Książkę tę z głębokim uczuciem przyjaźni
i wdzięcznością poświęcam
Tomowi O’Rourke za przyjaźń całego życia,
Jackowi O’Brianowi i Barry’emu Farberowi
za konsekwentną uprzejmość i wielkoduszność
od samego początku przez długie lata.
Szczególne dzięki mojej córce Tracy,
nie tylko za godziny pisania na maszynie i ślęczenia
nad tekstem, ale, co ważniejsze, za słowa otuchy
i siły, gdy straciłam odwagę, i doktorowi Marvinowi J.
„Chickowi” Schisselowi, równie wytrawnemu gawędzia-
rzowi co i dentyście.
Dorothy Uhnak
F A Ł S Z Y W Y
Ś W I A D E K
Przełożyli Zofia Uhrynowska-Hanasz i Marian Hanasz
SUPERNOWA WARSZAWA 1999
p r o l o g
S C E N A Z B R O D N I
Szok sprawił, że straszliwie okaleczona i bliska śmierci Sandera-
lee Dawson nie czuła bólu.
Przełknęła rzadką słoną krew, która wypełniała jej usta. Była to
instynktowna próba utrzymania się przy życiu, podobnie jak oddy-
chanie małymi, krótkimi, ostrożnymi wdechami, a nie wielkimi,
wypełniającymi płuca, których później nie byłaby w stanie wy-
tchnąć. Miała spowolnioną, tępą świadomość, pozbawioną strachu:
jeśliby jej próby oddychania narobiły hałasu, mógłby ją usłyszeć —
mógł ciągle jeszcze być w pobliżu, mógł zauważyć, że jeszcze nie jest
martwa, i wrócić, by znowu zrobić jej krzywdę.
Podjąwszy decyzję, że chce żyć, doznała gwałtownego elektryzu-
jącego wstrząsu. Ból był wszechogarniający i tak straszliwy, że
krzyk uwięziony w jej gardle prawie ją zadusił. Dusiła się i było to
potworne, walczyła z tym.
Otworzyła oczy i objęła nierozumiejącym wzrokiem wahadłowy
ruch słuchawki telefonicznej, która muskała podłogę, zwisając na
końcu rozkręconego, białego, plastikowego sznura.
Była też i dłoń trzymająca słuchawkę, z palcami sztywno na niej
zaciśniętymi. Była to dłoń odcięta, a wahadłowy ruch sznura zna-
czył białe ceramiczne płytki podłogi kuchennej jaskrawoczerwo-
nym, obfitym krwawym wzorem. Jej dłoń.
5
c z ę ś ć 1
O F I A R A
I
Był przekonany, że zostawia ją martwą. Gdyby Sanderalee Daw-
son rzeczywiście nie żyła, bardzo wiele ludzkich losów, karier, am-
bicji i stosunków ułożyłoby się zupełnie inaczej. Moich też. Szcze-
gólnie moich.
Kiedy telefon dzwoni w środku nocy, potrafię nie tylko obudzić
się, ale i skoncentrować natychmiast, całkowicie, ostro. Z jakiejś
głupiej, niejasnej przyczyny usiłuję przekonać nie tylko tego, kto
dzwoni, ale i siebie samą, że nie spałam, że po prostu leżałam w
ciemności czekając na nagłe wezwanie.
Gdy Bobby Jones próbował ukryć swoje oczywiste podniecenie,
jego głos stawał się rozlewny i brzmiał w nim akcent z Nebraski,
którego nie zatarły cztery lata w Nowym Jorku. Tam gdzie każdy
inny przyspiesza, on zwalnia.
— Lynne, posłałem po ciebie wóz patrolowy. Będzie mniej wię-
cej za pięć minut. Dzwonię ze szpitala Roosevelta. Mogą ją prze-
nieść na chirurgię specjalną, wygląda to bardzo źle. Straciła dużo
krwi. Jadę do niej do mieszkania, tam się spotkamy. Kierowca wie,
gdzie to jest — ten stary gmach Holcroft Hall koło Carnegie Hall.
Nieczęsto widuję Giorgio, portiera z pierwszej zmiany. Nie zwy-
kłam wymykać się z mojego domu i wsiadać do wozu policji miasta
Nowy Jork o godzinie czwartej rano. Ale Giorgio załatwił to z faso-
nem; znalazł się przy krawężniku przede mną, z ukłonem otworzył
drzwi samochodu, jakby to był czyjś zwyczajny czarny wóz. W ogóle
nie było ruchu. Przelecieliśmy z Piątej, z rejonu niskich numerów,
9
gdzie mieszkam, do rogu Pięćdziesiątej Ósmej i Siódmej Alei w
rekordowym czasie.
Bobby Jones wyłonił się z cienia i odprowadził mnie do części
wejściowej budynku, otwierając ciężkie oszklone drzwi z żelaznymi
okuciami, które wiodły do małego pomieszczenia, skąd portier do-
brze widział wchodzących. Portier w uniformie siedział przy swoim
zniszczonym drewnianym biurku, ale jego rolę przejął wielki detek-
tyw o wyglądzie rzezimieszka, który patrzył na nas z ukosa z zawo-
dową podejrzliwością.
— To jest szef biura, panna Lynne Jacobi, z prokuratury okrę-
gowej — Bobby poinformował detektywa. Prezentacja miała, jak
sądzę, skończyć się na tej jednostronnej informacji.
— A wasze nazwisko i obowiązki?
— Detektyw Arthur Godley, Wydział Zabójstw. Godley. Nie God-
frey.
— Aha. A ten pan?
Portier poderwał się natychmiast.
— Timothy Doyle, proszę pani — powiedział miękkim, starczym,
melodyjnym głosem z irlandzkim akcentem.
— Tim był tu całą noc na dyżurze, pani prokurator. Dał mi
oświadczenie, które właśnie teraz jest przepisywane na maszynie,
żeby mógł podpisać.
— Panie Doyle, chciałabym porozmawiać z panem, jak wrócę z
góry. Dobrze by mi zrobiła filiżanka mocnej herbaty na przebudze-
nie i myślę, że mogę pana o to prosić.
Twarz Timothyego Doyle’a rozjaśniła się; skinął głową z zapa-
łem. Był Irlandczykiem z innej sfery: jednym z tych dumnie pokor-
nych, twardo delikatnych, oddanych niezależnych, niezawodnych
imigrantów, którzy bycie „na służbie” uważają za zajęcie honorowe
i poważne.
Bobby Jones obsługiwał staromodną windę, jakby nic innego
nie robił przez całe życie. Doprowadził z łomotem starą klatkę rów-
no do poziomu holu ósmego piętra i przytrzymał ją nieruchomo z
jedną ręką na dźwigni, jednocześnie otwierając żaluzjowe drzwi.
10
Wyszłam prosto na bliźniaka detektywa Arthura Godleya albo
na jego sobowtóra.
— Przepraszam panią — warknął. — O ile nie mieszka pani na
tym piętrze, to proszę nie wchodzić. To jest teren zamknięty z po-
wodu przeszukania śledczego.
Ani Bobby, ani ja nie musieliśmy się legitymować. Szef detekty-
wów, Jim Barrow, wysunął się z otwartych drzwi mieszkania San-
deralee Dawson. Zniknęłam natychmiast w jego objęciach: był to
twardy, mocny uścisk, a po nim szybki przyjazny pocałunek w poli-
czek; co by na to powiedział mój młody damski personel, pomyśla-
łam przelotnie. O Boże, co za feministyczne bzdury. I ty na to po-
zwalasz! Muszą jeszcze rozróżniać między tym, na co pozwalasz i z
czym się godzisz, a tym, gdzie twardo mówisz: stop. Barrow i ja
jesteśmy na tym samym poziomie służbowym. Razem pracujemy
od czasu do czasu i pracowaliśmy razem bardzo skutecznie przez
całe lata, idąc równo w górę każde w swoim pionie. W jego wydziale
policji miasta Nowy Jork przygotowuje się sprawy do rozpatrzenia
w moim wydziale prokuratury okręgowej hrabstwa Nowy Jork. W
rezultacie moi ludzie oceniają i opiniują pracę wykonaną przez jego
ludzi. Do nas należy stawanie przed ławą przysięgłych i przedsta-
wianie w uporządkowany i przekonujący sposób tego, cośmy zna-
leźli. Były czasy, kiedyśmy się nie zgadzali. Chwile gorzkie i nie-
przyjemne, kiedy Jim Barrow i ja chętnie odmierzylibyśmy kroki,
odwrócili się do siebie i wypalili. Gdyby nie to, że jako zwolenniczka
ścisłej reglamentacji zezwoleń na broń sama nie noszę broni.
Przyjmuję więc przyjazne uściski równorzędnych mi pozycją
zawodową. Czasami taki uścisk może bardzo pomóc. Zbliżam się do
czterdziestki i mam za sobą wiele lat walki prawie bez kompromi-
sów po drodze. Moje młode współpracownice walczą za krótko,
żeby wiedzieć, że konieczne są okresy zawieszenia broni.
Mały kwadratowy hol wejściowy mieszkania Sanderalee był
ciemny i podobny do jaskini, z lśniącą ciemnobrązową posadzką z
11
płytek ceramicznych, jeszcze ciemniejszymi brązowymi ścianami i
małymi przyćmionymi kinkietami. W zestawieniu z nim olbrzymi
living room buchał światłem nie tylko lamp i gołych żarówek poroz-
mieszczanych przez śledczych, ale i przez sam wystrój: miękka, jasna,
jednobarwna, beżowa kanapa uzupełniona kompletem gustownie
przemieszanych krytych aksamitem krzeseł w odrobinę ciemniej-
szych odcieniach, a wszystko to ustawione na rozciągniętym od
ściany do ściany bardzo grubym puszystym jasnym dywanie w kolorze
identycznym ze ścianami i sufitem. Piękne akcenty drewniane: biurko,
mała antyczna szafka oświetlona od środka dla pokazania starannie
ułożonych przez wytrawnego zbieracza drobiazgów — porcelany, przyci-
sków do papieru, małych srebrnych bibelotów.
Pokój był jak z ilustrowanego magazynu. Każdy szczegół zaprojek-
towany przez dekoratora. Wszystko obliczone na to, by podkreślić osobę
gospodyni, tym ośrodkiem miała być Sanderalee Dawson. Ukryte
światła miały rzucać blask i wyciągać ciepły beż jej miodowozłotej
cery. Nawet w bałaganie spowodowanym przez personel techniczny
policji i fotografów widać było, że zawodowy projektant wnętrz z wiel-
ką starannością wybrał każdy z wiszących na ścianach obrazów,
każdy album i każdą kompozycję kwiatów. Nie było tu nic przypadko-
wego czy spontanicznego. Jedyny akcent kolorystyczny tego pokoju
stanowiła cudowna kolekcja poduszek: wszelkich rozmiarów, wszelkich
kształtów, wszelkich rodzajów.
Dysonansem, kolorem nie przewidzianym, który zdominował obraz
poprzewracanych mebli i porozrzucanych lamp, była lśniąca ciemno-
brązowo-czerwona gęsta krew. Widok krwi Sanderalee porozpryskiwa-
nej i porozchlapywanej po całym pokoju doprowadziłby dekoratora do
samobójstwa. Nie było mowy o żadnym sprzątaniu. Należało to
wszystko w y p r z ąt nąć .
Otoczywszy moje plecy potężnym ramieniem Jim Barrow prowa-
dził mnie ostrożnie obok ludzi z medycyny sądowej, którzy zbierali,
12
układali, fotografowali, mierzyli, tropili, chodzili, obliczali, zgady-
wali, oceniali, notowali i plotkowali. Wszystko to było dla nich
czymś zwykłym, chociaż rzadko wykonywali swoje obowiązki w tak
luksusowym otoczeniu. Od czasu do czasu ten czy ów zamruczał lub
zagwizdał, lub przerwał pracę, by spojrzeć z podziwem na kolekcję
fotografii Sanderalee Dawson, która zajmowała całą jedną ścianę
od góry do dołu. Piękna i pozbawiona wyrazu luksusowa twarz za-
wodowej modelki patrzyła na nich obojętnie: wyniosła, ciemna
piękność, tajemnicza, daleka, przez obrócenie podbródka nieco
groźna. A tu znów eksplozja życia uchwycona przez doskonałego
fotografa, który potrafił odtworzyć nastrój zabawy: miejmy z tego
trochę frajdy, mała, pokaż, co potrafisz, Sanderalee, no, Sanderalee,
o tak, tak, tak. Seria szybkich — pstryk-pstryk-pstryk — zdjęć nie
pozowanych. Dalej zupełnie nowa Sanderalee: ważna dama. Pierw-
sza czarna prezenterka z własnym ważnym programem na żywo, od
11.15 do północy, pięć razy w tygodniu. Dama: piękność łączy się tu
z wrażliwą inteligencją, wyraz twarzy władczy: nie próbuj mnie
nabierać, bubku. Fotograf uchwycił istotę tego etapu rozwoju oso-
bowości Sanderalee. Byłam na jej programach parę razy, obejrza-
łam ją na wszystkie strony. Niektóre z tych zdjęć odsłaniały wnętrze
tej kobiety — znacznie więcej niż potrafi uchwycić zwykłe pstryk-
nięcie. Zwróciłam uwagę na jego nazwisko: Alan Greco.
Weszli do mieszkania, Sanderalee Dawson i nie zidentyfikowany
mężczyzna, zatrzymali się, gdy wieszała w przedpokoju swoją czap-
kę z angory, szalik i granatową bluzę sportową na staromodnym
wieszaku do kapeluszy z wagonu kolejowego: stary mosiądz, począ-
tek stulecia. Weszli w idealne piękno living roomu. Sanderalee
wzięła jakieś rzeczy z małej lodówki za barem i postawiła na wiel-
kiej tacy: butelkę białego wina, butelkę wody Perrier, czarkę lemo-
nek, nie pokrojonych, trochę serów na małym porcelanowym tale-
rzyku. Na barze stały dwie wysokie kryształowe szklanki, kostki
13
lodu topniały, woda mineralna nie została nalana, wytworna zielo-
na butelka otwarta otwieraczem ze szczerego srebra i zamknięta
szczerosrebrnym kapslem do butelek.
— Wygląda, że przygotowywała się na przyjęcie gości, w każdym
razie małe towarzyskie spotkanie dla przyjaciół. Ale nie zdążyło do
tego dojść. Trochę trudno prześledzić kolejność — przyznał Jim
Barrow. Obrócił się i wskazał małą kupkę jedwabnej bielizny. —
Stanik i figi leżały właśnie tam. Ale ofiara została znaleziona w
kuchni — była w lekkim swetrze narciarskim i spodniach do biega-
nia. Ciekawe.
Istotnie było to ciekawe. Jim wskazał mały przedmiot na dywa-
nie za barem. Oboje uklękliśmy, ostrożnie, żeby niczego nie do-
tknąć. Był to wspaniały srebrny jednorożec z dwucalową resztką
tego, co prawdopodobnie było czterocalowym srebrnym rogiem.
Piękne ciało symbolu szczęścia pokrywała krew.
— Przypuszczam, że zaatakował ją nagle, bez ostrzeżenia, gdy
miała spokojnie napić się wody sodowej. — Jim Barrow potrząsnął
głową. — Cały kłopot w tym, Lynne, że dziś każdy pije cholerną
wodę sodową zamiast, co byłoby rozsądniejsze, szkockiej. Jednoro-
żec leżał pewnie na barku i ona go złapała. Bo się zorientowała.
Jeżeli nie znajdziemy odłamanego kawałka srebrnego rogu, to zna
czy, że mógł utkwić w ciele „nieznanego mężczyzny”. Krew na jed-
norożcu może być krwią jego lub jej.
Wstaliśmy. Barrow mówił cicho, ale w jego głosie była siła. Nie
zwracał uwagi na obecność techników, na personel policyjny w
pokoju, budował samotną intymność. Patrzyłam na pokój wraz z
nim, usiłując wyobrazić sobie atak tak, jak go opisał na podstawie
stanu ofiary: bicie, szarpanina, gwałt, sodomia i próba morderstwa,
która jeszcze może skończyć się śmiercią.
Coś z tego do tej pory unosiło się w powietrzu; coś pozostało z
ciemnych namiętności pogłębiając myśl o Sanderalee, samej z jakimś
szaleńcem. Ona, w centrum tego starannie budowanego miejsca
14
piękności i pogody, ona, uzasadnienie tego miejsca, tej scenerii,
stała się jedynym i odosobnionym celem strasznej i nieoczekiwanej
przemocy.
Barrow wprowadził mnie do sypialni Sanderalee. Była to cicha
oaza, którą najwyraźniej stworzyła sobie sama, machnąwszy ręką
na wszystkich projektantów wnętrz. Byliśmy pod wrażeniem tego
kontrolowanego chaosu: tak, bałagan, ale to jest, do cholery, mój
bałagan i ja wiem, gdzie co mam. Na pokrytym szkłem biurku leżała
sterta papierów, notesów i czasopism; na stoliku przy łóżku mały
talerzyk tanich cukierków; zabawny francuski telefon; notes z ba-
zgrołami; wypchane misie, różowe słonie i szmaciane lalki na łóżku.
Półka lalek Madame Alexander, czarnych i białych, eleganckich,
kosztownych, nietkniętych; ich miłe oczka patrzyły na wszystko z
pogardą i bez zainteresowania.
— Masz u siebie w sypialni lalki, Lynne? — zapytał Barrow.
— Ostatnią lalkę miałam w wieku ośmiu czy dziewięciu lat. A
potem zrozumiałam, że są na mnie pułapką.
— I przez to zajęłaś się dziełami prawniczymi i podaniami o
przyjęcie na uniwersytet. Jak wygląda twoja sypialnia, Lynne?
— Żelazne meble. Japońska mata na podłodze. Rozumiesz.
— O, Lynne, Lynne, gdybym był parę lat młodszy. I nie żonaty, i
nie był ojcem dziesięciorga świetnych dzieciaków, i dziadkiem sze-
ściorga. Mogłoby nam być razem bardzo dobrze, tobie i mnie.
Spójrz na tę łazienkę. Musiała to wszystko sprowadzić z Hollywood.
Łazienka rzeczywiście wyglądała na hollywoodzką. Wielka wan-
na z drewna sekwojowego z wszelkiego rodzaju wyposażeniem:
szczotkami, wężami, kranami, z małymi platformami do siedzenia i
co tam jeszcze. Samo pomieszczenie było olbrzymie. Znajdował się
w nim zwykły prysznic z kabiną; starannie ukryta w oddzielnym
pomieszczeniu toaleta. Lustra na całą ścianę po obu stronach.
15
W gruncie rzeczy były to odsuwane drzwi szaf zawierających
więcej rzeczy niż zwykły dzielnicowy dom towarowy. I śliczna okrą-
gła umywalka — ozdobiona kwiatami koncha na marmurowej ko-
lumnie. Kwiaty wewnątrz konchy pokryte były jasną wodnistą
czerwienią. Tu przyjaciel Sanderalee zmył z rąk ślady krwi.
— Przypuszczam, że zostawił ją nieprzytomną w kuchni. Sama
nie mogła tu dojść. Chyba poszedł szukać Bóg jeden wie czego. —
Jim wskazał plamy krwi na lustrzanych drzwiach i na framudze.
Były to smugi, jakby ktoś przejechał zakrwawionym rękawem. —
Potem umył tu ręce. Wygląda, że niczego nie dotknął. Widzisz ten
zakrwawiony ręcznik? Użył go, żeby odkręcić kran. Bardzo uważał
na odciski palców. Sądzę, że nie znajdziemy żadnych odcisków po-
zostawionych przez „domniemanego sprawcę”.
— Boże, tyle krwi, Jim, co on jej u diabła zrobił?
Barrow spojrzał na mnie zdziwiony i tonem usprawiedliwienia
powiedział:
— Myślałem, że wiesz o jej ranach, Lynne. Przyjąłem, że twój
Jones ci powiedział. — Objęta jego silnym ramieniem przeszłam
korytarzem przez living room obok małego, kosztownego, robione-
go na zamówienie barku do kuchni: olśniewająco białego, sterylne-
go pomieszczenia. Podłoga, ściany, sufit, szafki — wszystko białe.
Blaty z desek; zlew ze stali nierdzewnej; wielka restauracyjna za-
mrażarka, lodówka i piec. Jaskrawo oświetlone. Wstrząsający wi-
dok z powodu silnego kontrastu: czerwone na białym. Więcej krwi
niż kiedykolwiek widziałam. A byłam na miejscu paru bardzo
krwawych zabójstw.
Na posadzce leżał ciężki tasak do mięsa, typu używanego przez
rzeźników. Zakrwawiony.
Biała słuchawka telefoniczna kołysząca się lekko nad posadzką,
pokryta krwią.
— Trudno jeszcze prześledzić cały przebieg tej sprawy, lecz są-
dzę, że atak seksualny nastąpił w living roomie. Ale to ubranie na
niej — oto prawdziwa zagadka, była przecież ubrana, gdy weszła do
16
kuchni. Przynajmniej tak należy sądzić, jest to bardziej sensowne,
niż to, że on je później na nią włożył. No, w każdym razie, dostała
się jakoś do kuchni i tam się widocznie rozegrał drugi akt. Nie mogę
powiedzieć, kto pierwszy chwycił tasak; może ona, ale na pewno on
trzymał go po niej.
— Odciął jej lewą dłoń. — Jim Barrow prawą ręką przeciął po-
wietrze dokładnie do swego lewego nadgarstka. — Uciął. Dziabnął
równo w przegubie. Jej dłoń była zaciśnięta na słuchawce domofo-
nu, gdy zjawili się policjanci.
Jim Barrow był wielkim niedźwiedziowatym mężczyzną, z tych,
co to prawdopodobnie nigdy w życiu nie mieszali się bezpośrednio
w żadne brutalne działania. Sam jego wzrost, jego obecność odstra-
szały każdego zuchwalca. Jako człowiek delikatny, silny i ciepły, był
dobrym oparciem. Przytuliłam się do niego na chwilkę, szczęśliwa,
że mogę to zrobić. Jeden z tych, którzy podtrzymują kobiety na
duchu — byłam mu za to wdzięczna.
Jego ramię odwróciło mnie od czerwono-białego horroru.
— Jezu, myślałem, że wiesz, dziecino. Trochę bym cię przygoto-
wał. Inne jej rany też są bardzo złe. Ten facet spadł na nią co naj-
mniej jak Attyla, wódz Hunów. Z tego, co się do tej pory zoriento-
wałem, zadał jej cios tak potworny, że połamał jej szczęki z obu
stron, zmiażdżył kości policzkowe i wybił dużo zębów. — Nie zwal-
niając uścisku Jim wprowadził mnie z powrotem do living roomu,
gdzie oboje gapiliśmy się na panujący tu bałagan; wreszcie puścił
mnie i wskazał kuchnię. — Prawdopodobnie jakoś w stanie szoku
zdołała dotrzeć z powrotem do living roomu. Stąd ta wielka kałuża
krwi. Potem, jak sądzę, wróciła do kuchni, gdzie znalazł ją portier,
Doyle, i dwóch policjantów mundurowych. Udusiłaby się, gdyby ten
młody gliniarz tak szybko nie zadziałał.
— Udusiłaby się? Udusiła?
— O — rzekł miękko Jim Barrow. — Nie powiedziałem ci o jesz-
cze jednym okaleczeniu.
— Boże, prócz gwałtu i sodomii, odcięcia dłoni, połamanych ko-
ści twarzy i wybitych zębów, Jim? Po tym wszystkim, co jeszcze u
diabła mógł jej zrobić?
— No, to już może zrobiła sobie sama. Nie, nie naumyślnie. W
trakcie walki. — Jim wziął dolną wargę między zęby, a potem upo-
zorował uderzenie w policzek. — Odgryzła sobie dolną wargę —
powiedział.
II
Timothy Doyle był miłym człowiekiem o twarzy Mickeya Roo-
neya i o gęstych, siwych, teatralnie długich włosach. Obserwował
mnie uważnie, kiedy przeglądałam tytuły tanich wydań książek,
które wypełniały trzy półki na ścianie małego kącika przy holu wej-
ściowym. Jego mądre jasnoniebieskie oczy zabłysły na widok moje-
go zdziwienia.
Zrobił na mnie odpowiednie wrażenie i teraz siedzieliśmy na-
przeciwko siebie przy małym stoliku, trzymając w dłoniach kubki
herbaty.
— Mam nadzieję, złociutka, że nie jest za słodka. Zaprawiam ją
miodem i cytryną, które dodaję ze względu na właściwości energe-
tyczne. Nie tą waszą zwykłą irlandzką wódką. Dla was jestem
trzeźwym, niepijącym, nietypowym dziwakiem, chociaż ten bałwan
Arthur Jak-mu-tam ciągle pyta, czy przypadkiem nie wyskoczyłem
się zdrzemnąć albo chlapnąć i dlatego nie widziałem, jak ten... ten
napastnik opuszczał dom.
— Właśnie rzuciłam okiem na pańskie oświadczenie. Niech mi
pan powie. Mniejsza o dokładny czas i tak dalej. Nie teraz. Teraz
chcę tylko usłyszeć, co pan ma do powiedzenia.
Skinął głową, pociągnął głośno herbaty, potrzymał ją w ustach i
potem przełknął.
— Panna Dawson przyjechała do domu ze studia o zwykłej porze,
18
może była pierwsza dwadzieścia, pierwsza trzydzieści czy coś takie-
go. Przywiózł ją samochód ze studia. Zawahał się.
— Dobra, no więc był samochód ze studia. Zawiózł ją pan na
ósme piętro. Samą?
— Tak, proszę pani. Była sama. Jakieś piętnaście minut później
— pomachał ręką — jak pani powiedziała, może pani sprawdzić
godziny z moim oświadczeniem, no, zadzwoniła po windę i ja poje-
chałem, i zawiozłem ją na dół.
— Czy pan zawsze wozi pasażerów? Nikt nie jeździ sam na górę,
na dół?
— Tak właśnie, wożę. To jest dom staromodny; nie ma tu nic au-
tomatycznego ani nowoczesnego. Robimy wszystko tak jak dawniej.
No więc: miała na sobie strój do biegania. Granatowy dres w zielo-
ne i białe paski; jasnoniebieską puszystą czapkę z dzianiny i szalik.
Angora, prawda? Taki puszek, który się wszystkiego czepia.
Zanotowane.
— Jakie zrobiła na panu wrażenie? Jej nastrój?
— Napięta. Zdenerwowana. Spięta.
— Coś do pana mówiła?
— Ani słowa. Nic. Ani ja do niej. Pobiegła. Przytrzymałem drzwi
otwarte, a ona z miejsca ruszyła w prawo, w kierunku ronda.
— Jak daleko ją pan jeszcze widział?
Potrząsnął głową.
— Nic więcej. Tylko kierunek: w stronę ronda. Okay. Około dru-
giej trzydzieści wróciła. W towarzystwie jakiegoś biegacza.
Wzięłam głęboki oddech. Timothy Doyle opisał mi go.
— Ja mam pięć stóp dziewięć cali, więc przymierzam każdego do
siebie, jako że jestem mężczyzną średniego wzrostu, można powie-
dzieć. Ale on musiał mieć ze sześć stóp, cal więcej, cal mniej. —
Doyle wyciągnął dłoń do góry, przerywając sobie samemu. — Naj-
ważniejsze: był biały.
— Dobrze. Jak wyglądał? Jasne włosy, ciemne włosy, kolor
oczu? Własnymi słowami, panie Doyle.
19
— Nie przyjrzałem się jego twarzy, panno Jacobi. Po prostu rzu-
ciłem okiem. Zauważyłem białe ręce. Mogę powiedzieć tylko, że był
biały, i to wszystko, co mam do powiedzenia na temat jego wyglą-
du. — I dodał ze smutkiem: — Zidentyfikować to bym go nie mógł,
panno Jacobi, nie patrzyłem na jego twarz.
Świetnie. Wymarzony świadek, tylko że nie patrzył na twarz
sprawcy. Pan Doyle był jak zawsze dyskretny.
— Czy mówili w windzie o czymś szczególnym, panie Doyle?
Na chwilę zamknął oczy; jego szerokie czoło zmarszczyło się z
wysiłku. Potrząsnął głową.
— W ogóle nic nie mówili, ani słowa, panno Jacobi. Nawet jed-
nego słówka. Ani on, ani ona; ani ja. Może tylko skinęła głową, kie-
dy wpuszczając ich powiedziałem: „proszę, panno Dawson”. Nie
było problemu, rozumie pani, obejrzeć tego człowieka od stóp do
głów.
— W porządku. Zawiózł ich pan na ósme piętro. Nie mówili nic
ani do pana, ani do siebie nawzajem. Wysiedli i skierowali się do jej
mieszkania, a pan wrócił na dół do swojego biurka. I co dalej?
A potem, mniej więcej po godzinie lub coś koło tego, lampka w
jego centralce zaczęła błyskać, to zapalając się, to gasnąc. Połączył
się, żeby odpowiedzieć na wezwanie Sanderalee, i usłyszał straszne
odgłosy. Odgłosy, których nie słyszał nigdy przedtem, ale tak
straszne, że ani przez chwilę nie miał wątpliwości, iż doszło do ja-
kiejś tragedii.
— To dziwne i niesamowite, ale doznałem czegoś w rodzaju déjà
vu — powiedział ze szczerą prostotą. — Miałem przeczucie. Usłysza-
łem w telefonie tej biedaczki te odgłosy i nie zastanawiając się na-
wet chwili, poszedłem prosto do drzwi frontowych, a tam — jakby
wszystko było zaplanowane — samochód patrolowy stał zaparko-
wany niecałe dwadzieścia stóp dalej. Normalnie nigdy tak nie jest.
Wątpię, czy w ogóle powinni stać w tym miejscu. W każdym razie
krzyknąłem na nich, żeby przybiegli. Sądzę, że było coś w moim
20
głosie, co im powiedziało, że sprawa jest poważna. Weszli. Dwóch
młodych policjantów. Ach, jacy młodzi; starszy miał nie więcej jak
ze dwadzieścia pięć albo sześć lat, ale ten młodszy może ze dwa-
dzieścia dwa lub trzy, biedaczysko. Nie byli przygotowani na to, co
zobaczyliśmy. Tak jakby ktokolwiek mógł być przygotowany na taki
widok. No, w każdym razie...
Uniosłam rękę i Doyle posłusznie przerwał.
— Wszedł pan z nimi do windy, zgadza się? I w rezultacie zosta-
wił pan drzwi nie strzeżone, zgadza się?
Zesztywniał, lekko obrażony.
— Tak, w rezultacie.
— Panie Doyle, pan i policjanci pojechaliście na ósme piętro i
wysiedliście z windy. Od tego punktu poczynając niech mi pan po-
wie wszystko, co pan zobaczył. Wszystko, co pan słyszał. Powoli.
Przeżegnał się szybko; zastanowiłam się, kiedy to robił ostatni
raz. Myślę, że bardziej był to przesąd niż wiara.
— O, Boże, to było coś potwornego. — Jego głos stał się teraz
przytłumiony, miękki; inny głos — inny człowiek. Jasnoniebieskie
oczy zachmurzyły się, Doyle oblizywał suche wargi, a jego wielka,
silna ręka ściskała mocno kubek z herbatą, kiedy zaś położył ją na
małym stoliku, drżała. Patrzył wprost na mnie, lecz widział ósme
piętro: mieszkanie, które wionęło męczarnią Sanderalee.
— Najpierw nie mogliśmy jej znaleźć, wie pani. Słyszeliśmy te
odgłosy, ciche jęki, jakby jakiegoś maleńkiego stworzenia, nawet
cichsze, jak zranionego ptaszka. I oczywiście zaraz się zorientowa-
łem i powiedziałem policjantom: kuchnia. To tam jest telefon we-
wnętrzny, stamtąd dzwoniła na dół i tam musiała być. Przeszliśmy
przez sypialnię, living room, przez to wszystko: cały ten bałagan,
poprzewracane krzesła, poodsuwane rzeczy. Krew.
Zamilkł.
— Było bardzo dużo krwi, panie Doyle. Tak. Sama widziałam.
Musiało to być dla was szokujące — tak w to wszystko wejść. A
Sanderalee, panie Doyle. Proszę mi powiedzieć. P r o sz ę mi
p o w i e dz i eć .
21
Jego oczy zrobiły się szkliste.
— No, leżała, biedactwo, cała potłuczona, zupełnie... zmasakro-
wana, poszarpana i krwawiąca, wszystko we krwi, a jej dłoń, ta jej
nieszczęsna ręka ściskała telefon jak imadło. — Zamrugał i dodał: —
Trudno to było wtedy ogarnąć, trudno ocenić potworność tej sceny.
Tak była poraniona. Tylko jej oczy pozostały żywe: jej oczy, tak
szeroko otwarte, o Boże, co te oczy widziały. I ten biedny młodszy
gliniarz — może miał ze dwadzieścia dwa albo trzy lata — Jezu, ten
chłopak zrobił się blady jak ściana, więc ten starszy policjant ujął
sprawę w swoje ręce i powiada: „Idź, Petey, do telefonu w drugim
pokoju i ściągnij pogotowie”, a potem... Sądzę, że musiało do niego
dotrzeć to, na co żaden z nas nie zwrócił uwagi — ani ten młodszy,
ani ja. Powiedział do mnie... To dziwne, ale jego głos był taki silny i
taki spokojny. I tak energicznie, po wojskowemu, zaczął tym
wszystkim kierować i mówi do mnie: „Weźcie no, dziadku, jakąś
plastikową torbę z którejś z tych szafek i napełnijcie ją lodem z za-
mrażarki. Tylko szybko” — powiedział, chociaż nie wiedziałem, po
co to wszystko. Jakby mówił: „Prędko gotuj wodę, bo się dzieciak
rodzi”. — Timothy Doyle zaśmiał się. Był to śmiech nerwowy, nie na
miejscu, oboje o tym wiedzieliśmy, ale Doyle nie mógł się po-
wstrzymać. Śmiał się jeszcze chwilę, po czym zakasłał i spuścił gło-
wę. Kiedy podniósł twarz, po jego policzkach długo spływały łzy.
Dotknęłam jego ramienia. Drżał.
— Panie Doyle. Zrobił pan to, co ten policjant panu kazał, tak?
Lód, ta torba plastikowa?
— Tak. Zrobiłem. A potem ten młodszy wrócił i powiedział, że
pogotowie już jedzie, i zaraz usłyszeliśmy jakiś straszny odgłos —
duszenia się. Tak. To właśnie było to: odgłos umierania. Panna
Dawson dusiła się tam właśnie na tej posadzce, a myśmy trzej na to
patrzyli. I ten młodszy policjant, ten blady i taki wstrząśnięty,
ukląkł i jakby przykrył jej twarz swoją twarzą, a przynajmniej tak
mi się wydawało — twarz w twarz. Nie mogę powiedzieć na pewno,
22
ale przypuszczam, że jej pomagał oddychać, i... spojrzał w górę
zupełnie niespodziewanie i... — Pan Doyle przestał mówić.
Ukrył twarz w dłoniach, a jego ramiona uniosły się konwulsyj-
nie. Pogrzebałam w torebce i wyciągnęłam paczkę chusteczek jed-
norazowych, które podzieliłam: połowę dla niego, połowę dla mnie.
Poczułam falę współczujących łkań głęboko w piersiach, to znaczy
tam, gdzie powinny były na razie pozostać. Tego mi tylko brakowa-
ło: dostać tu histerii razem z moim świadkiem.
— Dobrze, panie Doyle. Niech pan sobie porządnie łyknie tej
swojej herbaty. Dobrze. Niech pan mi mówi, panie Doyle.
Odzyskał panowanie nad sobą. Było to jeszcze gorsze niż kiedy
poddawał się emocjom. Mówił martwym, chłodnym głosem, me-
chanicznie opisywał rzecz nie do opisania.
— Kiedy młody policjant pomagał jej oddychać, zauważył, że ma
czymś zatkaną tchawicę czy coś w tym sensie. Więc przytknął usta
do jej ust i zaczął mocno ssać, następnie podniósł głowę i wypluł
coś do ręki. I prawie w tej samej chwili przyjechali z pogotowia i
wpadli do mieszkania. Rzucili okiem i myśleli, że to ten młody poli-
cjant jest ranny. Bo miał twarz całą we krwi. Jego usta... a potem
spojrzał na to, co miał w ręce. Na to, co jej przeszkadzało oddychać.
I wrzasnął. Ten młody policjant. Podskoczył jak oparzony. — Pan
Doyle przyglądał się przez chwilę swoim palcom, które splatał i
rozplatał, i w końcu powiedział cicho: — To była jej warga, wie pani,
ten kawałek ciała, który sobie odgryzła. I to jej wpadło do gardła, a
on to wyssał i odblokował jej drogi oddechowe. I ocalił jej życie, o
ile, biedactwo, będzie po tym wszystkim żyła. I wtedy ten młody
policjant... zachwiał się nagle i złapał się za żołądek, nerwowo szu-
kając... bo go łapały skurcze, mój Boże, nie chciał jeszcze dodawać
do tego... więc go złapałem za ramię i obróciłem do zlewu kuchen-
nego. No, może i zniszczyłem jakieś dowody, miejmy nadzieję, że
23
nie, ale odkręciłem zimną wodę i zmyłem chłopakowi twarz i te jego
wymioty ze zlewu. I z jego twarzy. I krew z ust.
— I co potem, panie Doyle?
— A potem to już oni wszystkim kierowali. Ci z pogotowia. Ona
miała krótki przerywany głośny oddech, a oni ją zawinęli i wynieśli
na noszach. A potem... Tak. Potem ten starszy, ten starszy poli-
cjant, pomógł lekarzowi wyszarpać... słuchawkę telefoniczną z jej...
z jej dłoni i...
— I włożyli tę dłoń do torby plastikowej, którą pan napełnił lo-
dem?
Skinął głową.
— Od chwili gdy ją pan zobaczył, aż do czasu, kiedy ją wynieśli
na noszach, czy... czy coś powiedziała? Coś, co by zabrzmiało jak
słowo?
— Ani słowa, proszę pani. Tylko jakby kwilenie małego dziecka,
niby westchnienia, kiedy oddychała. Ale ani słowa.
Dobrze. Sprawy szokujące mamy za sobą, jakoś to przeżył.
Wszystko wywlekliśmy na wierzch. Teraz trzeba wrócić po śladach.
— Panie Doyle. Kiedy pan wiózł Sanderalee Dawson i tego męż-
czyznę windą na górę i oni w ogóle nic nie mówili, i pan nie patrzył
wprost na żadne z nich, to gdzie pan patrzył?
Zamknął mocno oczy, potem szybko je otworzył.
— Na jego nogi. I na jego sportowe buty do biegania. Miał na
sobie granatowy dres. Powiedziałem o tym w moim oświadczeniu.
Ale zapomniałem o butach.
— Co o butach?
— Były... inne. Nie zwykłe adidasy czy niki. Były inne. Nigdy
przedtem nie widziałem takich butów.
— Panie Doyle, zna się pan na butach do biegania?
— Tak. Tylko w tym domu trudno nawet powiedzieć, ilu z nich
biega. Teraz to jest modne, wie pani, i oni wszyscy mają obuwie
sportowe. O Boże, szkoda że nie mogę więcej pani powiedzieć, ale
to jedno jest pewne: jego buty były... inne. Specjalne.
24
— Dobrze. Damy panu jakieś katalogi. Może były importowane
czy coś takiego. Tb może być bardzo ważne, panie Doyle. — Wsta-
łam. — Panie Doyle, czy widział pan tego człowieka, jak schodził na
dół? Czy widział go pan jeszcze po tym, jak go pan zawiózł na ósme
piętro?
— Nie, proszę pani. Nie przechodził koło portierni.
W budynku były jeszcze tylne drzwi — wyjście służbowe — które
otwierały się na zewnątrz; specjalny zamek uniemożliwiał otwarcie
ich z zewnątrz. Wychodziły na małą uliczkę. Znaleziono plamy krwi
na tych drzwiach, które pozostały otwarte na oścież.
— Panie Doyle, dziękuję panu za herbatę i za czas, który mi pan
poświęcił. Prawdopodobnie wrócę tu i będę jeszcze z panem roz-
mawiała. — Weszliśmy do małego holu frontowego i po raz pierw-
szy spojrzałam w górę na wysoki sufit. Na błyszczącym łańcuchu
wisiał piękny, lśniący, kryształowy kandelabr. Z trudem wypatrzy-
łam anioły swawolące w wielkim kole na suficie.
— Chciałabym sobie dobrze obejrzeć Holcroft Hall. Tyle razy
przez te wszystkie lata tędy przejeżdżałam, ale nigdy go sobie do-
kładnie nie obejrzałam.
— Mogę pani opowiedzieć jego długą i interesującą historię —
powiedział Timothy Doyle. — Ten tutaj dom to rzeczywiście coś
wspaniałego, panno Jacobi. Przyjdzie pani kiedyś, to pani opowiem
— rzekł z miłością i dumą w głosie.
Przy krawężniku czekał samochód Bobby’ego i pojechaliśmy za-
raz do szpitala imienia Roosevelta. Światło poranka było szaronie-
bieskie, a wilgotne powietrze, rześkie od marcowego wiatru, który
igrał z jasnymi włosami Bobby’ego. Pośrodku głowy sterczał mu
typowy wiejski kogut broniąc się przed zakusami wielkomiejskiego
fryzjera. Jego przystojna twarz była ściągnięta i zamyślona; piegi na
nosie wydawały się śmieszne: trzydziestodwuletni mężczyzna z
piegami. Huckleberry Finn. Bobby Jones. Przygryzł wargę i na jego
25
policzkach pojawiły się dwa głębokie dołeczki. Zatrzymaliśmy się na
czerwonym świetle i Bobby obrócił ku mnie swoją szczerą, otwartą
twarz, teraz pełną zdumienia nad ogromem zła, jakie jedna istota
ludzka może wyrządzić drugiej.
— Boże, Lynne. Boże, co on jej zrobił.
— W Lincoln, w Nebrasce, takich rzeczy nie robią, prawda, Bob-
by Jones?
— Nie sądzę, żeby takie rzeczy robiono gdziekolwiek na świecie,
Lynne, chyba na wojnie.
Uśmiechnęłam się słodko, a potem spytałam:
— Bobby, kochanie, słyszałeś może kiedyś o wielokrotnym mor-
dercy, Charlie’em Starkweatherze? Był, zdaje się, twoim bardzo
bliskim sąsiadem.
III
W ciągu trzech minut od naszego przyjazdu na oddział inten-
sywnej terapii szpitala Roosevelta dowiedzieliśmy się, że Sandera-
lee Dawson została przewieziona karetką pogotowia do Szpitala
Nowojorskiego na operację. W ciągu następnych trzech minut stało
się dla mnie jasne jak słońce, że w wielkiej poczekalni publicznej
rozgrywa się to, co jest zmorą prokuratury.
Pośrodku sali stał Fred Mandell, rzecznik prasowy komisarza
policji w randze zastępcy komisarza, promieniejąc, potakując i
uśmiechając się, to poważny, to teatralny na przemian — a wszyst-
ko na użytek swoich dawnych kolegów z dwóch największych sieci
telewizyjnych w kraju.
— Chcesz spróbować jeszcze raz, Freddie?
— Daj tego dzieciaka do kamery, Fred. Cholera. Za mało łapię
krwi.
Zastępca komisarza, Fred Mandell, nie był funkcjonariuszem
policji. Nigdy nie był policjantem i nigdy by nie mógł nim zostać.
Mimo to swoją wysoką pozycję rzecznika prasowego traktował bar-
dzo poważnie. Były pogłoski, że nosił pistolet kalibru 0.32 z kolbą
26
wysadzaną perłami i że nawet wiedział, jak go używać. Był przy-
stojny, sympatyczny i wychodził z siebie, żeby dogodzić kamerzy-
stom i fotografom z telewizji i z gazet. Upozował i usadził jednego z
moich głównych świadków, młodego policjanta, który, jak się wy-
dawało, ocalił Sanderalee Dawson od zadławienia się własną wargą.
Zaważyłam mały pusty pokój po drodze i powiedziałam do Bob-
by’ego Jonesa:
— Przyprowadź tu zaraz tego kutasa. Weź tego młodego poli-
cjanta w kąt i nie pozwól mu nawet otworzyć ust — niech przestanie
szczerzyć swoje krwawe kły i już ani słowa więcej.
Zastępca komisarza policji, Fred Mandell, zbliżał się do mnie z
miłym wyrazem twarzy i otwartymi ramionami; europejski niedź-
wiedzi uścisk z pocałunkami w powietrzu. Wyśliznęłam mu się i
zatrzasnęłam drzwi. Głupkowaty uśmiech znikł ze zdumionej, a
nawet speszonej twarzy.
— Co to jest? Jakaś ogólnie dostępna konferencyjka prasowa,
Fred?
— Lynne, Lynne. To nasi najlepsi przyjaciele na dłuższą metę.
Musimy ich mieć po swojej stronie.
— Ile pozwoliłeś powiedzieć temu ogłupiałemu dzieciakowi z
krwią na ustach?
— Ach, Lynne, czy ten dzieciak nie był świetny? — Fred wzdry-
gnął się. — No, tylko pomyśl: wyssać coś takiego jak to. I jeszcze
potrafi śmiać się i wygłupiać na ten temat, jakby to była rzecz co-
dzienna. Nie jest dłużej jak rok w policji, a zachował się wspaniale.
Cudownie.
— Zbierasz notatki do swojej książki pod tytułem: „Moje trzy
najwspanialsze sprawy, od kiedy zostałem komisarzem policji?”
Podpisałeś już z kimś umowę? A ta sprawa to dopiero prawdziwa
bomba. Ma wszystkie niezbędne elementy: piękna ofiara, problem
rasowy, seks i krwawa jatka. Tylko jedno, Fred. Skończ z tym. Te-
raz, natychmiast. Ani słowa więcej. Żadnego przecieku. Nic bez mojej
27
Książkę tę z głębokim uczuciem przyjaźni i wdzięcznością poświęcam Tomowi O’Rourke za przyjaźń całego życia, Jackowi O’Brianowi i Barry’emu Farberowi za konsekwentną uprzejmość i wielkoduszność od samego początku przez długie lata. Szczególne dzięki mojej córce Tracy, nie tylko za godziny pisania na maszynie i ślęczenia nad tekstem, ale, co ważniejsze, za słowa otuchy i siły, gdy straciłam odwagę, i doktorowi Marvinowi J. „Chickowi” Schisselowi, równie wytrawnemu gawędzia- rzowi co i dentyście.
Dorothy Uhnak F A Ł S Z Y W Y Ś W I A D E K Przełożyli Zofia Uhrynowska-Hanasz i Marian Hanasz SUPERNOWA WARSZAWA 1999
Tytuł oryginału False Witness Opracowanie graficzne Małgorzata Śliwińska Foto Andrzej Świetlik ISBN 83-7054-028-7 Copyright © 1981 by Dorothy Uhnak Polish translation copyright © by Fundacja NOWEJ, Warszawa 1992 Komputerowy skład i łamanie LogoScript sp. z o.o., Warszawa, ul. Miodowa 10 Druk i oprawa
p r o l o g S C E N A Z B R O D N I Szok sprawił, że straszliwie okaleczona i bliska śmierci Sandera- lee Dawson nie czuła bólu. Przełknęła rzadką słoną krew, która wypełniała jej usta. Była to instynktowna próba utrzymania się przy życiu, podobnie jak oddy- chanie małymi, krótkimi, ostrożnymi wdechami, a nie wielkimi, wypełniającymi płuca, których później nie byłaby w stanie wy- tchnąć. Miała spowolnioną, tępą świadomość, pozbawioną strachu: jeśliby jej próby oddychania narobiły hałasu, mógłby ją usłyszeć — mógł ciągle jeszcze być w pobliżu, mógł zauważyć, że jeszcze nie jest martwa, i wrócić, by znowu zrobić jej krzywdę. Podjąwszy decyzję, że chce żyć, doznała gwałtownego elektryzu- jącego wstrząsu. Ból był wszechogarniający i tak straszliwy, że krzyk uwięziony w jej gardle prawie ją zadusił. Dusiła się i było to potworne, walczyła z tym. Otworzyła oczy i objęła nierozumiejącym wzrokiem wahadłowy ruch słuchawki telefonicznej, która muskała podłogę, zwisając na końcu rozkręconego, białego, plastikowego sznura. Była też i dłoń trzymająca słuchawkę, z palcami sztywno na niej zaciśniętymi. Była to dłoń odcięta, a wahadłowy ruch sznura zna- czył białe ceramiczne płytki podłogi kuchennej jaskrawoczerwo- nym, obfitym krwawym wzorem. Jej dłoń. 5
c z ę ś ć 1 O F I A R A
I Był przekonany, że zostawia ją martwą. Gdyby Sanderalee Daw- son rzeczywiście nie żyła, bardzo wiele ludzkich losów, karier, am- bicji i stosunków ułożyłoby się zupełnie inaczej. Moich też. Szcze- gólnie moich. Kiedy telefon dzwoni w środku nocy, potrafię nie tylko obudzić się, ale i skoncentrować natychmiast, całkowicie, ostro. Z jakiejś głupiej, niejasnej przyczyny usiłuję przekonać nie tylko tego, kto dzwoni, ale i siebie samą, że nie spałam, że po prostu leżałam w ciemności czekając na nagłe wezwanie. Gdy Bobby Jones próbował ukryć swoje oczywiste podniecenie, jego głos stawał się rozlewny i brzmiał w nim akcent z Nebraski, którego nie zatarły cztery lata w Nowym Jorku. Tam gdzie każdy inny przyspiesza, on zwalnia. — Lynne, posłałem po ciebie wóz patrolowy. Będzie mniej wię- cej za pięć minut. Dzwonię ze szpitala Roosevelta. Mogą ją prze- nieść na chirurgię specjalną, wygląda to bardzo źle. Straciła dużo krwi. Jadę do niej do mieszkania, tam się spotkamy. Kierowca wie, gdzie to jest — ten stary gmach Holcroft Hall koło Carnegie Hall. Nieczęsto widuję Giorgio, portiera z pierwszej zmiany. Nie zwy- kłam wymykać się z mojego domu i wsiadać do wozu policji miasta Nowy Jork o godzinie czwartej rano. Ale Giorgio załatwił to z faso- nem; znalazł się przy krawężniku przede mną, z ukłonem otworzył drzwi samochodu, jakby to był czyjś zwyczajny czarny wóz. W ogóle nie było ruchu. Przelecieliśmy z Piątej, z rejonu niskich numerów, 9
gdzie mieszkam, do rogu Pięćdziesiątej Ósmej i Siódmej Alei w rekordowym czasie. Bobby Jones wyłonił się z cienia i odprowadził mnie do części wejściowej budynku, otwierając ciężkie oszklone drzwi z żelaznymi okuciami, które wiodły do małego pomieszczenia, skąd portier do- brze widział wchodzących. Portier w uniformie siedział przy swoim zniszczonym drewnianym biurku, ale jego rolę przejął wielki detek- tyw o wyglądzie rzezimieszka, który patrzył na nas z ukosa z zawo- dową podejrzliwością. — To jest szef biura, panna Lynne Jacobi, z prokuratury okrę- gowej — Bobby poinformował detektywa. Prezentacja miała, jak sądzę, skończyć się na tej jednostronnej informacji. — A wasze nazwisko i obowiązki? — Detektyw Arthur Godley, Wydział Zabójstw. Godley. Nie God- frey. — Aha. A ten pan? Portier poderwał się natychmiast. — Timothy Doyle, proszę pani — powiedział miękkim, starczym, melodyjnym głosem z irlandzkim akcentem. — Tim był tu całą noc na dyżurze, pani prokurator. Dał mi oświadczenie, które właśnie teraz jest przepisywane na maszynie, żeby mógł podpisać. — Panie Doyle, chciałabym porozmawiać z panem, jak wrócę z góry. Dobrze by mi zrobiła filiżanka mocnej herbaty na przebudze- nie i myślę, że mogę pana o to prosić. Twarz Timothyego Doyle’a rozjaśniła się; skinął głową z zapa- łem. Był Irlandczykiem z innej sfery: jednym z tych dumnie pokor- nych, twardo delikatnych, oddanych niezależnych, niezawodnych imigrantów, którzy bycie „na służbie” uważają za zajęcie honorowe i poważne. Bobby Jones obsługiwał staromodną windę, jakby nic innego nie robił przez całe życie. Doprowadził z łomotem starą klatkę rów- no do poziomu holu ósmego piętra i przytrzymał ją nieruchomo z jedną ręką na dźwigni, jednocześnie otwierając żaluzjowe drzwi. 10
Wyszłam prosto na bliźniaka detektywa Arthura Godleya albo na jego sobowtóra. — Przepraszam panią — warknął. — O ile nie mieszka pani na tym piętrze, to proszę nie wchodzić. To jest teren zamknięty z po- wodu przeszukania śledczego. Ani Bobby, ani ja nie musieliśmy się legitymować. Szef detekty- wów, Jim Barrow, wysunął się z otwartych drzwi mieszkania San- deralee Dawson. Zniknęłam natychmiast w jego objęciach: był to twardy, mocny uścisk, a po nim szybki przyjazny pocałunek w poli- czek; co by na to powiedział mój młody damski personel, pomyśla- łam przelotnie. O Boże, co za feministyczne bzdury. I ty na to po- zwalasz! Muszą jeszcze rozróżniać między tym, na co pozwalasz i z czym się godzisz, a tym, gdzie twardo mówisz: stop. Barrow i ja jesteśmy na tym samym poziomie służbowym. Razem pracujemy od czasu do czasu i pracowaliśmy razem bardzo skutecznie przez całe lata, idąc równo w górę każde w swoim pionie. W jego wydziale policji miasta Nowy Jork przygotowuje się sprawy do rozpatrzenia w moim wydziale prokuratury okręgowej hrabstwa Nowy Jork. W rezultacie moi ludzie oceniają i opiniują pracę wykonaną przez jego ludzi. Do nas należy stawanie przed ławą przysięgłych i przedsta- wianie w uporządkowany i przekonujący sposób tego, cośmy zna- leźli. Były czasy, kiedyśmy się nie zgadzali. Chwile gorzkie i nie- przyjemne, kiedy Jim Barrow i ja chętnie odmierzylibyśmy kroki, odwrócili się do siebie i wypalili. Gdyby nie to, że jako zwolenniczka ścisłej reglamentacji zezwoleń na broń sama nie noszę broni. Przyjmuję więc przyjazne uściski równorzędnych mi pozycją zawodową. Czasami taki uścisk może bardzo pomóc. Zbliżam się do czterdziestki i mam za sobą wiele lat walki prawie bez kompromi- sów po drodze. Moje młode współpracownice walczą za krótko, żeby wiedzieć, że konieczne są okresy zawieszenia broni. Mały kwadratowy hol wejściowy mieszkania Sanderalee był ciemny i podobny do jaskini, z lśniącą ciemnobrązową posadzką z 11
płytek ceramicznych, jeszcze ciemniejszymi brązowymi ścianami i małymi przyćmionymi kinkietami. W zestawieniu z nim olbrzymi living room buchał światłem nie tylko lamp i gołych żarówek poroz- mieszczanych przez śledczych, ale i przez sam wystrój: miękka, jasna, jednobarwna, beżowa kanapa uzupełniona kompletem gustownie przemieszanych krytych aksamitem krzeseł w odrobinę ciemniej- szych odcieniach, a wszystko to ustawione na rozciągniętym od ściany do ściany bardzo grubym puszystym jasnym dywanie w kolorze identycznym ze ścianami i sufitem. Piękne akcenty drewniane: biurko, mała antyczna szafka oświetlona od środka dla pokazania starannie ułożonych przez wytrawnego zbieracza drobiazgów — porcelany, przyci- sków do papieru, małych srebrnych bibelotów. Pokój był jak z ilustrowanego magazynu. Każdy szczegół zaprojek- towany przez dekoratora. Wszystko obliczone na to, by podkreślić osobę gospodyni, tym ośrodkiem miała być Sanderalee Dawson. Ukryte światła miały rzucać blask i wyciągać ciepły beż jej miodowozłotej cery. Nawet w bałaganie spowodowanym przez personel techniczny policji i fotografów widać było, że zawodowy projektant wnętrz z wiel- ką starannością wybrał każdy z wiszących na ścianach obrazów, każdy album i każdą kompozycję kwiatów. Nie było tu nic przypadko- wego czy spontanicznego. Jedyny akcent kolorystyczny tego pokoju stanowiła cudowna kolekcja poduszek: wszelkich rozmiarów, wszelkich kształtów, wszelkich rodzajów. Dysonansem, kolorem nie przewidzianym, który zdominował obraz poprzewracanych mebli i porozrzucanych lamp, była lśniąca ciemno- brązowo-czerwona gęsta krew. Widok krwi Sanderalee porozpryskiwa- nej i porozchlapywanej po całym pokoju doprowadziłby dekoratora do samobójstwa. Nie było mowy o żadnym sprzątaniu. Należało to wszystko w y p r z ąt nąć . Otoczywszy moje plecy potężnym ramieniem Jim Barrow prowa- dził mnie ostrożnie obok ludzi z medycyny sądowej, którzy zbierali, 12
układali, fotografowali, mierzyli, tropili, chodzili, obliczali, zgady- wali, oceniali, notowali i plotkowali. Wszystko to było dla nich czymś zwykłym, chociaż rzadko wykonywali swoje obowiązki w tak luksusowym otoczeniu. Od czasu do czasu ten czy ów zamruczał lub zagwizdał, lub przerwał pracę, by spojrzeć z podziwem na kolekcję fotografii Sanderalee Dawson, która zajmowała całą jedną ścianę od góry do dołu. Piękna i pozbawiona wyrazu luksusowa twarz za- wodowej modelki patrzyła na nich obojętnie: wyniosła, ciemna piękność, tajemnicza, daleka, przez obrócenie podbródka nieco groźna. A tu znów eksplozja życia uchwycona przez doskonałego fotografa, który potrafił odtworzyć nastrój zabawy: miejmy z tego trochę frajdy, mała, pokaż, co potrafisz, Sanderalee, no, Sanderalee, o tak, tak, tak. Seria szybkich — pstryk-pstryk-pstryk — zdjęć nie pozowanych. Dalej zupełnie nowa Sanderalee: ważna dama. Pierw- sza czarna prezenterka z własnym ważnym programem na żywo, od 11.15 do północy, pięć razy w tygodniu. Dama: piękność łączy się tu z wrażliwą inteligencją, wyraz twarzy władczy: nie próbuj mnie nabierać, bubku. Fotograf uchwycił istotę tego etapu rozwoju oso- bowości Sanderalee. Byłam na jej programach parę razy, obejrza- łam ją na wszystkie strony. Niektóre z tych zdjęć odsłaniały wnętrze tej kobiety — znacznie więcej niż potrafi uchwycić zwykłe pstryk- nięcie. Zwróciłam uwagę na jego nazwisko: Alan Greco. Weszli do mieszkania, Sanderalee Dawson i nie zidentyfikowany mężczyzna, zatrzymali się, gdy wieszała w przedpokoju swoją czap- kę z angory, szalik i granatową bluzę sportową na staromodnym wieszaku do kapeluszy z wagonu kolejowego: stary mosiądz, począ- tek stulecia. Weszli w idealne piękno living roomu. Sanderalee wzięła jakieś rzeczy z małej lodówki za barem i postawiła na wiel- kiej tacy: butelkę białego wina, butelkę wody Perrier, czarkę lemo- nek, nie pokrojonych, trochę serów na małym porcelanowym tale- rzyku. Na barze stały dwie wysokie kryształowe szklanki, kostki 13
lodu topniały, woda mineralna nie została nalana, wytworna zielo- na butelka otwarta otwieraczem ze szczerego srebra i zamknięta szczerosrebrnym kapslem do butelek. — Wygląda, że przygotowywała się na przyjęcie gości, w każdym razie małe towarzyskie spotkanie dla przyjaciół. Ale nie zdążyło do tego dojść. Trochę trudno prześledzić kolejność — przyznał Jim Barrow. Obrócił się i wskazał małą kupkę jedwabnej bielizny. — Stanik i figi leżały właśnie tam. Ale ofiara została znaleziona w kuchni — była w lekkim swetrze narciarskim i spodniach do biega- nia. Ciekawe. Istotnie było to ciekawe. Jim wskazał mały przedmiot na dywa- nie za barem. Oboje uklękliśmy, ostrożnie, żeby niczego nie do- tknąć. Był to wspaniały srebrny jednorożec z dwucalową resztką tego, co prawdopodobnie było czterocalowym srebrnym rogiem. Piękne ciało symbolu szczęścia pokrywała krew. — Przypuszczam, że zaatakował ją nagle, bez ostrzeżenia, gdy miała spokojnie napić się wody sodowej. — Jim Barrow potrząsnął głową. — Cały kłopot w tym, Lynne, że dziś każdy pije cholerną wodę sodową zamiast, co byłoby rozsądniejsze, szkockiej. Jednoro- żec leżał pewnie na barku i ona go złapała. Bo się zorientowała. Jeżeli nie znajdziemy odłamanego kawałka srebrnego rogu, to zna czy, że mógł utkwić w ciele „nieznanego mężczyzny”. Krew na jed- norożcu może być krwią jego lub jej. Wstaliśmy. Barrow mówił cicho, ale w jego głosie była siła. Nie zwracał uwagi na obecność techników, na personel policyjny w pokoju, budował samotną intymność. Patrzyłam na pokój wraz z nim, usiłując wyobrazić sobie atak tak, jak go opisał na podstawie stanu ofiary: bicie, szarpanina, gwałt, sodomia i próba morderstwa, która jeszcze może skończyć się śmiercią. Coś z tego do tej pory unosiło się w powietrzu; coś pozostało z ciemnych namiętności pogłębiając myśl o Sanderalee, samej z jakimś szaleńcem. Ona, w centrum tego starannie budowanego miejsca 14
piękności i pogody, ona, uzasadnienie tego miejsca, tej scenerii, stała się jedynym i odosobnionym celem strasznej i nieoczekiwanej przemocy. Barrow wprowadził mnie do sypialni Sanderalee. Była to cicha oaza, którą najwyraźniej stworzyła sobie sama, machnąwszy ręką na wszystkich projektantów wnętrz. Byliśmy pod wrażeniem tego kontrolowanego chaosu: tak, bałagan, ale to jest, do cholery, mój bałagan i ja wiem, gdzie co mam. Na pokrytym szkłem biurku leżała sterta papierów, notesów i czasopism; na stoliku przy łóżku mały talerzyk tanich cukierków; zabawny francuski telefon; notes z ba- zgrołami; wypchane misie, różowe słonie i szmaciane lalki na łóżku. Półka lalek Madame Alexander, czarnych i białych, eleganckich, kosztownych, nietkniętych; ich miłe oczka patrzyły na wszystko z pogardą i bez zainteresowania. — Masz u siebie w sypialni lalki, Lynne? — zapytał Barrow. — Ostatnią lalkę miałam w wieku ośmiu czy dziewięciu lat. A potem zrozumiałam, że są na mnie pułapką. — I przez to zajęłaś się dziełami prawniczymi i podaniami o przyjęcie na uniwersytet. Jak wygląda twoja sypialnia, Lynne? — Żelazne meble. Japońska mata na podłodze. Rozumiesz. — O, Lynne, Lynne, gdybym był parę lat młodszy. I nie żonaty, i nie był ojcem dziesięciorga świetnych dzieciaków, i dziadkiem sze- ściorga. Mogłoby nam być razem bardzo dobrze, tobie i mnie. Spójrz na tę łazienkę. Musiała to wszystko sprowadzić z Hollywood. Łazienka rzeczywiście wyglądała na hollywoodzką. Wielka wan- na z drewna sekwojowego z wszelkiego rodzaju wyposażeniem: szczotkami, wężami, kranami, z małymi platformami do siedzenia i co tam jeszcze. Samo pomieszczenie było olbrzymie. Znajdował się w nim zwykły prysznic z kabiną; starannie ukryta w oddzielnym pomieszczeniu toaleta. Lustra na całą ścianę po obu stronach. 15
W gruncie rzeczy były to odsuwane drzwi szaf zawierających więcej rzeczy niż zwykły dzielnicowy dom towarowy. I śliczna okrą- gła umywalka — ozdobiona kwiatami koncha na marmurowej ko- lumnie. Kwiaty wewnątrz konchy pokryte były jasną wodnistą czerwienią. Tu przyjaciel Sanderalee zmył z rąk ślady krwi. — Przypuszczam, że zostawił ją nieprzytomną w kuchni. Sama nie mogła tu dojść. Chyba poszedł szukać Bóg jeden wie czego. — Jim wskazał plamy krwi na lustrzanych drzwiach i na framudze. Były to smugi, jakby ktoś przejechał zakrwawionym rękawem. — Potem umył tu ręce. Wygląda, że niczego nie dotknął. Widzisz ten zakrwawiony ręcznik? Użył go, żeby odkręcić kran. Bardzo uważał na odciski palców. Sądzę, że nie znajdziemy żadnych odcisków po- zostawionych przez „domniemanego sprawcę”. — Boże, tyle krwi, Jim, co on jej u diabła zrobił? Barrow spojrzał na mnie zdziwiony i tonem usprawiedliwienia powiedział: — Myślałem, że wiesz o jej ranach, Lynne. Przyjąłem, że twój Jones ci powiedział. — Objęta jego silnym ramieniem przeszłam korytarzem przez living room obok małego, kosztownego, robione- go na zamówienie barku do kuchni: olśniewająco białego, sterylne- go pomieszczenia. Podłoga, ściany, sufit, szafki — wszystko białe. Blaty z desek; zlew ze stali nierdzewnej; wielka restauracyjna za- mrażarka, lodówka i piec. Jaskrawo oświetlone. Wstrząsający wi- dok z powodu silnego kontrastu: czerwone na białym. Więcej krwi niż kiedykolwiek widziałam. A byłam na miejscu paru bardzo krwawych zabójstw. Na posadzce leżał ciężki tasak do mięsa, typu używanego przez rzeźników. Zakrwawiony. Biała słuchawka telefoniczna kołysząca się lekko nad posadzką, pokryta krwią. — Trudno jeszcze prześledzić cały przebieg tej sprawy, lecz są- dzę, że atak seksualny nastąpił w living roomie. Ale to ubranie na niej — oto prawdziwa zagadka, była przecież ubrana, gdy weszła do 16
kuchni. Przynajmniej tak należy sądzić, jest to bardziej sensowne, niż to, że on je później na nią włożył. No, w każdym razie, dostała się jakoś do kuchni i tam się widocznie rozegrał drugi akt. Nie mogę powiedzieć, kto pierwszy chwycił tasak; może ona, ale na pewno on trzymał go po niej. — Odciął jej lewą dłoń. — Jim Barrow prawą ręką przeciął po- wietrze dokładnie do swego lewego nadgarstka. — Uciął. Dziabnął równo w przegubie. Jej dłoń była zaciśnięta na słuchawce domofo- nu, gdy zjawili się policjanci. Jim Barrow był wielkim niedźwiedziowatym mężczyzną, z tych, co to prawdopodobnie nigdy w życiu nie mieszali się bezpośrednio w żadne brutalne działania. Sam jego wzrost, jego obecność odstra- szały każdego zuchwalca. Jako człowiek delikatny, silny i ciepły, był dobrym oparciem. Przytuliłam się do niego na chwilkę, szczęśliwa, że mogę to zrobić. Jeden z tych, którzy podtrzymują kobiety na duchu — byłam mu za to wdzięczna. Jego ramię odwróciło mnie od czerwono-białego horroru. — Jezu, myślałem, że wiesz, dziecino. Trochę bym cię przygoto- wał. Inne jej rany też są bardzo złe. Ten facet spadł na nią co naj- mniej jak Attyla, wódz Hunów. Z tego, co się do tej pory zoriento- wałem, zadał jej cios tak potworny, że połamał jej szczęki z obu stron, zmiażdżył kości policzkowe i wybił dużo zębów. — Nie zwal- niając uścisku Jim wprowadził mnie z powrotem do living roomu, gdzie oboje gapiliśmy się na panujący tu bałagan; wreszcie puścił mnie i wskazał kuchnię. — Prawdopodobnie jakoś w stanie szoku zdołała dotrzeć z powrotem do living roomu. Stąd ta wielka kałuża krwi. Potem, jak sądzę, wróciła do kuchni, gdzie znalazł ją portier, Doyle, i dwóch policjantów mundurowych. Udusiłaby się, gdyby ten młody gliniarz tak szybko nie zadziałał. — Udusiłaby się? Udusiła? — O — rzekł miękko Jim Barrow. — Nie powiedziałem ci o jesz- cze jednym okaleczeniu.
— Boże, prócz gwałtu i sodomii, odcięcia dłoni, połamanych ko- ści twarzy i wybitych zębów, Jim? Po tym wszystkim, co jeszcze u diabła mógł jej zrobić? — No, to już może zrobiła sobie sama. Nie, nie naumyślnie. W trakcie walki. — Jim wziął dolną wargę między zęby, a potem upo- zorował uderzenie w policzek. — Odgryzła sobie dolną wargę — powiedział. II Timothy Doyle był miłym człowiekiem o twarzy Mickeya Roo- neya i o gęstych, siwych, teatralnie długich włosach. Obserwował mnie uważnie, kiedy przeglądałam tytuły tanich wydań książek, które wypełniały trzy półki na ścianie małego kącika przy holu wej- ściowym. Jego mądre jasnoniebieskie oczy zabłysły na widok moje- go zdziwienia. Zrobił na mnie odpowiednie wrażenie i teraz siedzieliśmy na- przeciwko siebie przy małym stoliku, trzymając w dłoniach kubki herbaty. — Mam nadzieję, złociutka, że nie jest za słodka. Zaprawiam ją miodem i cytryną, które dodaję ze względu na właściwości energe- tyczne. Nie tą waszą zwykłą irlandzką wódką. Dla was jestem trzeźwym, niepijącym, nietypowym dziwakiem, chociaż ten bałwan Arthur Jak-mu-tam ciągle pyta, czy przypadkiem nie wyskoczyłem się zdrzemnąć albo chlapnąć i dlatego nie widziałem, jak ten... ten napastnik opuszczał dom. — Właśnie rzuciłam okiem na pańskie oświadczenie. Niech mi pan powie. Mniejsza o dokładny czas i tak dalej. Nie teraz. Teraz chcę tylko usłyszeć, co pan ma do powiedzenia. Skinął głową, pociągnął głośno herbaty, potrzymał ją w ustach i potem przełknął. — Panna Dawson przyjechała do domu ze studia o zwykłej porze, 18
może była pierwsza dwadzieścia, pierwsza trzydzieści czy coś takie- go. Przywiózł ją samochód ze studia. Zawahał się. — Dobra, no więc był samochód ze studia. Zawiózł ją pan na ósme piętro. Samą? — Tak, proszę pani. Była sama. Jakieś piętnaście minut później — pomachał ręką — jak pani powiedziała, może pani sprawdzić godziny z moim oświadczeniem, no, zadzwoniła po windę i ja poje- chałem, i zawiozłem ją na dół. — Czy pan zawsze wozi pasażerów? Nikt nie jeździ sam na górę, na dół? — Tak właśnie, wożę. To jest dom staromodny; nie ma tu nic au- tomatycznego ani nowoczesnego. Robimy wszystko tak jak dawniej. No więc: miała na sobie strój do biegania. Granatowy dres w zielo- ne i białe paski; jasnoniebieską puszystą czapkę z dzianiny i szalik. Angora, prawda? Taki puszek, który się wszystkiego czepia. Zanotowane. — Jakie zrobiła na panu wrażenie? Jej nastrój? — Napięta. Zdenerwowana. Spięta. — Coś do pana mówiła? — Ani słowa. Nic. Ani ja do niej. Pobiegła. Przytrzymałem drzwi otwarte, a ona z miejsca ruszyła w prawo, w kierunku ronda. — Jak daleko ją pan jeszcze widział? Potrząsnął głową. — Nic więcej. Tylko kierunek: w stronę ronda. Okay. Około dru- giej trzydzieści wróciła. W towarzystwie jakiegoś biegacza. Wzięłam głęboki oddech. Timothy Doyle opisał mi go. — Ja mam pięć stóp dziewięć cali, więc przymierzam każdego do siebie, jako że jestem mężczyzną średniego wzrostu, można powie- dzieć. Ale on musiał mieć ze sześć stóp, cal więcej, cal mniej. — Doyle wyciągnął dłoń do góry, przerywając sobie samemu. — Naj- ważniejsze: był biały. — Dobrze. Jak wyglądał? Jasne włosy, ciemne włosy, kolor oczu? Własnymi słowami, panie Doyle. 19
— Nie przyjrzałem się jego twarzy, panno Jacobi. Po prostu rzu- ciłem okiem. Zauważyłem białe ręce. Mogę powiedzieć tylko, że był biały, i to wszystko, co mam do powiedzenia na temat jego wyglą- du. — I dodał ze smutkiem: — Zidentyfikować to bym go nie mógł, panno Jacobi, nie patrzyłem na jego twarz. Świetnie. Wymarzony świadek, tylko że nie patrzył na twarz sprawcy. Pan Doyle był jak zawsze dyskretny. — Czy mówili w windzie o czymś szczególnym, panie Doyle? Na chwilę zamknął oczy; jego szerokie czoło zmarszczyło się z wysiłku. Potrząsnął głową. — W ogóle nic nie mówili, ani słowa, panno Jacobi. Nawet jed- nego słówka. Ani on, ani ona; ani ja. Może tylko skinęła głową, kie- dy wpuszczając ich powiedziałem: „proszę, panno Dawson”. Nie było problemu, rozumie pani, obejrzeć tego człowieka od stóp do głów. — W porządku. Zawiózł ich pan na ósme piętro. Nie mówili nic ani do pana, ani do siebie nawzajem. Wysiedli i skierowali się do jej mieszkania, a pan wrócił na dół do swojego biurka. I co dalej? A potem, mniej więcej po godzinie lub coś koło tego, lampka w jego centralce zaczęła błyskać, to zapalając się, to gasnąc. Połączył się, żeby odpowiedzieć na wezwanie Sanderalee, i usłyszał straszne odgłosy. Odgłosy, których nie słyszał nigdy przedtem, ale tak straszne, że ani przez chwilę nie miał wątpliwości, iż doszło do ja- kiejś tragedii. — To dziwne i niesamowite, ale doznałem czegoś w rodzaju déjà vu — powiedział ze szczerą prostotą. — Miałem przeczucie. Usłysza- łem w telefonie tej biedaczki te odgłosy i nie zastanawiając się na- wet chwili, poszedłem prosto do drzwi frontowych, a tam — jakby wszystko było zaplanowane — samochód patrolowy stał zaparko- wany niecałe dwadzieścia stóp dalej. Normalnie nigdy tak nie jest. Wątpię, czy w ogóle powinni stać w tym miejscu. W każdym razie krzyknąłem na nich, żeby przybiegli. Sądzę, że było coś w moim 20
głosie, co im powiedziało, że sprawa jest poważna. Weszli. Dwóch młodych policjantów. Ach, jacy młodzi; starszy miał nie więcej jak ze dwadzieścia pięć albo sześć lat, ale ten młodszy może ze dwa- dzieścia dwa lub trzy, biedaczysko. Nie byli przygotowani na to, co zobaczyliśmy. Tak jakby ktokolwiek mógł być przygotowany na taki widok. No, w każdym razie... Uniosłam rękę i Doyle posłusznie przerwał. — Wszedł pan z nimi do windy, zgadza się? I w rezultacie zosta- wił pan drzwi nie strzeżone, zgadza się? Zesztywniał, lekko obrażony. — Tak, w rezultacie. — Panie Doyle, pan i policjanci pojechaliście na ósme piętro i wysiedliście z windy. Od tego punktu poczynając niech mi pan po- wie wszystko, co pan zobaczył. Wszystko, co pan słyszał. Powoli. Przeżegnał się szybko; zastanowiłam się, kiedy to robił ostatni raz. Myślę, że bardziej był to przesąd niż wiara. — O, Boże, to było coś potwornego. — Jego głos stał się teraz przytłumiony, miękki; inny głos — inny człowiek. Jasnoniebieskie oczy zachmurzyły się, Doyle oblizywał suche wargi, a jego wielka, silna ręka ściskała mocno kubek z herbatą, kiedy zaś położył ją na małym stoliku, drżała. Patrzył wprost na mnie, lecz widział ósme piętro: mieszkanie, które wionęło męczarnią Sanderalee. — Najpierw nie mogliśmy jej znaleźć, wie pani. Słyszeliśmy te odgłosy, ciche jęki, jakby jakiegoś maleńkiego stworzenia, nawet cichsze, jak zranionego ptaszka. I oczywiście zaraz się zorientowa- łem i powiedziałem policjantom: kuchnia. To tam jest telefon we- wnętrzny, stamtąd dzwoniła na dół i tam musiała być. Przeszliśmy przez sypialnię, living room, przez to wszystko: cały ten bałagan, poprzewracane krzesła, poodsuwane rzeczy. Krew. Zamilkł. — Było bardzo dużo krwi, panie Doyle. Tak. Sama widziałam. Musiało to być dla was szokujące — tak w to wszystko wejść. A Sanderalee, panie Doyle. Proszę mi powiedzieć. P r o sz ę mi p o w i e dz i eć . 21
Jego oczy zrobiły się szkliste. — No, leżała, biedactwo, cała potłuczona, zupełnie... zmasakro- wana, poszarpana i krwawiąca, wszystko we krwi, a jej dłoń, ta jej nieszczęsna ręka ściskała telefon jak imadło. — Zamrugał i dodał: — Trudno to było wtedy ogarnąć, trudno ocenić potworność tej sceny. Tak była poraniona. Tylko jej oczy pozostały żywe: jej oczy, tak szeroko otwarte, o Boże, co te oczy widziały. I ten biedny młodszy gliniarz — może miał ze dwadzieścia dwa albo trzy lata — Jezu, ten chłopak zrobił się blady jak ściana, więc ten starszy policjant ujął sprawę w swoje ręce i powiada: „Idź, Petey, do telefonu w drugim pokoju i ściągnij pogotowie”, a potem... Sądzę, że musiało do niego dotrzeć to, na co żaden z nas nie zwrócił uwagi — ani ten młodszy, ani ja. Powiedział do mnie... To dziwne, ale jego głos był taki silny i taki spokojny. I tak energicznie, po wojskowemu, zaczął tym wszystkim kierować i mówi do mnie: „Weźcie no, dziadku, jakąś plastikową torbę z którejś z tych szafek i napełnijcie ją lodem z za- mrażarki. Tylko szybko” — powiedział, chociaż nie wiedziałem, po co to wszystko. Jakby mówił: „Prędko gotuj wodę, bo się dzieciak rodzi”. — Timothy Doyle zaśmiał się. Był to śmiech nerwowy, nie na miejscu, oboje o tym wiedzieliśmy, ale Doyle nie mógł się po- wstrzymać. Śmiał się jeszcze chwilę, po czym zakasłał i spuścił gło- wę. Kiedy podniósł twarz, po jego policzkach długo spływały łzy. Dotknęłam jego ramienia. Drżał. — Panie Doyle. Zrobił pan to, co ten policjant panu kazał, tak? Lód, ta torba plastikowa? — Tak. Zrobiłem. A potem ten młodszy wrócił i powiedział, że pogotowie już jedzie, i zaraz usłyszeliśmy jakiś straszny odgłos — duszenia się. Tak. To właśnie było to: odgłos umierania. Panna Dawson dusiła się tam właśnie na tej posadzce, a myśmy trzej na to patrzyli. I ten młodszy policjant, ten blady i taki wstrząśnięty, ukląkł i jakby przykrył jej twarz swoją twarzą, a przynajmniej tak mi się wydawało — twarz w twarz. Nie mogę powiedzieć na pewno, 22
ale przypuszczam, że jej pomagał oddychać, i... spojrzał w górę zupełnie niespodziewanie i... — Pan Doyle przestał mówić. Ukrył twarz w dłoniach, a jego ramiona uniosły się konwulsyj- nie. Pogrzebałam w torebce i wyciągnęłam paczkę chusteczek jed- norazowych, które podzieliłam: połowę dla niego, połowę dla mnie. Poczułam falę współczujących łkań głęboko w piersiach, to znaczy tam, gdzie powinny były na razie pozostać. Tego mi tylko brakowa- ło: dostać tu histerii razem z moim świadkiem. — Dobrze, panie Doyle. Niech pan sobie porządnie łyknie tej swojej herbaty. Dobrze. Niech pan mi mówi, panie Doyle. Odzyskał panowanie nad sobą. Było to jeszcze gorsze niż kiedy poddawał się emocjom. Mówił martwym, chłodnym głosem, me- chanicznie opisywał rzecz nie do opisania. — Kiedy młody policjant pomagał jej oddychać, zauważył, że ma czymś zatkaną tchawicę czy coś w tym sensie. Więc przytknął usta do jej ust i zaczął mocno ssać, następnie podniósł głowę i wypluł coś do ręki. I prawie w tej samej chwili przyjechali z pogotowia i wpadli do mieszkania. Rzucili okiem i myśleli, że to ten młody poli- cjant jest ranny. Bo miał twarz całą we krwi. Jego usta... a potem spojrzał na to, co miał w ręce. Na to, co jej przeszkadzało oddychać. I wrzasnął. Ten młody policjant. Podskoczył jak oparzony. — Pan Doyle przyglądał się przez chwilę swoim palcom, które splatał i rozplatał, i w końcu powiedział cicho: — To była jej warga, wie pani, ten kawałek ciała, który sobie odgryzła. I to jej wpadło do gardła, a on to wyssał i odblokował jej drogi oddechowe. I ocalił jej życie, o ile, biedactwo, będzie po tym wszystkim żyła. I wtedy ten młody policjant... zachwiał się nagle i złapał się za żołądek, nerwowo szu- kając... bo go łapały skurcze, mój Boże, nie chciał jeszcze dodawać do tego... więc go złapałem za ramię i obróciłem do zlewu kuchen- nego. No, może i zniszczyłem jakieś dowody, miejmy nadzieję, że 23
nie, ale odkręciłem zimną wodę i zmyłem chłopakowi twarz i te jego wymioty ze zlewu. I z jego twarzy. I krew z ust. — I co potem, panie Doyle? — A potem to już oni wszystkim kierowali. Ci z pogotowia. Ona miała krótki przerywany głośny oddech, a oni ją zawinęli i wynieśli na noszach. A potem... Tak. Potem ten starszy, ten starszy poli- cjant, pomógł lekarzowi wyszarpać... słuchawkę telefoniczną z jej... z jej dłoni i... — I włożyli tę dłoń do torby plastikowej, którą pan napełnił lo- dem? Skinął głową. — Od chwili gdy ją pan zobaczył, aż do czasu, kiedy ją wynieśli na noszach, czy... czy coś powiedziała? Coś, co by zabrzmiało jak słowo? — Ani słowa, proszę pani. Tylko jakby kwilenie małego dziecka, niby westchnienia, kiedy oddychała. Ale ani słowa. Dobrze. Sprawy szokujące mamy za sobą, jakoś to przeżył. Wszystko wywlekliśmy na wierzch. Teraz trzeba wrócić po śladach. — Panie Doyle. Kiedy pan wiózł Sanderalee Dawson i tego męż- czyznę windą na górę i oni w ogóle nic nie mówili, i pan nie patrzył wprost na żadne z nich, to gdzie pan patrzył? Zamknął mocno oczy, potem szybko je otworzył. — Na jego nogi. I na jego sportowe buty do biegania. Miał na sobie granatowy dres. Powiedziałem o tym w moim oświadczeniu. Ale zapomniałem o butach. — Co o butach? — Były... inne. Nie zwykłe adidasy czy niki. Były inne. Nigdy przedtem nie widziałem takich butów. — Panie Doyle, zna się pan na butach do biegania? — Tak. Tylko w tym domu trudno nawet powiedzieć, ilu z nich biega. Teraz to jest modne, wie pani, i oni wszyscy mają obuwie sportowe. O Boże, szkoda że nie mogę więcej pani powiedzieć, ale to jedno jest pewne: jego buty były... inne. Specjalne. 24
— Dobrze. Damy panu jakieś katalogi. Może były importowane czy coś takiego. Tb może być bardzo ważne, panie Doyle. — Wsta- łam. — Panie Doyle, czy widział pan tego człowieka, jak schodził na dół? Czy widział go pan jeszcze po tym, jak go pan zawiózł na ósme piętro? — Nie, proszę pani. Nie przechodził koło portierni. W budynku były jeszcze tylne drzwi — wyjście służbowe — które otwierały się na zewnątrz; specjalny zamek uniemożliwiał otwarcie ich z zewnątrz. Wychodziły na małą uliczkę. Znaleziono plamy krwi na tych drzwiach, które pozostały otwarte na oścież. — Panie Doyle, dziękuję panu za herbatę i za czas, który mi pan poświęcił. Prawdopodobnie wrócę tu i będę jeszcze z panem roz- mawiała. — Weszliśmy do małego holu frontowego i po raz pierw- szy spojrzałam w górę na wysoki sufit. Na błyszczącym łańcuchu wisiał piękny, lśniący, kryształowy kandelabr. Z trudem wypatrzy- łam anioły swawolące w wielkim kole na suficie. — Chciałabym sobie dobrze obejrzeć Holcroft Hall. Tyle razy przez te wszystkie lata tędy przejeżdżałam, ale nigdy go sobie do- kładnie nie obejrzałam. — Mogę pani opowiedzieć jego długą i interesującą historię — powiedział Timothy Doyle. — Ten tutaj dom to rzeczywiście coś wspaniałego, panno Jacobi. Przyjdzie pani kiedyś, to pani opowiem — rzekł z miłością i dumą w głosie. Przy krawężniku czekał samochód Bobby’ego i pojechaliśmy za- raz do szpitala imienia Roosevelta. Światło poranka było szaronie- bieskie, a wilgotne powietrze, rześkie od marcowego wiatru, który igrał z jasnymi włosami Bobby’ego. Pośrodku głowy sterczał mu typowy wiejski kogut broniąc się przed zakusami wielkomiejskiego fryzjera. Jego przystojna twarz była ściągnięta i zamyślona; piegi na nosie wydawały się śmieszne: trzydziestodwuletni mężczyzna z piegami. Huckleberry Finn. Bobby Jones. Przygryzł wargę i na jego 25
policzkach pojawiły się dwa głębokie dołeczki. Zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle i Bobby obrócił ku mnie swoją szczerą, otwartą twarz, teraz pełną zdumienia nad ogromem zła, jakie jedna istota ludzka może wyrządzić drugiej. — Boże, Lynne. Boże, co on jej zrobił. — W Lincoln, w Nebrasce, takich rzeczy nie robią, prawda, Bob- by Jones? — Nie sądzę, żeby takie rzeczy robiono gdziekolwiek na świecie, Lynne, chyba na wojnie. Uśmiechnęłam się słodko, a potem spytałam: — Bobby, kochanie, słyszałeś może kiedyś o wielokrotnym mor- dercy, Charlie’em Starkweatherze? Był, zdaje się, twoim bardzo bliskim sąsiadem. III W ciągu trzech minut od naszego przyjazdu na oddział inten- sywnej terapii szpitala Roosevelta dowiedzieliśmy się, że Sandera- lee Dawson została przewieziona karetką pogotowia do Szpitala Nowojorskiego na operację. W ciągu następnych trzech minut stało się dla mnie jasne jak słońce, że w wielkiej poczekalni publicznej rozgrywa się to, co jest zmorą prokuratury. Pośrodku sali stał Fred Mandell, rzecznik prasowy komisarza policji w randze zastępcy komisarza, promieniejąc, potakując i uśmiechając się, to poważny, to teatralny na przemian — a wszyst- ko na użytek swoich dawnych kolegów z dwóch największych sieci telewizyjnych w kraju. — Chcesz spróbować jeszcze raz, Freddie? — Daj tego dzieciaka do kamery, Fred. Cholera. Za mało łapię krwi. Zastępca komisarza, Fred Mandell, nie był funkcjonariuszem policji. Nigdy nie był policjantem i nigdy by nie mógł nim zostać. Mimo to swoją wysoką pozycję rzecznika prasowego traktował bar- dzo poważnie. Były pogłoski, że nosił pistolet kalibru 0.32 z kolbą 26
wysadzaną perłami i że nawet wiedział, jak go używać. Był przy- stojny, sympatyczny i wychodził z siebie, żeby dogodzić kamerzy- stom i fotografom z telewizji i z gazet. Upozował i usadził jednego z moich głównych świadków, młodego policjanta, który, jak się wy- dawało, ocalił Sanderalee Dawson od zadławienia się własną wargą. Zaważyłam mały pusty pokój po drodze i powiedziałam do Bob- by’ego Jonesa: — Przyprowadź tu zaraz tego kutasa. Weź tego młodego poli- cjanta w kąt i nie pozwól mu nawet otworzyć ust — niech przestanie szczerzyć swoje krwawe kły i już ani słowa więcej. Zastępca komisarza policji, Fred Mandell, zbliżał się do mnie z miłym wyrazem twarzy i otwartymi ramionami; europejski niedź- wiedzi uścisk z pocałunkami w powietrzu. Wyśliznęłam mu się i zatrzasnęłam drzwi. Głupkowaty uśmiech znikł ze zdumionej, a nawet speszonej twarzy. — Co to jest? Jakaś ogólnie dostępna konferencyjka prasowa, Fred? — Lynne, Lynne. To nasi najlepsi przyjaciele na dłuższą metę. Musimy ich mieć po swojej stronie. — Ile pozwoliłeś powiedzieć temu ogłupiałemu dzieciakowi z krwią na ustach? — Ach, Lynne, czy ten dzieciak nie był świetny? — Fred wzdry- gnął się. — No, tylko pomyśl: wyssać coś takiego jak to. I jeszcze potrafi śmiać się i wygłupiać na ten temat, jakby to była rzecz co- dzienna. Nie jest dłużej jak rok w policji, a zachował się wspaniale. Cudownie. — Zbierasz notatki do swojej książki pod tytułem: „Moje trzy najwspanialsze sprawy, od kiedy zostałem komisarzem policji?” Podpisałeś już z kimś umowę? A ta sprawa to dopiero prawdziwa bomba. Ma wszystkie niezbędne elementy: piękna ofiara, problem rasowy, seks i krwawa jatka. Tylko jedno, Fred. Skończ z tym. Te- raz, natychmiast. Ani słowa więcej. Żadnego przecieku. Nic bez mojej 27