – Nie, tylko to. – Nie skomentował naiwnego pytania, choć go poruszyło. Zarzucił plecak na ramię. – Zostawiłem wóz na parkingu krótkoterminowym, więc nie musimy się spieszyć. Są straszne korki. Bob ruszył przez halę, a Mike udał się za nim, próbując zapanować nad uczuciami. Kompartmentalizacja najwyraźniej nie wychodziła mu tak dobrze, jak sądził. – Jak Danielle to przyjęła? – Okropnie. Cały pierwszy dzień przeleżała w łóżku, wypłakując sobie oczy, ale dochodzi do siebie. – Bob poruszał się szybko, jego rozpięty płaszcz powiewał. – Musi się trzymać ze względu na małą, no i martwi się o ciebie. Mike wiedział, że Danielle będzie zdruzgotana. Siostry nie zawsze żyły w zgodzie, ale wyglądało na to, że nieporozumienia się skończyły, kiedy przyszła na świat Emily. Starsza Danielle pomagała Chloe we wszystkim. – A jak się miewa Emily? – Wspaniale. Urosła. Jest naprawdę słodka, poczekaj, aż ją zobaczysz, i śmieje się, no wiesz, tak na całe gardło. – Bob nie patrzył na niego. – Danielle ci pokaże. Umie ją rozbawić. – Dzięki, że się zaopiekowaliście małą. Jesteście prawdziwym błogosławieństwem. – To nie ja. Danielle zajęła się prawie wszystkim. – E tam, daj spokój. Przecież to prawda. Widziałem cię na zdjęciu w parku wodnym. Który to był, Dorney? – Nie, Sesame Place. – Mają tam basen z morską falą? – Dotarli do ruchomych schodów i Mike stanął za Bobem. – Nie. Takiego malucha nie wolno zabierać do basenu z falami. To był brodzik dla dzieci. Mike poczerwieniał, dziwnie zawstydzony. Wiedział, że Emily jest za mała na basen z morską falą. Zjechali na dół, gdzie kierowcy limuzyn stali szeregiem przed świecącymi reklamami hoteli. Tłum popłynął na prawo, w stronę taśmociągów bagażowych, i Mike przyśpieszył, żeby nie zostać w tyle za Bobem, który nie milkł ani na chwilę.

– Cieszę się, że kupiłem odśnieżarkę. Sypało wczoraj, spadło kolejnych piętnaście centymetrów. Wyobrażasz sobie? W tej chwili Mike nie był w stanie rozmawiać o drobiazgach, więc nawet nie próbował. Wiedział, że Bob czuje się równie okropnie, jak on, tylko po prostu inaczej to okazuje. – Widziałem w necie, że Kabul i Filadelfia leżą mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej, więc mamy taki sam klimat. Dziwne, nie? Mike pomyślał, że to bardzo w stylu Boba, prawnika przygotowującego się na każdą ewentualność – zresztą w gruncie rzeczy lubił go za to. – Obejrzałem trochę zdjęć z Kabulu. Co za nędza! Wygląda jak osada z epoki kamiennej! Również o Kabulu Mike nie miał ochoty dyskutować. Wśród ruin i wypalonych samochodów działały kawiarnie i kafejki internetowe. Pod mostami dzieci bawiły się obok ludzi uzależnionych od heroiny. Afgańczycy byli pełni wdzięczności, udręczeni i wściekli – w równych proporcjach. Afgańskiej Armii Narodowej, ANA, i Afgańskiej Policji Narodowej, ANP, mimo dobrej woli brakowało wyszkolenia. Siły koalicji zostały wycofane albo straciły zapał. – Sprawdzałem w necie. Mają, ja wiem, trzy miasta na cały cholerny kraj? Mike nie poprawił go, nie wiadomo czemu czując się dotknięty. Pokochał ten zapomniany przez Boga Afganistan. Noce tam potrafiły być tak piękne, że aż przerażające. Co dziwne, do tej chwili nigdy o tym nie myślał. Przetrwał w FST, bo skupiał się na swoich zadaniach; ograniczał uwagę do jednej rany, jednego krwawiącego naczynia, jednego szwu. Kiedy dobrze wykonywał swoją pracę, znikał. – Wiedziałeś, że Afganistan jest dwa razy większy od Iraku? – Bob pruł naprzód. – Czytałem, że prowincja Helmand ma około sześćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Ogromna. Chloe nam mówiła, że nocami słyszysz, jak wyją małpy. Chloe! Mike poczuł w piersi tępe uderzenie. Bob wypowiedział jej imię i to było, jak gdyby zerwał zaklęcie – albo je rzucił. – Mówiła, że widziałeś też tarantule i pumy. I sępy. Nie chciał myśleć o sępach. Pewnie pojawiają się na każdej wojnie. Ptaki z południowego Afganistanu były różnorodne i piękne, ale wszystkie jednakowo się rozpierzchały na wystrzał z granatnika. – Straszny bajzel, nie? – Bob prowadził w stronę wyjścia. – Ciągle trzymamy tam

wojsko. Ludzie giną co tydzień, ale rzadko słychać o tym w wiadomościach. Mike czuł, jak nastrój mu się pogarsza, a żal opada na niego niczym zmierzch. Wyszli z terminalu i włączyli się w hałaśliwy tłum na przejściu dla pieszych. Otoczyło go zimne powietrze; z wysiłkiem przyzwyczajał się do tłoku, ruchu ulicznego i trąbiących klaksonów. Dmuchnął mu w twarz papierosowy dym i to mu przypomniało żołnierzy, bez wyjątku palących lub żujących tytoń. Nie trafiali pod jego opiekę na czas wystarczająco długi, by mógł im prawić kazania. Bob zszedł z krawężnika. – Pójdę przodem. Zaparkowałem tam, gdzie limuzyny. – Mała nie będzie spać? – Przy odrobinie szczęścia nie. – To dobrze. Chciał przytulić córeczkę, miękki, mały tobołek. Kiedy wyjeżdżał, była niewiele dłuższa od jego przedramienia. Opowie jej wszystko o mamie. Zadba, żeby zawsze pamiętała Chloe. Pokaże jej zdjęcia i postara się, by Emily wiedziała, że matka kochała ją z całego serca. – Mike, nie bądź zaskoczony: zabraliśmy jej łóżeczko i zabawki i wstawiliśmy do nas. Danielle chciała, żeby Emily miała wokół siebie jak najwięcej znajomych przedmiotów. – Bob maszerował obok, jego oddech w zimnym powietrzu zmieniał się w parę. – Uwielbia zajmować się małą, zresztą po to ma się rodzinę. – Dzięki. Będzie musiał zatrudnić opiekunkę do Emily, póki on sam nie skończy służby; już rozesłał mejle do agencji. Jego rodzice nie żyli, podobnie jak rodzice Chloe. – Poczekaj, aż zobaczysz nowy dom. Wprowadziliśmy się w zeszłym miesiącu. Nareszcie. Mike przełknął z wysiłkiem ślinę, przypominając sobie, jak bardzo Chloe się cieszyła, że będzie miała bliżej siostrę, kiedy się dowiedziała, iż został powołany. Koniec końców jednak nawet to nie pomogło. Umarła samotnie. Poczuł falę wyrzutów sumienia tak silną, że omal go nie powaliła. – Oświadczyłem wykonawcy, że nie zapłacę ostatniej raty, póki nie skończy. – Bob kroczył przez parking, a Mike podążał z tyłu. – Jedyną dobrą stroną marnej sytuacji ekonomicznej jest to, że wzmacnia pozycję ludzi takich jak ja. Gotówka rządzi, skarbie. Mike zwiesił głowę. W wojsku nie znali żadnych szczegółów wypadku Chloe,

powiedziano mu tylko, że zraniła się przypadkowo. Nie był w stanie kolejną minutę słuchać gadania o niczym. – Bob, co jej się stało? – Co? – Tamten obejrzał się, unosząc jasne brwi. – Chloe. Co jej się stało? Słyszał, że głos mu się załamuje. Przystanął. Nie chciał zrobić kolejnego kroku, póki nie dowie się wszystkiego. Trajkoczący tłum opływał ich, walizki na kółkach toczyły się z łoskotem po zamarzniętym asfalcie. Bob zwrócił się twarzą do niego, marszcząc czoło. – Pogadamy o tym w domu, okej? – Nie możemy pogadać tutaj? – Mike. – Bob wyglądał na strapionego. – Mike, proszę. Czy to nie może zaczekać? Danielle wie więcej ode mnie. Będzie umiała lepiej wszystko wyjaśnić. Mike zrozumiał. Obaj czuli się nieco zagubieni bez swoich żon, które wiedziały, jak to uczynić łatwiejszym. Byli tylko dwoma facetami na parkingu, próbującymi nie skompromitować się na oczach obcych ludzi. – Okej. Bob odwrócił się, uniósł pilota i z ćwierknięciem obudził do życia swego czarnego mercedesa. Mike wiedział, że szwagier odetchnął z ulgą, bo jego głowę otoczyła chmura oddechu, uniosła się w górę i odpłynęła. Rozwiała się jak duch.

Rozdział 4 Wszedł do domu za Bobem. Wnętrze było ciepłe i urocze jak z czasopisma. Na mahoniowych stolikach lśniły kryształowe lampy, granatowa wzorzysta sofa i krzesła do kompletu otaczały gazowy kominek z płomieniem migoczącym za przydymioną szybą. Na gzymsie stały rzędem kartki ze świątecznymi życzeniami, a drobne białe lampki zawieszone na choince mrugały jak elektryczne gwiazdy. Zapakowane prezenty usiały dywan niczym sztuczny śnieg, a w powietrzu unosił się sosnowy aromat świecy zapachowej. – Danielle, jesteśmy. – Bob ruszył przodem, zdejmując płaszcz. Mike trzymał się z tyłu; obciągnął bluzę munduru, starając się połapać w swojej sytuacji. Jednego dnia zakrwawiony operował rannych i miał żonę, a następnego nie miał żony i znajdował się tutaj. Położył plecak na dywaniku w orientalne wzory, niepokojąc się, że zostawi na nim ślady księżycowego pyłu. – Mike, och, Mike. Danielle wynurzyła się z głębi domu i otworzyła ramiona – była tak bardzo podobna do Chloe, że omal się nie rozkleił. Podszedł i przytulił ją mocno, wiedząc, że jeśli zacznie płakać, nigdy nie przestanie. Bardzo przypominała Chloe, lecz naprawdę nią nie była – jak to bywa z siostrami, które choć stanowią swoje odbicia, nie są dokładnymi kopiami. Trzymając ją w ramionach, poczuł ból po stracie żony i radość, że ma ją przy sobie znowu, nawet jeśli to było wrażenie ulotne jak echo. – Tak mi przykro. – Danielle przytuliła się do niego, pociągając nosem, smukła i odrobinę sztywna w białej bluzce i wyprasowanych dżinsach. – Wiem, że ją kochałeś, tak bardzo. – Ty też. – Wdychał zapach jej kwiatowych perfum i brzoskwiniowej odżywki do włosów; niemal, lecz niezupełnie zapach Chloe. – Tak mi przykro, że ty też ją straciłaś. – Była moją najlepszą przyjaciółką. Wspaniałą siostrą i wspaniałą matką. – Głos Danielle stał się silniejszy; odzyskała kontrolę nad sobą. Poklepała go po plecach. –

Przetrwamy to razem jak rodzina. Pociągniemy to dalej razem, a ty i Emily możecie liczyć na mnie i Boba. – Dziękuję. – Wypuścił ją z objęć, jakimś sposobem zdoławszy się opanować; uśmiechnęła się do niego oczyma pełnymi łez, jej dolna warga drżała. – Wszyscy przysyłają pozdrowienia i wyrazy współczucia. Nauczyciele z gimnazjum i nawet kilku jej dawnych uczniów. Twoi wspólnicy dzwonili i przysłali kartkę. – Znów pociągnęła nosem i spróbowała się zdobyć na niepewny uśmiech. – Bardzo mnie to wzruszyło, bo Chloe ogromnie lubiła ich wszystkich. Znajomi zostawiają też komentarze na jej stronie na Facebooku, przesyłają tobie i małej wyrazy sympatii i współczucia, co jest miłe. – Emily nie śpi? – Mike poczuł przemożne pragnienie, żeby zobaczyć córeczkę. – Niestety, przykro mi. – Danielle otarła oczy krawędzią palca wskazującego. – Próbowałam ją przetrzymać, ale zasnęła. – I tak chcę ją zobaczyć. Jest na piętrze? Podszedł do schodów i spojrzał w górę z ręką na poręczy. – Tak. Pojawił się Bob, bez płaszcza. – Mike, może byś coś zjadł, a później do niej pójdziesz. Mała nigdzie się nie wybiera. – Rozluźnił krawat, który odcisnął głębokie ślady na jego szyi. – Co na to powiesz, hę? Chodź do kuchni. Danielle zrobiła chili z indyka. – Przyrządziłam je tak, jak lubisz – dodała łagodnie. – Mam tarty cheddar. Zjedz najpierw, potem pójdziesz ją zobaczyć. Mógłbyś ją obudzić. – Okej. Nie chciał, żeby Emily zobaczyła go w takim stanie. Miał się zachowywać jak ojciec, a nie jak salaterka galaretki owocowej. – Tędy, chodź ze mną. – Danielle ujęła go pod rękę. – Znajomi też podrzucali zapiekanki i ciasta. Kiedy ostatni raz jadłeś porządny posiłek? – Nie wiem. Pozwolił się zaprowadzić do kuchni, pachnącej pikantnym chili, ale nie miał apetytu. – Śmiało, siadaj, proszę. Wskazała sosnowy stół z długimi ławkami zamiast krzeseł, który przypominał mu kantynę w Bagram. Stół był nakryty do kolacji i stał pod przeszkloną ścianą. Mike odruchowo sprawdził, co się dzieje na zewnątrz, ale byli bezpieczni. Śnieg

iskrzył się jak inkrustowany dywan, punktowe reflektory oświetlały oszronione zimozielone krzewy. W Afganistanie uznano by, że budynek należy zaciemnić, bo stanowi doskonały cel dla ataków z powietrza. – Dom jest naprawdę ładny – pochwalił, starając się wrócić do normalności. – Dzięki. – Danielle podeszła do kuchenki, dużej i lśniącej, emaliowanej na czarno. Wielką kuchnię otaczały pierścieniem orzechowe szafki z lśniącymi blatami z czarnego granitu. – To dzieło miłości. – Ha. – Bob wysunął ławkę i usiadł po skosie od Mike’a. – Kiedy mówi o miłości, ma na myśli pieniądze. – Bob, ehm, ja też zarabiam, pamiętasz? Pokręciła głową, lecz bez rozgoryczenia. Skończyła prawo na uniwersytetu stanu Pensylwania, lecz nigdy nie otwarła własnej praktyki i zarządzała biurem w firmie prawniczej Boba, The Ridgeway Group. – To dla Emily? Mike wskazał gestem pokój rodzinny z robionym na zamówienie centrum rozrywki, jasnobrązowymi składanymi mebelkami oraz beżowym dywanem zasypanym zabawkami, z kojcem i dziecinną huśtawką. – Tak. – Bob odchrząknął. – Dziewczyny zrobiły najazd na moją męską jaskinię. – Serio? – Danielle podeszła z kubkiem kawy i postawiła go przed Mikiem. – Proszę, z chudą śmietanką. – Dzięki. Nie pijał już takiej, ale tego nie powiedział. Wciąż zerkał na zabawki, których nie poznawał, choć przed wyjazdem wybrali się z Chloe do sklepu Toys R Us. To była ich wielka wyprawa na zakupy z nowo narodzoną córeczką; mała przespała cały ten czas. Choć i tak bawili się świetnie, wędrując alejkami. „Potrzebne nam pieluszki”, tłumaczyła Chloe, odciągając go od samochodów dla Barbie. „Ale to jest wóz marzeń. Kiedy będziemy jej mogli taki kupić?” – Dobrze się czujesz, Mike? – spytała Danielle od kuchenki. – W porządku. – Odwrócił się od zabawek, czując ból w sercu. – Danielle, co się przydarzyło Chloe? Znasz szczegóły? – Och, skarbie. – Zbyła go machnięciem drewnianej łyżki. – Porozmawiamy później. Kolacja gotowa. – Nie, powiedz. Proszę. – Uzbroił się wewnętrznie. – Chcę wiedzieć wszystko. Kto

ją znalazł? Ty? – Okej, chcesz teraz? – Tak. Proszę. – Dobrze. Odłożyła łyżkę na ceramiczną podstawkę, przykręciła gaz, podeszła i usiadła obok Boba. Zagryzła dolną wargę, splotła przed sobą palce na blacie w niewielką kościstą piramidkę. – Ja ją znalazłam. Wyszłam z małą na cały dzień, żeby dać Chloe odetchnąć. Pomyślałam, że byłoby miło, gdybyście oboje dostali prezenty od Emily. Kupiłyśmy jakiś drobiazg dla Chloe, a tobie książkę. Mike starał się słuchać bez emocji. Nie chciał myśleć o wybranym przez córeczkę podarunku, którego Chloe nigdy nie otrzyma. Czuł się rozbity i oszołomiony. Popijał kawę, nie czując smaku, jedynie to, że jest gorąca. Drżała mu ręka. – Policja sądzi, że Chloe skaleczyła się nożem, a potem padając, uderzyła głową o blat. – Danielle przygryzła wargę. – Wiesz, że mdlała na widok krwi. – Więc to był wypadek z nożem. Tyle wiedział. Chciał usłyszeć więcej, wszystko. – Tak. Nie patrzyłam na ranę. Zraniła się w przedramię. Leżała w korytarzu wejściowym twarzą w dół. Powiedzieli, że próbowała dotrzeć do drzwi. – Oczy jej się zaszkliły i Bob objął ją ramieniem. – Przypuszczają, że upadając, straciła przytomność, i kiedy wróciłam z małą do domu tamtego wieczoru, natknęłam się na nią. Mike ścisnął kubek. Miał ochotę go zmiażdżyć. Miał ochotę wbić sobie ostre kawałki w dłonie. – Zadzwoniłam po karetkę i czekając na pomoc, skontaktowałam się z Bobem. – Spuściła wzrok na swoje splecione palce. – Zjawili się szybko, w kwadrans, ale ona… już nie żyła, kiedy ją znalazłam. Nie rozumiał. Miał mnóstwo pytań; pojawiły się wszystkie naraz. – Czemu sama nie wezwała karetki, kiedy się ocknęła? – Była nieprzytomna długi czas. – Jak długi? – Nie, to nie w tym rzecz. – Więc w czym? – Pokręcił głową. – Czemu nie zadzwoniła po pomoc? Nie wykrwawiła się z własnej woli. – Pierwszy raz przyszła mu do głowy pewna myśl.