kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 833 340
  • Obserwuję1 356
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 654 717

Uhnak Dorothy - Cień Ryer Avenue

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :833.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Uhnak Dorothy - Cień Ryer Avenue.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu U UHNAK DOROTHY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

Cień ftyer Avenue DOROTHY UHNAK Tłumaczyła Magdalena Białoń-Chalecka Wydawnictwo Dolnośląskie Wroclaw 1996 Tytuł oryginału The Ryer Avenue Story Projekt okładki Marek Żmuda Realizacja komputerowa Pracownia Graficzna Wydawnictwa Dolnośląskiego Redaktor Anna Rojkowska Redaktorzy techniczni Marek Krawczyk Natalia Wielęgowska Korektor Ewa Krawczyńska-Olesińska Copyright © 1993 by Dorothy Uhnak © Copyright for the Polish édition by Wydawnictwo Dolnośląskie, Spółka z o.o., Wrocław 1995 Printed in Poland Wydanie I Wydawnictwo Dolnośląskie, pl. Solny 14a 50-062 Wrocław ISBN 83-7023-469-0 Pamięci mojej matki: Josephine O'Brien Goldstein. Była niewielką, zabawną i najinteligentniejszą kobietą, jaką znałam w życiu. Mojemu ojcu: J. P. (Philipowi) Goldsteinowi, który swoim przykładem pokazał mi, że ciężka praca jest przywilejem i zaszczytem. Przyjaciołom, którzy odeszli zbyt wcześnie: Joan „0'Rourke" Alpert Haroldowi Smithowi Tomowi Victorowi I przyjaciołom, którzy dodają mi otuchy: Norze Kelly-Polinsky, która całe pokolenia dzieci nauczyła miłości do czytania i pisania. Dr. Irvowi i Blossom Handelsmanom Kathie i Darrenowi McGavinom Bobowi Markellowi Hillary Handelsman Dr. Dickowi Wardowi, który pokazał mi inne światy, Dougowi Froebowi, mojemu przyszywanemu „ukochanemu wujowi". Niespodziewanym Niedzielnym Gościom — a zwłaszcza Janet Culbertson Szczególnie dziękuję za pomoc i wsparcie: Hollisowi Alpertowi Samowi Vaughanowi Len Leavitt I jak zawsze Tony'emu i Tracy, moim kotwicom, moim linom ratunkowym. PROLOG W sobotę 28 grudnia roku 1935 około godziny 22.35 został zamordowany Walter Stachiew. Jego ciało, leżące w zamarzniętym rynsztoku na ciemnym wzgórzu położonym wzdłuż Sto Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy, między alejami Valentine i Webster w Bronxie, przedstawiało potworny widok. Głowę Waltera, pogruchotaną jego własną ciężką łopatą do zrzucania węgla, którą odgarniał śnieg, by zarabiać na whiskey, otaczała kałuża gęstniejącej krwi. Stachiew nie należał do ludzi rozsądnych ani praktycznych. Nosił się ze swoją nieodpowiednią łopatą bardziej po to, by manifestować dobre chęci, niż po to, by naprawdę pracować. Jadący w górę wzgórza w stronę 46 Komisariatu policjanci w wozie patrolowym ujrzeli Stanleya Payceka trzymającego oburącz łopatę i masakrującego Stachiewa. W trakcie śledztwa okazało się, że obaj mężczyźni spędzili ze sobą trochę czasu w pobliskiej knajpie — tak jak zawsze wtedy, gdy któryś z nich miał chociażby parę dolarów. Miejsce to, do którego przychodziło się nie dla towarzystwa, zrozumienia czy odrobiny ciepła, lecz jedynie po to, by się upić, nie miało nawet nazwy. Za to upić się można tam było szybko i tanio. Nikt nie zakłócał pospiesznej podróży w zapomnienie dopóty, dopóki wykładałeś pieniądze. Gdy się spłukałeś, lądowałeś na ulicy. Zasada była prosta, skuteczna i nikt nie próbował jej łamać, bo i po co? Właściciel baru był potężnym mężczyzną, który porozumiewał się z innymi wydając dziwne dźwięki nie przypominające ludzkiej mowy. Klienci rozumieli go doskonale. To on ustalał zasady i pilnował, aby ich przestrzegano. Była to przystań rozpaczy, przyciągająca jedynie ludzi najbardziej zrozpaczonych. Kłótnia, która tego wieczoru wybuchła pomiędzy dwoma przyjaciółmi, przebiegała jak typowa, bełkotliwa sprzeczka pi-jusów, zbyt wiele wiedzących o beznadziejności życia i o sobie nawzajem. Była głośna, zażarta i pełna pogróżek. Zwykłe, 7 absurdalne przechwałki wygłaszane przez dwóch nieudaczników, którzy całe życie gnębili słabszych od siebie i płaszczyli się przed silniejszymi. Świadkowie pamiętali tylko tyle, że Walter Stachiew wetknął trzonek łopaty w

grdykę swojego kompana, po czym opuścił bar. Paycek, wzięty przez zaskoczenie, przez chwilę nie mógł złapać tchu, a gdy tylko mu się to udało, ryknął: „Zatłukę tego sukinsyna. Roztrzaskam mu czerep jego własną pierdoloną łopatą." Policjantów prowadzących dochodzenie nie zaskoczył fakt, że przekazano im tę informację. Właściciel baru, w razie potrzeby mówiący wyraźnie, nie chciał mieć kłopotów z glinami. Bez szwanku przetrwał prohibicję, więc po co miałby ryzykować teraz? I bynajmniej nie czuł skrupułów wobec mętów odwiedzających jego knajpę. Główną zasadę znali równie dobrze jak on: nie wrabiać go w żadne kłopoty. Ponadto, nieco oszołomiony Paycek, wpatrując się w trupa i nadal dzierżąc narzędzie zbrodni, sam wyznał policjantom: „No i już. Zrobiłem, jak mu przyobiecałem." Oskarżono go o morderstwo pierwszego stopnia, gdyż uznano, że zbrodnia została popełniona rozmyślnie i z premedytacją. Przez pewien czas dziennik „Bronx Home News" pisał głównie 0 tym zabójstwie. „News", „Mirror" i popołudniówki dotrzymywały mu kroku, po czym zaniechały relacji aż do procesu. Stanley Paycek został uznany za winnego, choć nawet nie złożył zeznań, a to dlatego, iż nie miał pewności co do niczego poza faktem, że prawdopodobnie roztrzaskał przyjacielowi czaszkę, więc cóż jeszcze mógłby powiedzieć? Ponieważ był już karany za pijaństwo, zakłócanie porządku, maltretowanie żony 1 dzieci, a teraz doszło do tego morderstwo, po namyśle sąd zadecydował, że Bronx chętnie pozbędzie się tego łajdaka. Skazano go na krzesło elektryczne. W wieczór poprzedzający egzekucję odwiedziła skazańca rodzina. Najpierw wpuszczono jego żonę, a następnie pozwolono piątce dzieci przyłączyć się do cokolwiek histerycznej modlitwy rodziców, podczas której ojciec nakazał im, by nie szły w jego ślady. Chodźcie do kościoła, miłujcie Boga, słuchajcie swojej matki. I módlcie się za mnie. Często. Najstarszemu synowi, Willie'emu, który gorąco o to prosił oraz powoływał się na fakt, że jest teraz głową tej licznej rodziny, zezwolono na spędzenie kilku minut sam na sam z ojcem. 8 Wtedy to właśnie czternastoletni Willie powiedział swojemu tacie, co naprawdę przydarzyło się Walterowi Stachiewowi w nocy 28 grudnia 1935 roku. I kto był w to zamieszany. I że pewnego dnia, w dalekiej przyszłości, opowie prawdziwą historię. Kiedy już będzie wiedział, jak potoczy się życie zamieszanych w nią osób. To właśnie jest ta opowieść. CZĘŚĆ PIERWSZA I Siostra Maria Franciszka miała zły dzień. Uczniowie wiedzieli o tym już w chwili, gdy weszła do klasy. Rozpoznali natychmiast wszystkie symptomy: mrużenie oczu, bezustanne poprawianie okularów na małym nosie, przerywanie w połowie zdania, by rozejrzeć się za ofiarą, za kimś, na kogo mogłaby zrzucić winę za swój koszmarny ból głowy i widoczne na pierwszy rzut oka zdenerwowanie. Była niską, przysadzistą kobietą. Wokół niej wciąż falował i wirował czarny habit. Sztywny, biały kornet sięgał od niewidocznych brwi wysoko ponad jej głowę, a przód jej postaci okrywał wykrochmalony szkaplerz. Każdy mógł stać się jej celem. W klasie siostry Marii Franciszki dobre zachowanie wzbudzało podejrzenia. Było to po prostu podstępnie ukryte złe zachowanie. Och, jak ona dobrze znała tych ósmoklasistów. Lekcje w klasie ósmej to kolejny krzyż, który siostra Maria Franciszka musiała dźwigać. Wiele lat temu uczyła w klasie trzeciej i ten okres swojego życia wspominała najlepiej. Trzecioklasiści to idealni uczniowie. Mieli już za sobą dziecięce fochy oraz łzy i dąsy z pierwszej klasy. Gotowi byli usadowić się, słuchać i wchłaniać wiedzę, a siostrze Marii Franciszce uczenie ich sprawiało rozkosz. Czytanie, pisanie oraz arytmetyka stanowiły tylko tło dla prawdziwej edukacji tych młodych duszyczek. Na siostrze Marii Franciszce ciążyła odpowiedzialność za objaśnienie im tajemnic ich prawdziwej Matki — Kościoła. Od czasu do czasu, gdy jakaś odważniejsza matka skarżyła się, że dziecko jest nerwowe, nie może spać i krzyczy ze strachu przed mękami piekielnymi, siostra Maria Franciszka odpowiadała autorytatywnie: — Wolałaby pani, by pozostali nieświadomi tego, jaki los czeka zatwardziałych grzeszników?

Im szybciej ich dopadniesz, tym wcześniej zrozumieją. Niech będą przerażeni, nerwowi i niech cierpią na bezsenność. Niech zapamiętają opowieści o świętych i ich męczeńskiej śmierci. 13 Ćwiartowanie, rozrywanie i przypalanie — oto historyczne przykłady ofiarowania się Panu Naszemu w imię miłości absolutnej. Niech maluczcy usłyszą o tym, niech historia Świętej Matki — Kościoła wyciśnie na nich swoje piętno w tym młodym wieku, gdy umysły mają jeszcze stosunkowo czyste. Kiedy była nauczycielką w klasie trzeciej, dwukrotnie zdarzyło się, że rodzice zabrali dzieci i przenieśli je do szkoły publicznej. Jedna dziewczynka była kłębkiem nerwów i, zdaniem siostry Marii Franciszki, niewątpliwie powinna spędzić życie w kaftanie bezpieczeństwa. Siostra czuła, że postąpiła właściwie zawijając ją w płaszcz i wieszając na haczyku w szafie. Kiedy dziewuszka zaczęła krzyczeć, zatkała jej usta rękawiczkami. Nie było w klasie miejsca dla dzieci, którym bez przerwy trzeba poświęcać uwagę. Miała w końcu jeszcze ponad czterdziestu innych trzecioklasistów, a ten mały nerwus zajmował jej zbyt dużo czasu. Drugie dziecko bez wątpienia powinno skończyć na krześle elektrycznym. Ten chłopak był kimś więcej niż tylko ośmioletnim gałganem. Bezspornie znajdował się na drodze do wiecznego potępienia za okrutne figle, żarty i, nade wszystko, za niewyparzony jęzor. Siostra Maria Franciszka starała się tylko zaradzić złu. Przytrzymując jego zadziwiająco silne ramiona (śmiał podnieść na nią rękę!), wetknęła pół kostki szarego mydła w tę jego paskudną gębę i wepchnęła mu z powrotem w gardło plugawe słowa. Gdy wreszcie go puściła, chcąc zaprowadzić do gabinetu dyrektora w celu podjęcia bardziej drastycznych środków — chłopiec upadł twarzą na podłogę. A kiedy przewróciła go na plecy, okazało się, że z ust cieknie mu piana, co w sumie było całkiem naturalne, biorąc pod uwagę ilość mydła, którą połknął. Pochwyciła go za chuderlawe ramiona i postawiła na nogi, lecz gdy tylko go puściła, chłopiec z rozmysłem poleciał do tyłu. Uderzył głową w kant biurka, stracił przytomność i spowodował potworne zamieszanie w klasie. Szkoła przy parafii Św. Szymona mogła się doskonale obejść bez tej dwójki. Było też wielu innych spisanych na straty. Siostra Maria Franciszka podejrzewała, że większość uczniów obecnych na sali należało już dużo wcześniej potraktować z większą surowością. Przez te wszystkie lata ponownie spotykała swoich trzecioklasistów w klasie ósmej. Oni znali ją, a ona ich i dzięki tej wzajemnej znajomości lekcje miały dużo gładszy przebieg. 14 Zrobiła lekcję geografii, której klasa w ogóle się nie spodziewała. Rozdała dzieciom tekst do czytania i zapowiedziała, że za pół godziny będzie z niego sprawdzian. Usiadła przy biurku, przekrzywiła głowę, zaczęła przyglądać się i nasłuchiwać, czujna i podejrzliwa. Czy choć przez chwilę myśleli, że dziś ma być wyjątkowy dzień? Ostatni dzień przed feriami bożonarodzeniowymi, dzień buntu i prowokacji. Kiedy oświadczyła, że nie będzie zabawy klasowej, rozległ się cichy pomruk. Małe pudełka landrynek przeznaczone dla każdego z nich rozda dopiero pod koniec dnia. Miał to być dzień pracy, taki sam jak inne. Cichy jęk, który posłyszała, rozbrzmiewał echem w jej głowie. Miała pewne podejrzenia, ale musiała je sprawdzić. Zanim dzień dobiegnie końca, dowie się, który z tych ohydnych trzynasto- i czternastolatków próbował ją sprowokować. Przeszła kilkakrotnie wzdłuż ławek i nagle trzasnęła zaskoczonego chłopca dłonią w głowę: chłopiec czytając prawie leżał twarzą na podręczniku. Jeśli ma słaby wzrok, niech powie 0 tym swoim rodzicom, a nie siedzi jak stary ślepiec z nosem w książce. Stanęła na końcu klasy i krytycznie przyjrzała się uczniom. To coś unosiło się w powietrzu wkoło nich. Przenikało, psuło 1 zatruwało atmosferę. Niebezpieczny wiek, gdy ciało zaczyna się budzić. Niektórzy chłopcy wciąż byli wiotcy, mieli gładkie policzki i zajmowali się dziecinnymi figlami, ale inni... Ich głosy stawały się coraz mrocznłejsze, ramiona coraz szersze, a nad górną wargą zaczął już pojawiać się pierwszy zarost. Dziewczęta, równie niespokojne jak chłopcy, były doskonale świadome zachodzących w ich ciałach zmian. Rosnących piersi, zwężającej się talii, zaokrąglających się bioder. A siostra Maria Franciszka dobrze wiedziała, że poza szkołą niektóre z nich używają szminki. Dowody były wyraźne: blade dotychczas wargi w cudowny sposób stawały się czerwieńsze. Otaczało ich wszystkich nerwowe seksualne napięcie, a jej pracą, jej powołaniem

i zadaniem było uratować te dzieci przed złem, w którym się pogrążały. Robiła to z zapałem i poświęceniem. W j e j klasie nie było flirtów, szeptów i trzymania się za ręce. Przepełniała młode umysły historiami o dzieciach, które zeszły na złą drogę i uderzył w nie piorun lub zabrała tajemnicza choroba — dziecięcy atak serca — i które umierały bez możliwości powrotu w stan łaski, otrzymywany wraz z chrztem. 15 Rozejrzała się po klasie i zatrzymała wzrok na Williamie Pay-ceku. Był on wyjątkowo odpychającym chłopcem. Miał tłuste włosy i chude, drobne, kościste ciało. Zawsze wyglądał na brudnego, ponieważ zawsze był brudny i tylko Bóg jeden wiedział, skąd się brały te potworne pryszcze, wrzody i sińce na jego chudej, mysiej twarzy. Miał małe, zezowate oczka koloru, którego siostra Maria Franciszka w żadnym wypadku nie potrafiłaby nazwać. Nikt go nie lubił. Chłopcy nim pomiatali, a dziewczęta omijały go z daleka. Był nieszczery i przebiegły, kłamał i oszukiwał. Pochodził z rodziny świń i śmierdział śmietnikiem. Polaczek. Dante D'Angelo był największym chłopcem w klasie. Wysoki i silny, miał ciemną cerę i prawie czarne oczy. Codziennie wyglądał czysto i świeżo, ku zdumieniu siostry Marii Franciszki, bo przecież jego matka, zanim umarła, długo chorowała, a siostra oszalała i została umieszczona w domu wariatów. Zapewne jedna z ciotek chłopca — Włosi zawsze mają dużo więcej ciotek niż inni ludzie — przeniosła się do nich i pomagała w prowadzeniu domu. No i dobrze, uznała siostra Maria Franciszka. Przynajmniej jedną dobrą rzecz można o nich powiedzieć: dbają o swoich. Wiedziała, że po szkole chłopiec pomagał ojcu w zakładzie szewskim, więc co dzień dokładnie sprawdzała jego dłonie i paznokcie, ale nie mogła znaleźć ani śladu oliwy i czarnej pasty, którą stary D'Angelo miał bez przerwy poplamione ręce. Dante nie był szczególnie serdeczny, ale zdawało się, iż inne dzieci na dziedzińcu szkolnym zawsze oczekiwały, że zostanie ich przywódcą. Może dlatego, że był od nich większy. Bo z jakiego innego powodu brałyby do wszystkich swoich zabaw jedynego Włocha w klasie? Dante nie sprawiał żadnych szczególnych kłopotów i, uznała siostra, lepiej, by to się nie zmieniło. Jej spojrzenie powędrowało do Megan Magee, najbystrzejszej dziewczynki w historii szkoły Świętego Szymona. Była o rok młodsza od innych i wciąż jeszcze wyglądała jak dziecko. Cechowały ją otwartość i niewinność charakterystyczne dla znacznie młodszych dziewczynek, a siostra Maria Franciszka uwielbiała Megan za wiele rzeczy. Zdawała sobie sprawę z tego, że przede wszystkim zwraca na nią uwagę z powodu uderzającego podobieństwa do innej dziewczynki — Margaret Forbes. Te same cie-mnorude włosy i orzechowe oczy, ta sama jasna cera i kilkanaście piegów na małym, lekko zadartym nosku. Takie same cie- 16 Rozejrzała się po klasie i zatrzymała wzrok na Williamie Pay-ceku. Był on wyjątkowo odpychającym chłopcem. Miał tłuste włosy i chude, drobne, kościste ciało. Zawsze wyglądał na brudnego, ponieważ zawsze był brudny i tylko Bóg jeden wiedział, skąd się brały te potworne pryszcze, wrzody i sińce na jego chudej, mysiej twarzy. Miał małe, zezowate oczka koloru, którego siostra Maria Franciszka w żadnym wypadku nie potrafiłaby nazwać. Nikt go nie lubił. Chłopcy nim pomiatali, a dziewczęta omijały go z daleka. Był nieszczery i przebiegły, kłamał i oszukiwał. Pochodził z rodziny świń i śmierdział śmietnikiem. Polaczek. Dante D'Angelo był największym chłopcem w klasie. Wysoki i silny, miał ciemną cerę i prawie czarne oczy. Codziennie wyglądał czysto i świeżo, ku zdumieniu siostry Marii Franciszki, bo przecież jego matka, zanim umarła, długo chorowała, a siostra oszalała i została umieszczona w domu wariatów. Zapewne jedna z ciotek chłopca — Włosi zawsze mają dużo więcej ciotek niż inni ludzie — przeniosła się do nich i pomagała w prowadzeniu domu. No i dobrze, uznała siostra Maria Franciszka. Przynajmniej jedną dobrą rzecz można o nich powiedzieć: dbają o swoich. Wiedziała, że po szkole chłopiec pomagał ojcu w zakładzie szewskim, więc co dzień dokładnie sprawdzała jego dłonie i paznokcie, ale nie mogła znaleźć ani śladu oliwy i czarnej pasty, którą stary D'Angelo miał bez przerwy poplamione ręce. Dante nie był szczególnie serdeczny, ale zdawało się, iż inne dzieci na dziedzińcu szkolnym zawsze oczekiwały, że zostanie ich przywódcą. Może dlatego, że był od nich większy. Bo z jakiego innego powodu brałyby do wszystkich swoich zabaw jedynego Włocha w klasie? Dante nie sprawiał żadnych szczególnych kłopotów i, uznała siostra, lepiej, by to się nie zmieniło. Jej spojrzenie powędrowało do Megan Magee, najbystrzejszej dziewczynki w historii szkoły Świętego Szymona. Była o rok młodsza od innych i wciąż jeszcze

wyglądała jak dziecko. Cechowały ją otwartość i niewinność charakterystyczne dla znacznie młodszych dziewczynek, a siostra Maria Franciszka uwielbiała Megan za wiele rzeczy. Zdawała sobie sprawę z tego, że przede wszystkim zwraca na nią uwagę z powodu uderzającego podobieństwa do innej dziewczynki — Margaret Forbes. Te same cie-mnorude włosy i orzechowe oczy, ta sama jasna cera i kilkanaście piegów na małym, lekko zadartym nosku. Takie same cie- 16 mnoczerwone, lekko uniesione w kącikach usta. Identyczne dołki w policzkach. Również z taką samą pewnością siebie podchodziła do każdego zadania. Nigdy nie stawała przy tablicy niczym słup soli, zawsze gotowa odpowiedzieć na każde pytanie i dokończyć każde ćwiczenie. Zaczął prószyć śnieg, tak jak przewidywała prognoza. Margaret Forbes już nie żyła, a Megan była zupełnie inną dziewczynką. Czy zresztą ktokolwiek mógł być Margaret Forbes? Gdyby tylko siostrze Marii Franciszce udało się zapomnieć 0 bólu i cierpieniu, o tym potwornym grzechu, jakim była miłość do dawno zmarłej przyjaciółki. Musiała bardzo uważać, by zawsze pamiętać, że Megan to nie Margaret. To zupełnie inna sytuacja. Oczywiście siostra nigdy nikogo nie faworyzowała. Dla dziecka, które wzruszało ją w jakiś tajemny sposób — tak jak ta dziewczynka — była dwa razy bardziej surowa. Wymagać wiele, oczekiwać mało, byle nie okazać własnej słabości, nigdy. Postała jeszcze moment, odwróciła się i objęła wzrokiem klasę, celowo unikając choćby jednego spojrzenia w stronę Megan. Przez resztę popołudnia będzie ją zupełnie ignorowała. Przez następną dobę nie pomyśli nawet o Megan ani o Margaret. Z pomocą bożą odegna wszelkie takie myśli albo przynajmniej zepchnie je tak głęboko w podświadomość, że poczuje się wolna od przeszłości 1 wspomnień o pokusie. Siostra Maria Franciszka mocno zacisnęła dłonie i spojrzała przez okno na zapadający zmierzch. Już miała rozdać testy, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich ojciec Tomasz Kelly. Siostra Maria Franciszka pomyślała, że nigdy w życiu nie będzie w stanie zaakceptować Tomasza Kelly'ego jako wikariusza w parafii św. Szymona. Uczyła go dwukrotnie, najpierw w klasie trzeciej, potem w ósmej. Dla niej zawsze pozostanie nadpobudliwym, głupio uśmiechniętym chłopakiem, który odcinał jej się w trzeciej klasie, a kpił z niej w ósmej. A teraz stoi tam i wszystkie jej dzieci patrzą na niego, uśmiechają się i odpowiadają zgodnym głosem na jego powitanie: Dzień dobry, ojcze. Odsuwają czytanki, zapominają o zbliżającej się klasówce, radują się jego obecnością i chłopięcym uśmiechem. Z tym swoim wyglądem gwiazdy filmowej, z wyrachowanym urokiem, podbił ich jak zawsze. Dziewczęta rumienią się i promienieją, bardziej niż zwykle świadome swych przeistaczających 17 się ciał. Z chłopcami żartuje, jakby był jednym z nich, ich starszym bratem, jak oni podekscytowanym i niesfornym. Dyscyplina w klasie wzięła w łeb, tak jak się tego na pewno spodziewał. Przeszedł na przód klasy, uśmiechnął się i powitał siostrę tym swoim fałszywym, przymilnym głosem. — Dzień dobry, siostro. Czy któryś z tych hultajów sprawia siostrze kłopoty? — spytał srogo. — Jeśli tak, to proszę go przysłać do mnie. — W mojej klasie nie dzieje się nic, z czym bym sobie sama nie poradziła, ojcze. Bez ostrzeżenia wyciągnął rękę i wyjął testy z jej dłoni. Ten sam chłopak, ten sam nieznośny chłopak co zawsze. — Och, siostro! Klasówka? Dzisiaj? Przecież to ferie bożonarodzeniowe. — Po czym zwrócił się do klasy: — W prezencie na Boże Narodzenie dla was, wspaniałych, pilnych uczniów, siostra daruje wam dzisiaj sprawdzian. Zaczęli mu bić brawo, radośni i uśmiechnięci, wpatrzeni tylko w niego, a on puszczał do nich oko, konspirował przeciwko niej. Byli po jego stronie, on zawsze ich bronił. — Coś jeszcze zostało? ¦,— spytał, obracając się w stronę stołu, na którym leżały cukierki. Zgarnął z niego parę pudełek i podał je kilku dziewczynkom, które natychmiast rozdarły opakowania i zaczęły go częstować. — O rety, nie dokarmiajcie łasego ojczulka. Nic was nie obchodzą moje bolące zęby?

Siostra Maria Franciszka stała milcząca i spięta, przyglądając się, jak ksiądz rozdaje słodycze, a ból rozsadzał jej głowę. W końcu, jakby nagle sobie przypomniał, po co właściwie przyszedł, zwrócił się do niej: — Ojciec Murphy prosił mnie, bym zawiadomił wszystkich nauczycieli, że lekcje kończą się dzisiaj wcześniej. — Spojrzał na zegarek. — Dokładnie mówiąc, za kwadrans. Panie sprzątaczki zamierzają wcześniej skończyć pracę i ojciec Murphy chce, żeby miały dosyć czasu na doprowadzenie szkoły do porządku. — A potem do klasy: — Bądźcie grzeczni i nie sprawiajcie siostrze kłopotów, bo i tak się o tym dowiem. Siostro, jeżeli siostra będzie miała jakieś skargi, proszę mnie zawiadomić. Cóż, wesołych świąt, ósmoklasiści. Odpowiedzieli mu głośno i radośnie. Potem Tomasz Kelly wyszedł, a oni znów należeli do niej. Kazała im natychmiast za- 18 mknąć pudełka z cukierkami. W jej klasie nie będzie żadnego jedzenia. Szybko umilkli i siedli bez ruchu ze złożonymi rękami, tak jak wymagała. — Życzę wam wszystkim, byście spędzili Boże Narodzenie jak przystało na prawdziwych chrześcijan. Mam nadzieję, że będziecie nie tylko swawolić i cieszyć się nowymi ubraniami i wszystkim tym, co rodzice uznają za słuszne wam podarować, ale że znajdziecie czas, by się zastanowić, co ten dzień oznacza. Czyje to są narodziny. I jak jego matka została wygnana na chłód. I gdzie Pan Nasz przyszedł na świat i jakie było jego życie. A w szczególności, gdy będziecie brali udział w radosnej mszy ku czci narodzin Świętego Dzieciątka, nigdy, przenigdy nie zapominajcie o śmierci Chrystusa z rąk jego wrogów, Żydów. Zimne, surowe oczy zabłysły nagle za przybrudzonymi okularami i spoczęły bezradnie na twarzy Megan Magee, po czym siostra odwróciła się gwałtownie i, nie patrząc na klasę, stała sztywno wyprostowana. Zabrzmiał szkolny dzwonek, oznajmiając koniec lekcji. Nikt nie odważył się poruszyć ani odezwać. Wreszcie, wtedy, kiedy ona zadecydowała, odwróciła się twarzą do uczniów i puściła ich na dwutygodniowe ferie. Szybko zabrali płaszcze z szafy i w milczeniu opuścili klasę. Siostra Maria Franciszka stała przy oknie i patrzyła, jak z hałasem wylegli na ulicę, zwracając twarze do góry, by posmakować padającego ciężkimi płatkami śniegu. Mocno zacisnęła powieki i zaczęła odmawiać różaniec. Willie Paycek nienawidził więcej ludzi niż jakikolwiek inny człowiek na świecie. Jego nienawiść była chłodna, wykal-kulowana i zawsze uzasadniona. Głęboko w pamięci trzymał rejestr wszystkich wrogów. Mógł w ułamku sekundy wyciągnąć akta odpowiedniej osoby i przewertować je bezlitośnie, nie pomijając najmniejszego przewinienia. Nie robiło mu różnicy, czy ktoś wyrządził mu krzywdę fizyczną, czy emocjonalną. To było jedno i to samo. Notował, zapamiętywał i nic nie mogło zachwiać jego postanowienia, by odpłacić winowajcy. Liczyło się tylko to, aby każdy, kto go skrzywdził, wiedział z całą pewnością, że któregoś dnia mały Willie Paycek w końcu się zemści. Poza jednym wyjątkiem nienawidził wszystkich swoich nauczycielek. Zlewały mu się one w potężny, niewyraźny kształt oplatany czarnymi falującymi welonami, z czołem okrytym szorstkim paskiem białego lnu, ze ściągniętą, podłą twarzą, bladymi oczyma mrugającymi zza okularów bez oprawek, ustami wąskimi i mocno zaciśniętymi. Wszystkie mówiły oskarżycielskim głosem, jakby jedyny cel ich życia stanowiło przyłapanie ucznia na grzesznych myślach. Te kobiety zawsze o nich wiedziały, posiadały trzecie oko, które wwiercało się w złe serce i mózg jakiegoś nieszczęsnego dziecka. A tym nieszczęśnikiem był zazwyczaj Willie Paycek. Sam jego wygląd od razu wywoływał ich dezaprobatę. Willie był chudym chłopcem o szarej cerze i tłustych włosach, zawsze źle przyciętych i sprawiających wrażenie brudnych. Nigdy nie miał dopasowanych ubrań: albo wisiały na nim, za duże i przydługie, albo z kolei kościste nadgarstki wychodziły z postrzępionych mankietów, a opadające skarpety, zsuwając się na rozczła-pane buty, ukazywały skórę na łydkach, bladą jak brzuch ryby. Był zawsze brudny, lecz nie zdrowym brudem dzieciństwa, który brał się z pełnych wigoru chłopięcych bijatyk. Był to cu- 20 chnący, zastały brud, wynikający z braku higieny. Zwłaszcza szyja stanowiła cel dla bezlitosnych, oskarżycielskich palców: schludnie przycięte paznokcie kłuły go, wskazując jako przykład dla innych.

Spójrzcie, dzieci, tak będziecie wyglądały, jeśli nie będziecie się regularnie kąpać. William, wstydziłbyś się. Co jakiś czas przeglądano jego włosy, ale nie dotykając ich palcami. O nie, zakonnice nie mogłyby znieść bezpośredniego zetknięcia z wszami. Już od pierwszej klasy pochylały się nad nim w skupieniu, dwoma ołówkami szarpiąc, dźgając i rozdzielając jego cienkie włosy w bezowocnym poszukiwaniu żywej zdobyczy. Bliskość ich zimnych i zatęchłych postaci przytłaczała go. Zakonnice miały szczególny zapach i William zastanawiał się, czy przychodzą z nim na świat, czy też otrzymują go w chwili złożenia ślubów. Wiedział, że nie rodziły się jako zakonnice. Wiedział, że kiedyś były dziewczynkami i że pod tymi rozkołysanymi, czarnymi habitami, w których się kryły, znajdują się kobiece ciała. William wiedział wiele różnych rzeczy, o których inne dzieci nie miały pojęcia. Z nauczycielek kochał jedynie siostrę Marię Katarzynę, która uczyła go w drugiej klasie. Była najmłodsza ze wszystkich sióstr, a po jej jasnych brwiach, lśniących, błękitnych oczach, różowej karnacji i pełnych, czerwonych ustach, można się było domyślić, że jest blondynką. Jej palce nie szczypały, nie kłuły i nie szturchały, lecz dotykały. Jej dłonie nie zwijały się w podobną do kamienia pięść. Nie spadały nagle na kark nic nie podejrzewającego ucznia, który uderzał twarzą w mozolnie napisane wypracowanie, rozlewał atrament i przeżywał katastrofę z powodu chwilowej nieuwagi. Kiedyś ujęła go swoją miękką, białą dłonią pod brodę i spojrzała mu prosto w oczy, co nie było łatwe — wiedział o tym — gdyż jego lewe oko uciekało w stronę nosa i zdawało się, że nikt nie potrafi nawiązać z Willie'em kontaktu wzrokowego. Spojrzała na jego rysunek przedstawiający Dzieciątko Jezus, zrozumiała znaczenie tego, że oczy Dzieciątka spoglądającego na swoją Matkę zwrócone są trochę za bardzo do środka. Jej dłoń na jego podbródku była chłodna. Nie zimna, lecz chłodna. To duża różnica. Siostra Maria Katarzyna miała przepiękne białe zęby, równe, drobne i czyste, i nie śmierdziała stę- 21 chlizną. Pachniała... nie, nie potrafiłby nazwać tego zapachu, ale zawierał on wszystko to, co w niej kochał. Był to miły zapach, czysty i świeży, lecz sugerował również, że jest ona żywym, realnym człowiekiem. Zapach ten przypominał mu się od czasu do czasu przez całe życie. Był czymś, co mógł przywołać i o czym mógł myśleć w najsmutniejsze noce. Jej słowa złożył głęboko w sobie, w pustej do tej pory przegródce przeznaczonej na miłość. — Williamie — przemówiła do niego delikatna dziewczynka w przebraniu zakonnicy — uważam, że twoje Dzieciątko Jezus jest bardzo piękne. I myślę, że jest podobne do ciebie. Był to jej dar dla niego i Willie hołubił go przez całe życie. Taka była jego nędza. Co dnia przybywały mu nowe powody, by nienawidzić ojca. Jego tato był „Polakiem- dozorcą". Tym właśnie był i zawsze będzie. Ponieważ ojciec był dozorcą, oni wszyscy byli dozorcami. Jego matka była żoną dozorcy, a jego bracia i siostry byli dzieciakami dozorcy. On był najstarszym chłopakiem Polaka dozorcy, małym szczurem. Wyglądał tak samo jak ojciec. Wiedział o tym. Mógł spojrzeć w koszmarną twarz swego taty, pobrużdżoną i pokrytą strupami, wymęczoną i nie ogoloną, w małe oczka zwężające się w szparki, gdy był pijany — a kiedy nie był? — i ujrzeć samego siebie za parę lat. Jego matka musiała zmywać korytarze, taszczyć na brzeg chodnika ciężkie metalowe wiadra wypełnione popiołem z pieca, potem wciągać je z powrotem przez wąskie przejście do piwnicy. Willie'ego zmuszano do wykonywania obowiązków dozorcy od kiedy pamiętał. Teraz, w wieku trzynastu lat, do jego głównych zadań należało zbieranie śmieci od lokatorów. Najpierw pomagał ojcu, kiedy ten był trzeźwy i zabierał się za porządki, potem pomagał matce, aż w końcu całą pracę wykonywał sam. Stawał na parterze, wciągał ciężką windę ręczną na najwyższe piętro i dzwonił do mieszkań po obu stronach windy. Mieszkańcy ładowali na windę śmieci, przeważnie w brązowych, papierowych torbach, a Willie opuszczał ją na dół, po czym pakował torby do metalowych kontenerów. Następnie znowu wciągał windę. Mieszkańcy nie byli zbyt uważni. Większość owszem — musiał to przyznać — ale niektórzy kładli zbyt wiele naraz i śmieci spadały w dół, uderzając go w głowę lub ramiona. Lądowało na nim tyle

śmieci, że przyzwyczaił się do ich odoru. 22 Nie zdawał już sobie sprawy, że prawie cały czas czuć od niego zgnilizną. Jego ojciec był niskim, lecz muskularnym mężczyzną, który maltretował ich wszystkich i wykorzystywał. Popychał, kopał, szturchał i wykręcał ręce. Matka Willie'ego cała była pobita i posiniaczona, jej duża, nalana twarz pozbawiona wyrazu, oczy puste i otoczone czerwonymi obwódkami. Kiedy ojciec nie pił, było źle, gdy pił, nieskończenie gorzej. Willie, jako najstarszy, stanowił najlepszy i najbliższy cel. Nauczył się stawać niewidzialnym, znikać, rozpływać się, wyparowywać, tak by główne uderzenie niewytłumaczalnej furii i brutalności ojca skupiało się na innych dzieciach. William widział, że czasami ojciec robił różne rzeczy dziewczynkom. Nie było to bicie, szczypanie ani popychanie, tylko coś innego. Dotykał je, obejmował i przyciągał do siebie, aż zaczynały wrzeszczeć ze strachu. Wtedy przychodziła matka i zabierała ofiarę, łając ją za takie lub inne przewinienie, ale przynajmniej przynosząc wolność. Robiąc to narażała się na niebezpieczeństwo. Willie widział to i zaczynał rozumieć. Tak daleko, jak sięgał pamięcią, ich rodzinie towarzyszył Walter Stachiew. Był albo kuzynem ojca, albo też przyjacielem z lat dziecinnych, uzurpującym sobie prawo do pokrewieństwa. W rzeczywistości uzurpował sobie daleko więcej niż prawo do pokrewieństwa. Pewnego dnia, gdy Willie miał około pięciu lat, natknął się na matkę i Stachiewa. Zwarci byli w ciasnym uścisku, on oplatał rękoma jej ciało, ona obejmowała go za szyję. Mały, chudy, przestraszony chłopiec rzucił się na Waltera z pięściami. Stachiew, z początku wściekły, odsunął się, lecz potem wybuchnął śmiechem. Podniósł szalejącego chłopca jedną ręką, potrzymał chwilę wysoko w górze, po czym rzucił nim o ścianę. Poprzez ból i strach Willie usłyszał, jak matka łagodnie protestuje: „nie, nie, nie krzywdź dziecka, Walter, nie rób mu krzywdy". Jej głos brzmiał bardzo intymnie. Stachiew przyciągnął chłopca do swoich stóp i pochylił się nad nim, a jego oddech był kwaśny od whiskey, namiętności i irytacji. — Co jest, bachorze? Myślisz o mnie złe rzeczy, hę? A może myślisz źle o swojej matce? Co ty jesteś za dzieciak, żeby źle o własnej matce myśleć? Matka jest święta, jak Święta Maryja Panna. Niedobry z ciebie chłopak, Willie, ty parszywy mały francie. Masz brudne myśli! 23 Główne punkty swojego przemówienia podkreślał uderzeniem albo kuksańcem, a chłopiec czuł się pozbawiony sił, bezradny i zupełnie bezwartościowy. Matka, stojąc za Stachiewem, uśmiechnęła się i wyszeptała: — Nie, nie, wszystko dobrze. On jest taki mały, Walterze, zostaw go w spokoju. — Ta, to niech on mnie zostawi w spokoju — odpowiedział olbrzym. A potem, rezygnując z całej sprawy, odwrócił się, wyszedł z małego mieszkanka w suterenie, które zajmowała rodzina dozorcy, i poszedł do kotłowni, gdzie sypiał na łóżku polowym. Matka Willie'ego nie powiedziała nic. Po prostu poprawiła ubranie, przeczesała włosy swoimi grubymi, czerwonymi palcami i poszła do kuchni gotować. Willie nienawidził matki, ojca i Waltera Stachiewa. Nienawidził również większości braci i sióstr, z których kilkoro wyglądało dokładnie jak Walter, a kilkoro jak Willie i jego ojciec. Jego codzienne życie — w domu, na ulicy, w szkole — było nie do zniesienia i czasami Willie popadał w najbardziej grzeszny stan: rozpacz. Gdyby nie ta druga strona jego życia, czuł, że mógłby zniknąć, kawałek po kawałku stawać się bledszym, mniejszym, a wreszcie niewidzialnym i nie istniejącym. I nikt, ani jedna osoba, nie zauważyłaby tego. Ani by się tym nie zmartwiła. Willie Paycek odkrył inną rzeczywistość w najbardziej nierealnym ze światów: w kinie. Nie odbierał filmów, które przez całe dzieciństwo oglądał każdego sobotniego ranka, tak jak większość innych dzieci. Nie wracał do domu udając kowboja, gangstera lub żołnierza, imitując niedbały lub też dumny chód jakiegoś bohatera, uderzając lejcami wyimaginowanego konia, galopując po chodnikach Bronxu. Nie stawał się wysokim, przystojnym, pewnym siebie mężczyzną promieniejącym magią wchłoniętą podczas porannego seansu. Zamiast tego Willie Paycek wychodził z każdego filmu ze zdumieniem, ciekawością i determinacją, o której nikomu nie mówił. Po pierwsze, nie miał komu tego powiedzieć, a po drugie, nie umiałby ująć swoich odczuć w słowa. Willie, jako jedyny wśród dzieci na widowni, i prawdopodobnie również wśród

dorosłych, zastanawiał się, jak powstają filmy. Odbierał filmowe opowieści jako dokładnie to, czym były: histo- 24 ryjkami, napisanymi przez jednych ludzi dla innych, nazywanych aktorami, zapisanymi na czarno-białej taśmie. Zastanawiały go przede wszystkim te osoby zaangażowane w produkcję, które nie pojawiały się na ekranie. Kto i co robił? Kto, prócz aktorów, przyczyniał się do powstawania filmów? Wyrobił w sobie nawyk czytania wszystkich napisów, zarówno przed, jak i po filmie. Wyglądało na to, że każdą czynnością zajmują się inni ludzie: reżyserzy, producenci, pisarze, chara-kteryzatorzy, projektanci ubrań i scenografii, muzycy i kompozytorzy, specjaliści od krajobrazów, elektrycy, stolarze. Wszyscy oni zbierali się i tworzyli opowieść, którą on potem oglądał w Avalon Théâtre przy Burnside Avenue w Bronxie. Awie było pobliskim tanim kinem: wstęp przed południem dla dzieci jedenaście centów, w późniejszych godzinach piętnaście. Program zmieniano dwa razy w tygodniu i można było prześledzić plan podróży filmów od najlepszych kin na Manhattanie po piękne Loew's Paradise przy Grand Concourse, następnie do Leow's Burnside, gdzie szły filmy Leowa, potem RKO Fordham przy Fordham Road, skąd transportowano filmy na drugą stronę ulicy do Valentine, skąd następnie trafiały do Awie. Williama interesowały nawet kreskówki: nie akcja ani fabuła, zazwyczaj taka sama (ktoś dostaje w głowę, następnie go gonią, wylatuje w powietrze, przejeżdża go samochód lub lokomotywa, po czym zostaje uratowany i dobiera się do swojego prześladowcy), nawet nie animacja, choć wiedział, że wymaga ona żmudnej pracy rysowników. Fascynował go ogólny schemat powstawania filmu, świadomość, że gdzieś tam ludzie tworzyli to wszystko — filmy, kreskówki, seriale — z niczego. Willie Paycek nie potrafiłby powiedzieć, co to dla niego znaczyło i dlaczego intrygowało go, aż do stanu nerwowego wyczerpania. Nie wiedział, czy w tym wszystkim jest miejsce dla niego, czy kryje się tam jakaś obietnica i jakiś sposób na jego życie. Wiedział jedynie, że kiedy w sobotni poranek wchodzi do śmierdzącego, brudnego, hałaśliwego, pełnego dzieci kina, cała reszta przestaje mieć dla niego znaczenie. Samo to miejsce, ekran, akcja, fabuła, wszyscy technicy, artyści i aktorzy, składali się na coś, co napełniało go prawie mu nie znanym uczuciem: nadzieją. Gdzieś w tym wszystkim tkwiła obietnica, dla której żył od jednego sobotniego ranka do następnego. 25 Kino było i zawsze będzie najważniejszą rzeczą w jego życiu. Willie nie tylko w kinie uczył się i starannie zpamiętywał rzeczy, o których później mógł rozmyślać. Uczucie, ciągłego odizolowania od innych, niedocenienia, wręcz nieistnienia, pozwalało mu również obserwować, uczyć się i rozpatrywać zachowania innych ludzi. Któż inny zauważył, że dłonie Dominika D'Angelo, szewca, zawsze zbyt długo przytrzymują damską stopę, gdy nakładają na nią naprawiony trzewik, a jego długie, poplamione palce bez potrzeby muskają ładnie zaokrągloną kostkę. Jego oczy błyszczą, język przesuwa się po wilgotnych wargach, głos obniża się, a schrypnięte brzmienie nadaje pozornie niewinnym słowom głębsze znaczenie: „No i proszę. Tak lepiej, młoda damo? Już jest wygodniej tej ślicznej, małej stopce? Taka piękna pani zasługuje tylko na to, co najlepsze". A im się to podobało. Rozjaśniały się, uśmiechały i nie protestowały. One wszystkie, te kobiety i dziewczyny, wydawały się na coś czekać, tak jak i on. Podczas odprawy w 46 Komisariacie przy Ryer Avenue, dokładnie naprzeciw budynku, w którym mieszkali Payceko-wie, młode mamy z dziećmi w wózkach zdawały się wyczekiwać, przyglądając się, jak mężczyźni w niebieskich mundurach, ważni, zasłuchani, z powagą na twarzy ustawiają się w dwuszeregu, a sierżant odczytuje im rozkazy. Willie obserwował kobiety obserwujące mężczyzn. Patrzyły wprost na młodych, silnych policjantów, dopóki nie odwzajemnili im spojrzenia, a wtedy nawiązywali jakieś sekretne porozumienie. W jakim celu? Żeby co zrobić? Spotkać się w jakiejś piwnicy czy komórce, tak jak jego matka ze Stachiewem? Czy po coś innego? Czy wystarczał szybki, łatwy flirt, do którego twardzi gliniarze o irlandzkich twarzach zachęcali te dziewczyny, te młode matki? Willie wiedział, że pomimo zwodniczo starego wyglądu te kobiety były młode. Widział zbyt wiele. Widział pełną napięcia desperację, szybko zaciskające się usta, nieszczęśliwe spojrzenie, po którym często następowało uderzenie spadające

na ramię, głowę lub plecy dzieciaka, zazwyczaj nie mającego pojęcia, za co, do diabła, dostał tym razem. 26 Kim były te młode kobiety, niegdyś dziewczyny, flirtujące i trzymające się za ręce z narzeczonymi ze szkolnej ławki, przechwalające się, wdzięczące, popisujące, paradujące w skromnych, tanich pierścionkach zaręczynowych? Potem brały w czerwcu ślub u Św. Szymona, miały wielkie przyjęcie w domu, a następnie wielki brzuch, małe dzieci, biegające w kółko i wrzeszczące, a za nimi musiały ganiać one, już nie dziewczyny, lecz kobiety, patrzące z rozgoryczeniem, jak ich młodsze siostry wracają ze szkoły, zarumienione z powodu najnowszego flirtu. Takie właśnie rzeczy Willie Paycek, zezowaty, chudy, blady chłopiec o szczurzej twarzy i wysokim, piskliwym głosie, zauważał i o nich też rozmyślał. Była jeszcze jedna sprawa dotycząca Waltera Stachiewa, którą zauważył i która go niepokoiła. W żaden sposób nie potrafił jej wyjaśnić. Stachiew był potężnym mężczyzną o twarzy, która zanim stała się nalana i opuchnięta, była bardzo przystojna. Ciało miał nadal muskularne, pomimo wałka tłuszczu wystającego nad nisko opuszczonym paskiem od spodni. Od czasu do czasu zdarzały się okresy, kiedy on i ojciec Willie'ego przestawali pić. Z jakiegoś powodu stawali się religijni i trzymali z dala od wódy. Wyglądowi taty Willie'ego nic nie mogło pomóc. Był brzydkim, tłustym facetem, a jego starania, by okazać się uroczym, uprzejmym i pomocnym, zawsze spotykały się z pogardą mieszkańców: „Do cholery, rób, co masz robić, Paycek, i wynocha z mojego mieszkania" — mówili. Natomiast Stachiew w okresach trzeźwości naprawdę posiadał pewien urok. Jego sposób bycia podbijał ludzi. Jaki to miły młody człowiek, kiedy nie pije. Można mu powierzyć naprawę okiennicy albo zaworu i kaloryfer przestanie się telepać, przynajmniej na jakiś czas. Starszej pani z trzeciego piętra oferował pomoc w robieniu zakupów, a kiedy pan Janowitz złamał nogę, wyprowadzał jego psa na spacery. Potrafił się przeistoczyć w zupełnie innego człowieka. Lecz Willie wiedział dostatecznie dużo, by nie ufać Walterowi. Gdy Stachiew nie pił, było w nim jeszcze coś innego, coś dziwnego i niezrozumiałego. Chodziło o chłopców. Chodziło o to, że nagle Walter stawał się przyjacielski i uczynny dla chłopców z sąsiedztwa. Naprawiał koła w ro- 27 werach i wózkach. Pomagał składać pojazdy wyścigowe z wielkich skrzynek po jabłkach. Umiał naprawić Spaldinga kijem od miotły (których miał niewyczerpany zapas). Pokazywał, jak szybko dryblować piłkę do kosza. Zawsze trzymając rękę na ramieniu chłopaka, dla podkreślenia czegoś chwytając go za łokieć, przyciskając się do jego młodego ciała, gdy pomagał mu opanować ruch. I lekkie klepnięcie w tyłek, dłoń obejmująca pośladek. Ocieranie, dotykanie, przesuwanie dłońmi po ciele nic nie podejrzewającego dziecka. Bo cóż mogło dziecko zrozumieć z tego wszystkiego? Było to coś tak dziwnego i szczególnego. Chłopiec uświadamiał sobie, że to coś złego. Grzesznego. Ale kto grzeszył, on czy Walter Stachiew? I kogo miał spytać, komu o tym powiedzieć, komu zaufać? Nawet nie mógł tego wyznać w czasie spowiedzi. Co mógł powiedzieć? Ten człowiek położył rękę na mnie, na moim ciele i... i co? I myślałem o złych rzeczach, o rzeczach, o których nie mogę opowiedzieć, bo nie umiem ich nazwać? Stachiew nigdy nie dotykał Willie'ego, i Willie wiedział, że działo się tak z dwóch powodów. Walter lubił tylko ładnych, dobrze zbudowanych, silnych chłopców, a ponadto zdawał sobie sprawę, że Willie go rozgryzł. Do soboty 28 grudnia 1935 roku Walter Stachiew był trzeźwy, uroczy i sympatyczny przez prawie cztery tygodnie. Zawsze trzeźwiał na święta. W tyra okresie nawet najbardziej skąpi ludzie stawali się odrobinę hojniejsi. Jeśli nawet nie wsuwali mu w garść dolara, to zawsze mieli dla niego resztki jakichś domowych specjałów, ciastek lub cukierków. Zatem Walter starannie planował okresy swojej trzeźwości. Jeśli chodzi o jego osobiste korzyści, te święta dobiegły już końca. Poza tym ktoś podarował mu butelkę taniej wódki, więc Stachiew zaczął pić wczesnym przedpołudniem, zabrawszy flaszkę do kotłowni, by nie dzielić się z ojcem Willie'ego. Willie poszedł do składziku poszukać starych sanek. Pamiętał, że były tam w zeszłym roku. Zostawił je wieki temu ktoś, kto się wyprowadził. Willie zdobywał w ten sposób wiele rzeczy: popsute rowery, stare wrotki. Te sanki nie były w złym stanie, a śnieg zaczął padać już przed Bożym Narodzeniem. Było zimno i

ślisko, wieczór doskonale nadawał się do jazdy na sankach. Szukał za pojemnymi, starymi skrzyniami, które lokatorzy trzymali w piwnicy. Czasami je otwierał, ale nie znajdował 28 w nich nic, prócz starych ubrań, gnijących koców, rzeczy, które ludzie trzymali na wszelki wypadek, zamiast je wyrzucić. Szperał teraz w najdalszym kącie, znużony i zmęczony po odśnieżeniu całego chodnika. Ojciec kazał mu pracować i obiecał, że zaraz będzie z powrotem. Zanim wrócił, chodnik był już czysty. Teraz ojciec wykonywał łatwiejszą robotę, rozsypując popiół, żeby chodnik nie pokrywał się lodem. Willie posłyszał, że ktoś nadchodzi i odruchowo, instynktownie, ponieważ był skryty i lubił szpiegować innych, przykucnął tak, żeby go nie było widać. Obserwował. Wszedł Gene O'Brien. Wysoki, smukły, twarz miał zaróżowioną od chłodu. Zdjął wilgotną, wełnianą czapkę i uderzył nią 0 długą, szczupłą nogę, a jego prawie białe włosy zalśniły od śniegu. Rozejrzał się, a potem podszedł wprost do półki, na którą odłożył sanki w zeszłym roku. Willie przyglądał mu się, niecierpliwie czekając, kiedy znów zostanie sam. Zostało jeszcze kilka kartonów, których nie przejrzał. Gene wyciągnął rękę, zdjął sanki i odwrócił się, trzymając je przyciśnięte do piersi. W chwili, kiedy zobaczył Waltera Stachiewa stojącego w drzwiach, Gene O'Brian zamarł bez ruchu. Był kompletnie zaskoczony. Kiedy wypuścił powietrze z płuc, rozległ się dziwny, niepokojący dźwięk. Stachiew od razu go przejrzał. Jeszcze zanim się odezwał, opary alkoholu zaczęły wypełniać przestrzeń pomiędzy nim 1 chłopcem. — Co jest, masz pietra? Hę? To ja, stary Stach, znasz mnie chyba, nie? Chłopiec uświadomił sobie, że kurczowo przyciska do siebie sanki i że jego strach bawi pijanego mężczyznę. Odetchnął spokojnie, rozluźnił uścisk, postawił sanki na podłodze, oparł je o nogę i naciągnął mokrą czapkę na wilgotne włosy. — Te twoje śliczniutkie włosy całe są pomoczone, co? Coś ty tam wyprawiał w tym śniegu? Biłeś się na kulki, co? Głos chłopca był przytłumiony. Najwyraźniej Gene'a ogarnęło przerażenie, ale starał się nad nim zapanować. — Tak. Może wyjdziesz na śnieg, Stach? Mamy tam fort i inne rzeczy. — Macie fort i inne rzeczy. Po co miałbym, kurwa, wychodzić, skoro macie fort i inne rzeczy? 29 Przekleństwo zawisło w powietrzu. Dorośli mężczyźni nie mówili takich słów przy młodych chłopcach. Było to niebezpieczne, podniecające słowo, którego używali rozmawiając między sobą, ale tu, teraz, z tym mężczyzną, to było coś całkiem innego. Coś poważnego i groźnego. Stachiew oparł się o framugę drzwi. Zaśmiał się, a jego śmiech zabrzmiał wulgarnie i ochryple. — Patrzcie no, cały poczerwieniałeś, jak mała panienka. Mówię „kurwa", a ty się cały czerwienisz. — Zamrugał oczami i pochylił się w stronę chłopca, który odruchowo postąpił krok w tył. Stachiew poczuł się urażony. — Hej, co z tobą? Znasz mnie, nie? To czego się cofasz? Nagle zdarł Gene'owi czapkę z głowy i przytrzymał ją wysoko w górze. Chłopiec wyciągnął rękę, po czym ją opuścił, chwycił sanki i znowu przytulił je mocno do piersi, gotów do obrony. Stachiew pochylił się i swoją wielką, szorstką, czerwoną dłonią zaczął czochrać srebrzyste włosy chłopca. — Śliczniutkie masz włosy, synku, śliczniutkie jak u panienki. Tylko małe dziewczynki mają takie włosy. Wyciągnął drugą rękę i zauważył, że wciąż w niej trzyma pustą butelkę. Uniósł twarz i wlał sobie do ust ostatnie krople. Kiedy to robił, Eugene, cały czas przyciskając do siebie sanie, wykonał szybki, pełen wdzięku ruch, nurkując pod jego ramieniem. Stachiew upuścił butelkę, która odbiła się od jakichś kartonów i spadła na podłogę. Przesunął się o kilka cali, tak że chłopiec wraz z sankami odbił się od jego ciała, twardego jak wór cementu, jak mur nie do pokonania. — Co ty kombinujesz, śliczniutki, hę? Co myślisz, że będziesz się przepychał ze mną, co? Już ja ci pokażę miłe przepychanki, cukiereczku. Willie z fascynacją przyglądał się walce. Atmosfera naładowana była nie tylko

przemocą: było w niej coś jeszcze. Coś, co uświadamiali sobie zarówno Stachiew, jak i Eugene. Coś, czego Willie oczekiwał od chwili, gdy potężny pijak wszedł do składziku i stanął twarzą w twarz z przystojnym, srebrnowłosym chłopcem. Stachiew, nawet nie oglądając się za siebie, zatrzasnął drzwi kopniakiem. Chłopiec, oddychając ciężko, robił unik raz w jedną stronę, raz w drugą. Jego twarz, przed chwilą zaróżowiona, stała 30 się całkiem blada, a topniejący śnieg mieszał się z potem i strużkami spływał mu po policzkach. Stachiew chwycił chłopca za brodę, zmrużył oczy, skinął głową i oblizał suche, spękane wargi. — Za piękny jesteś jak na chłopaka, za piękny. Śliczny jak panienka, co? Jesteś panienka, co? Stachiew napierał na chłopca całym ciałem, a Gene ciężko dysząc kopał go i bił pięściami, cały czas cofając się i próbując mu się wymknąć. Willie przyglądał się. Był zdumiony i zafascynowany. Podniecony. Stachiew rozpiął rozporek brudnych, roboczych spodni i wyciągnął wielkiego, nabrzmiałego penisa. Jedną ręką chwycił chłopca za głowę i zmusił go, żeby się schylił, a drugą zajął się sobą. — Rób to teraz, śliczniutki, rób to. A ja też zrobię ci dobrze, pokaż mi swojego ptaszka, pokaż swoje śliczne ciało, dziewczyno czy chłopaku, chcę zobaczyć, chcę... Nagle Stachiew, który się pochylał, pieszcząc i obmacując chłopca, cofnął się. Początkowo wyglądał na zdziwionego i zbitego z tropu, ale potem wybuchnął śmiechem. — Coś takiego, ty mały pierdzielu, ty sukinsynu, podoba ci się, co? Ty mały zasrańcu, jesteś tam twardy jak kamień... Nagle Eugene kopnął Waltera w jądra, a kiedy ten zwinął się z bólu, odwrócił się, kopnął go jeszcze raz, uniósł sanie nad głowę i uderzył nimi z całych sił gdzieś w okolice ramion Sta-chiewa. Po czym wybiegł ze składziku. Willie Paycek pozostał w ukryciu przez długi czas. Wiedział, że niebezpiecznie będzie się poruszyć, zanim Stachiew nie wyjdzie. Był gotów siedzieć skulony w kącie, tak by nikt nie podejrzewał jego obecności. Nie przeszkadzało mu to. Miał wiele do przemyślenia. III W pierwszym tygodniu lata roku 1934, we wtorek około godziny 4 rano, Angela D'Angelo oszalała. Ani jej załamanie, ani też forma, jaką przyjęło, nie było wcale zaskakujące. Przez prawie cztery miesiące, aż do śmierci matki, która nastąpiła w kwietniu, nazajutrz po jej czterdziestych urodzinach, Angela nie tylko pielęgnowała ją, ale też troszczyła się o resztę rodziny. Gotowała, sprzątała i zajmowała się dwójką młodszych braci, dwójką młodszych sióstr i ojcem, Dominikiem. Miała osiemnaście lat i bez protestów zrezygnowała z ostatniej klasy liceum przy parafii Św. Szymona. Było to jej obowiązkiem i podjęła się go bez słowa skargi. Pomagały jej ciotki, które przychodziły w weekendy z Bathgate Avenue, przynosząc kosze pełne wiktuałów i ofiarując zręczne ręce do pomocy przy myciu i prasowaniu, sprzątaniu i pieczeniu. Dla umierającej kobiety i jej córki miały w zanadrzu rady i mądrość całych pokoleń. Nikt nie spostrzegł, że Angela jest chuda i wymizerowana, że podobieństwo między umierającą matką i pielęgnującą ją córką stało się uderzające. Obie miały zapadnięte, lśniące, ciemne oczy, wychudłe policzki, zmierzwione włosy. Istniała między nimi więź, która sprawiała, iż wydawało się, że żyją jednym, wspólnym życiem. Ojciec nie zauważył, że z Angela działo się coś złego. Pracował dwanaście lub czternaście godzin na dobę. Wiedział, że córka jest dobrą dziewczyną, że dba o swoją matkę i rodzinę. Dobra dziewczyna. Pozostałe dzieci też nic nie spostrzegły. W efekcie Angela stała się ich matką. Wypełniały jej spokojne polecenia, przebierały się po powrocie ze szkoły, przynosiły zakupy ze sklepu, ścieliły łóżka rano, zbierały swoje zabawki, nakrywały do stołu, sprzątały naczynia po posiłku, pomagały jak zawsze. Pokazywały jej zadania domowe, mówiły — czasami szczerze, czasami nie — dokąd i z kim pójdą po szkole oraz co będą robić. 32

Dante miał trzynaście lat i był najstarszym chłopcem. Zauważał pewne rzeczy, ale nikomu o nich nie mówił. Niepokojące rzeczy. Widział swoją siostrę bezmyślnie wpatrzoną w zjawę, która kiedyś nadawała blask i sens ich życiu. Kiedy matka zaciskała ręce, Angela robiła to również. Poruszała wargami, jakby mówiła, lecz tylko czasami udawało mu się uchwycić jakieś słowo. Inni uznali, że matka i córka modlą się, ale Dante nie był pewny. Miały jakąś tajemnicę. Pominąwszy koszmar powolnego konania, z dnia na dzień pogarszający się stan tej onegdaj silnej, pełnej ciepła, serdecznej, hałaśliwej kobiety — działo się coś złowrogiego, ponurego i przerażającego. Nie miał komu o tym powiedzieć. Ojciec tylko by się przestraszył i został dłużej w warsztacie. Ledwie mógł patrzeć na swoją umierającą żonę, a Dante nie chciał go gnębić jeszcze bardziej. Nie mógł też porozmawiać z ciotkami. Przychodziły, zajęte i zatroskane, pomagały i przepełniały dom hałasem, poleceniami, uściskami, przekomarzaniem, śmiechem i zdrowiem. Robiły zamieszanie wokół matki, udając, ciągle udając, że wyzdrowieje, że życie wcale z niej nie uchodzi. Swojej szesnastoletniej siostrze, Marie, też nie mógł nic powiedzieć. Była zbyt zajęta sobą. Pielęgnowanie pięknych, długich, czarnych włosów pochłaniało tyle czasu, a przecież jeszcze musiała idealnie wyprasować swoje ubranie, zatem nie miała możliwości troszczyć się o cokolwiek, poza sobą samą. Dwa razy dziennie, na dzień dobry i na dobranoc, całowała matkę, po czym zajmowała się swoim życiem. Pozostałe dzieci były za małe. Akceptowały pewne rzeczy, dostosowywały się do nich lub uciekały. Tajemnicą obu kobiet było wyszeptane przez matkę pewnego dnia objawienie, które stało się ich wspólną litanią. Kiedyś, gdy były same w mieszkaniu, a Angela przemywała gąbką czoło matki, układała jej pod głową czyste poduszki i poprawiała kołdrę okrywającą wychudłe, podobne do szkieletu ciało, matka zesztywniała. W rozszerzonych oczach zalśniła rozpacz. Wyciągnęła rękę w stronę córki i przez chwilę drżała walcząc z bólem spowodowanym przez raka żołądka. Wydała ciche, świszczące westchnienie, z zadziwiającą siłą chwyciła chude ramię córki i przyciągnęła ją do siebie. Suchym językiem spróbowała zwilżyć wargi, a potem pełnym bólu, udręczonym głosem wyznała swoją przeraźliwą tajemnicę. 33 Wiszę na krzyżu z Jezusem. To była ich tajemnica, sekretna udręka, o której nie mógł wiedzieć ani lekarz, ani ksiądz, ani ciotki. Należała tylko do nich dwóch, i wciąż na nowo, czasem szeptem, czasem przez przeraźliwy, podobny do strzały błysk widoczny w jej oczach, matka powtarzała córce to, o czym nikt inny nie wiedział. Matka przeżywała wraz z całym bólem wywołanym chorobą agonię Jezusa Chrystusa na krzyżu. Została powołana, aby przejść przez męczeńską śmierć i aby dzielić ją ze swoją córką. Po śmierci matki Angela rozmawiała z ojcem Murphym 0 powrocie do szkoły. Sprawa pozostała nie rozstrzygnięta. Angela nie była zapaloną uczennicą. W tym trudnym okresie rodzina bardziej potrzebowała jej obecności w domu niż jej matury. Później, kiedy dzieci już pogodzą się ze stratą matki, kiedy będą starsze, kiedy nie będzie już tak bardzo potrzebna, znajdzie się jej pracę w centrali telefonicznej albo w jakimś banku. Nie powinna się martwić o takie rzeczy. Powinna robić to, czego wymagał od niej Bóg w imię pamięci matki i dobra rodziny. Życie rodziny D'Angelo zaczynało się stabilizować. Ciotki przychodziły rzadziej. Dzieci zachowywały się grzecznie, pomagały, opowiadały o sobie i odrabiały zadania domowe. Dominik ciężko pracował. Wszystko było jak przedtem, z jednym wyjątkiem. Coraz częściej, gdy tylko dzieci poszły do szkoły, Angela wychodziła do kościoła. Spędzała tam długie godziny, najpierw modląc się przed figurą Marii Panny, a potem u stóp górującego nad ołtarzem krucyfiksu. Kiedy dzieci wracały ze szkoły, była już w domu, podawała kolację, zmywała naczynia, nadzorowała codzienny rytuał odrabiania zadań domowych, kąpieli, czystych fartuszków 1 wyboru audycji radiowych. Zostawiała w piecyku gorący posiłek dla ojca. Potem wracała do kościoła. Dante śledził ją i obserwował. Martwił się. Rozmawiał nawet z ojcem Kellym. Sam nigdy by nie poszedł do młodego księdza, ale dosłownie wpadł na niego, wymykając się z kościoła św. Szymona. Nie chciał, żeby Angela wiedziała, iż ją szpieguje, i wycofywał się właśnie w stronę schodów.

Ojciec Kelly pochwycił go w ramiona, zaśmiał się cicho, obrócił chłopca twarzą do siebie, spostrzegł jego troskę i zakłopotanie. Postanowił go odprowadzić. 34 Dante nie czuł się swobodnie przy ojcu Kellym. Jego jasnoniebieskie oczy wywoływały w człowieku wrażenie, że ksiądz w każdej chwili jest gotów się roześmiać i odwrócić poważne sprawy w żart. Jeszcze jedna rzecz sprawiała kłopot — irlandzkie pochodzenie ojca Kelly'ego. Dante był tu, w ich kościele, intruzem. Wszystkie zakonnice, wszystkie dzieci z paroma wyjątkami były Irlandczykami. To ich miejsce. Jednak musiał podzielić się z kimś swoimi wątpliwościami, a ojciec Kelly objął go ramieniem jak przyjaciel, jak brat, i ułatwił mu sprawę sam zaczynając rozmowę. — Chodzi o Angelę, prawda? Martwisz się o swoją siostrę. Dante poczuł ulgę. Nie był już sam. Ktoś jeszcze wiedział, że dzieje się coś złego. Weszli po kamiennych schodach prowadzących na ulicę, ojciec Kelly oparł się o metalową barierkę i uśmiechnął się do chłopca. — Daj jej trochę czasu, Danny — powiedział łagodnie, używając zdrobnienia, jakiego nigdy nie użył żaden nauczyciel. — Śmierć matki była dla Angeli cięższym przeżyciem niż dla kogokolwiek z was. Wzięła na siebie tyle obowiązków, a przecież jest taka młoda. — Ojcze — zaczął Dante, wciąż niepewny, czy zaufać młodemu księdzu. Komuś jednak musiał się zwierzyć. — Ona stała się... Nie jest taka jak kiedyś. Jest... dziwna... Ksiądz znowu objął jego ramiona i ścisnął mocno, niemal boleśnie, pragnąc go uspokoić. — Angela przeszła ciężką próbę, Danny. Jesteś dobrym chłopcem i dobrym bratem. Chcę, żebyś o czymś wiedział. Ja również trochę martwiłem się o Angelę. Wiem, ile czasu spędza w kościele i mam na nią oko. Ona szuka pocieszenia, to wszystko. Jeśli dojdzie do czegoś więcej... Znasz słowo „patologia"? Dante znał to słowo. Znał wiele słów i zdał sobie sprawę z tego, że ksiądz rozmawia z nim jak z osobą inteligentną i odpowiedzialną, nie jak z dzieckiem. — Cóż, czasami, kiedy ktoś jest pogrążony w smutku — a na twoją siostrę spadła do tego ogromna odpowiedzialność — czasami taka osoba oczekuje od Kościoła więcej, niż ten może jej zaoferować. Szuka czegoś więcej niż pocieszenia i zrozumienia, i... Posłuchaj, synu, będę jej pilnował, dobrze? Wyjdzie z tego. Nie martw się. 35 Żartobliwie udał, że uderza Dantego pięścią w brodę. Braterski gest pokrzepienia. Dante był mu wdzięczny, ale nie czuł się pokrzepiony. Tego wieczora, kiedy Angela zwariowała, wszystko przebiegało zupełnie normalnie. Wróciła z kościoła przed dziewiątą, przygotowała kolację dla ojca, przypilnowała, żeby dzieci o dziesiątej spały już w łóżkach, posprzątała. Usłyszała, że ojciec układa się do snu w sypialni razem z chłopcami. Potem usiadła z filiżanką gorącej czekolady, co było jej normalnym zwyczajem przed snem. Później, w nocy, Angela D'Angelo wymknęła się z mieszkania na ostatnim piętrze kamienicy, poszła dwie przecznice w górę Ryer Avenue i zeszła po kamiennych schodach do kościoła. O czwartej we wtorek rano rozległy się tak głośne, przenikliwe i pełne grozy okrzyki bólu, że nawet półgłuchy ojciec Murphy przebudził się i pognał za ojcem Kellym, do kościoła. Tam, u stóp ołtarza, z ramionami rozciągniętymi jak przy krzyżowaniu, złożonymi razem stopami, spazmatycznie rzucając głową na boki, z wywróconymi oczyma i szeroko otwartymi ustami, z których dobywał się przeraźliwy krzyk, leżała Angela D'Angelo. Obdarzona mniejszym hartem ducha niż matka, po której odziedziczyła brzemię, wykrzykiwała raz po raz: „Wiszę na krzyżu z Jezusem!" Jej męka wydawała się tak rzeczywista, tak dobrze oddana ruchami jej ciała, że starszy ksiądz wręcz spodziewał się, iż ujrzy krew płynącą z ran. Zanim przybyła karetka ze Szpitala Ford-ham, ojciec Kelly zapanował nad sytuacją. Oszołomiony, zaspany Dominik D'Angelo próbował bez powodzenia uspokoić córkę, głaszcząc ją nieporadnie swoją szorstką ręką, a potem zwracając się przeciwko pielęgniarzom, którzy dali dziewczynie silny zastrzyk uspokajający. Zdawało się, że zapomniał, iż potrafi mówić po angielsku. Zwracał się raz do jednego, raz do drugiego,

pytając w dialekcie sycylijskim: „Co? Co zrobiliście mojej córce? Co jej się stało? Dokąd... dokąd ją zabieracie?" Dante chwycił go za ramiona z siłą, która zaskoczyła starszego mężczyznę. Ten chłopak, to dziecko, mówił teraz do niego nic nie znaczące, lecz kojące słowa: „Wszystko będzie dobrze, tatusiu. Wszystko się ułoży". Oczywiście ani ojciec, ani syn, widząc Angele pogrążoną w religijnej ekstazie, owiązaną kaftanem bezpieczeństwa, z bezwład- 36 nie zwisającą głową i rękoma przyciśniętymi do ciała, wynoszoną jak worek po schodach z kościoła do karetki, nie wierzyli, że cokolwiek się jeszcze ułoży. W bloku naprzeciwko kościoła ludzie poodsłaniali zasłony i pootwierali okna. Ojciec Kelly machał ręką do ciekawskich sąsiadów, wołając: „Idźcie spać, wszystko jest w porządku, to tylko chora dziewczyna". Stanął twarzą do budynku, na rozstawionych nogach, uniósł głowę i patrzył uważnie, jakby notował w pamięci, kto jeszcze się przygląda. Kiedy ludzie niechętnie odsuwali się od okien, kiwał do nich głową. Niebieskie oczy ojca Kelly'ego błyszczały ze zdenerwowania i niepokoju. Nagle zdał sobie sprawę, że to właściwie on jest za wszysko odpowiedzialny. Stary ksiądz mamrotał coś i dygotał cały, ledwo nad sobą panując. Ojciec Kelly dał znak Dantemu. Wyślij ojca do domu, do dzieci. Chodź ze mną. I tak dwóch młodszych mężczyzn zajęło się dwoma starszymi. Ksiądz i chłopiec pojechali z nawiedzoną dziewczyną, a każdy z nich przeżywał sytuację w inny sposób. Dante odbierał to jako kolejną tragedię spadającą na rodzinę. Czuł się przeraźliwie samotny, ponieważ jako jedyny zauważył, że działo się coś złego. Ojciec Kelly zastanawiał się natomiast nad tym, co widział. Czy może była to czysto religijna ekstaza, najgłębsza z możliwych, ale skoro tak, to czemu nie pojawiły się stygmaty? A może pojawią się później? Czy też po prostu wzięło się to stąd, że biedna, prosta dziewczyna była zbyt wyczerpana, zbyt wiele czasu spędzała w kościele, i jego należało winić, że tego nie dopatrzył? W każdym razie stało się oczywiste, że ojciec Murphy nie może już dłużej spełniać swoich funkcji. Tego roztrzęsionego starego człowieka powinno się wysłać na odpoczynek. Byłoby to dla niego dobrodziejstwem. Ojciec Kelly martwił się, że staruszek może dostać ataku serca. Nie jest już w stanie znieść takiego napięcia. Tej parafii potrzeba młodszej, silniejszej ręki. Naturalnie ciotki zajęły się rodziną D'Angelo bardziej jeszcze niż przedtem i na tyle, na ile mogły, sprawiły, że znów zapanowała ciepła, pełna miłości atmosfera. Były dobrymi kobietami, troskliwymi i kochającymi, twardymi i nie przywykłymi do płaczu, pełnymi optymizmu nawet w obliczu potwornych wydarzeń. Ta rodzina przetrwa. Jednakże Dante wiedział, że muszą znajdować się w poważnych tarapatach, skoro w sprawę wmieszali się wujowie. 37 Trzej wujowie Rucci byli braćmi jego zmarłej matki. Prowadzili tajemnicze życie. Niesamowity był już choćby sam fakt, że ojciec nie chciał mieć z nimi do czynienia. Posiadali mnóstwo przedsiębiorstw: piekarnie, restauracje, sklepy warzywne i mięsne, i co najbardziej zdumiewało Dantego, mieli własne domy przy Bathgate Avenue. Niewielkie, porządne, dwupiętrowe budynki z cegły, jeden obok drugiego, tak że kuzynowie w każdym z nich czuli się jak u siebie. Żyli prawie jak w komunie. Dante i jego rodzina spędzali trochę czasu z krewnymi matki wyłącznie w okresie świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Ojciec chciał mieć z nimi jak najmniej wspólnego. Dante nie mógł tego zrozumieć. Wszyscy trzej wujowie byli niscy, hałaśliwi, muskularni i rozdawali na prawo i lewo jednodolarowe banknoty i uściski. Ich dłonie przyjacielskim gestem czochrały dopiero co uczesane włosy chłopców lub pociągały żartobliwie za podobne do kiełbasek loki spoczywające na ramionach dziewczynek. Zalecenie ojca brzmiało jednak wyraźnie: „Nie bierzcie nic od swoich wujów". A teraz zdali się na pomoc tych ludzi, którymi ojciec wydawał się gardzić. To ich w końcu wezwał, aby zabrali Angelę z ogromnego, zimnego, przerażającego szpitala miejskiego, w którym została umieszczona — Dante i jego ojciec znaleźli ją tam, siedzącą bez ruchu, z otwartymi ustami i pustymi oczyma, w cienkiej szpitalnej koszuli poplamionej jedzeniem i innymi substancjami, których pochodzenia nie potrafili określić. W godzinę po wizycie ojca wujowie wysłali specjalnego lekarza, który miał ją stamtąd zabrać. Dante odwiedził Angelę po kilku tygodniach, a podobne do kurortu miejsce, w którym jego siostra zmieniła

się nie do poznania, niezwykle go zachwyciło. Angela przybrała na wadze, uśmiechała się i rozmawiała z nim, a jej twarz znowu wypiękniała. Opowiedziała mu o tym, co robi, o nauczycielach przychodzących kilka razy w tygodniu, by przekazywać jej tajniki stenografii. Pokazała mu małą, zgrabną maszynę do pisania, na której ćwiczyła każdego popołudnia. Powiedziała mu, że obiecano jej posadę, prawdziwą posadę, w jednym z biur należących do wujów. Dante bacznie przyglądał się jej twarzy, szukając w niej śladów przeraźliwego przeżycia, ale widział tylko swoją piękną siostrę, dojrzalszą i bardziej wypoczętą niż kiedykolwiek w życiu. 38 Nigdy nie byli sobie bliscy. W przeszłości wiek i płeć stanowiły dla nich barierę. Każdemu z nich przypisana była pewna rola. Istniały niepisane, lecz sztywne zasady. Nigdy nie będą rozmawiać o tym, co jej się przytrafiło. Ten rozdział był zamknięty. Dante nie mógł zrozumieć stosunku ojca do wujów. Dominik D'Angelo nie był zazdrosny ani zawistny. Nie marzył o bogactwie, własności i zyskach. Chciał zapewnić byt swojej rodzinie ciężką i uczciwą pracą. Poślubił jedyną siostrę Ruccich, a oni nie gardzili ani nim, ani skromnym życiem, które wybrała w imię miłości do Dominika. Zawsze byli hojni: przez te wszystkie lata wielokrotnie proponowali mu wspólną pracę. Dante uważał ich za dobrych ludzi, lecz instynktownie wyczuwał, że nie mógłby nigdy spytać ojca, o co w tym wszystkim chodzi. Rozmowa z nim o wielu różnych sprawach — na przykład o nocy, gdy jego siostra przeżyła załamanie — była wykluczona. Teraz Angela wracała do zdrowia. Czuła się dobrze. Przyjedzie do domu. Będzie mogła pójść do pracy i zająć się swoim życiem. Nie ma tu nad czym dyskutować, nie ma po co... To nigdy się nie wydarzyło. Wujowie przysłali jakąś daleką krewną, starszą kobietę, by zajęła się rodziną D'Angelo. Zachowywała się jak babcia, dobrze gotowała i utrzymywała dom w czystości. Uśmiechała się i szeptała do nich w miło brzmiącym sycylijskim dialekcie. Była kochająca, czuła i wyrozumiała, a Dantemu pozostawiła pilnowanie dyscypliny i przestrzegania zasad obowiązujących w domu. Jego siostra Marie, trzy lata starsza, nie uznawała autorytetu brata, ale Dante rozmawiał z nią spokojnie, ustalał sposób postępowania i kompromisy, aż zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że ona również liczy się w rodzinie. Dante dowiedział się, że jeden z kuzynów wuja posiada fabrykę odzieży damskiej. Marie kochała ubrania bardziej niż cokolwiek na świecie. Dante wybrał odpowiedni moment i spokojnie porozmawiał z wujem. W zamian za pewne pomniejsze prace biurowe w sobotę rano pozwolono jej wybierać niektóre najnowsze fasony. Wuj dałby jej, co tylko chciała, bez żadnych warunków, ale wysłuchał uważnie i z szacunkiem swego siostrzeńca, tak młodego i tak już roztropnego. Istotne było, aby Marie pojęła wartość pracy, a nie otrzymywała prezenty. Angela wróciła do domu kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Dla rodziny D'Angelo był to bardzo dobry okres. Trwało nieusta- 39 jące rodzinne przyjęcie. Wujowie i ciotki przychodzili do ich mieszkania, a potem wszyscy przenosili się do domów przy Bathgate Avenue. Nie było czasu na to, by ktoś czuł się nieswojo lub niepewnie dlatego, że jego siostra zwariowała. Tym bardziej, że Angela była bardzo spokojna, cały czas uśmiechnięta i serdeczna, a rodzina traktowała ją jak ukochaną córkę, którą zawsze była. Dante miał kłopoty jedynie z kilkoma chłopakami z sąsiedztwa. Paru głupich smarkaczy naśmiewało się z niego, w obrzydliwy sposób naśladując atak szaleństwa jego siostry — rozkładali szeroko ramiona, odrzucali głowy do tyłu, wywieszali języki, a potem wrzeszczeli: „Wiszę na krzyżu z Jezusem!" Byli to chłopcy z okolicznych domów, starsi od Dantego, ale niewiele od niego więksi, gdyż Dante był wysoki jak na swój wiek. Mieszkali po drugiej stronie ulicy i chodzili już do liceum. Zaczepili go po południu w Boże Narodzenie, gdy wyprowadził psa na spacer. Dante spuścił psiaka ze smyczy, przeszedł przez ulicę i stanął naprzeciwko swoich prześladowców. Z trudem panował nad gniewem, ale oni tego nie zauważyli. — Zachowujecie się bardzo nieładnie — odezwał się spokojnie. — Nie chcę więcej słyszeć niczego podobnego. Zaczęli kpić z niego, z jego poważnego tonu i dorosłego sposobu wyrażania się. Otoczyli go kołem i tańczyli, znów wykrzykując te same słowa: „Wiszę na krzyżu z Jezusem".

Zaatakował szybko, niespodziewanie szybko jak na takiego dużego chłopaka. Rzucił się na największego, starszego od niego 0 cztery czy pięć lat. Od tej pory będzie przestrzegał tej zasady przez całe życie: atakuj największego, reszta wykruszy się sama. Szybko było po wszystkim, a szczegóły walki, wyolbrzymione 1 upiększone, obiegły sąsiedztwo, tak jak Dante się tego spodziewał. Czuł, że wypełnił napilniejsze obowiązki rodzinne, kiedy wieczorem 28 grudnia wybrał się na sanki ze swoimi kumplami. 40 IV Megan Magee nabrała w dłonie odrobinę zimnej wody, spryskała sobie twarz, wylizała czekoladowy budyń z kącików ust, szybko się wytarła i pobiegła do drzwi łazienki. — Hej, wytrzyj buzię, dziewczyno, bo zamarznie ci na kamień. Jest potwornie zimno. Frankie Magee chwycił córkę za łokieć, ukradkowo zerknął przez ramię i pochylił się nad jej lśniącą twarzą. Ujął jej wilgotną dłoń, położył na niej dolara, zacisnął jej palce w pięść i puścił oko. — Tylko ani słowa Jej Wysokości — powiedział. — O raju, tatusiu, dzięki. — No, co do diabła, za dwa dni Boże Narodzenie. Pewnie ty i ta twoja postrzelona przyjaciółeczka, Patsy, wybieracie się do Loew's Paradise? No, to świetnie. Przyjrzał się jej twarzy tak podobnej do własnej, poza jasnymi, orzechowymi oczami. On miał oczy niebieskie, ale okolone były takimi samymi, gęstymi, rudawymi rzęsami. Identyczny mały, zadarty nos, mocno zarysowana broda i grymas ust świadczący o inteligencji. Twarz mówiąca „nie zadzieraj ze mną", u mężczyzny przystojna, u dziewczynki uderzająca. Wypytywał ją tylko dla żartu. Megan i tak nigdy nie zdradzała swoich zamiarów. Jeśli miały jakiś związek z przyjaciółmi i nie zależało jej na tym, by rodzice coś wiedzieli, nie było szans coś z niej wyciągnąć. Jego żona, matka Megan, nazywała to skrytością, jakby to była jakaś ciemna i grzeszna cecha. Frankie Magee cenił dyskrecję. Od lat gromadzenie, przyswajanie i sortowanie informacji, strzępków wiedzy, umów, planów, koneksji między możnymi i ubogimi, stanowiło podstawę jego pracy. Pracował dla „partii", co oznaczało oczywiście partię demokratyczną. Jeśli dziewczynka potrafiła dochować tajemnicy, to mogło jej wyjść tylko na dobre. 41 — No i co, załatwiłaś to z mamą? I odbębniłaś dyżur przy naczyniach? Megan i jej młodsza siostra, Elizabeth, na zmianę pomagały mamie w nakrywaniu do stołu, sprzątaniu, myciu i wycieraniu naczyń. Toczyła się o to bezustanna walka, należąca już do codziennego rytuału: „twoja kolej, nie, nieprawda, kłamczucha, oszustka. Mamo!" Lecz dziś Megan wytarła wszystkie naczynia, szybko i wprawnie, odstawiła je na miejsce, strzepnęła ścierecz-kę i rozwiesiła na wieszaku, by wyschła. — Mogę już iść, mamusiu? — Najpierw się umyj, cała jesteś w budyniu. Na litość boską, masz już dwanaście lat, Megan! Twoja siostrzyczka od urodzenia miała lepsze maniery niż ty. To nie był odpowiedni moment na wygłaszanie swojego zdania na temat siostrzyczki. Megan mogła się zająć dziewięcioletnią Elizabeth — tym uosobieniem doskonałości — w każdy dzień tygodnia, w każdej minucie każdego dnia. Smarkula była niska, tłusta, nadęta, ruda jak inni członkowie rodziny Magee, ale nie miała tego inteligentnego, domyślnego wyrazu twarzy. Jej jasne oczka były takie śliczne. Zawsze się uśmiechała, zawsze zaciskała zęby tak, żeby w policzkach robiły się dołki. Zawsze udawała, że nie słyszy, jak ludzie mówią: „Och, czyż ona nie jest prześliczna? Taka kochana, taka milutka." Małe gówno. Ukochana córcia mamusi. Tego właśnie spodziewała się mama po Megan: że będzie ukochaną córeczką, pierwszą od dwóch pokoleń dziewczynką w rodzinie Magee. Czterech synów Frankie'ego i Ellen, najstarszy prawie już dorosły, a potem ta mała rudowłosa Megan, replika swojego taty. Jednak ona zrobiła ich w konia. Megan wiedziała, że ktoś tam w górze popełnił błąd. To była jedna z pierwszych rzeczy, jakie pojęła. Miała niespożytą energię, była ruchliwa i aktywna. Ciągle w ruchu, skakała, biegała, niezmordowana mała dziewczynka przewracająca inne małe dziewczynki,

zabierająca im zabawki, tłukąca je i napadająca na nie wraz z małymi chłopcami. Megan Magee powinna była urodzić się chłopcem. Niewłaściwe oprzyrządowanie. Wiedziała, co to znaczy. Widziała, jak jej bracia siusiają na stojąco. Wszyscy tak robili, wszyscy chłopcy rozpinali guziki i sikali na drzewa albo wyciągali te swoje rzeczy i machali nimi do siebie. 42 Co tam, do diabła z niewłaściwym oprzyrządowaniem, musi wyciągnąć jak najwięcej z tego, co ma — albo czego nie ma. Poza tym, mogła pokonać chłopaków w prawie każdej dziedzinie. Była szybsza, bardziej wytrzymała, odważniej sza, mogła przyjąć każde wyzwanie, odpowiedzieć na każdą prowokację i trzymać buzię na kłódkę, jeśli było trzeba. Megan z politowaniem przyglądała się dziewczynkom w szkole: „Siostro, ja nie zabrałam tej kredki. To Louise Donnelly ją zabrała i włożyła do mojego piórnika, żeby zwalić winę na mnie". Siostry u Świętego Szymona wiedziały, z kim mają do czynienia, kiedy Megan przychodziła do ich klasy. Te same siostry uczyły czterech braci Magee, a Megan była po prostu kolejnym rudowłosym Magee. Wszystkie z kolei zachwycały się słodką, li-zusowatą Elizabeth, której chyba wydawało się, że jej życiową rolą jest pokazywać wszystkim, jak to wspaniale być najlepszą córką Magee, ukochaną dziecinką mamusi. Małe gówno. Megan wpadła na świetny pomysł. Dziś wieczór, gdy wróci z Paradise. O tak, panienko, załatwię cię wtedy. Zderzyła się gwałtownie z Elizabeth wchodzącą po schodach, okręciła ją w kółko i zatkała jej otwarte usta dłonią. — Zabiję cię, jeśli krzykniesz — wyszeptała, potem dała siostrze kuksańca i bez zatrzymywania się pognała wąskim korytarzem do drzwi i wypadła na mroźną ulicę. Zaczęła biec w stronę Sto Osiemdziesiątej Pierwszej, kiedy dogonił ją ojciec w swoim czarnym chryslerze i zatrąbił na nią. — Jeśli zmierzasz do Paradise, dziecino, mogę cię podwieźć. Jest mi po drodze na Fordham Road. Obiegła samochód i wsunęła się na siedzenie obok ojca, rzucając ostatnie spojrzenie na dom. Był to dwupiętrowy, jednorodzinny domek z czerwonej cegły, stojący w szeregu wraz z dwoma innymi, jeden z najlepszych jednorodzinnych domów na wzgórzu aż do Sto Osiemdziesiątej Pierwszej. Doktor Wolfe wraz z rodziną mieszkał na piętrze drugiego domu, a na parterze miał swój gabinet. Trzeci dom należał do Sugarmanów, których nikt nigdy nie widywał. Byli niemieckimi Żydami i z nikim się nie zadawali. Megan zdawała sobie sprawę, że jej rodzinie powodzi się o wiele lepiej niż większości ludzi w tej dzielnicy. Gdy o tym zapominała, matka wytykała jej, jakie ma szczęście, że mieszka w takim ślicznym domu, że ma samochód, że jej rodzina co roku 43 jeździ do Breezy Point w Rockaway na dwa tygodnie oraz jak dobrze im się żyje, gdy tymczasem innym trudno związać koniec z końcem, bo jest bezrobocie. To była jedna ze spraw, którymi zajmował się jej tato: pomagał ludziom znaleźć pracę. Frank Magee pilnował, aby chłopak, którego ojciec wylądował na bruku, dostał jakąś robotę. Załatwiał przeniesienia i spotkania w administracji, gdzie rozdzielano posady. Megan wiedziała, że jej ojciec może załatwić różne rzeczy i wyświadczyć ludziom różne przysługi, ale nigdy nie rozumiała, skąd się bierze jego władza. Wiedziała tylko, że ją ma. — Nic, co tutaj usłyszysz, nie może się wydostać poza te mury, rozumiesz? O, Jezu, jej matka zawsze to powtarzała, gdy tylko Megan zdarzyło się wejść do pokoju, w którym jej tato spokojnym głosem mówił coś trzymając rękę na ramieniu zmartwionej kobiety, przyjaźnie poklepywał życiowego łamagę albo uspakajał tatę jednego z jej szkolnych kolegów: „Nie martw się już o to, Tommy". Ojciec odpowiadał wtedy matce: — Daj spokój, Ellen, to jest Megan, a nie żadna pleciuga, jak pewna mała, pulchna dziewczynka z lokami, której imienia nie wspomnę przez uprzejmość. O Boże, jak ona kochała tatę. Niezależnie od tego, co naprawdę robił. — Wysadź mnie tutaj na rogu, tatusiu. Muszę wstąpić po Patsy. — Dobrze, idź po nią. Podwiozę was do Paradise. — Nie, dziękuję, nie trzeba. Nigdy nie nalegał, jeśli nie miała na coś ochoty. Zatrzymał samochód przed pięciopiętrowym blokiem tuż za rogiem Sto Osiemdziesiątej Pierwszej. — Proszę bardzo, Megan. A teraz pamiętaj — powtórzył stary żart — jeśli nie

potrafisz być grzeczna, to na litość boską, przynajmniej nie daj się złapać. A jeśli cię złapią, podaj im fałszywe nazwisko. — Powiem im tylko: załatwcie to z Frankiem Magee. — Ale z ciebie mądrala — rzekł, nie tak jak mówiła to matka, ale z satysfakcją, która sprawiła, że ona też poczuła się zadowolona. Budynek, w którym żyli Wagnerowie, stanowił pewną anomalię na rogu Grand Concourse, gdzie oczywiście mieszkali Ży- 44 dzi. Dom należał do Steiglerów, przyjaciół i sąsiadów Wagnerów z czasów młodości w Hamburgu, w Niemczech. Pan Steigler w jakiś sposób dorobił się wielkiej fortuny i wraz z żoną wyprowadził się już z budynku, w którym sterylnie czyste korytarze wyłożone były kafelkami, zdobione sztukaterią halle świeżo pomalowane, a tabliczki na nazwiska i skrzynki na listy wykonane z lśniącego mosiądzu. Wszyscy lokatorzy byli nie tylko niemieckiego pochodzenia, ale też w większości należeli do tego samego luterańskiego kościoła przy Grand Concourse, kilka przecznic od zreformowanej synagogi. Megan zazwyczaj po cichu wchodziła na piąte piętro, skacząc po dwa schody na raz. Kiedy docierała na górę, serce jej biło tylko odrobinę szybciej, a oddech był zupełnie regularny. Na tym polegała ich zabawa: razem z Patsy bezszelestnie wbiegały na górę, po czym zawracały i jak wystrzelone z katapulty galopowały na dół, lądując na podestach z głuchym łomotem. Wybiegały przez drzwi wejściowe, zanim sąsiedzi zdążyli wyjrzeć na korytarz. Potem ignorowały otwierające się okna i ludzi wykrzykujących: — Wstyd! I to dziewczyny! Ja cię znam, Patsy Wagner, powiem wszystko twojej matce. Patsy zatrzymywała się, odwracała, opierała dłonie na swoich wąskich biodrach, hardo unosiła twarz w stronę okna i odkrzykiwała: — Możesz powiedzieć nawet mojemu ojcu, tyle mnie to obchodzi. Megan przerażała jej śmiałość. Stawiać się sąsiadom i w ogóle jakimkolwiek dorosłym — tego Megan nie potrafiłaby zrobić. Ojciec Patsy, Arnold Wagner, był niskim mężczyzną o drobnej, delikatnej twarzy i zręcznych dłoniach. Nigdy nie podnosił głosu i wydawało się, że onieśmiela go żywiołowość własnych dzieci. Jego zakład krawiecki znajdował się zaraz za rogiem przy Sto Osiemdziesiątej Pierwszej, między sklepem z koszernym mięsem a chińską pralnią. Arnold rzadko miał coś do powiedzenia. Całymi dniami siedział pochylony nad maszyną do szycia albo klęczał u stóp klientów, ze szpilkami w zębach, podwijając spódnice lub spodnie, przerabiając przydługie płaszcze na młodsze siostry lub braci sąsiadów. Patsy twierdziła, że ona i jej brat, Carl, postanowili pewnego dnia zakraść się, stanąć za plecami ojca i krzyknąć nagle, żeby sprawdzić, co się stanie, kiedy połknie wszystkie szpilki. 45 Nigdy nie powiedziała Megan, jak dokładnie do tego doszło, ale w rezultacie Carl opuścił dom rodziców. Wyprowadzał się etapami. Na początku, zanim dorobili się fortuny, Steiglerowie zajmowali mieszkanie obok Wagnerów. Nie mieli szczęścia do dzieci: dwójka urodziła się martwa, a trzecie zmarło jeszcze w szpitalu. Poddali się. Mały Carl, czarujący, żywy i wesoły, ze strzechą jasnych loków i niebieskimi oczyma, przychodził do nich, żeby pobawić się z cioteczką i wujkiem Steiglerem, aż naturalną koleją rzeczy zaczął spędzać z nimi tyle samo czasu co z rodzicami. Pa-tsy przyszła na świat, kiedy miał prawie trzy lata i Steiglerowie zabrali do siebie część jego zabawek i ubrań, żeby pomóc Arnoldowi i Rose. Nowy dzidziuś miał kolkę, co stanowiło niemałe utrapienie, a z Carla był przecież kawał łobuziaka. Zanim Carl poszedł do szkoły, Steiglerowie zarobili mnóstwo pieniędzy, lecz Patsy nie miała pojęcia w jaki sposób. Kupili rezydencję w jakimś fantastycznym miejscu na Long Island i zaczęli zabierać Carla do siebie na lato, żeby pobył sobie nad morzem, z dala od miejskiego żaru. Arnold, Rose i mała Patsy przyjeżdżali na weekendy lub na parę dni, jeśli tylko mogli. Carl wracał do mieszkania swoich rodziców, do wąskiego pokoju, który dzielił z siostrą, do cichej kuchni, gdzie kłapanie sztucznej szczęki ojca doprowadzało go do szału, a szeptanie mamy było nie do zniesienia. Wpatrywał się w swojego tatę, pochylonego nad talerzem w taki sam sposób jak nad maszyną do szycia, pochłaniającego jedzenie szybkimi, małymi kęsami, bez przerwy wycierającego brodę papierową serwetką. Marzył, żeby wrócić do Wielkiego Domu, jak nazywali rezydencję Steiglerów. Do Wielkiego Domu z uczciwymi pokojówkami, dozorcami i szo-ferem-ogrodnikiem: wszystkim im powodziło się lepiej niż Wagnerom.

Kiedy Carl miał pójść do siódmej klasy, ustalono, że na dobre zamieszka w Wielkim Domu, zostanie uczniem renomowanej szkoły, która przygotuje go do nauki w najlepszym college'u, gdzie z kolei przysposobią go do przejęcia rozlicznych interesów wujka. Chodził do liceum już nieomal od roku, miał czternaście lat, a Patsy prawie dwanaście, gdy zaczął uczyć swoją młodszą siostrę nowych zabaw, które ta następnie opisywała Megan. Wracając do domu na krótkie wakacje, Carl wiedział, że rodzice staną na głowie, aby zdobyć wszystko, co lubił. Patsy 46 zostanie wysłana do specjalnej piekarni przy Fordham Road po funt najdroższych ciasteczek, z przykazaniem, żeby nie podjadała po drodze. Ona i Megan niezwykle wprawnie wyciągały cienkie jak papier ciastka przez szparkę z boku pudełka, a potem przysięgały, że pewnie sprzedawca oszukał na wadze. Ojciec będzie pracował do późnej nocy, uważnie przeszywając drogie spodnie i marynarki, których wymagał standard szkoły syna. Będzie dorabiał zakładki do eleganckich bawełnianych koszul, ręcznie obrębiał dziurki, mocniej doszy-wał guziki. Wszystko, co najlepsze dla chłopca, który pojawi się z naręczem ubrań do reperacji. Steigler będzie się śmiał i powie Wagnerowi, żeby się tym nie przejmował. Chłopak tak dokazuje na boisku, jest taki lubiany i tak świetnie sobie radzi, że przecież kupi mu się nowe ubrania, po co łatać stare. Lecz Arnold Wagner ich nie łatał. Szył ubrania na miarę i nalegał na to, by mógł się zajmować garderobą syna. Było to niewielkie ustępstwo, a poprawiało samopoczucie tego drobnego człowieka, więc niech mu będzie. Kiedy zostawali sami w mieszkaniu, tylko on i Patsy, Carl uczył siostrę rzeczy, które, jak twierdził, powinna znać — tajemniczych, ciemnych rzeczy, o których nigdy, przenigdy, nie może nikomu powiedzieć, pod karą śmierci. Popierał swoje groźby tak szybko, bezlitośnie i dyskretnie zadawanym bólem, że Patsy wiedziała, iż nie żartuje. Najpierw sprawdzał korytarz, potem zamykał drzwi do domu na dwa zamki. Rodzice byli w zakładzie za rogiem, matka poprawiała i wykańczała wykroje dla pań z sąsiedztwa, a ojciec klęczał, wiecznie klęczał. Dla Carla, później również dla Patsy, wstyd na myśl o klęczącym ojcu zabarwił się nienawiścią i pogardą. Byli sami w wąskim pokoiku z bliźniaczymi łóżkami i Carl udzielał Patsy lekcji. Połóż się na brzuchu, żądał, szarpiąc ją i przytrzymując w pozycji leżącej. Gryź poduszkę, bo na początku będzie bolało, a jak piśniesz, zabiję cię i wyrzucę ciało przez okno. I przekazywał jej to, czego nauczył się w szkole przygotowawczej. Powiedział, że chłopcy ćwiczą nawzajem na sobie, żeby potem dobrze im szło z dziewczynami. Naprawdę nie robi się tego tak, jak on to robi z nią. To się nie liczy. Boże, przecież ona jest jeszcze dziewicą. Carl tylko uważał, że jako jego siostra ma prawo wiedzieć, co chłopcy robią dziewczynom. 47 Patsy zwierzyła się Megan, że początkowo bardzo bolało, ale potem, po chwili, przestało. Nie czuła właściwie czystej przyjemności, ale coś innego, no wiesz, w innej części ciała. Z przodu. Megan zagryzła wargi i z szeroko otwartymi oczyma próbowała wyobrazić sobie ich ruchy, ich pozycję — okropieństwo! Czuła instynktownie, że to był śmiertelny grzech. Bała się nawet słuchać tego, czuła się jakby sama brała udział w czymś tak brudnym, że nawet nie umiałaby się z tego wyspowiadać. A czy powinna się z tego wyspowiadać? Czy to był jej grzech? Samo słuchanie o tym? Protestanci mieli dobrze — nie wierzyli w grzech. Megan czuła się zażenowana, zbrukana i podniecona tym, co opowiedziała jej Patsy. Wiedziała, że chłopcy mają tę rzecz — fiuta, jak go nazywali, kutasa, i jaja. Dziewczynki nie powinny znać tych nazw. Ona oczywiście je znała. Jak wszystkie dziewczynki mające braci. Jednak żaden z braci Megan nawet go jej nie pokazał. A Carl włożył go siostrze do ust. Gdy Patsy jej o tym powiedziała, Megan zakryła usta dłonią i wydała taki dźwięk, jakby miała zwymiotować, a potem obie długo nie mogły przestać się śmiać. Upadły na trawnik w Echo Park i poturlały się po ziemi, cały czas śmiejąc się i młócąc pięściami. Zaczęły się ze sobą siłować, najpierw jedna znalazła się na górze, potem druga, tak jak chłopcy w czasie walki przygniatały się do ziemi. Widać było kłębowisko ramion, nóg i pięści. Patsy zbliżyła usta do ucha Megan i szepnęła: — Chcesz wiedzieć, jakie to uczucie?

Megan ogarnęła panika. Wygięła się w łuk i zrzuciła z siebie przyjaciółkę. Zamiast rzucić się na nią i zmusić do dalszej walki, odwróciła się i uciekła, potrząsając głową. Biegła całą drogę powrotną do domu, nie zwracając uwagi nawet na kpiny Patsy. Nie chciała widzieć jej twarzy, słyszeć jej słów. Bała się czegoś w sobie, jakiegoś uczucia, ciepła, czegoś nieznanego, czemu nie śmiała stawić czoła. W hallu domu Wagnerów Megan nacisnęła dzwonek ich mieszkania dwa razy, poczekała, a potem znowu dwa razy. Natychmiast usłyszała odpowiedź: jeden-jeden- dwa-trzy. Już schodzę. Po chwili do jej uszu dotarł tupot Patsy na schodach. Odwróciła się i pognała do drzwi wyjściowych, żeby zdążyć na dwór przed przyjaciółką. 48 Patsy Wagner była drobna i wysportowana. Kipiała energią, w każdej chwili gotowa skakać, walczyć, rzucić się do biegu. Miała piękną twarz. Kiedy się zamyślała, co zdarzało się rzadko, pojawiał się na niej nieobecny, marzycielski wyraz. Miała delikatnie zarysowany owal twarzy, a w jasnoniebieskich oczach jakąś nieporadność. Jej nos był mały i prosty, usta pełne i ciągle skore do śmiechu. Lecz zawsze emanowała z niej czujność i tłumione napięcie, potrzeba, by biec, wybuchnąć, zaatakować, zanim trzeba się będzie bronić. Ona i Megan bezustannie znajdowały się w stanie wojny. Kłóciły się o bezsensowne drobiazgi, popychały, szarpały, przewracały. Ale kiedy pojawiał się inny cel, łączyły siły. Doskonale grały w koszykówkę, były jak dwie części całości rządzonej przez jeden umysł. Podawały piłkę do tyłu i do przodu, robiły błyskawiczne akcje, okręcając się, zręcznie kozłując, skacząc i rzucając do kosza. Kiedy grały tylko we dwie, bez przerwy się sprzeczały. Lecz gdy grały przeciwko chłopcom, świetny refleks i doskonała znajomość partnerki sprawiały, że czuły się niezwyciężone. Kuląc się na mroźnym wietrze, pobiegły ulicą, a za nimi powiewały szaliki. Obie nosiły rozepchane sztruksowe spodnie, z których wyrośli ich bracia. Wywalczyły to sobie w długiej i zażartej wojnie z rodzicami. Przecież dziewczynki nie noszą męskich spodni. Cóż, Megan Magee i Patsy Wagner nosiły. Megan okręciła się nagle i zerwała Patsy z głowy wełniany kapelusz. Na widok długich żółtych loków wybuchnęła śmiechem. Zazwyczaj gładkie, proste włosy zostały skręcone w podobne do parówek rurki. — Moja przeklęta mamuśka — wyjaśniła Patsy, brutalnie odbierając swój kapelusz i chowając pod nim fryzurę. — Chryste Panie, musimy wieczorem pojechać do Wielkiego Domu. — Myślałam, że jedziecie jutro, w Wigilię. — Też tak myślałam, ale mama powiedziała, że dziś. Megan poczuła się zawiedziona. Zgoda, jeśli chodzi o jutro i pojutrze. Do domu Magee zwali się cała rodzina, wszystkie przeklęte kuzynki, ciotki i wujowie, starsi bracia, ich żony i dzieci. Ale później, przez cały długi tydzień, nie będzie nikogo. — Ścigamy się do rogu — krzyknęła Megan ruszając, zanim jeszcze skończyła mówić. Patsy była szybsza od niej, więc Megan potrzebowała trochę forów. 49 Przyjaciółka dogoniła ją błyskawicznie. Zimne powietrze boleśnie kłuło w płuca, lecz ból nigdy nie powstrzymywał Patsy, a Megan nie mogła się poddać. — Ścigamy się aż do Kruma — zawołała Patsy, tańcząc przed Megan. — Hej! — Megan zamachała dłonią w rękawiczce. — Poczekaj! Patrz. Wygrzebała z kieszeni dolara i wsunęła go do rękawiczki. — Dostałam kieszonkowe od taty. Co sobie kupimy? Pobiegły dalej razem, snując plany. To będzie cudowny dzień! Wywołają skandal w Loew's Paradise, doprowadzą ludzi do szału, bileterzy będą biegać, kasjer będzie walił głową w ścianę, wszystkie drzwi awaryjne zostaną otwarte na oścież, a kierowniczka będzie miotać się na prawo i lewo łapiąc dzieci. Czekając u Kruma bardzo się niecierpliwiły, ich podniecenie narastało. Kupiły sobie po półfuntowym opakowaniu czerwonych orzeszków pistacjowych i schowały je pod kurtkami. W Loew's Paradise sufit pomalowany był na niebiesko, a ruchome chmury co jakiś czas odsłaniały jasno lśniące gwiazdy. Wzdłuż ścian, od podłogi aż po strop, ciągnęły się sklepione łukowo przejścia i nisze, w których stały posągi wyobrażające Bóg wie kogo. W ciemności rzeźby wyglądały jak rzymscy lub greccy bogowie. Sektor dla dzieci znajdował się po prawej stronie wielkiej sali, odgrodzony aksamitnymi sznurami i nadzorowany przez potężną kobietę w sztywnym, białym uniformie. Maszerowała tam i z powrotem, wciskała się w przejścia między

siedzeniami, łapała wiercące się dzieciaki, sadzała je na miejscach albo przeganiała. Jej wielka dłoń co chwilę spadała na czyjś kołnierz, ramię lub kark. Ciężko harowała na swoje pieniądze i traktowała swoją pracę poważnie. Kiedy Megan i Patsy po raz pierwszy spróbowały usiąść w sektorze dla dorosłych, odwróciła się, skierowała na nie światło latarki i kazała im wyjść. — Mam szesnaście lat — powiedziała Patsy z oburzeniem. Przy kasie zaklinała się, że ma jedenaście, żeby dostać ulgowy bilet dla dzieci. Lecz tej kobiety nie dało się oszukać. Dziewczynki zapadły się w fotele i czekały, oglądając głupie kreskówki i serial o Flashu Gordonie. W końcu puścili główny film — była to Niegrzeczna Marietta — i dzieciaki zaczęły gwizdać, chłopcy głośno cmokali, dziewczęta krzyczały, a najmłodsi co chwilę gnali do ubikacji. 50 Megan i Patsy wstały ze swoich miejsc i przejściem wzdłuż ściany dotarły do głównego hallu. Minęły ogromne pomieszczenie, obejrzały sobie wielkie złote rybki pływające w marmurowej sadzawce, które małe dzieci karmiły kawałkami cukierków. Zgrane jak najlepsi włamywacze, cicho pomknęły po wyłożonych grubym dywanem schodach na balkon. Przyczajone w ciemności rozejrzały się za bileterem, bezszelestnie przeszły wzdłuż prawie pustego rzędu, opadły na fotele i zajęły się orzeszkami. Wyjadały słony miąższ, a skorupki wrzucały do papierowych torebek. Wgapione w ekran, uważały, że muszą być niewidzialne. W sumie film ich nie interesował (lubiły tylko historie gangsterskie albo opowieści o francuskiej Legii Cudzoziemskiej), więc skupiły się na jedzeniu orzeszków. Żadna z nich nie zwróciła uwagi na mężczyznę, który usiadł obok. Patsy zorientowała się dopiero po chwili, kiedy poczuła, że coś dotyka jej uda. Położyła dłoń na ustach i szturchnęła Megan. — Co? — Megan pochyliła się do przodu, spoglądając Patsy przez ramię. — Cholera. Idziemy. Niech to szlag, za każdym razem to samo. To dlatego kazali im siadać w sektorze dla dzieci. A tymczasem powinni utworzyć sektor dla zboczeńców, wtedy mogliby poprzykrywać sobie krocze chusteczkami i robić te świństwa wszyscy razem. — Czekaj, Megan, daj mi swoje łupiny. No dalej, oddaj. Patsy odsunęła się delikatnie, żeby nie dotykać mężczyzny, który masturbował się w skupieniu i niczego nie zauważył. Pochyliła się w stronę Megan, po czym, gotowa do działania szepnęła: — Teraz. Gwałtownie podniosły się ze swoich miejsc. Patsy, o wiele śmielsza niż Megan, chwyciła chusteczkę mężczyzny i wysypała mu łupiny na krocze, po czym obie nadepnęły mu na stopy najmocniej jak mogły. Zanim zdążył zareagować, już ich nie było. Pobiegły lekko i cicho, niewidoczne na tle ciemnych ścian. Megan wiedziała, że z nikim nie może porozmawiać o tym, co mężczyźni robią pod osłoną ciemności. Na pewno nie ze swoją matką. Była to jedna z tych rzeczy, które robili mężczyźni, ale przez które ona czuła się brudna. Gdyby zostały w sektorze dla dzieci, nie usiadłby koło nich zboczeniec. Gdyby tylko przestrzegały zasad, nie przytrafiałyby się im takie rzeczy. Chociaż nie, i tak im się przytrafiały, nawet gdy obie z Patsy nie robiły nic 51 niezwykłego: wybierały się obejrzeć jakąś pustą parcelę, spacerowały w Van Cortland Park, albo też szły tunelem metra od wejścia przy Sto Osiemdziesiątej Drugiej Ulicy do Grand Concourse. Za każdym razem był tam jakiś facet. Może przywoływało ich coś w niej albo w Patsy, jakiś sygnał, który nadawały, ciekawość, która z nich emanowała? A może tak naprawdę chciały, żeby ci mężczyźni tak się zachowywali? Megan wzdrygnęła się. Nie potrafiła ani skomentować tego, ani żartować tak jak Patsy. „Widziałaś, jakiego miał wielkiego?" Patsy potrafiła jakoś zareagować, wykrzyknąć coś z bezpiecznej odległości, jakby brała udział w zabawie. Lecz ta zabawa sprawiała, że Megan czuła się skrępowana i nieczysta. Kiedy znalazły się znów w sektorze dla dzieci, zerknęła na Patsy, wygodnie rozpartą w fotelu, wpatrzoną w ekran i metodycznie przeżuwającą orzeszki. Czy protestanci niczym się nie przejmują? Poczekały, aż film się skończył i przyszła nowa publiczność na trzeci seans tego dnia. Głośna, dramatyczna muzyka oznajmiła początek wiadomości ze świata i Patsy szturchnęła przyjaciółkę swoim spiczastym, kościstym łokciem.

Cicho i szybko wróciły na balkon i stanęły bez ruchu, przyzwyczajać oczy do ciemności. Bileterzy byli zajęci: oświetlając schody latarkami pomagali widzom znaleźć miejsca. Loże, dziesięć najdroższych rzędów w kinie, były wolne. Dziewczynki skuliły się, ostrożnie przeszły do środkowego przejścia i czekały. Skończyły się reklamówki i rozpoczął się film. Rozejrzały się po raz ostatni i wybrały odpowiedni moment. Działając jak perfekcyjnie zgrana drużyna, rzuciły torby pełne łupin po orzeszkach przez szerokie, rozległe arkady, a kiedy na parterze rozległy się pierwsze krzyki, były już w połowie drogi na dół. Pojawił się bileter, biegł i coś krzyczał, ale, zanim ktokolwiek zdążył je tknąć, były już na ulicy. Śnieg nadal padał, niebo ściemniło się, a one pędziły pełne radości i uniesienia. Udawały, że są w wielkim niebezpieczeństwie. Goniły je szwadrony ludzi, uzbrojonych i bezlitosnych, lecz one były zbyt szybkie i zbyt sprytne, mogły przechytrzyć, prześcignąć i gdyby trzeba było, zwyciężyć w walce każdego. Przebiegły przez ulicę, gładką i śliską, umykając przed nadjeżdżającymi samochodami, jakby auta też należały do spisku przeciwko nim. 52 Wreszcie, kończąc zabawę, zatrzymały się przed drzwiami piekarni. Megan popatrzyła na zaczerwienioną i mokrą twarz Patsy. — Raju, masz czerwone plamy z pistacji wszędzie dookoła ust. Patsy przysunęła twarz blisko do buzi Megan. — Lepiej przyjrzyj się sobie, pajacu, wyglądasz nie lepiej. Pognały wzdłuż Concourse, zgarnęły śnieg ze zderzaków samochodów, wyszorowały sobie twarze i rzuciły się do bójki. Dotarły do ustawionych w trójkąt ławek, wciśniętych w kawałek wolnej przestrzeni dokładnie naprzeciwko bloku Patsy. Zaczęły chodzić po ławkach, na których wreszcie nie było staruszek i młodych matek z niemowlętami i milutkimi dziewczynkami, które w letnie dni, jeśli pogoda dopisywała, grzecznie siedziały czytając lub bawiąc się lalkami. W końcu usadowiły się na oparciu ławki, opierając stopy na siedzeniu. Ich dzień dobiegał końca. — Postawiliście już choinkę? — zapytała Megan. — W dziesięć minut — odrzekła Patsy. — Ma dwie stopy wysokości i Carl nawet nie pomógł ustawić stojaka. Powiedział, że to strata czasu, bo i tak nas tu nie będzie w święta. Oczywiście dodał, że w Wielkim Domu choinka ma dwanaście stóp, a większość ozdób to prawdziwe antyki. A wasza choinka? Megan wzruszyła ramionami. — Znasz mojego ojca. Wigilia przed pójściem na pasterkę. Posprawdzał wszystkie światełka i przygotował wszystkie bombki. To kiedy wracasz? — Nie wiem. Tam można robić mnóstwo rzeczy. Jest lodowisko. Mam nadzieję, że napada dużo śniegu. Wokół są super wzgórza. I będą imprezy i inne rzeczy. Zaczęła mówić z ożywieniem, jakby naprawdę o tym marzyła: o wyjeździe do wielkiej rezydencji na Long Island, o spędzeniu wakacji ze Steiglerami, którzy będą zwracać jej uwagę na zachowanie przy stole i gramatykę, będą mówić, że nie należy biegać po domu, i sprawdzać, czy ma czystą buzię i ręce, jakby miała trzy latka. Niech się nie martwi. Już oni nad nią popracują. — Dają ci fajne prezenty? — Tak. W tym roku pewnie nowy rower. Słuchaj, jak go dostanę, to dam ci ten stary. Ma dopiero trzy lata. Jeśli chcesz. — Dobra. Więc przyślą cadillaca z szoferem? 53 — Dokładnie jak na filmach — zaśmiała się Patsy. — Powinnaś zobaczyć moich starych. Konają od momentu, gdy wsiadają do tego wielkiego, czarnego samochodu, aż do chwili, gdy przywożą nas z powrotem. Przez cały czas prawie w ogóle się nie odzywają. Są przerażeni do nieprzytomności. — To po co tam jeżdżą? Patsy zmarszczyła brwi. — Niech mnie licho, jeśli wiem. Chyba dlatego, że razem dorastali. Razem spędzili dzieciństwo. Megan podskoczyła i wylądowała na plecach, wystawiając twarz tak, by padały na nią płatki śniegu, pokrywające świat białym płaszczem przypominającym lukier. — Wiesz, Patsy, kiedy będę już bogata i sławna, przyślę po ciebie mój samochód, który przywiezie cię na święta do moj ej rezydencji. Zaczęły skakać, bić się i przepychać. • — Dobra, dobra, tylko że ja nie

zamierzam wykitować czekając, aż staniesz się sławna i bogata. Wyjdę za jakiegoś starego pierdziela, pomogę mu umrzeć, zostawi mi miliony i wtedy j a zaproszę ciebie, twojego biednego męża i biedne dzieciaki, żebyście przyjechali i zobaczyli, jak żyje ta lepsza połowa ludzkości. Rozległ się głośny, przenikliwy gwizd. Patsy uniosła głowę i zobaczyła swojego brata, Carla, wychylającego się z otwartego okna ich mieszkania. — Hej, rusz tyłek, księżniczko. Wychodzimy za kilka minut. Szybko! Patsy poczekała, aż zatrzaśnie okno, i cicho powiedziała: — Obyś zdechł, gówniarzu. Poszły razem pod dom. — Baw się dobrze z bogaczami. Uważaj, żeby używać odpowiednich widelców i łyżek. Nie zrzucaj sobie jedzenia na kolana. Nie kładź łokci na stole i nie pluj do zupy. — Przynajmniej nie będę musiała zmywać naczyń. — Za mnie to robią młodsze kuzynki. — A za mnie służące. Jeszcze szybko zagrały w berka, a potem znowu usłyszały przenikliwy gwizd Carla. — Życzę ci wesołych świąt. — Ja tobie również. 54 V Miri 0'Brian miała trzydzieści pięć lat i nosiła w łonie swoje piąte dziecko, kiedy dowiedziała się, że umarł jej ojciec. 0 rok od niej starsza siostra Rhea, jedyna osoba z rodziny, z którą utrzymywała kontakt, przyszła pewnego wieczoru, żeby jej o tym powiedzieć. Ojciec był już starym człowiekiem, pradziadkiem, pogrzebał czworo swoich dzieci dosłownie — a córkę Miriam symbolicznie — dwie ze swoich trzech żon oraz wielu innych krewnych. Miri wiedziała, że w oczach ojca jej życie było jedną nieustającą podróżą ku przedwczesnej śmierci. Jako szóste dziecko, a czwarta dziewczynka w rodzinie, która liczyła osiem córek 1 ośmiu synów, Miriam wpasowała się w sam środek rodzinnego życia. Wykonywała proste obowiązki domowe: zbierała porozrzucane ubrania, ścierała kurze i pomagała w przygotowywaniu posiłków. Nikt nawet nie zauważył, gdyż nikogo to nie obchodziło, że była doskonałą uczennnicą od pierwszego dnia przedszkola aż do końca ósmej klasy. Skrzętnie ukrywała swoje zdolności. Wiedziała, że w jej rodzinie, tak jak w rodzinach wszystkich krewnych i sąsiadów w zatłoczonej, hałaśliwej Lower East Side, to, co dziewczynka osiągała w szkole, zupełnie się nie liczyło. Ważne było tylko, żeby umiała szyć dostatecznie sprawnie i szybko, żeby dostała pracę i dołożyła swój grosz do dochodu rodziny. Ponieważ Rhea pierwsza przełamała lody i poszła na dwa lata do szkoły średniej, gdzie nauczyła się pisać na maszynie, stenografować i prowadzić księgowość, Miriam łatwiej było iść w jej ślady. Lecz ona chciała czegoś innego. Planowała, rozmyślała i, tak, modliła się do Wszechmogącego, Tego, który jest zbyt potężny i straszny, by wymawiać Jego Imię, o mądrość i odwagę potrzebną, żeby powiedzieć matce, która z kolei będzie musiała przekazać ojcu, że Miri chce zostać pielęgniarką. Miriam zebrała wszystkie potrzebne informacje, wszystkie podania i formularze dla nauczycieli, wszystkie niezbędne doku- 55 menty. Była zdolna i czuła powołanie. Potrzebowała tylko zezwolenia rodziców. I pieniędzy na czesne. Wszystko sobie przemyślała. Dalej będzie pracowała jako niańka i zatrzyma pracę na pół etatu w sklepie Mojżesza. Mogłaby dostać pracę w szpitalu. Szkoła przyznawała stypendia. Jej matka, wiecznie w ciąży, miała drobną, zmartwioną twarz i wciąż czymś zajęte ręce: gotowaniem lub sprzątaniem, froterowaniem podłóg lub szyciem, praniem, prasowaniem, wbijaniem grzebienia w skłębione włosy dzieci, zaplataniem warkoczy, sznurowaniem bucików, odziewaniem maluchów lub poprawianiem ich ubrań. Nigdy jednak nie wyciągała dłoni, by któreś z nich po prostu dotknąć czy pogłaskać. Zawsze miała określony cel, niczego nie robiła z czułości. Matce powinno się pomóc, a nie obciążać ją problemami. Jak Miriam może prosić ją o coś takiego? Oczy matki zawsze były smutne, zawsze gotowe zapłakać nad kolejną tragedią. Dwoje z jej dzieci umarło na zapalenie płuc, wiedziała więc, co znaczy prawdziwa rozpacz. Dlaczego Miriam ma prosić o specjalne przywileje? Jest przecież tylko dziewczynką. Czy Miriam uważa, że to w porządku?

Była pierwszym dzieckiem swoich rodziców urodzonym w USA. Była Amerykanką. Musiała pokonać różne trudności, ale w końcu poszła do Szkoły Pielęgniarskiej Bellevue i ukończyła ją. Pewnej zimowej nocy na pogotowiu w Szpitalu Fordham poznała Toma. Przywiózł samobójcę, w którym tliła się jeszcze odrobina życia. Młodemu posterunkowemu, Tomowi 0'Brienowi, widok tego chłopca sprawiał ból. Na litość boską, dlaczego on to zrobił? Skoczył z dachu sześciopiętrowego budynku, w którym mieszkał wraz ze swoją rodziną, a spadając nabił się na żelazną bramkę zamykającą wewnętrzny dziedziniec. Ludziom z pogotowia odpi-łowywanie go zajęło prawie godzinę. Zanieśli go do karetki z prętem wystającym z żołądka. Przez cały ten czas dziecko nie straciło przytomności, a jego rodzina stała naokoło i odmawiała różaniec. Matka była nieludzko spokojna, lecz ojciec wpadł w histerię i zemdlał. Ta młoda pielęgniarka jako pierwsza oglądała go przy dobrym oświetleniu. Poruszała się szybko i sprawnie, a jej twarz nie zdradzała zaniepokojenia ani strachu. Zerknęła na Toma, zauważyła coś w wyrazie jego twarzy i gestem ręki wyprosiła go z sali. 56 — Muszę z nim zostać — odpowiedział. Podniósł notatnik, jakby to wyjaśniało jego obecność. — Będzie pan miał na to czas później — oświadczyła stanowczo. Kiedy podeszła grupa lekarzy, odsunęła się na bok, a gdy pojawił się ksiądz z ostatnim namaszczeniem dla umierającego, stanęła całkiem z tyłu. Obserwowała Toma, który patrzył, jak chłopiec kona, a potem przeniósł wzrok na nią. Zauważył, że gdy ksiądz skończył, wszyscy wkoło przeżegnali się i wymruczeli modlitwę, oprócz pielęgniarki. Zagryzła tylko usta — był to jedyny objaw emocji. Choć, kiedy wreszcie podniosła oczy i spojrzała prosto na Toma, wyczytał w nich troskę. Było w niej coś niezwykle czystego, subtelnego i silnego. Jakaś moc i kobiecość, dziwna u osoby tak młodej. Nie mogła mieć przecież więcej niż dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. Skończyła swoje zajęcia i poszła do dyżurki na kawę. Tom zdjął ciężki płaszcz od munduru, rzucił go na krzesło i został w kraciastej koszuli zapiętej pod samą szyję. Kiedy Miri przechodziła obok niego, wstał i skinął jej głową. — Trudną drogę wybrał — odezwał się pokazując na swój notatnik, który zawierał gołe fakty na temat śmierci chłopca. — Trudną dla jego rodziny. Jego to już nie dotyczy, a oni muszą z tym żyć. Powiedziała to ze złością, ale Tom pomyślał, że broni się gniewem. Sam tak robił wiele razy w trudnych sytuacjach. Siedzieli obok siebie prawie się nie odzywając. Czuli się dobrze w swoim towarzystwie. Tom 0'Brien zakochał się w Miriam Greifinger — która nazywała siebie Miri Grey — w dwie minuty po tym, jak zobaczył ją u boku umierającego dziecka. Miri Grey zabrało to trochę więcej czasu, ale i tak zaloty trwały krótko i były namiętne. Pokonali problemy wynikające z różnicy wyznania. Postanowili zrobić co w ich mocy, żeby nie miała ona wpływu na ich wspólne życie. Okłamali jego rodzinę. Jej rodzinie nie trzeba było kłamać. Ojciec ogłosił, że Miriam umarła. Rodzina odprawiła żałobę, na niskich krzesłach odsiadu- 57 jąc sziwę za zmarłą córkę i siostrę, pochowała ją w swoich sercach. Matka umarła rok później podczas wyjątkowo trudnego porodu. Ojciec ożenił się ponownie i dalej mnożył potomków. Jednej ze swoich kolejnych córek dał imię Miriam, po nieżyjącej córce. 0'Brienom przedstawiono Miri Grey jako sierotę zupełnie nie znającą swojej rodziny. Jej rodzice zginęli w pożarze, gdzieś w stanie Nowy Jork, kiedy Miri była jeszcze niemowlęciem. Nie zachowała o nich żadnego wspomnienia. Trafiła do stanowego sierocińca, gdzie wychowywano ją bez religii, gdyż dokumenty rodzinne spłonęły i nikt nic o niej nie wiedział. Ślubu udzielił im ojciec Murphy w swoim gabinecie. Miri zgodziła się wychowywać dzieci w wierze katolickiej, ale sama się nie nawróciła. Była milczącą obserwatorką; przychodziła do kościoła z okazji szczególnych świąt, ale nie brała udziału w obrzędach. Kiedy poczęła pierwsze dziecko, poprosiła Rheę, by powiedziała o tym ojcu. W końcu miał to być jego wnuk.