LISA
UNGER
WYSPA NIEPRAWDY
Przekład Tomasz Konatkowski
Dla Jeffreya,
bo dla kogóżby innego?
We dnie i w nocy, tylko ty.
Wciąż i na zawsze.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Podróż
Rozpaczliwie pragnąc przywrócić do
życia
coś, co mogło w ogóle nie istnieć, jedno
po
drugim roztrzaskiwaliśmy się o skaliste
brzegi Heart Island. Zniszczyliśmy
przez
to miejsce, które tak bardzo wszyscy
kochaliśmy, zmieniliśmy je w ziemię
odrażającą i jałową, na której nie może
pojawić się miłość i na której nic już
nie
wzrośnie.
Z pamiętnika Caroline Love Heart
(1940–2000)
Prolog
Birdie Burke stała na kamieniu
i patrzyła, jak pierwszy brzask nadaje
niebu kolor przydymionego różu.
Znajdowała się na zimnym, skalistym
brzegu jeziora, którego fale rozbijały się
u jej stóp. Poza szmerem lekkiego wiatru
w koronach drzew można było usłyszeć
tylko odległy krzyk nura. Zrzuciła
szlafrok i powiew chłodnego powietrza
sprawił, że na jej ciele pojawiła się
gęsia skórka. Gdy Birdie wychodziła
z domu, jej mąż jeszcze spał. Nikt nie
mógł jej tu zobaczyć, inne wyspy widać
było jedynie od północy i od południa.
A jeśli nawet dałoby się ją
podejrzeć... to któż by chciał
przypatrywać się ciału
siedemdziesięciopięcioletniej kobiety
w kostiumie kąpielowym? Większość
ludzi odwróciłaby wzrok
z zażenowaniem, mimo że Birdie była
osobą szczupłą i wysportowaną.
Wiedziała, że w pełnym ubraniu
wygląda bardzo szykownie. Wciąż
uważała się za całkiem atrakcyjną
kobietę, jednak miała wrażenie, że nikt
już na nią nie patrzy, że nikt się jej tak
naprawdę nie przygląda.
Czas pozbawił jej ciało świeżości,
zniknęła gdzieś kremowa cera i błysk
we włosach. Nawet jeśli Birdie czuła
się podobnie jak wtedy, gdy miała
dwadzieścia lat, nie można już było
w niej dostrzec tamtej dziewczyny.
Wiedziała, że dotyczy to wszystkich.
Żadna z jej rówieśniczek nie
rozpoznawała osoby, którą oglądała na
co dzień w lustrze. Większość
przyjaciółek i znajomych Birdie
uczestniczyła w zażartej bitwie
z rozpoczynającą się starością,
angażując całe zastępy osobistych
trenerów, chirurgów plastycznych,
kosmetyczek i lekarzy medycyny
estetycznej, których zadaniem było
zatrzymanie czasu. Jakie to niemądre –
myślała zawsze Birdie. Jeśli jest jakaś
bitwa, której nie można wygrać, to
właśnie ta. Nie oznaczało to wcale, że
nie dbała o siebie, ani że nie rozumiała,
na czym polega walka skazana na
porażkę.
Powoli weszła do zimnej wody, a po
chwili szybko zanurzyła się aż po
ramiona. Mimo że była przyzwyczajona
do nagłego ochłodzenia organizmu, całe
ciało zdawało się buntować, serce
przyspieszyło, a w stawach pojawił się
ból. Zaczęła płynąć, uważnie
wymierzając kolejne pociągnięcia
ramion, mocno pracując wciąż silnymi
nogami. Zwykle stopniowo się
rozgrzewała, a wówczas woda stawała
się przyjemnie chłodna, rześka, działała
odświeżająco.
Dziś jednak było inaczej. Może
woda była o kilka stopni za zimna?
A może po prostu Birdie się zestarzała?
Nie potrafiła odnaleźć właściwego
rytmu. Przepłynęła zaledwie krótki
odcinek i już myślała o zawróceniu.
Kiedy była młodsza, bez większego
wysiłku okrążała wyspę, czasami
dwukrotnie. Wchodziła do wody w tym
samym miejscu co dziś, po zachodniej
stronie domu, w jedynym punkcie,
w którym dało się bezpiecznie zanurzyć
w jeziorze. Wypływała na tyle daleko,
by uniknąć rzucenia przez fale na
wysokie, ostre skały, które otaczały
prawie całą wyspę. Uwielbiała zimny
dotyk wody, czuła radość, gdy jej serce
zaczynało bić szybciej, a szczupłe,
mocne ciało niosło ją obok pomostu,
potem wzdłuż zachodniego brzegu,
a w końcu, po kolejnej zmianie kierunku
o dziewięćdziesiąt stopni, z powrotem
do punktu, w którym rozpoczęła. Jeśli
była w dobrej formie, opłynięcie wyspy
zajmowało jej około pół godziny.
Wtedy woda wydawała się nieco
cieplejsza. Wczesny poranek, gdy dzieci
jeszcze spały i nie domagały się jej
uwagi, był prywatnym czasem Birdie.
Marzyła, żeby takie chwile – czas
spokoju i wolności – nigdy się nie
kończyły. Oczywiście teraz, kiedy mogły
naprawdę trwać bez końca, kiedy była
w stanie spędzić cały dzień, nie
niepokojona przez nikogo, nie okazało
się to wcale tak przyjemne, jak to sobie
wyobrażała przed laty. Birdie nie
wiedziała, dlaczego zwykle tak się
dzieje, że kiedy już się uzyska to, czego
się pragnie, jest to zaledwie cieniem
marzeń z przeszłości.
Dotarła do pomostu, co stanowiło
mniej więcej jedną czwartą trasy,
i z irytacją stwierdziła, że musi się
poddać. Nie dałaby rady przepłynąć
całego dystansu. Niechętnie zawróciła
i dopłynęła do miejsca, w którym
pozostawiła swój miękki różowy
szlafrok. Sztywnym krokiem wyszła na
ląd. Była rozczarowana, a nawet trochę
zła na siebie, że zabrakło jej sił do
pełnego okrążenia wyspy. Nie lubiła
przypominać sobie o swoim wieku.
Kiedyś, dawno temu, nikt nie mógł jej
pokonać.
Trudno, może to i lepiej – Birdie
czekało mnóstwo pracy. W niedzielę
mieli pojawić się tutaj wszyscy
zaproszeni członkowie rodziny. Zawsze,
gdy przybywali goście, miała tak wiele
zajęć... Jej mąż, Joe, nie był zbyt
pomocny – przejmował się drobiazgami,
takimi jak dobór wina czy muzyki, albo
gier, w które powinni zagrać, za to cała
ciężka robota, czyli zakupy, gotowanie
i sprzątanie, spadała na Birdie. Pojutrze,
przed zachodem słońca, jej dzieci
i wnuki będą siedzieć przy kolacji, przy
długim stole jadalnym. Błoga cisza jej
wyspy zostanie zakłócona. I znów
zacznie się praca.
Sama to sobie wrzucasz na głowę,
Birdie – regularnie powtarzał jej mąż. –
Może byś spróbowała się trochę
odprężyć i odpocząć? Wszyscy byliby
równie zadowoleni, gdyby dostali
hamburgery z grilla, ziemniaki pieczone
w folii i sałatkę warzywną.
Tak, to prawda – wszyscy oprócz
Birdie.
Była tak zamyślona, że dostrzegła go
dopiero wówczas, gdy zawiązała
szlafrok, wsunęła klapki i odwróciła się,
by ruszyć z powrotem do głównego
budynku. Minęła chwila, zanim zdała
sobie sprawę, że pośród drzew ktoś stoi.
Bez okularów nie potrafiła
zidentyfikować tego człowieka. Któż to
mógł być, na litość boską? Na pewno
nie mąż. Postać była wysoka, ale
szczupła, a nie atletyczna jak Joe. Któryś
z sąsiadów? Nie, to niemożliwe –
Birdie usłyszałaby, jak nadpływa łódź.
– Kto tam jest? – zawołała.
Postać stała w bezruchu, sprawiała
wrażenie niematerialnego bytu. Birdie
nie była w stanie skupić na niej wzroku.
Poczuła lekki dreszcz strachu, ale
ruszyła w kierunku mężczyzny. Nie
należała do osób, które uciekają od
zagrożeń. Miała zasadę, że zawsze
trzeba zmierzyć się z problemem.
– Proszę powiedzieć, kim pan jest! –
rozkazała.
Nie spodobało się jej brzmienie
własnego głosu. – Czy ty zawsze musisz
być tak cholernie władcza? – brzmiała
kolejna ulubiona uszczypliwość Joego. –
Nie jesteś królową, na litość boską!
– Znajduje się pan na terenie
prywatnym! – dodała.
Obcy nie odpowiedział. Co to mogło
być? Czy tam w ogóle ktoś stał? Może to
tylko złudzenie optyczne?
Przyspieszyła kroku. Gdy podeszła
bliżej, miała wrażenie, że postać
zniknęła wśród drzew. Birdie nie
zdawała sobie sprawy, że ma tak kiepski
wzrok. Kiedy dotarła do miejsca,
w którym stał ten człowiek, nie znalazła
niczego, żadnego śladu czyjejś
obecności. Ale ktoś tu przecież musiał
być! Jeszcze nie zwariowała i nie miała
starczych omamów. Naprawdę kogoś
widziała. Na pewno.
Wspięła się na skały, które
zajmowały zachodnią część wyspy
i zeszła w stronę pomostu. W ciągu
ostatniego tygodnia nie padało zbyt
wiele, więc powyżej poziomu wody
kamienie były dość suche, choć i tak
nieco niebezpieczne. Birdie jednak
maszerowała pewnym krokiem, chodziła
przecież po tych skałach przez całe
życie. Jej stopy czuły się tu równie
dobrze jak wówczas, gdy była jeszcze
małą dziewczynką, nastolatką, młodą
kobietą. Poruszała się szybko,
wiedziała, które kamienie są
obluzowane, które zbyt ostre, a po
których można bezpiecznie stąpać. Gdy
w czasie deszczu i burzy jezioro robiło
się niespokojne, po tej stronie wyspy nie
dało się przejść. Fale rozbijały się
o strome brzegi, skały stawały się
śliskie, ostre, zdradliwe. Jedynym
sposobem okrążenia wyspy było
wówczas zejście do wody i jej
opłynięcie.
Skręciła i zobaczyła jasnoszary
pomost rysujący się na tle
stalowobłękitnej tafli jeziora. Nad
głową Birdie rozległo się gęganie, klucz
bernikli kierował się już na południe.
Dni stawały się coraz chłodniejsze,
w tym roku nic nie zapowiadało
ocieplenia.
Na wodzie kołysała się stara łódź
wiosłowa. Ich łódź z kabiną również
była bezpiecznie przycumowana do knag
pomostu i osłonięta przed deszczem. I to
wszystko, Birdie nie dostrzegła żadnej
innej jednostki, a przecież musiałaby
tam być, gdyby ktoś przypłynął z wizytą.
To jedyne miejsce na wybrzeżu wyspy,
w którym dało się przybić do brzegu
i nie zniszczyć przy tym poważnie łodzi.
Dokładnie na południe od tego
miejsca leżała Cross Island. Dopiero
dwa lata temu ktoś postawił tam dom,
przez większość życia Birdie wyspa
pozostawała niezamieszkana.
W dzieciństwie Birdie, jej brat i siostra
czasami wsiadali na łódkę i wiosłowali
na drugą stronę wąskiej cieśniny, żeby
zbadać teren. Jednak matka, kiedy tylko
ich na tym przyłapała, zawsze
przywoływała ich z powrotem.
– Nie płyńcie tam! – mówiła
zagniewana i zaniepokojona. – Ta
wyspa nie należy do nas.
Wracali z ponurymi minami, cicho
narzekając na niesprawiedliwość losu.
Nikt nie śmiał kłócić się z matką, kiedy
przybierała ten groźny wyraz twarzy.
Rzadko się denerwowała, prawie nigdy
nie podnosiła głosu. Ale to spojrzenie...
Wystarczyło napotkać jej wzrok, a każdy
milknął i posłusznie wypełniał jej
polecenia.
Birdie patrzyła na Cross Island.
Dostrzegała zarysy postawionego tam
domu, brązowe dachówki widoczne
między drzewami, okna odbijające
różowe światło porannego brzasku.
Budynek jej się nie podobał, wydawał
się obcy. Zresztą z samą wyspą też
wiązały się nieprzyjemne wspomnienia.
Na ogół ignorowała ten dom, udawała,
że go tam nie ma, podobnie jak
w wypadku wielu innych spraw, które
sprawiały jej ból.
Obejrzała się w stronę, z której
nadeszła, a potem popatrzyła na północ,
gdzie było widać jej dom. Wąska
ścieżka wysypana żwirem biegła od
pomostu w górę do głównego budynku,
a potem obiegała go i prowadziła do
domku dla gości i dalej, za nim, aż do
noclegowni. Birdie nie dostrzegła
nikogo. Nie podążał za nią żaden cień,
żaden intruz. Niebo od strony lądu
pociemniało, pojawiły się na nim
burzowe chmury.
Na sąsiednich wyspach znajdowały
się prywatne domy. Hotele i pensjonaty
z innych wysp miały wprawdzie
wahadłowe połączenia z lądem, ale na
jeziorze nie było taksówek wodnych.
Jeśli ktoś chciał się dostać do prywatnej
posiadłości, musiał skorzystać z własnej
łodzi.
Ostatnio w okolicy miała miejsce
seria włamań. Przez większość roku
wiele domów było niezamieszkanych,
o czym nieproszeni goście doskonale
wiedzieli. Brali łódź i płynęli na wyspę,
włamywali się do domu, kradli cenne
przedmioty, dewastowali mienie,
a czasami nawet robili sobie
kilkudniową imprezę. Birdie poczuła
gniew, gdy dowiedziała się o tych
zdarzeniach. Typowe. Zawsze gdzieś
czaili się jacyś „oni”, sfrustrowani,
przekonani, że mają prawo zabrać albo
zniszczyć coś, na co ktoś inny tak ciężko
pracował. Zawsze znalazł się ktoś
biedniejszy, kto patrzył na ciebie
z zazdrością i oburzeniem, czekając
tylko, aż spojrzysz w inną stronę, bo
wówczas będzie miał okazję cię okraść.
I jakoś zawsze uchodziło to takim
ludziom bezkarnie.
Mniej więcej tydzień po tym, jak
usłyszała o kradzieżach, Birdie udała się
do miasteczka i kupiła niewielki
rewolwer. Często pozostawała na
wyspie sama. Joe nie lubił spędzać tutaj
czasu tak bardzo jak ona i wracał do
mieszkania w mieście, gdy miał już
dosyć samotności – a może raczej miał
dosyć jej towarzystwa? W końcu to
miejsce nie było jego miejscem, to nie
do jego rodziny należała Heart Island
przez trzy pokolenia, to nie on spędzał tu
każde szkolne wakacje, jak robiła to
Birdie. Kto jak kto, ale ona nie
zamierzała się tutaj bać i współczuła
ludziom, którzy odważyliby się jej
cokolwiek zabrać. Trzymała rewolwer
w pudełku, w wysokiej szafce
kuchennej. Gdy spędzała samotnie noc,
przekładała go do szuflady nocnego
stolika.
Birdie przyspieszyła kroku,
kontynuując okrążanie wyspy, aż dotarła
w końcu na jej najwyższy punkt, Skałę
Widokową, bo taką nazwę nadały temu
wzniesieniu dzieci państwa Heart, czyli
Birdie, jej siostra Caroline oraz ich brat
Gene. Powierzchnia wyspy nie
przekraczała półtora hektara. Z tego
punktu obserwacyjnego Birdie widziała
wszystkie budynki otoczone wysokimi
skałami i drzewami. Ścieżka była
właściwie jedyną drogą, którą dało się
teraz chodzić po wyspie. Prowadziła
z noclegowni do domku gościnnego
i głównego budynku, a potem na pomost.
Była oświetlana słabym światłem
odpowiednio rozmieszczonych lamp
LISA UNGER WYSPA NIEPRAWDY Przekład Tomasz Konatkowski
Dla Jeffreya, bo dla kogóżby innego? We dnie i w nocy, tylko ty. Wciąż i na zawsze.
CZĘŚĆ PIERWSZA Podróż Rozpaczliwie pragnąc przywrócić do życia coś, co mogło w ogóle nie istnieć, jedno po drugim roztrzaskiwaliśmy się o skaliste brzegi Heart Island. Zniszczyliśmy przez to miejsce, które tak bardzo wszyscy kochaliśmy, zmieniliśmy je w ziemię odrażającą i jałową, na której nie może pojawić się miłość i na której nic już nie
wzrośnie. Z pamiętnika Caroline Love Heart (1940–2000)
Prolog Birdie Burke stała na kamieniu i patrzyła, jak pierwszy brzask nadaje niebu kolor przydymionego różu. Znajdowała się na zimnym, skalistym brzegu jeziora, którego fale rozbijały się u jej stóp. Poza szmerem lekkiego wiatru w koronach drzew można było usłyszeć tylko odległy krzyk nura. Zrzuciła szlafrok i powiew chłodnego powietrza sprawił, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Gdy Birdie wychodziła z domu, jej mąż jeszcze spał. Nikt nie mógł jej tu zobaczyć, inne wyspy widać
było jedynie od północy i od południa. A jeśli nawet dałoby się ją podejrzeć... to któż by chciał przypatrywać się ciału siedemdziesięciopięcioletniej kobiety w kostiumie kąpielowym? Większość ludzi odwróciłaby wzrok z zażenowaniem, mimo że Birdie była osobą szczupłą i wysportowaną. Wiedziała, że w pełnym ubraniu wygląda bardzo szykownie. Wciąż uważała się za całkiem atrakcyjną kobietę, jednak miała wrażenie, że nikt już na nią nie patrzy, że nikt się jej tak naprawdę nie przygląda. Czas pozbawił jej ciało świeżości, zniknęła gdzieś kremowa cera i błysk we włosach. Nawet jeśli Birdie czuła
się podobnie jak wtedy, gdy miała dwadzieścia lat, nie można już było w niej dostrzec tamtej dziewczyny. Wiedziała, że dotyczy to wszystkich. Żadna z jej rówieśniczek nie rozpoznawała osoby, którą oglądała na co dzień w lustrze. Większość przyjaciółek i znajomych Birdie uczestniczyła w zażartej bitwie z rozpoczynającą się starością, angażując całe zastępy osobistych trenerów, chirurgów plastycznych, kosmetyczek i lekarzy medycyny estetycznej, których zadaniem było zatrzymanie czasu. Jakie to niemądre – myślała zawsze Birdie. Jeśli jest jakaś bitwa, której nie można wygrać, to
właśnie ta. Nie oznaczało to wcale, że nie dbała o siebie, ani że nie rozumiała, na czym polega walka skazana na porażkę. Powoli weszła do zimnej wody, a po chwili szybko zanurzyła się aż po ramiona. Mimo że była przyzwyczajona do nagłego ochłodzenia organizmu, całe ciało zdawało się buntować, serce przyspieszyło, a w stawach pojawił się ból. Zaczęła płynąć, uważnie wymierzając kolejne pociągnięcia ramion, mocno pracując wciąż silnymi nogami. Zwykle stopniowo się rozgrzewała, a wówczas woda stawała się przyjemnie chłodna, rześka, działała odświeżająco. Dziś jednak było inaczej. Może
woda była o kilka stopni za zimna? A może po prostu Birdie się zestarzała? Nie potrafiła odnaleźć właściwego rytmu. Przepłynęła zaledwie krótki odcinek i już myślała o zawróceniu. Kiedy była młodsza, bez większego wysiłku okrążała wyspę, czasami dwukrotnie. Wchodziła do wody w tym samym miejscu co dziś, po zachodniej stronie domu, w jedynym punkcie, w którym dało się bezpiecznie zanurzyć w jeziorze. Wypływała na tyle daleko, by uniknąć rzucenia przez fale na wysokie, ostre skały, które otaczały prawie całą wyspę. Uwielbiała zimny dotyk wody, czuła radość, gdy jej serce zaczynało bić szybciej, a szczupłe,
mocne ciało niosło ją obok pomostu, potem wzdłuż zachodniego brzegu, a w końcu, po kolejnej zmianie kierunku o dziewięćdziesiąt stopni, z powrotem do punktu, w którym rozpoczęła. Jeśli była w dobrej formie, opłynięcie wyspy zajmowało jej około pół godziny. Wtedy woda wydawała się nieco cieplejsza. Wczesny poranek, gdy dzieci jeszcze spały i nie domagały się jej uwagi, był prywatnym czasem Birdie. Marzyła, żeby takie chwile – czas spokoju i wolności – nigdy się nie kończyły. Oczywiście teraz, kiedy mogły naprawdę trwać bez końca, kiedy była w stanie spędzić cały dzień, nie niepokojona przez nikogo, nie okazało się to wcale tak przyjemne, jak to sobie
wyobrażała przed laty. Birdie nie wiedziała, dlaczego zwykle tak się dzieje, że kiedy już się uzyska to, czego się pragnie, jest to zaledwie cieniem marzeń z przeszłości. Dotarła do pomostu, co stanowiło mniej więcej jedną czwartą trasy, i z irytacją stwierdziła, że musi się poddać. Nie dałaby rady przepłynąć całego dystansu. Niechętnie zawróciła i dopłynęła do miejsca, w którym pozostawiła swój miękki różowy szlafrok. Sztywnym krokiem wyszła na ląd. Była rozczarowana, a nawet trochę zła na siebie, że zabrakło jej sił do pełnego okrążenia wyspy. Nie lubiła przypominać sobie o swoim wieku.
Kiedyś, dawno temu, nikt nie mógł jej pokonać. Trudno, może to i lepiej – Birdie czekało mnóstwo pracy. W niedzielę mieli pojawić się tutaj wszyscy zaproszeni członkowie rodziny. Zawsze, gdy przybywali goście, miała tak wiele zajęć... Jej mąż, Joe, nie był zbyt pomocny – przejmował się drobiazgami, takimi jak dobór wina czy muzyki, albo gier, w które powinni zagrać, za to cała ciężka robota, czyli zakupy, gotowanie i sprzątanie, spadała na Birdie. Pojutrze, przed zachodem słońca, jej dzieci i wnuki będą siedzieć przy kolacji, przy długim stole jadalnym. Błoga cisza jej wyspy zostanie zakłócona. I znów zacznie się praca.
Sama to sobie wrzucasz na głowę, Birdie – regularnie powtarzał jej mąż. – Może byś spróbowała się trochę odprężyć i odpocząć? Wszyscy byliby równie zadowoleni, gdyby dostali hamburgery z grilla, ziemniaki pieczone w folii i sałatkę warzywną. Tak, to prawda – wszyscy oprócz Birdie. Była tak zamyślona, że dostrzegła go dopiero wówczas, gdy zawiązała szlafrok, wsunęła klapki i odwróciła się, by ruszyć z powrotem do głównego budynku. Minęła chwila, zanim zdała sobie sprawę, że pośród drzew ktoś stoi. Bez okularów nie potrafiła zidentyfikować tego człowieka. Któż to
mógł być, na litość boską? Na pewno nie mąż. Postać była wysoka, ale szczupła, a nie atletyczna jak Joe. Któryś z sąsiadów? Nie, to niemożliwe – Birdie usłyszałaby, jak nadpływa łódź. – Kto tam jest? – zawołała. Postać stała w bezruchu, sprawiała wrażenie niematerialnego bytu. Birdie nie była w stanie skupić na niej wzroku. Poczuła lekki dreszcz strachu, ale ruszyła w kierunku mężczyzny. Nie należała do osób, które uciekają od zagrożeń. Miała zasadę, że zawsze trzeba zmierzyć się z problemem. – Proszę powiedzieć, kim pan jest! – rozkazała. Nie spodobało się jej brzmienie własnego głosu. – Czy ty zawsze musisz
być tak cholernie władcza? – brzmiała kolejna ulubiona uszczypliwość Joego. – Nie jesteś królową, na litość boską! – Znajduje się pan na terenie prywatnym! – dodała. Obcy nie odpowiedział. Co to mogło być? Czy tam w ogóle ktoś stał? Może to tylko złudzenie optyczne? Przyspieszyła kroku. Gdy podeszła bliżej, miała wrażenie, że postać zniknęła wśród drzew. Birdie nie zdawała sobie sprawy, że ma tak kiepski wzrok. Kiedy dotarła do miejsca, w którym stał ten człowiek, nie znalazła niczego, żadnego śladu czyjejś obecności. Ale ktoś tu przecież musiał być! Jeszcze nie zwariowała i nie miała
starczych omamów. Naprawdę kogoś widziała. Na pewno. Wspięła się na skały, które zajmowały zachodnią część wyspy i zeszła w stronę pomostu. W ciągu ostatniego tygodnia nie padało zbyt wiele, więc powyżej poziomu wody kamienie były dość suche, choć i tak nieco niebezpieczne. Birdie jednak maszerowała pewnym krokiem, chodziła przecież po tych skałach przez całe życie. Jej stopy czuły się tu równie dobrze jak wówczas, gdy była jeszcze małą dziewczynką, nastolatką, młodą kobietą. Poruszała się szybko, wiedziała, które kamienie są obluzowane, które zbyt ostre, a po których można bezpiecznie stąpać. Gdy
w czasie deszczu i burzy jezioro robiło się niespokojne, po tej stronie wyspy nie dało się przejść. Fale rozbijały się o strome brzegi, skały stawały się śliskie, ostre, zdradliwe. Jedynym sposobem okrążenia wyspy było wówczas zejście do wody i jej opłynięcie. Skręciła i zobaczyła jasnoszary pomost rysujący się na tle stalowobłękitnej tafli jeziora. Nad głową Birdie rozległo się gęganie, klucz bernikli kierował się już na południe. Dni stawały się coraz chłodniejsze, w tym roku nic nie zapowiadało ocieplenia. Na wodzie kołysała się stara łódź
wiosłowa. Ich łódź z kabiną również była bezpiecznie przycumowana do knag pomostu i osłonięta przed deszczem. I to wszystko, Birdie nie dostrzegła żadnej innej jednostki, a przecież musiałaby tam być, gdyby ktoś przypłynął z wizytą. To jedyne miejsce na wybrzeżu wyspy, w którym dało się przybić do brzegu i nie zniszczyć przy tym poważnie łodzi. Dokładnie na południe od tego miejsca leżała Cross Island. Dopiero dwa lata temu ktoś postawił tam dom, przez większość życia Birdie wyspa pozostawała niezamieszkana. W dzieciństwie Birdie, jej brat i siostra czasami wsiadali na łódkę i wiosłowali na drugą stronę wąskiej cieśniny, żeby zbadać teren. Jednak matka, kiedy tylko
ich na tym przyłapała, zawsze przywoływała ich z powrotem. – Nie płyńcie tam! – mówiła zagniewana i zaniepokojona. – Ta wyspa nie należy do nas. Wracali z ponurymi minami, cicho narzekając na niesprawiedliwość losu. Nikt nie śmiał kłócić się z matką, kiedy przybierała ten groźny wyraz twarzy. Rzadko się denerwowała, prawie nigdy nie podnosiła głosu. Ale to spojrzenie... Wystarczyło napotkać jej wzrok, a każdy milknął i posłusznie wypełniał jej polecenia. Birdie patrzyła na Cross Island. Dostrzegała zarysy postawionego tam domu, brązowe dachówki widoczne
między drzewami, okna odbijające różowe światło porannego brzasku. Budynek jej się nie podobał, wydawał się obcy. Zresztą z samą wyspą też wiązały się nieprzyjemne wspomnienia. Na ogół ignorowała ten dom, udawała, że go tam nie ma, podobnie jak w wypadku wielu innych spraw, które sprawiały jej ból. Obejrzała się w stronę, z której nadeszła, a potem popatrzyła na północ, gdzie było widać jej dom. Wąska ścieżka wysypana żwirem biegła od pomostu w górę do głównego budynku, a potem obiegała go i prowadziła do domku dla gości i dalej, za nim, aż do noclegowni. Birdie nie dostrzegła nikogo. Nie podążał za nią żaden cień,
żaden intruz. Niebo od strony lądu pociemniało, pojawiły się na nim burzowe chmury. Na sąsiednich wyspach znajdowały się prywatne domy. Hotele i pensjonaty z innych wysp miały wprawdzie wahadłowe połączenia z lądem, ale na jeziorze nie było taksówek wodnych. Jeśli ktoś chciał się dostać do prywatnej posiadłości, musiał skorzystać z własnej łodzi. Ostatnio w okolicy miała miejsce seria włamań. Przez większość roku wiele domów było niezamieszkanych, o czym nieproszeni goście doskonale wiedzieli. Brali łódź i płynęli na wyspę, włamywali się do domu, kradli cenne
przedmioty, dewastowali mienie, a czasami nawet robili sobie kilkudniową imprezę. Birdie poczuła gniew, gdy dowiedziała się o tych zdarzeniach. Typowe. Zawsze gdzieś czaili się jacyś „oni”, sfrustrowani, przekonani, że mają prawo zabrać albo zniszczyć coś, na co ktoś inny tak ciężko pracował. Zawsze znalazł się ktoś biedniejszy, kto patrzył na ciebie z zazdrością i oburzeniem, czekając tylko, aż spojrzysz w inną stronę, bo wówczas będzie miał okazję cię okraść. I jakoś zawsze uchodziło to takim ludziom bezkarnie. Mniej więcej tydzień po tym, jak usłyszała o kradzieżach, Birdie udała się do miasteczka i kupiła niewielki
rewolwer. Często pozostawała na wyspie sama. Joe nie lubił spędzać tutaj czasu tak bardzo jak ona i wracał do mieszkania w mieście, gdy miał już dosyć samotności – a może raczej miał dosyć jej towarzystwa? W końcu to miejsce nie było jego miejscem, to nie do jego rodziny należała Heart Island przez trzy pokolenia, to nie on spędzał tu każde szkolne wakacje, jak robiła to Birdie. Kto jak kto, ale ona nie zamierzała się tutaj bać i współczuła ludziom, którzy odważyliby się jej cokolwiek zabrać. Trzymała rewolwer w pudełku, w wysokiej szafce kuchennej. Gdy spędzała samotnie noc, przekładała go do szuflady nocnego
stolika. Birdie przyspieszyła kroku, kontynuując okrążanie wyspy, aż dotarła w końcu na jej najwyższy punkt, Skałę Widokową, bo taką nazwę nadały temu wzniesieniu dzieci państwa Heart, czyli Birdie, jej siostra Caroline oraz ich brat Gene. Powierzchnia wyspy nie przekraczała półtora hektara. Z tego punktu obserwacyjnego Birdie widziała wszystkie budynki otoczone wysokimi skałami i drzewami. Ścieżka była właściwie jedyną drogą, którą dało się teraz chodzić po wyspie. Prowadziła z noclegowni do domku gościnnego i głównego budynku, a potem na pomost. Była oświetlana słabym światłem odpowiednio rozmieszczonych lamp