Lisa Unger
Zabójcza prawda
Zangielskiego przełożył
JanKraśko
Świat Książki
Elaine Markson…
Mojej wiernej sojuszniczce,
nieustraszonej czempionce
i cudownej przyjaciółce
Dokumentchroniony elektronicznymznakiemwodnym
PROLOG
Pada lekki śnieg, powoli pokrywając ciemnoczerwone dachy Pragi. Szare kamienne płyty znikają
jużpod warstwą białego puchu, ale ja patrzę wzimne, ołowiane niebo. Rynek tonie wmroźnej ciszy.
Sklepy są zamknięte, ze stolikówwkawiarnianychogródkachzwisają oparcia odwróconychdo góry
nogami krzeseł. Woddali dzwonią kościelne dzwony. Silny wiatr, wzdychając i jęcząc, porywa
zziemi zbłąkane papiery i puszcza się znimi wtany. Wtej zawierusze jest jakiś spokój i poranek
byłby naprawdę piękny, gdyby tak bardzo mnie nie bolało, gdyby nie było mi tak zimno.
Bok, na którymleżę, jest zesztywniały i odrętwiały. Próbuję usiąść, chociażmięśnie boleśnie
protestują. Przytrzymuję się oparcia parkowej ławki i wstaję. Przenikliwy wiatr wciska mi się za
kołnierzi do rękawów, a ja myślę: jak długo leżałamna tychzimnychkamieniachpośrodkupustego
rynku? Jak się tuznalazłam? Ostatnią rzeczą, jaką dobrze pamiętam, jest pytanie, które zadałam
młodej dziewczynie zwytatuowaną twarzą. Pamiętamjej oczy, bardzo młode, skrzywdzone
i zalęknione. Spytałamją:
– Kde? Gdzie?
Spojrzała na mnie zaskoczona tymi rozbieganymi oczami i pamiętam, że zdenerwowana
i zdesperowana przestąpiła znogi na nogę.
– Proszę. Kde je Kristof Ragan?
Mgliście pamiętamrównieżjej odpowiedź. Ale tkwi zbyt głęboko wmojej bolącej głowie, bym
mogła ją stamtąd wydostać. Słyszę mój wewnętrzny głos. Idź, mówi. Ruszaj. Niechci ktoś pomoże.
Czuję, że coś mi grozi, ale nie wiemco.
Mimo to wciążstoję, wciążopieramsię ciężko o ławkę, bojąc się tego rozchwianego, wciąż
rozkołysanego świata, bojąc się, że znowuupadnę na twarde kamienie. Jestemwdżinsachi w
skórzanej kurtce. Kurtka jest rozpięta, przezdziurę wrozdartymswetrze widać koronkowy stanik.
Skórę na piersiachmamobtartą i zaczerwienioną zzimna. Nogawka spodni jest rozerwana, zrany
nad golenią sączy się krewi nie mogę ustać na prawej nodze. Stopy mamtak przemarznięte, że
zupełnie ichnie czuję.
Rynek jest opustoszały. Niedawno wstał świt, wszystko jest przyćmione i lekko zamglone.
Wniebo strzela bożonarodzeniowa choinka ozdobiona zimnymi błękitnymi lampkami. Za nią i przed
nią tłoczą się mniejsze drzewka, równieżprzybrane, skrzące się i rozmigotane. Wokół placuroi się
od drewnianychstraganów, które rozstawiono na świąteczny kiermasz. Czarne słupy ozdobnych
latarni są owinięte sznurami kolorowychlampek, woknachi na drzwiachwiszą wieńce. Basen
fontanny, osuszonej na zimę, wypełnia się śniegiem. Bajka. Jest jak wbajce. To chyba pierwszy
dzieńświąt. Każdego innego dnia byliby tujużturyści, miejscowi szliby do pracy, chwiejnym
krokiemwracaliby do domuimprezowicze po nocnej balandze. Kiedyś kochałamto miejsce, kiedyś
czułam, że jestemtumile widziana. Kiedyś, ale nie dzisiaj. Dzisiaj jestemtutak samotna, jakby
nadszedł czas apokalipsy. Coś mnie ominęło i wszyscy mnie zostawili.
Przytrzymując się ściandomówi ławek, idę wkierunkuulicy, powoli i ostrożnie, żeby się nie
potknąć. Wniebo strzelają spiczaste wieżyce, zgóry patrzą na mnie zapłakani święci. Widzę swoje
odbicie woknie wystawowymjakiegoś sklepu. Na głowie mamkoszmar; nawet wtymstanie
próżność każe mi przeczesać ręką włosy i trochę je wygładzić. Rozmazał się tuszdo rzęs. Ślinię palec
i próbuję go zetrzeć. Kurtka jest rozerwana na ramieniu. Na szczęce mamsiniak. Jestemzła na
kobietę zokna. Ma wybujałe ego, jest chora zbuty i pychy. Pełna odrazy, biorę oddech,
wypuszczampowietrze i zmoichust bucha obłok pary, który szybko znika.
Nie mogąc znieść swojego widoku, idę dalej. Woddali widzę zielono-biały radiowóz. Jest mały
i pudełkowaty, zupełnie jak nie samochód – przypomina tubkę albo szminkę. Wolałabymzobaczyć
niebiesko-białego chevroleta caprice zwyjącą syreną i dwoma rosłymi nowojorskimi policjantami.
Ale będzie musiał wystarczyć ten. Na tyle, na ile mogę, przyspieszamkroku, podnoszę rękę
i macham.
– Halo! – wołam. – Możecie mi pomóc?
Otwierają się drzwiczki od strony pasażera i zradiowozuwysiada policjantka. Rusza wmoją
stronę i kiedy podchodzę bliżej, widzę, że ma na twarzy szyderczy uśmiech. Jest bardzo drobna
i czarny mundur wisi na niej jak na wieszaku. Włosy ma ufarbowane na rudo, krzykliwie i nieładnie,
ale cerę ma mlecznobiałą, a oczy nieziemsko niebieskie.
– Mówi pani po angielsku? – pytam.
– Trochę – odpowiada ztypowo słowiańską wymową.
Patrzy na mnie zmrużonymi oczami. Włosy ma przyprószone płatkami śniegu. Skacowana
Amerykanka zataczająca się na ulicy, tak myśli, czytamto zjej twarzy. Widywała takie setki razy.
Co za syf.
– Potrzebuję pomocy – mówię i wyczuwając jej nastawienie, dumnie zadzieramgłowę. – Muszę
dostać się do amerykańskiej ambasady.
Policjantka patrzy na mnie jeszcze surowiej, zmieszaniną pogardy, rozbawienia i jawnej
podejrzliwości.
– Pani nazwisko? – rzuca.
Widzę, że powoli, niedbałymgestem, kładzie rękę na pistolecie upasa, wielkim, czarnym
paskudztwie, za dużymna jej drobną, białą dłoń. Wahamsię; zjakiegoś powodużałuję, że do niej
podeszłam. Nie chcę podawać jej nazwiska. Chcę odwrócić się i uciec.
– Paszport proszę – żąda stanowczo.
Widzę błysk strachuwjej oczach, strachui lekkiego podniecenia. Zdaję sobie sprawę, że
zaczynamsię cofać. Nie podoba jej się to, idzie za mną.
– Stać. – Prostuje się, staje się wyższa.
Nieruchomieję. Nie wiem, co robić, co jej powiedzieć.
– Pani nazwisko – powtarza.
Odwracamsię i zaczynambiec, a właściwie kuśtykać, oddalając się od niej powoli i niezdarnie.
Policjantka zaczyna warczeć na mnie po czeskui chociażjej nie rozumiem, wiem, że mampoważne
kłopoty. Nagle czuję jej rękę na ramieniui po chwili znowuleżę na chodniku; drobna, lecz
zadziwiająco silna wbija mi kolano wplecy. Przygniata mnie do ziemi całymciężaremciała, brakuje
mi tchu. Charczę, rozpaczliwie próbuję zaczerpnąć powietrza. Tymczasemona krzyczy coś do
radionadajnika. Po chwili wykręca mi ręce, lecznagle czuję, że gwałtownie drga, że się ze mnie
zsuwa. Słyszę, jak jej pistolet klekocze na bruku. Uciekamod niej na czworakachi się odwracam.
Policjantka leży na boku, patrząc na mnie tymi szokująco niebieskimi oczami, przerażonymi teraz
i przepełnionymi bólem. Zawracam, lecznieruchomieję, gdy otwiera usta i gdy na śnieg wypływa
znichrzeka krwi. Na jej brzuchuciemnieje mokra plama. Policjantka uciska ją ręką i krewsączy się
równieżmiędzy szczupłymi palcami.
Wtedy podnoszę głowę, wtedy go widzę. Jest jak czarna kolumna na białymtle. Opuścił rękę
zpistoletem, stoi nieruchomo i bezsłowa, a wiatr targa muwłosy. Nie odrywając od niego wzroku,
powoli wstaję i zaczynamsię cofać.
– Dokąd? – pyta.
Idzie za mną, słyszę jego przytłumione kroki.
– Dlaczego? – krzyczę i odpowiada mi echo.
Ale onmilczy. Ma kamienną, nieprzeniknioną twarz, jakbymnigdy nic dla niego nie znaczyła.
I może tak było. Kiedy się odwracam, podnosi broń. Wtedy biegnę, wtedy pędzę ile sił wnogach.
None
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozstanie
Będziecie razem,
gdy białe skrzydła śmierci
rozproszą wasze dni.
Kahlil Gibran, Prorok
1
Kiedy ostatni razwidziałammojego męża, wjasnychwłosachhiszpańskiej bródki miał kropelkę
malinowego dżemu. Właśnie wypiliśmy cappuccino zabsurdalnie kosztownego ekspresu, który pod
wpływemkaprysukupiłamprzed trzema tygodniami, i zjedliśmy croissanty, które on– nie
dostrzegając wtymżadnej ironii – kupił, wracając zporannej przebieżki. Szczupły i dobrze
zbudowany ciało miał jak maszyna i nigdy nie tył, chyba że chciał. Wprzeciwieństwie do mnie. Bo ja
zaczynamtyć wudachna samzapachświeżego pieczywa.
Rogaliki były jeszcze ciepłe. I kiedy ja próbowałamwalczyć zpokusą, onrozkrawał je i smarował
masłemi dżemem– jeden, rozkrojony i lepki, zostawił na białymtalerzu. Walkę oczywiście
przegrałami szybko wyciągnęłamrękę. Croissant był doskonały. Łuszczył się, rozpływał wustach,
był słodki i słonawy. Był i nagle zniknął.
– Maszna mnie zły wpływ– powiedziałam, oblizując palce. – Żeby to spalić, musiałabymprzez
godzinę zasuwać na rowerku. A oboje dobrze wiemy, że nie będę.
Spojrzał na mnie, niebieskooki i bardzo skruszony.
– Wiem. Przepraszam. – A potemuśmiech. Och, tenuśmiech. Prowokował do rewanżubez
względuna to, jak bardzo byłamzła i sfrustrowana, jak bardzo miałamwszystkiego dosyć. – Ale był
smaczny, prawda? Będzieszto pamiętała przezcały dzień.
To? Mówił o rogalikuczy o porannymseksie?
– Tak – odparłam, gdy objął mnie, niecierpliwie przyciągnął i przytulił, jakby zamiast się
pożegnać, zapraszał mnie na powtórkę. – Na pewno.
Właśnie wtedy zobaczyłamtę kropelkę. Kazałammuwytrzeć twarz. Był ładnie ubrany, na ważne
spotkanie. Podobno „decydujące”. Spojrzał na swoje odbicie wszklanychdrzwiczkachkuchenki
mikrofalowej i wytarł brodę.
– Dzięki – rzekł, idąc do drzwi. Po drodze wziął laptop wskórzanympokrowcui zarzucił go na
ramię. Laptop był ciężki; bałamsię, że pogniecie mumarynarkę od czarnego, bardzo eleganckiego
i kosztownego wełnianego garnituru, który niedawno kupił, ale nic nie powiedziałam. Nie chciałam
muza bardzo matkować.
– Za co? – Zdążyłamjużzapomnieć, że mógł wyjść do pracy zjedzeniemna twarzy i że
zaoszczędziłammuzażenowania.
– Za to, że jesteś najpiękniejszą istotą, jaką dzisiaj zobaczę.
Umiał czarować i robił to przy każdej okazji. Zawsze taki był.
Roześmiałamsię, zarzuciłammuręce na szyję i znowugo pocałowałam. Wiedział, co powiedzieć,
umiał poprawić mi humor. Bo rzeczywiście, czułam, że przezcały dzieńbędę myślała o naszym
porannymseksie, o tympysznymcroissancie i jego komplemencie.
– Idź, skop imtyłek – powiedziałam, idąc znimdo drzwi i odprowadzając go wzrokiemdo windy
na końcukrótkiego korytarza. Nacisnął guzik. Musiał poczekać. Kupiliśmy to mieszkanie głównie
ze względuna korytarz, praktycznie bezoglądania. Gruba czerwona wykładzina, boazeria, wysoki
na trzy metry sufit – przedwojenna nowojorska elegancja.
Otworzyły się drzwi. Może to właśnie wtedy, tużzanimwszedł do kabiny, zobaczyłamna jego
twarzy lekki cień. A może tylko to sobie wyobraziłam, jużpóźniej, żeby nadać tymchwilomjakieś
znaczenie. Ale tak, widziałamdziwny cień– smutku? strachu? – który przemknął przezjego twarz
tak szybko, że ledwo to zarejestrowałam.
– Jasne! – odparł ze zwykłą chłodną pewnością siebie.
Ale i tak to słyszałam, to ciche echo jego rodzimego akcentu, które pobrzmiewało tylko wtedy,
gdy był zestresowany albo wstawiony. Ale nie, nie martwiłamsię. Nigdy wniego nie wątpiłam. Nie
miałamzielonego pojęcia, co ma załatwić – chodziło o jakichś inwestorówczy coś wtymrodzaju–
ale ani przezsekundę nie wątpiłam, że sobie poradzi. Taki jużbył: zawsze stawiał na swoim. Posłał
mi zawadiackie spojrzenie, pomachał na do widzenia i wsiadł do windy. Drzwi się zamknęły i zniknął.
– Kochamcię! – Chyba zdążył jeszcze to krzyknąć, wygłupiając się wsunącej wdół kabinie, która
zabierała mi i jego, i jego głos.
Uśmiechnęłamsię. Po pięciulatachmałżeństwa, po poronieniu, po co najmniej pięciuciągnących
się do śwituawanturach, po gorącymseksie, po seksie nudnym, po dniachdobrychi złych, po tych
wszystkichmałych(i większych) smutkachi rozczarowaniach, nieuniknionychwzwiązku, który nie
rozpada się natychmiast i nie wypala, po tychnielicznychmrocznychdniach, kiedy myślałam, że to
jużkoniec, że lepiej mi będzie bezniego, po zapierającychdechwpiersi chwilach, gdy czułam, gdy
byłampewna, że bezniego nie przetrwam– po tymwszystkimnie musiał mi nawet tego mówić, ale
cieszyłamsię, że powiedział.
Zamknęłamdrzwi i zaczął się zwykły poranek. Pięć minut później rozmawiałamjużprzeztelefon
zJackiemMannesem, moimstarymprzyjacielemi agentem.
– Przysłali pieniądze? – Odwieczne pytanie pisarki.
– Sprawdzę. – Odwieczna odpowiedźagenta. – Jak nowa książka? Idzie?
– Jakoś…idzie.
Potemprzebrałamsię i wciążczując na ustachsmak maślano-malinowego pocałunku, poszłam
pobiegać.
Kiedy wyszedł na ulicę, uderzył go podmuchzimnego, przenikliwego wiatru, tak silny, że
pożałował, iżnie włożył palta. Zastanawiał się, czy nie zawrócić, ale nie miał jużczasu. Zapiął
marynarkę, przełożył pasek laptopa przezpierś, schował ręce do kieszeni i szybkimkrokiemruszył
wkierunkuBroadwayu. Na rogubyła stacja metra. Wyłożonymi żółtą terakotą schodami zbiegł na
dół, ciesząc się ciepłem, choć tego ranka było to ciepło przesycone wyjątkowo intensywnym
zapachemmoczu. Przeciągnął kartę, pchnął bramkę i wszedł na peron.
Gdyby przyszedł godzinę wcześniej – niedawno minęła dziewiąta – tłumbyłby na pewno dużo
większy. Młody biznesmento zerkał na zegarek, to wychylał się na tory, wypatrując świateł
nadjeżdżającego pociągu. Mimo eleganckiego palta zczarnej wełny i kosztownychbutówrobił
wrażenie zabieganego i zaniedbanego. Marcusa zalała fala pogardy. Nie wiedział dlaczego. Może
gardził nimza oczywiste spóźnialstwo i jeszcze bardziej oczywistą nerwowość. Nie potrafił tego
wytłumaczyć.
Zrękami wkieszeniachoparł się o ścianę. Czekał. Czekanie było wNowymJorkuczymś
ustawicznymi nieuchronnym– czekanie na pociąg, na autobus, na taksówkę, czekanie wnieznośnie
długichkolejkachpo kubek kawy, wkolejce do kasy po bilet do kina czy na wystawę wmuzeum.
Świat postrzegał nowojorczykówjako niecierpliwychchamów. Tymczasembyli oni przyzwyczajeni
do ustawiania się wkolejkach, do stania wogonkuzrezygnacją ludzi przeklętych, i stali wnich,
psiocząc i narzekając, mimo to stali.
Mieszkał wtymmieście od osiemnastego rokużycia, ale nie czuł się nowojorczykiem. Czuł się
raczej jak zwiedzający wogrodzie zoologicznym, ktoś, komupozwolono pochodzić wklatce dzikiego
zwierzęcia. Ale zdrugiej strony, czuł się tak zawsze, nawet jako dziecko, nawet wrodzinnymdomu.
Zawsze osobno, czujnie i zchłodnymdystansem. Przyjmował to jako coś naturalnego, jako część
swego życia, beznajmniejszego żaluczy pretensji do świata. Izabela dobrze to rozumiała; jako
pisarka była wpodobnej sytuacji. „Skutecznie obserwować można tylko, stojąc zboku”.
Między innymi tymgo do siebie przyciągnęła, tą uwagą. Przeczytał jej powieść, uznał, że jest
głęboka i poruszająca. Zaintrygowało go jej zdjęcie na tylnej okładce. Poszperał winternecie,
trochę o niej poczytał i zainteresowało go kilka szczegółów: to, że mimo uprzywilejowanej pozycji
odniosła sukces na własną rękę jako autorka ośmiubestsellerowychpowieści, że dużo podróżowała
po świecie i opublikowała kilka niezwykle wnikliwychesejówo miejscach, które odwiedziła. „Praga
to miasto tajemnic”, pisała. „Wąskie, bajkowe uliczki przechodzą tuwciemne zaułki, za ciężkimi,
okutymi żelazemdębowymi drzwiami kryje się tajemniczy ogród, bogato zdobione fasady są księgą
pełną mrocznychopowieści. Jej oblicze jest piękne, doskonale ukształtowane i przeurocze, ale oczy
są zimne. Uśmiechnie się, lecznigdy się nie roześmieje. Wie, ale nie powie”. Żadenpostronny
obserwator nie zauważyłby tego i nie zrozumiał, tymczasemona, ta amerykańska pisarka,
dostrzegła fragment prawdziwej Pragi i tymgo wzruszyła.
Kaskady kruczoczarnychloków, oczy jak dwa czarne dżety na dziewiczymśniegu, łuk szyi, ptasia
delikatność rąk – to właśnie dlatego poszedł na spotkanie autorskie. Od razuwiedział, że to
właśnie ona, że to ta, jak mawiają Amerykanie, jakby ichcałe życie sprowadzało się tylko do
poszukiwania tej drugiej połówki. Ale jemuchodziło o coś innego, przynajmniej początkowo.
Zdawało się, że to było tak dawno temu, tenmiły dreszcz, ta fala pożądania. Często żałował, że
nie może powrócić do ichpierwszego wieczoru, ponownie przeżyć tychwszystkichlat. Zrobił tyle
złychrzeczy – o jednychwiedziała, o innychnie i nigdy nie mogła się dowiedzieć. Pamiętał, że kiedy
kochali się pierwszy raz, wjej źrenicachdostrzegł coś, co wypełniło ziejącą wnimpustkę. I chociaż
wielusprawnie rozumiała, potemjużnigdy tak na niego nie patrzyła. Jej spojrzenie go mijało. Bo
nawet kiedy patrzyli sobie woczy, widziała kogoś, kogo tamnie było. Być może zjego winy.
Usłyszał łoskot nadjeżdżającego pociągui odepchnął się od ściany. Ruszył wstronę torów, gdy
nagle poczuł na ramieniuczyjąś rękę. Uścisk był silny, stanowczy, więc odruchowo wyszarpnął się
i odwrócił, podnosząc zaciśniętą pięść i robiąc krok do tyłu.
– Spokojnie. – Mężczyzna roześmiał się gardłowo. – Spokojnie. – Rozłożył wielkie, muskularne
ręce. – Coś ty taki spięty?
– Ivan– powiedział chłodno Marcus, chociażserce waliło mujak po zastrzykuadrenaliny.
Chwila miała nierzeczywisty odcień, wydźwięk mrocznej fantazji. Ivanbył duchem, kimś
pogrzebanymwpamięci tak głęboko, że równie dobrze mógł być wskrzeszonymtrupem. Kiedyś
gibki, wysoki, trochę zwariowany i dziwny, wyraźnie przybrał na wadze. Ale nie, nie był gruby,
tylko potężnie umięśniony. Przysadzisty, zszerokimi barami wyglądał jak buldożer gotowy zetrzeć
na prochnie tylko beton, ale i samą ziemię.
– Co? – Znowusię roześmiał, ale jużzmniejszymrozbawieniem. – Żadnego: „Jak się masz?”,
„Miło cię widzieć”?
Marcus obserwował jego twarz. Szeroki uśmiech, spadziste, ostre jak skała kości policzkowe,
błyszczące ciemne oczy mroziły jak lód. Nawet kiedy się śmiał, było wnimcoś nieobecnego,
niepokojącego. To, że się pojawił – wtej sytuacji i wogóle wjego życiu– było tak dziwne, iż
Marcus myślał przezchwilę, że śni, że wciążleży włóżkuobok żony. Że senzarazpierzchnie, tak jak
wszystkie inne koszmary, które go nawiedzały.
Pociąg przyjechał, odjechał i zostali na peronie sami. Marcus wciążmilczał. Dyżurna wodległej
budce czytała książkę. Słychać było łoskot przejeżdżającychpod nimi pociągów, trąbienie
klaksonówi szumulicy na górze. Minęło za dużo czasu. TwarzIvana pochłodniała, zmieniła się
wkamień.
I wtedy Marcus roześmiał się głośno, śmiechem, który poniósł się echempo całymperonie i na
chwilę oderwał od książki dyżurną.
– Ivan! Coś ty taki spięty?
Ivanteżsię roześmiał, choć trochę niepewnie, i dał mulekkiego kuksańca. Marcus objął go
wylewnie, przytulił i poklepali się wzajemnie po plecach.
– Maszdla mnie trochę czasu? – Ivanpołożył murękę na ramieniui poprowadził do wyjścia.
Rękę miał olbrzymią, wielką jak połeć wołowiny i tak ciężką, że nie sposób jej było zrzucić bez
pomocy dźwigu.
Marcus udał, że nie słyszy czającej się wpytaniugroźby.
– Jasne – odparł. – Oczywiście.
Usłyszał jednak nutkę niepewności we własnymgłosie, którą spróbował zamaskować kaszlem.
Jeśli Ivancoś zauważył, nie dał tego po sobie poznać. Wciążznimszedł, wciążgo przytrzymywał.
Byli jużna schodach.
Marcusa ogarnęły złe przeczucia, cały ichstrumień– płynęły zgardła prosto do brzucha. Ivan
gadał, opowiadał kawał o prostytutce i księdzu, ale ongo nie słuchał. Myślał o Izabeli. Wspominał,
jak wyglądała. Była wpiżamie, trochę śpiąca i śliczna, zburzą niesfornychwłosówna głowie –
pachniała kwiatami i seksem, smakowała masłemi dżemem.
Ulica. Ivanskończył opowiadać i ryknął śmiechem. Onteżsię roześmiał, chociażnie miał pojęcia,
jaka była puenta. Ivanznał mnóstwo kawałów, jedengłupszy od drugiego. Wtensposób całkiem
nieźle nauczył się angielskiego, czytając książki zdowcipami i oglądając występy stand-uperów.
Uważał, że nie zrozumie się języka, nie rozumiejąc jego humoru, gdy się nie wie, co bawi jego
rodzimychużytkowników. Onwto nie wierzył. Ale dyskusja zIvanemnie wchodziła wrachubę. Nie
wyszłaby muna zdrowie. Zrównowagi mógł wytrącić Ivana najmniejszy drobiazg. Wjednej chwili
śmiał się wesoło, a jużwnastępnej okładał go wielkimi jak bochny pięściami. Było tak od
najwcześniejszego dzieciństwa, przed wiekami.
Podszedł do nowiutkiego lincolna zaparkowanego nieprzepisowo na Osiemdziesiątej Szóstej.
Pstryknął pilotem, otworzył drzwiczki od strony pasażera. Był to kosztowny samochód, wóz, na
który – zważywszy na ostatnie lata – nie mógł sobie pozwolić. Marcus wiedział, co to znaczy: Ivan
powrócił do życia, które wpakowało go kiedyś wkłopoty.
Zmiejsca, gdzie stali, widać było jego dom, błyszczące szkło i wypolerowane drewno, szeroki,
okrągły podjazd. Pod markizą wisiał wielki wieniec, przypominając, że święta są tuż-tuż.
Na ulicę wychodziła właśnie ichsąsiadka, młoda kobieta zdwójką dzieci. Jak ona miała na imię?
Janie? Marcus znowupomyślał o Izabeli, nagle i natarczywie, orazo dziecku, którego tak bardzo
pragnęła. Onnigdy nie chciał mieć dzieci, wpadł wgniew, kiedy zaszła wciążę, i odczuł ulgę, gdy
poroniła. Na widok sąsiadki zdwiema małymi dziewczynkami poczuł wsercuostre ukłucie żalu.
Odwrócił głowę, żeby go nie poznały.
– Dobrze ci się żyje.
Ivanteżpatrzył wstronę kobiety. Wjasnymświetle poranka Marcus zobaczył jego mocno
podkrążone oczy, głęboką bliznę na twarzy, której nie pamiętał. Tanie, brudne ubranie, do krwi
obgryzione paznokcie – Ivanwyglądał niedobrze, jak ktoś, kto nie ma pieniędzy albo nie umie
o siebie zadbać, ktoś, kto od lat nie wychodził na dwór. Wciążsię uśmiechał, ale całe ciepło
zniknęło. Pozostał zimny kamień.
– A tobie? – spytał Marcus, czując wpiersi silny ucisk.
Ivanpowoli wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
– Nie ażtak.
Marcus odczekał chwilę.
– Czego chcesz, Ivan?
– Myślałeś, że jużnigdy mnie nie zobaczysz.
– Minęło sporo czasu.
– To prawda…Marcus – odparł Ivanzsarkastycznymnaciskiemna „Marcus”. – Sporo.
Marcus podszedł do samochodu; po prostunie dało się go obejść. Kładąc rękę na drzwiczkach,
zobaczył, jak zdomuwychodzi żona. Miała ściągnięte do tyłuwłosy – cienka opaska ztrudemje
opinała – i była wstrojudo biegania, wstarej, znoszonej niebieskiej bluzie i dobitychbutach.
Znowuprzypomniało musię ichwspólne śniadanie, to, jak martwiła się o kalorie. Kiedy wsiadł,
przystanęła i rozejrzała się. Miała zawziętą minę, tę, którą przybierała, ilekroć musiała zrobić coś,
czego nie chciała. Widział to nawet ztej odległości. Potemodwróciła się, szybko i gwałtownie,
i pobiegła. Każda cząstka jego ciała chciała pobiec za nią, leczIvanusiadł jużza kierownicą.
Samochód jęknął pod ciężaremjego ciała, wypełnił się jego zapachem, papierosami i potem.
– Nie martwsię. Chcę tylko pogadać. Zawrzeć nowy układ.
– Czy ja wyglądamna zmartwionego? – odparł Marcus zzimnymuśmiechem.
Ivannie odpowiedział.
Kiedy włączyli się do ruchu, przypomniał musię cytat zProroka: „To nie suknię dzisiaj zrzucam,
tylko skórę, którą zrywamzciała własnymi rękami”. Poczuł, że jego dotychczasowe życie ulega
zmianie, że powoli gaśnie. Na fasadzie każdego mijanego po drodze domuzostawiał malutki
kawałek siebie. Zkażdymmijanympo drodze domemłącząca go zżoną nić corazbardziej się
napinała, wreszcie pękła. Poczuł wpiersi silny, ostry ból. Pocieszenie przyniosła mudziwna myśl:
ten, którego Izabela będzie opłakiwała i którego wkońcuznienawidzi, mężczyzna, któremunie
będzie mogła wybaczyć, nigdy nie istniał.
2
– Rick – powiedziałampiętnaście godzinpo jego wyjściu. Była dziesiąta wieczorem. Na kuchennym
blacie stało szklane naczynie do zapiekania, a wnimlasagna, nietknięta i oklapła. Wlodówce
więdła sałata. – Mówi Izabela.
– Hej, witaj! – powitał mnie zwesołymożywieniem. Usłyszałamnutkę napięcia wjego głosie,
jakby się na nie silił. – Co się dzieje?
– Jeszcze pracujecie? – spytałamluźno i swobodnie. Miałamwłączony telewizor, prawie zupełnie
wyciszony. Jedna po drugiej, zszybkością karabinumaszynowego, na ekranie rozbłyskiwały
wiadomości CNN: wybuchkolejnej bomby wIraku, jakaś celebrytka ogoliła na łyso głowę i poszła
na odwyk, wChicago zastrzelono policjanta. Szumiała woda wrurach; naszsąsiad brał prysznic.
Rick zawahał się i mój żołądek zrobił salto.
– Tak – odparł, zudawaną żałością przeciągając sylaby. – Wiesz, jak tujest. Nie ma zmiłuj. –
Roześmiał się krótko, niepewnie i fałszywie, po czymznowuprzybrał maskę.
– Daszmi na chwilę Marcusa? – Mówiłamcorazbardziej nerwowo i zastanawiałamsię, czy to
słyszy.
– Jasne – odrzekł. – Zaczekaj.
Zalała mnie fala ulgi, niepokój zniknął. Marc pracuje i zapomniał zadzwonić. Albo to pierwszy
raz? Dostajeszparanoi.
– Iza? – Wrócił Rick. – Chyba wyszedł coś zjeść. Powiemmu, że dzwoniłaś.
– Jego komórka od razuprzełącza mnie na pocztę głosową. – À propos, czemuto powiedziałam?
– Pewnie bateria muwysiadła – odparł cicho Rick.
– Dobrze. Dzięki. – Ty wredny kłamco!
Odłożyłamsłuchawkę. Kazał mi czekać, zadzwonił do Marca i nie mogąc go złapać, zwyczajnie
zełgał. Tyle. Niczego nie podejrzewałam, byłamtego pewna. Widziałam, jak to robili, jak jeden
krył drugiego wrozmowachzklientami. Wiedziałamrównież, że Rick, wspólnik Marcusa, wiele razy
krył go przede mną. Zróżnychpowodów, złychi jeszcze gorszych. Zawsze uważałam, że łączące ich
relacje są trochę dziwne. Nie byli nawet przyjaciółmi. Co więcej, chyba się nawet nie lubili, chociaż
dobrze imsię razempracowało. No i zawsze się wzajemnie kryli.
Nalałamsobie kieliszek taniego chardonnay zlodówki, jużdrugi. Chociażbardzo kochałam
męża, wieczory takie jak tenzawsze przypominały mi o drobniutkichrysachwnaszymmałżeństwie,
rysach, które pod wpływemnaciskucichutko poskrzypywały, grożąc pęknięciem.
Opółnocy, jużlekko wstawiona, siedziałamprzed telewizorem, przeskakując zkanałuna kanał
i nie widząc, co oglądam. Nasłuchiwałampomrukuwindy, szczękuklucza wzamku, dzwonka
telefonu. Komórka, którą ściskałamwręku, miała temperaturę mojego ciała; trzymałamją tak
przezcały czas, od wielugodzin, co kilka minut bezskutecznie próbując się znimpołączyć. Jasne,
bywało, że się spóźniał. Potrafił zaginąć i na pół dnia, ale nigdy wtensposób, nigdy bezchoćby
jednego telefonu. Kłóciliśmy się, wychodził, a potemdzwonił pijany zbarualbo zpracy zjakąś dętą
wymówką. Ale to terazbyło zupełnie do niego niepodobne. Zbyt…oczywiste. Zaczęłam
obserwować cyfrowy zegar na dekoderze.
00:22
00:23
00:24
Gdzie onjest?
*
Raz, przed dwoma laty, zdradził mnie zkobietą, którą poznał podczas podróży służbowej do
Filadelfii. Trwało to dwa miesiące, przynajmniej tak mi później powiedział – długie rozmowy przez
telefon, parę nagłychwyjazdów. Razprzyjechała do Nowego Jorku, kiedy byłamna zjeździe
pisarzy, chociażprzysięgał, że do mieszkania jej nie zaprosił. Nie był to romans per se, ale i nie
jednorazowy skok wbok.
Od razuzaczęłamcoś podejrzewać, jużpierwszej nocy po jego powrocie zFiladelfii, kiedy się ze
mną kochał. Zawsze zdradzają szczegóły, drobiazgi, które każdy pisarzzauważy, a inni nie. Nie
chodzi mi o rzeczy oczywiste i prozaiczne, takie jak szminka na kołnierzykuczy zapachseksu.
Chodzi o samo sedno, o łączącą nas pajęczynkę.
Było wnimcoś nieobecnego, pustka woczach, po której poznałam, że błądzi myślami gdzie
indziej. Nasze ciała przestały nagle do siebie pasować. Nawet jego pocałunki smakowały inaczej.
Nie mogłamosiągnąć orgazmu, nie mogłampokonać dzielącego nas dystansu. Nigdy przedtemtak
nie było, bo przedtemnawet seks nudny i nieudany był całkiemznośny. Potrafiliśmy kochać się
nawet wtedy, kiedy byliśmy na siebie wściekli, kiedy lecieliśmy znóg ze zmęczenia, kiedy dopadła
nas grypa. Kontakt fizyczny udawało namsię nawiązać zawsze, bezwzględuna okoliczności.
Myślałam, że wpadnę whisterię, ale nie wpadłam. Nie szalałam, nie ciskałamnaczyniami, nie
krzyczałamani nie obrzucałamgo wyzwiskami. Czekałamna coś konkretnego, na mocny dowód,
który potwierdziłby albo obalił moje podejrzenia, tymczasempanujący między nami chłód narastał
i narastał. Nie miałamwyrzutówsumienia, nie zastanawiałamsię, czy coś jest ze mną nie tak, czy
i gdzie zawaliłam. Nie, było zupełnie inaczej – ja byłaminna. Poznał kogoś, myślałam, przypadli
sobie do gustui wylądowali włóżku. Spodobało musię i zapragnął więcej. Instynktownie to
wyczułam. Znałamgo, wiedziałam, jak bardzo podziwia piękno, jak silne miewa pokusy. Musiała być
niezła, żeby tak zbłądził – to trochę do niego nie pasowało. Wciągutychpięciulat ja teżpoznałam
kilkumężczyzn. Mnie teżkusiło. Na swój sposób nawet go rozumiałam. Ale niewierność
i nieuczciwość nie leżą wmojej naturze. Nie umiałamnawet skłamać, ile kosztowały mnie szpilki od
Manolo Blahnika. „To nie jest but! To jest szpatułka owinięta nicią dentystyczną! Nie przejdziesz
wtymdziesięciukroków”.
Namacalnymdowodemokazał się SMS. Marcus brał prysznic, a jego komórka leżała na stoliku
nocnym. Rzadko zostawiał ją na widoku. Zwykle nosił wkieszeni albo wpokrowcuna laptop.
Usłyszałam, że wibruje, że przyszła jakaś wiadomość. Nie mogłamsię powstrzymać i ją
przeczytałam.
Nadawcą był ktoś podpisany „S”.
„Nie mogę przestać o Tobie myśleć. Wciążczuję Cię wsobie”.
Marcus wyszedł złazienki wobłokupary pachnącej naszymszałwiowo-miętowymżelemdo
mycia. Spojrzałamna niego. Zobaczył komórkę wmoimręku, moją minę pewnie też. Zamarliśmy,
spotkaliśmy się wzrokiem. Wydał mi się dziwnie obcy, jakbympierwszy razwidziała go półnagiego.
Ścisnęło mnie wgardle, ścisnęło wpiersiach. Wpowietrzuczuło się elektryczne wprost napięcie.
– Kochaszją? – spytałamwkońcu.
Zaskoczył mnie bezbarwny, beznamiętny tonmego głosu. Pytanie było chyba najbardziej
niebezpieczne zmożliwychi jego odpowiedźzdeterminowała wszystko to, co było potem.
– Nie. – Szybko pokręcił głową. – Oczywiście, że nie.
– To skończto.
Pochylił ramiona, lekko skinął głową. Jakby zgadzał się spotkać ze mną wkawiarni czy gdzieś.
– Dobrze – odparł swobodnie.
– I prześpij się dzisiaj gdzie indziej. Nie chcę cię widzieć.
– Izabelo…
– Nie żartuję. Wyjdź.
Byłamzraniona, dumę miałamposiniaczoną, serce pęknięte, może nawet złamane. Ale
dominowało rozczarowanie. Nie żebymmiała jakieś złudzenia co do niego i naszego małżeństwa –
co do małżeństwa wogólności. Po prostumyślałam, że jest bardziej opanowany, silniejszy. To, że
kłamał, że wymykał się ukradkiemzmiasta, spał znią wjakimś hotelu, to wszystko poniżało go
wmoichoczach, deprecjonowało i umniejszało.
Kilka dni spędziliśmy osobno, odbyliśmy kilka długichrozmówtelefonicznych, wtrakcie których
zgodziliśmy się, że mamy problemy i musimy je wspólnie rozwiązać. Były łzy, były przeprosiny, jego
i moje. Wrócił do domu. Życie potoczyło się dalej. Nie wiem, czy tak do końca przeszłamnad tym
do porządkudziennego. Incydent z„S” wrósł powoli wtkankę naszego związku; od tej chwili
wszystko miało trochę inny odcień, inną teksturę. Niekoniecznie złą, ale jużnie taką samą. Nie
poszliśmy na terapię, nie maglowaliśmy bezkońca szczegółów, nie zastanawialiśmy się do rana,
dlaczego, kiedy ani czy może się to powtórzyć.
Oproblemach, które istniały, o którychwiedzieliśmy, o jego pracoholizmie, no i wsumie o moim,
o tym, że nigdy nie było go wdomu, o moichnerwicachi brakupoczucia bezpieczeństwa, nie
rozmawialiśmy ani razu. Kwestie związane zutratą zaufania nie sprawiały mi kłopotu. Nie
walczyłamztym. Traktowałamtę zdradę jak zwykłe odstępstwo od normy. Potemjużdo tego nie
wracaliśmy, ani ja, ani on. Myślałamwtedy, jeju, jacy my jesteśmy intelektualnie wielcy, jacy
wyrafinowani. Ale czyżnie była to tylko próba wyparcia? Nikomuo tymnie mówiłam, Lindzie też
nie ani Jackowi. Nie wiem. Może zwywołanego strachemlenistwa. Widziszguzek pod pachą, ale
nie możeszzmusić się do pójścia do lekarza, brakuje ci odwagi, by stawić czoło diagnozie. Nie chcesz
nikomumówić; ichzatroskanie tylko by to urealniło.
Trzecia nad ranem. Myślałamo jego romansie, myślałamo niej, o rzeczach, o którychwtedy nie
chciałamwiedzieć. Jak miała na imię? Jak wyglądała? Jakiego rozmiarunosiła sukienki? Zczego
żyła? Była brunetką czy blondynką? A może wybrał rudą? Była elegancka? Bystra? Jest terazznią?
Czy zinną? Zostawił mnie?
To zabawne, ale ani przezsekundę nie pomyślałam, że mógł mieć wypadek, że wmetrze mógł
zepchnąć go na tory obłąkany włóczęga, że mógł go potrącić autobus, że na głowę mógł spaść mu
kawał zmurszałej fasady jakiegoś starego budynku– to się zdarza, często się o tymsłyszy. Ale
uznałam, że to niemożliwe, że jemunie mogłoby się to przytrafić. Był…nie wiem. Zbyt skupiony
i pewny siebie. Za dobrze panował nad swoimświatem. Nie wierzył wprzypadki.
Do piątej zdążyłamzaliczyć cały wachlarzemocji, od lekkiego niepokojuprzezpanikę do dzikiej
furii. Była równieżkrótka chwila nonszalancji, potemnawrót strachui nienawiści, a jeszcze potem
rozpaczi przygnębienie. Jużmiałamzadzwonić do siostry, kiedy zapiszczała komórka, którą wciąż
ściskałamwręku. Zamrugał ekranik i pojawił się na nimniebieski dymek: „Dzwoni Marc”.
– Boże, gdzie ty jesteś?
Tak mi ulżyło, byłamtaka zła, tak bardzo pragnęłamusłyszeć od niego coś, wco mogłabym
uwierzyć. Przyjedźpo mnie do szpitala. Napadnięto mnie, oberwałemwgłowę i przed chwilą
odzyskałemprzytomność. Nie płacz. Nic mi nie jest.
Ale usłyszałamtylko trzaski i odległy jęk syreny czy okrętowego buczka. A potemgłosy,
przytłumione, jakichś mężczyzn, gniewne, to cichsze, to głośniejsze. Nie mogłamzrozumieć słów.
– Marc!
Wtedy usłyszałamprzeraźliwy krzyk, wrzask, straszliwe zawodzenie. Potworne, zwierzęce wycie,
które podrażniło każdy nerwmego ciała, które sprawiło, że znowukrzyknęłam:
– Marc! Marcus!
Ale wycie nie ustało, wciążtrwało, wciążmnie paraliżowało, i nagle zapadła cisza. Ktoś przerwał
połączenie.
3
Czy jest małżeństwo doskonałe? Takie, jakie widuje się wreklamachbiżuterii zbrylantami –
cieniste ścieżki, błyszczące oczy, splecione ręce, namiętny pocałunek pod gwiazdami, kolacja ze
świecami. Czy takie coś wogóle istnieje? Czy nie są to po prostukrótkie chwile, chwile
wprozaicznymkrajobrazie życia, kiedy myjecie razemzęby, kłócicie się o pieniądze, przypalacie
risotto, kiedy oglądacie za dużo telewizji? Czy moje małżeństwo było doskonałe, a choćby tylko
dobre? Nie wiem. Nie wiem, co to znaczy. Kochałamgo, nie wyobrażałamsobie życia bezniego,
całkowicie się przed nimotworzyłam. Mimo naszychrozlicznychwad i błędówprzezkilka lat
byliśmy razem.
Ale te ostatnie minuty wkuchni, te croissanty, pocałunki, to, że gdyby miał więcej czasu, pewnie
znowuskończylibyśmy włóżku, to były tylko zwykłe chwile. Gdybyście wpadli do nas innego dnia,
moglibyście być świadkiemsprzeczki zcyklu„kto ma iść po zakupy” albo zobaczyć, jak się
wzajemnie ignorujemy, jak onczyta gazetę, a ja gapię się wokno, myśląc o mojej nowej powieści.
Moglibyście zastać mnie zapłakaną, pogrążoną wżalupo straconymdziecku, bolejącą nad tym, że
od tamtej pory nie udało mi się zajść wciążę, zobaczyć wtedy jego, wycofanego i ze skrzyżowanymi
na piersi rękami. Do dzieci mieliśmy stosunek ambiwalentny, przynajmniej początkowo. Zaszłam
wciążę przezprzypadek. Często tak mówił, jakby mogło to zmniejszyć moje poczucie straty. Każda
chwila była jedynie małą cząstką naszego prawdziwego „ja” – tylko onwidział nas jako jedność.
Odziewiątej rano stałamna ulicy przed siedzibą jego firmy. Wynajmowali loft wniewielkiej
kamienicy przy GreenwichAvenue. Mieściły się tami inne firmy, kancelaria adwokacka, agent
literacki, wsuterenie była księgarnia zkryminałami. Próbowałamotworzyć drzwi kluczem, ale nie
mogłam. Dopiero wtedy mi się przypomniało: włamanie sprzed miesiąca. Ktoś wszedł tami wyniósł
sprzęt komputerowy wartości stutysięcy dolarów. Zarazpotemzmienili zamki i zainstalowali nowy
systemalarmowy.
Więc czekałam. Skuliłamsię pod wiatą pobliskiego przystanku, żeby uciec przed ostrym, zimnym
wiatrem. Okna sklepówpo drugiej stronie ulicy – modnychbutików, apteki, sex shopu– były
ozdobione świątecznymsrebremi czerwienią. Obserwowałamludzi, zaganianychi zajętychswoimi
sprawami, spieszącychdokądś zkubkiemkawy wjednymrękui komórką wdrugim, zwielką torbą
na piersi. Myśleli o pracy, o zakupach, o tym, czy nie za późno jużna wysłanie świątecznej kartki.
Poprzedniego dnia byłamjedną znich, wiecznie zabiegana i nieobecna, zawsze myśląca kilka dni
naprzód. Dwadzieścia cztery godziny później czułamsię jak ofiara wypadku; moje życie było stertą
zmiażdżonego metalu, a ja wyleciałamprzezprzednią szybę. Cała początkowa panika, która
ogarnęła mnie, kiedy Marcus nie wrócił do domu, szok i strachpo tymkoszmarnymtelefonie
rozwiały się jak dym. Byłamoszołomiona, wykrwawiałamsię na poboczudrogi.
Żeby się czymś zająć, żeby zdławić przerażenie, zadzwoniłamna policję. Kobieta, która podniosła
słuchawkę, oświadczyła, że zaginięcie osoby dorosłej nie jest podstawą do interwencji, chyba że
istnieją dowody działania przestępczego albo choroby umysłowej. Opowiedziałamjej o tych
przeraźliwychkrzykach, opowiedziałamwszystko, co słyszałam. Odparła, że to mógł być telewizor –
albo jakiś kawał, głupi dowcip; mężowie często robią żonomokrutne kawały. Że bezmocnego
dowodupolicja nie może nawet przyjąć zgłoszenia, zwłaszcza kiedy chodzi o osobę pełnoletnią,
wdodatkumężczyznę. Że rozmowa telefoniczna nie jest dowodem, iżstało się coś złego.
– Liczą się tylko dowody fizyczne – dodała.
– To znaczy jakie?
– Krew, ślady włamania, żądanie okupu. Na przykład.
Podała mi numer i adres, gdzie mogłamzgłosić się osobiście ze zdjęciami i rentgenemzębów.
Chryste, zrentgenemzębów.
– Większość wraca wciągusiedemdziesięciudwóchgodzin.
– Większość?
– Ponad sześćdziesiąt pięć procent.
– A reszta?
– Wypadki. Rzadziej morderstwo. A czasemludzie chcą po prostuzniknąć.
Coś wjej głosie sprawiło, że poczułamsię głupio, że się zawstydziłam. Jakbymbyła jedną ze stu
kobiet, które tego wieczoruporzucili mężowie i które do niej zadzwoniły. Skarbie, oncię po prostu
zostawił. Obudźsię wreszcie.
Naturalnymodruchembyłby potemtelefondo siostry i jej męża Eryka. Żeby powiedzieć im, co
się stało, żeby mnie jakoś wsparli. Ale nie, nie zadzwoniłam. Nie mogłamsię przemóc. Musiałabym
powiedzieć Lindzie o jego romansie, nakreślić impełny obrazsytuacji. Nie miałamodwagi. Ztego
samego powodu, i zkilkuinnych, nie zadzwoniłamdo Jacka. Jego antypatia do Marcusa była
dobrze zamaskowana, mimo to wyczuwalna.
Łączyła nas skomplikowana przeszłość, mnie i Jacka. Dlatego gdyby Marc dowiedział się potem,
że zadzwoniłamdo niego wchwili kryzysu, potwierdziłoby to tylko jego zarzuty co do naszej
przyjaźni. Nie znosił naszej zażyłości, tego, że tak często rozmawialiśmy, uważał, że wykracza to
poza ramy zwykłej sympatii łączącej pisarkę i jej agenta. Sprawa ta wychodziła podczas naszych
najbardziej zażartychkłótni. Marc uważał, że za dużo mumówię, że za często się znimwiduję, że
Jack zbyt poufale mnie dotyka.
„Ty tego nie rozumiesz”.
Gniewny śmiech. I: „Rozumiem, i to doskonale. To chyba ty nie rozumiesz. Jesteś zbyt naiwna,
zbyt ufna”.
„Daj spokój”.
Oczywiście po tymobrzydliwymromansie z„S” mówił o Jackudużo rzadziej. Ograniczał się tylko
do poirytowanychspojrzeń.
*
Ale terazo tymnie myślałam. Wciążsłyszałamto potworne wycie, głowę wciążmiałampełną
mrocznychobrazów. Ubierając się i szukając zdjęć, próbowałamsię uspokoić, znaleźć jakieś
wytłumaczenie – może zgubił komórkę albo mują ukradziono i to, co słyszałam, nie miało znimnic
wspólnego? Może rzeczywiście mnie zostawił? Może leżał terazwczyimś łóżku, a telefonwyrzucił do
kosza na śmieci, odchodząc znaszego życia? Obsesyjnie do niego dzwoniłam, a komórka ciągle
przełączała mnie na pocztę głosową. Poszłamzgłosić zaginięcie, ale trafiłampod siedzibę jego firmy
i stałamtamznadzieją, że coś zakończy tenkoszmar, zanimsię na dobre zacznie.
Wreszcie zobaczyłamRicka, który nieświadom, że czekam, mijał te wszystkie eleganckie sklepy,
sklepiki i modne kafejki, wystukując SMS-a na komórce. Chudy i wysoki, miał szopę czarnych
włosówna głowie, rzadką, starannie utrzymaną bródkę i baczki. Był wwypłowiałychniebieskich
dżinsach, podkoszulkuznapisem„Miłość zabija powoli” i skórzanej marynarce, rozpiętej mimo
zimna. Przeszedł obok mnie i lekko wbiegł na schody.
– Rick! – zawołałam.
Zaskoczony podniósł wzrok. Chwilę trwało, zanimumiejscowił mnie wkontekście sytuacji. Źle
wyglądał, był blady, zmęczony i zagoniony.
– Iza. – Zmarszczył brwi. – Co się stało? Co ty turobisz? – Rozejrzał się, zerknął za mnie, potem
na ulicę.
– Marc nie wrócił na noc do domu.
Rick uniósł brwi, spojrzał wlewo i przeniósł wzrok na mnie, próbując wymyślić jakieś kłamstwo,
zyskać na czasie. Ale zanimzdążył, spytałam:
– Naprawdę tubył, kiedy dzwoniłam?
Schował komórkę do kieszeni i zaczął oglądać czubki swoichbutów. Zauważyłampasemka
sztywnychsiwychwłosówna jego głowie, delikatne, prawie niewidoczne kurze łapki wkącikach
oczu.
– Nie – odparł. – Nie było go od naszego wczorajszego spotkania. Nawet nie zadzwonił.
Zalała mnie fala zimnego rozczarowania, potemfala jeszcze większego strachu.
– Wejdźmy do środka – dodał. – Jest zimno.
Poszłamza nim, próbując naszkicować wmyśli linię czasu. Marcus miał zadzwonić do mnie po
spotkaniu. Ja zaczęłamwydzwaniać do niego około trzeciej po południu, żeby dowiedzieć się, jak
muposzło. Otrzeciej jeszcze się nie martwiłam, wcale; całkowicie skupiony na sprawach
zawodowych, bardzo często zapominał o naszymżyciuosobistym. To, że obiecał i nie zadzwonił, nie
było niczymwyjątkowym. Podobnie jak to, że jego komórka od razuprzełączała mnie na pocztę
głosową. Nie zmartwiłamsię nawet wtedy, kiedy nie przyszedł na kolację. Ale idąc zRickiem
wąskimi, trzeszczącymi schodami, uświadomiłamsobie zprzerażeniem, że od poprzedniego dnia
Marcus nie odezwał się do nikogo.
Na podeście stoczyłamwalkę znadzieją, że tambędzie, że przespał noc na kozetce, że jest
skacowany, ale jest, żyje. Przepraszam, Iza. Fatalnie mi poszło. Chciałemsię napić i trochę
przegiąłem. Nie gniewaj się…Chociażnigdy dotąd nie wyciął mi takiego numeru, kiedy Rick
wystukiwał kod, kiedy przekręcał kluczwzamkui otwierał drzwi, wyobraziłamto sobie tak
dokładnie, że przezchwilę wto wierzyłam. Niemal czułam, jak zalewa mnie fala ulgi i wściekłości.
Ale nie. Wpracowni było cicho i pusto. Rzędy biurek, wielkie, błyszczące monitory, ziejące
wyloty kanałówwentylacyjnychi rury pod sufitem. Przeszklone biuro Marcusa, równie ciemne,
puste i uporządkowane. Kiedy weszliśmy do środka, zaćwierkał telefon, głośno i donośnie, jak
ptaszek uwięziony wkomputerze. Rick rzucił torbę i pobiegł odebrać.
Podniósł słuchawkę i pokręcił głową, dając mi do zrozumienia, że to nie Marc, że chodzi o coś
innego. Weszłamdo biura, zapaliłamlampkę na biurku. Rick, wciążze słuchawką wzagłębieniu
ramienia, zerknął na mnie przezszybę, gdy usiadłamwfotelumęża i dotknęłampalcemzimnego
blatumetalowego biurka. Spojrzałamna nasze zdjęcie ślubne; obydwoje byliśmy na nimtak błogo
szczęśliwi, jakby ktoś to wyreżyserował. Wtle wspaniały zachód słońca, wosk, szkarłat, różi oranż.
Szukając sama nie wiemczego, przejrzałamstertę papierówi dużychżółtychkopert, zerknęłamna
rząd karteczek przyklejonychdo lampy i telefonu. Potemwłączyłamkomputer. Wtedy wszedł Rick.
Widziałam, że czuje się nieswojo.
– Marc nie lubi, kiedy ktoś tugrzebie.
– Wal się – powiedziałamcicho i spokojnie.
Znowuspuścił wzrok, schował ręce do kieszeni i pochylił ramiona tak mocno, że wyglądał jak sęp.
Był za stary na wielkomiejskiego eleganta, za jakiego próbował uchodzić. Powinienwpaść kiedyś
do dobrego butikui chyba trochę dorosnąć. Marcus był wytworny i wyrafinowany: garnitur, krawat
– klasyka zodrobiną najmodniejszego trendu. Natomiast onposzedł na całość wdrugą stronę,
woląc wygląd i aurę komputerowego punka i dbając o nie wnajdrobniejszychszczegółach, łącznie
zziemistą cerą, która sprawiała wrażenie wiecznie skąpanej wzimnymblaskumonitora. Zawsze
uważałam, że to Marcus powinienreprezentować ichna zewnątrz, ale ontego nie znosił. Dlatego to
Rick i ekipa jego menedżerówzajmowali się badaniemrynku, naganianiempotencjalnychklientów
i zaspokajaniemichciągle rosnącychwymagań. Marc był mózgiemfirmy, rzadko kiedy widywanym,
leczstale obecnymi wszystko kontrolującym. Natomiast Rick był trochę jak marionetka.
Zastanawiałamsię, czy muto nie przeszkadza.
– Wiesz, gdzie onjest? – spytałam. I zanimotworzył usta, by odpowiedzieć, dodałam: – Tylko
nie kłam.
Spojrzał za mnie, wdal. Sondowałamwzrokiemjego twarz. Co wniej widziałam? Niepokój. Może
nawet lekki strach. Pokręcił głową, zarzucił włosami.
– Nie – odparł. – Chciałbym.
– Kiedy nie przyszedł po tymspotkaniu, kiedy przezcały dzieńani razunie zadzwonił, nie
pomyślałeś, że to dziwne? Nie zaniepokoiło cię to?
Podniósł ręce.
– Co to znaczy? – spytałamzgniewnymniedowierzaniem. – Że to nie było dziwne?
Milczał. Unikał mojego wzroku. Na czoło wystąpił mupot. Czekałamznadzieją, że coś powie, ale
nie powiedział. Wkońcu, ztrudempanując nad głosemi prześladującymi mnie obrazami,
opowiedziałammuo tymtelefonie. Opadł na krzesło po drugiej stronie biurka i chwycił się za
głowę.
Wciążmilczał, więc oświadczyłam:
– Dzwonię na policję, jeszcze raz.
Sięgnęłampo słuchawkę.
– Zaczekaj! – rzucił zaskoczony. Nie, nie zaskoczony. Spanikowany. – Zaczekaj.
Położyłamrękę na telefonie.
– Rick, co tusię dzieje?
Wtedy na schodachzadudniły czyjeś kroki. Drzwi otworzyły się zhukiemi nagle Rick wstał,
Lisa Unger Zabójcza prawda Zangielskiego przełożył JanKraśko Świat Książki
Elaine Markson… Mojej wiernej sojuszniczce, nieustraszonej czempionce i cudownej przyjaciółce
Dokumentchroniony elektronicznymznakiemwodnym
PROLOG Pada lekki śnieg, powoli pokrywając ciemnoczerwone dachy Pragi. Szare kamienne płyty znikają jużpod warstwą białego puchu, ale ja patrzę wzimne, ołowiane niebo. Rynek tonie wmroźnej ciszy. Sklepy są zamknięte, ze stolikówwkawiarnianychogródkachzwisają oparcia odwróconychdo góry nogami krzeseł. Woddali dzwonią kościelne dzwony. Silny wiatr, wzdychając i jęcząc, porywa zziemi zbłąkane papiery i puszcza się znimi wtany. Wtej zawierusze jest jakiś spokój i poranek byłby naprawdę piękny, gdyby tak bardzo mnie nie bolało, gdyby nie było mi tak zimno. Bok, na którymleżę, jest zesztywniały i odrętwiały. Próbuję usiąść, chociażmięśnie boleśnie protestują. Przytrzymuję się oparcia parkowej ławki i wstaję. Przenikliwy wiatr wciska mi się za kołnierzi do rękawów, a ja myślę: jak długo leżałamna tychzimnychkamieniachpośrodkupustego rynku? Jak się tuznalazłam? Ostatnią rzeczą, jaką dobrze pamiętam, jest pytanie, które zadałam młodej dziewczynie zwytatuowaną twarzą. Pamiętamjej oczy, bardzo młode, skrzywdzone i zalęknione. Spytałamją: – Kde? Gdzie? Spojrzała na mnie zaskoczona tymi rozbieganymi oczami i pamiętam, że zdenerwowana i zdesperowana przestąpiła znogi na nogę. – Proszę. Kde je Kristof Ragan? Mgliście pamiętamrównieżjej odpowiedź. Ale tkwi zbyt głęboko wmojej bolącej głowie, bym mogła ją stamtąd wydostać. Słyszę mój wewnętrzny głos. Idź, mówi. Ruszaj. Niechci ktoś pomoże. Czuję, że coś mi grozi, ale nie wiemco. Mimo to wciążstoję, wciążopieramsię ciężko o ławkę, bojąc się tego rozchwianego, wciąż rozkołysanego świata, bojąc się, że znowuupadnę na twarde kamienie. Jestemwdżinsachi w skórzanej kurtce. Kurtka jest rozpięta, przezdziurę wrozdartymswetrze widać koronkowy stanik. Skórę na piersiachmamobtartą i zaczerwienioną zzimna. Nogawka spodni jest rozerwana, zrany nad golenią sączy się krewi nie mogę ustać na prawej nodze. Stopy mamtak przemarznięte, że zupełnie ichnie czuję. Rynek jest opustoszały. Niedawno wstał świt, wszystko jest przyćmione i lekko zamglone. Wniebo strzela bożonarodzeniowa choinka ozdobiona zimnymi błękitnymi lampkami. Za nią i przed
nią tłoczą się mniejsze drzewka, równieżprzybrane, skrzące się i rozmigotane. Wokół placuroi się od drewnianychstraganów, które rozstawiono na świąteczny kiermasz. Czarne słupy ozdobnych latarni są owinięte sznurami kolorowychlampek, woknachi na drzwiachwiszą wieńce. Basen fontanny, osuszonej na zimę, wypełnia się śniegiem. Bajka. Jest jak wbajce. To chyba pierwszy dzieńświąt. Każdego innego dnia byliby tujużturyści, miejscowi szliby do pracy, chwiejnym krokiemwracaliby do domuimprezowicze po nocnej balandze. Kiedyś kochałamto miejsce, kiedyś czułam, że jestemtumile widziana. Kiedyś, ale nie dzisiaj. Dzisiaj jestemtutak samotna, jakby nadszedł czas apokalipsy. Coś mnie ominęło i wszyscy mnie zostawili. Przytrzymując się ściandomówi ławek, idę wkierunkuulicy, powoli i ostrożnie, żeby się nie potknąć. Wniebo strzelają spiczaste wieżyce, zgóry patrzą na mnie zapłakani święci. Widzę swoje odbicie woknie wystawowymjakiegoś sklepu. Na głowie mamkoszmar; nawet wtymstanie próżność każe mi przeczesać ręką włosy i trochę je wygładzić. Rozmazał się tuszdo rzęs. Ślinię palec i próbuję go zetrzeć. Kurtka jest rozerwana na ramieniu. Na szczęce mamsiniak. Jestemzła na kobietę zokna. Ma wybujałe ego, jest chora zbuty i pychy. Pełna odrazy, biorę oddech, wypuszczampowietrze i zmoichust bucha obłok pary, który szybko znika. Nie mogąc znieść swojego widoku, idę dalej. Woddali widzę zielono-biały radiowóz. Jest mały i pudełkowaty, zupełnie jak nie samochód – przypomina tubkę albo szminkę. Wolałabymzobaczyć niebiesko-białego chevroleta caprice zwyjącą syreną i dwoma rosłymi nowojorskimi policjantami. Ale będzie musiał wystarczyć ten. Na tyle, na ile mogę, przyspieszamkroku, podnoszę rękę i macham. – Halo! – wołam. – Możecie mi pomóc? Otwierają się drzwiczki od strony pasażera i zradiowozuwysiada policjantka. Rusza wmoją stronę i kiedy podchodzę bliżej, widzę, że ma na twarzy szyderczy uśmiech. Jest bardzo drobna i czarny mundur wisi na niej jak na wieszaku. Włosy ma ufarbowane na rudo, krzykliwie i nieładnie, ale cerę ma mlecznobiałą, a oczy nieziemsko niebieskie. – Mówi pani po angielsku? – pytam. – Trochę – odpowiada ztypowo słowiańską wymową. Patrzy na mnie zmrużonymi oczami. Włosy ma przyprószone płatkami śniegu. Skacowana Amerykanka zataczająca się na ulicy, tak myśli, czytamto zjej twarzy. Widywała takie setki razy. Co za syf. – Potrzebuję pomocy – mówię i wyczuwając jej nastawienie, dumnie zadzieramgłowę. – Muszę dostać się do amerykańskiej ambasady. Policjantka patrzy na mnie jeszcze surowiej, zmieszaniną pogardy, rozbawienia i jawnej podejrzliwości. – Pani nazwisko? – rzuca.
Widzę, że powoli, niedbałymgestem, kładzie rękę na pistolecie upasa, wielkim, czarnym paskudztwie, za dużymna jej drobną, białą dłoń. Wahamsię; zjakiegoś powodużałuję, że do niej podeszłam. Nie chcę podawać jej nazwiska. Chcę odwrócić się i uciec. – Paszport proszę – żąda stanowczo. Widzę błysk strachuwjej oczach, strachui lekkiego podniecenia. Zdaję sobie sprawę, że zaczynamsię cofać. Nie podoba jej się to, idzie za mną. – Stać. – Prostuje się, staje się wyższa. Nieruchomieję. Nie wiem, co robić, co jej powiedzieć. – Pani nazwisko – powtarza. Odwracamsię i zaczynambiec, a właściwie kuśtykać, oddalając się od niej powoli i niezdarnie. Policjantka zaczyna warczeć na mnie po czeskui chociażjej nie rozumiem, wiem, że mampoważne kłopoty. Nagle czuję jej rękę na ramieniui po chwili znowuleżę na chodniku; drobna, lecz zadziwiająco silna wbija mi kolano wplecy. Przygniata mnie do ziemi całymciężaremciała, brakuje mi tchu. Charczę, rozpaczliwie próbuję zaczerpnąć powietrza. Tymczasemona krzyczy coś do radionadajnika. Po chwili wykręca mi ręce, lecznagle czuję, że gwałtownie drga, że się ze mnie zsuwa. Słyszę, jak jej pistolet klekocze na bruku. Uciekamod niej na czworakachi się odwracam. Policjantka leży na boku, patrząc na mnie tymi szokująco niebieskimi oczami, przerażonymi teraz i przepełnionymi bólem. Zawracam, lecznieruchomieję, gdy otwiera usta i gdy na śnieg wypływa znichrzeka krwi. Na jej brzuchuciemnieje mokra plama. Policjantka uciska ją ręką i krewsączy się równieżmiędzy szczupłymi palcami. Wtedy podnoszę głowę, wtedy go widzę. Jest jak czarna kolumna na białymtle. Opuścił rękę zpistoletem, stoi nieruchomo i bezsłowa, a wiatr targa muwłosy. Nie odrywając od niego wzroku, powoli wstaję i zaczynamsię cofać. – Dokąd? – pyta. Idzie za mną, słyszę jego przytłumione kroki. – Dlaczego? – krzyczę i odpowiada mi echo. Ale onmilczy. Ma kamienną, nieprzeniknioną twarz, jakbymnigdy nic dla niego nie znaczyła. I może tak było. Kiedy się odwracam, podnosi broń. Wtedy biegnę, wtedy pędzę ile sił wnogach. None
CZĘŚĆ PIERWSZA Rozstanie Będziecie razem, gdy białe skrzydła śmierci rozproszą wasze dni. Kahlil Gibran, Prorok 1
Kiedy ostatni razwidziałammojego męża, wjasnychwłosachhiszpańskiej bródki miał kropelkę malinowego dżemu. Właśnie wypiliśmy cappuccino zabsurdalnie kosztownego ekspresu, który pod wpływemkaprysukupiłamprzed trzema tygodniami, i zjedliśmy croissanty, które on– nie dostrzegając wtymżadnej ironii – kupił, wracając zporannej przebieżki. Szczupły i dobrze zbudowany ciało miał jak maszyna i nigdy nie tył, chyba że chciał. Wprzeciwieństwie do mnie. Bo ja zaczynamtyć wudachna samzapachświeżego pieczywa. Rogaliki były jeszcze ciepłe. I kiedy ja próbowałamwalczyć zpokusą, onrozkrawał je i smarował masłemi dżemem– jeden, rozkrojony i lepki, zostawił na białymtalerzu. Walkę oczywiście przegrałami szybko wyciągnęłamrękę. Croissant był doskonały. Łuszczył się, rozpływał wustach, był słodki i słonawy. Był i nagle zniknął. – Maszna mnie zły wpływ– powiedziałam, oblizując palce. – Żeby to spalić, musiałabymprzez godzinę zasuwać na rowerku. A oboje dobrze wiemy, że nie będę. Spojrzał na mnie, niebieskooki i bardzo skruszony. – Wiem. Przepraszam. – A potemuśmiech. Och, tenuśmiech. Prowokował do rewanżubez względuna to, jak bardzo byłamzła i sfrustrowana, jak bardzo miałamwszystkiego dosyć. – Ale był smaczny, prawda? Będzieszto pamiętała przezcały dzień. To? Mówił o rogalikuczy o porannymseksie? – Tak – odparłam, gdy objął mnie, niecierpliwie przyciągnął i przytulił, jakby zamiast się pożegnać, zapraszał mnie na powtórkę. – Na pewno. Właśnie wtedy zobaczyłamtę kropelkę. Kazałammuwytrzeć twarz. Był ładnie ubrany, na ważne spotkanie. Podobno „decydujące”. Spojrzał na swoje odbicie wszklanychdrzwiczkachkuchenki mikrofalowej i wytarł brodę. – Dzięki – rzekł, idąc do drzwi. Po drodze wziął laptop wskórzanympokrowcui zarzucił go na ramię. Laptop był ciężki; bałamsię, że pogniecie mumarynarkę od czarnego, bardzo eleganckiego i kosztownego wełnianego garnituru, który niedawno kupił, ale nic nie powiedziałam. Nie chciałam muza bardzo matkować. – Za co? – Zdążyłamjużzapomnieć, że mógł wyjść do pracy zjedzeniemna twarzy i że zaoszczędziłammuzażenowania. – Za to, że jesteś najpiękniejszą istotą, jaką dzisiaj zobaczę. Umiał czarować i robił to przy każdej okazji. Zawsze taki był. Roześmiałamsię, zarzuciłammuręce na szyję i znowugo pocałowałam. Wiedział, co powiedzieć, umiał poprawić mi humor. Bo rzeczywiście, czułam, że przezcały dzieńbędę myślała o naszym porannymseksie, o tympysznymcroissancie i jego komplemencie.
– Idź, skop imtyłek – powiedziałam, idąc znimdo drzwi i odprowadzając go wzrokiemdo windy na końcukrótkiego korytarza. Nacisnął guzik. Musiał poczekać. Kupiliśmy to mieszkanie głównie ze względuna korytarz, praktycznie bezoglądania. Gruba czerwona wykładzina, boazeria, wysoki na trzy metry sufit – przedwojenna nowojorska elegancja. Otworzyły się drzwi. Może to właśnie wtedy, tużzanimwszedł do kabiny, zobaczyłamna jego twarzy lekki cień. A może tylko to sobie wyobraziłam, jużpóźniej, żeby nadać tymchwilomjakieś znaczenie. Ale tak, widziałamdziwny cień– smutku? strachu? – który przemknął przezjego twarz tak szybko, że ledwo to zarejestrowałam. – Jasne! – odparł ze zwykłą chłodną pewnością siebie. Ale i tak to słyszałam, to ciche echo jego rodzimego akcentu, które pobrzmiewało tylko wtedy, gdy był zestresowany albo wstawiony. Ale nie, nie martwiłamsię. Nigdy wniego nie wątpiłam. Nie miałamzielonego pojęcia, co ma załatwić – chodziło o jakichś inwestorówczy coś wtymrodzaju– ale ani przezsekundę nie wątpiłam, że sobie poradzi. Taki jużbył: zawsze stawiał na swoim. Posłał mi zawadiackie spojrzenie, pomachał na do widzenia i wsiadł do windy. Drzwi się zamknęły i zniknął. – Kochamcię! – Chyba zdążył jeszcze to krzyknąć, wygłupiając się wsunącej wdół kabinie, która zabierała mi i jego, i jego głos. Uśmiechnęłamsię. Po pięciulatachmałżeństwa, po poronieniu, po co najmniej pięciuciągnących się do śwituawanturach, po gorącymseksie, po seksie nudnym, po dniachdobrychi złych, po tych wszystkichmałych(i większych) smutkachi rozczarowaniach, nieuniknionychwzwiązku, który nie rozpada się natychmiast i nie wypala, po tychnielicznychmrocznychdniach, kiedy myślałam, że to jużkoniec, że lepiej mi będzie bezniego, po zapierającychdechwpiersi chwilach, gdy czułam, gdy byłampewna, że bezniego nie przetrwam– po tymwszystkimnie musiał mi nawet tego mówić, ale cieszyłamsię, że powiedział. Zamknęłamdrzwi i zaczął się zwykły poranek. Pięć minut później rozmawiałamjużprzeztelefon zJackiemMannesem, moimstarymprzyjacielemi agentem. – Przysłali pieniądze? – Odwieczne pytanie pisarki. – Sprawdzę. – Odwieczna odpowiedźagenta. – Jak nowa książka? Idzie? – Jakoś…idzie. Potemprzebrałamsię i wciążczując na ustachsmak maślano-malinowego pocałunku, poszłam pobiegać. Kiedy wyszedł na ulicę, uderzył go podmuchzimnego, przenikliwego wiatru, tak silny, że pożałował, iżnie włożył palta. Zastanawiał się, czy nie zawrócić, ale nie miał jużczasu. Zapiął marynarkę, przełożył pasek laptopa przezpierś, schował ręce do kieszeni i szybkimkrokiemruszył wkierunkuBroadwayu. Na rogubyła stacja metra. Wyłożonymi żółtą terakotą schodami zbiegł na dół, ciesząc się ciepłem, choć tego ranka było to ciepło przesycone wyjątkowo intensywnym
zapachemmoczu. Przeciągnął kartę, pchnął bramkę i wszedł na peron. Gdyby przyszedł godzinę wcześniej – niedawno minęła dziewiąta – tłumbyłby na pewno dużo większy. Młody biznesmento zerkał na zegarek, to wychylał się na tory, wypatrując świateł nadjeżdżającego pociągu. Mimo eleganckiego palta zczarnej wełny i kosztownychbutówrobił wrażenie zabieganego i zaniedbanego. Marcusa zalała fala pogardy. Nie wiedział dlaczego. Może gardził nimza oczywiste spóźnialstwo i jeszcze bardziej oczywistą nerwowość. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Zrękami wkieszeniachoparł się o ścianę. Czekał. Czekanie było wNowymJorkuczymś ustawicznymi nieuchronnym– czekanie na pociąg, na autobus, na taksówkę, czekanie wnieznośnie długichkolejkachpo kubek kawy, wkolejce do kasy po bilet do kina czy na wystawę wmuzeum. Świat postrzegał nowojorczykówjako niecierpliwychchamów. Tymczasembyli oni przyzwyczajeni do ustawiania się wkolejkach, do stania wogonkuzrezygnacją ludzi przeklętych, i stali wnich, psiocząc i narzekając, mimo to stali. Mieszkał wtymmieście od osiemnastego rokużycia, ale nie czuł się nowojorczykiem. Czuł się raczej jak zwiedzający wogrodzie zoologicznym, ktoś, komupozwolono pochodzić wklatce dzikiego zwierzęcia. Ale zdrugiej strony, czuł się tak zawsze, nawet jako dziecko, nawet wrodzinnymdomu. Zawsze osobno, czujnie i zchłodnymdystansem. Przyjmował to jako coś naturalnego, jako część swego życia, beznajmniejszego żaluczy pretensji do świata. Izabela dobrze to rozumiała; jako pisarka była wpodobnej sytuacji. „Skutecznie obserwować można tylko, stojąc zboku”. Między innymi tymgo do siebie przyciągnęła, tą uwagą. Przeczytał jej powieść, uznał, że jest głęboka i poruszająca. Zaintrygowało go jej zdjęcie na tylnej okładce. Poszperał winternecie, trochę o niej poczytał i zainteresowało go kilka szczegółów: to, że mimo uprzywilejowanej pozycji odniosła sukces na własną rękę jako autorka ośmiubestsellerowychpowieści, że dużo podróżowała po świecie i opublikowała kilka niezwykle wnikliwychesejówo miejscach, które odwiedziła. „Praga to miasto tajemnic”, pisała. „Wąskie, bajkowe uliczki przechodzą tuwciemne zaułki, za ciężkimi, okutymi żelazemdębowymi drzwiami kryje się tajemniczy ogród, bogato zdobione fasady są księgą pełną mrocznychopowieści. Jej oblicze jest piękne, doskonale ukształtowane i przeurocze, ale oczy są zimne. Uśmiechnie się, lecznigdy się nie roześmieje. Wie, ale nie powie”. Żadenpostronny obserwator nie zauważyłby tego i nie zrozumiał, tymczasemona, ta amerykańska pisarka, dostrzegła fragment prawdziwej Pragi i tymgo wzruszyła. Kaskady kruczoczarnychloków, oczy jak dwa czarne dżety na dziewiczymśniegu, łuk szyi, ptasia delikatność rąk – to właśnie dlatego poszedł na spotkanie autorskie. Od razuwiedział, że to właśnie ona, że to ta, jak mawiają Amerykanie, jakby ichcałe życie sprowadzało się tylko do poszukiwania tej drugiej połówki. Ale jemuchodziło o coś innego, przynajmniej początkowo. Zdawało się, że to było tak dawno temu, tenmiły dreszcz, ta fala pożądania. Często żałował, że
nie może powrócić do ichpierwszego wieczoru, ponownie przeżyć tychwszystkichlat. Zrobił tyle złychrzeczy – o jednychwiedziała, o innychnie i nigdy nie mogła się dowiedzieć. Pamiętał, że kiedy kochali się pierwszy raz, wjej źrenicachdostrzegł coś, co wypełniło ziejącą wnimpustkę. I chociaż wielusprawnie rozumiała, potemjużnigdy tak na niego nie patrzyła. Jej spojrzenie go mijało. Bo nawet kiedy patrzyli sobie woczy, widziała kogoś, kogo tamnie było. Być może zjego winy. Usłyszał łoskot nadjeżdżającego pociągui odepchnął się od ściany. Ruszył wstronę torów, gdy nagle poczuł na ramieniuczyjąś rękę. Uścisk był silny, stanowczy, więc odruchowo wyszarpnął się i odwrócił, podnosząc zaciśniętą pięść i robiąc krok do tyłu. – Spokojnie. – Mężczyzna roześmiał się gardłowo. – Spokojnie. – Rozłożył wielkie, muskularne ręce. – Coś ty taki spięty? – Ivan– powiedział chłodno Marcus, chociażserce waliło mujak po zastrzykuadrenaliny. Chwila miała nierzeczywisty odcień, wydźwięk mrocznej fantazji. Ivanbył duchem, kimś pogrzebanymwpamięci tak głęboko, że równie dobrze mógł być wskrzeszonymtrupem. Kiedyś gibki, wysoki, trochę zwariowany i dziwny, wyraźnie przybrał na wadze. Ale nie, nie był gruby, tylko potężnie umięśniony. Przysadzisty, zszerokimi barami wyglądał jak buldożer gotowy zetrzeć na prochnie tylko beton, ale i samą ziemię. – Co? – Znowusię roześmiał, ale jużzmniejszymrozbawieniem. – Żadnego: „Jak się masz?”, „Miło cię widzieć”? Marcus obserwował jego twarz. Szeroki uśmiech, spadziste, ostre jak skała kości policzkowe, błyszczące ciemne oczy mroziły jak lód. Nawet kiedy się śmiał, było wnimcoś nieobecnego, niepokojącego. To, że się pojawił – wtej sytuacji i wogóle wjego życiu– było tak dziwne, iż Marcus myślał przezchwilę, że śni, że wciążleży włóżkuobok żony. Że senzarazpierzchnie, tak jak wszystkie inne koszmary, które go nawiedzały. Pociąg przyjechał, odjechał i zostali na peronie sami. Marcus wciążmilczał. Dyżurna wodległej budce czytała książkę. Słychać było łoskot przejeżdżającychpod nimi pociągów, trąbienie klaksonówi szumulicy na górze. Minęło za dużo czasu. TwarzIvana pochłodniała, zmieniła się wkamień. I wtedy Marcus roześmiał się głośno, śmiechem, który poniósł się echempo całymperonie i na chwilę oderwał od książki dyżurną. – Ivan! Coś ty taki spięty? Ivanteżsię roześmiał, choć trochę niepewnie, i dał mulekkiego kuksańca. Marcus objął go wylewnie, przytulił i poklepali się wzajemnie po plecach. – Maszdla mnie trochę czasu? – Ivanpołożył murękę na ramieniui poprowadził do wyjścia. Rękę miał olbrzymią, wielką jak połeć wołowiny i tak ciężką, że nie sposób jej było zrzucić bez pomocy dźwigu.
Marcus udał, że nie słyszy czającej się wpytaniugroźby. – Jasne – odparł. – Oczywiście. Usłyszał jednak nutkę niepewności we własnymgłosie, którą spróbował zamaskować kaszlem. Jeśli Ivancoś zauważył, nie dał tego po sobie poznać. Wciążznimszedł, wciążgo przytrzymywał. Byli jużna schodach. Marcusa ogarnęły złe przeczucia, cały ichstrumień– płynęły zgardła prosto do brzucha. Ivan gadał, opowiadał kawał o prostytutce i księdzu, ale ongo nie słuchał. Myślał o Izabeli. Wspominał, jak wyglądała. Była wpiżamie, trochę śpiąca i śliczna, zburzą niesfornychwłosówna głowie – pachniała kwiatami i seksem, smakowała masłemi dżemem. Ulica. Ivanskończył opowiadać i ryknął śmiechem. Onteżsię roześmiał, chociażnie miał pojęcia, jaka była puenta. Ivanznał mnóstwo kawałów, jedengłupszy od drugiego. Wtensposób całkiem nieźle nauczył się angielskiego, czytając książki zdowcipami i oglądając występy stand-uperów. Uważał, że nie zrozumie się języka, nie rozumiejąc jego humoru, gdy się nie wie, co bawi jego rodzimychużytkowników. Onwto nie wierzył. Ale dyskusja zIvanemnie wchodziła wrachubę. Nie wyszłaby muna zdrowie. Zrównowagi mógł wytrącić Ivana najmniejszy drobiazg. Wjednej chwili śmiał się wesoło, a jużwnastępnej okładał go wielkimi jak bochny pięściami. Było tak od najwcześniejszego dzieciństwa, przed wiekami. Podszedł do nowiutkiego lincolna zaparkowanego nieprzepisowo na Osiemdziesiątej Szóstej. Pstryknął pilotem, otworzył drzwiczki od strony pasażera. Był to kosztowny samochód, wóz, na który – zważywszy na ostatnie lata – nie mógł sobie pozwolić. Marcus wiedział, co to znaczy: Ivan powrócił do życia, które wpakowało go kiedyś wkłopoty. Zmiejsca, gdzie stali, widać było jego dom, błyszczące szkło i wypolerowane drewno, szeroki, okrągły podjazd. Pod markizą wisiał wielki wieniec, przypominając, że święta są tuż-tuż. Na ulicę wychodziła właśnie ichsąsiadka, młoda kobieta zdwójką dzieci. Jak ona miała na imię? Janie? Marcus znowupomyślał o Izabeli, nagle i natarczywie, orazo dziecku, którego tak bardzo pragnęła. Onnigdy nie chciał mieć dzieci, wpadł wgniew, kiedy zaszła wciążę, i odczuł ulgę, gdy poroniła. Na widok sąsiadki zdwiema małymi dziewczynkami poczuł wsercuostre ukłucie żalu. Odwrócił głowę, żeby go nie poznały. – Dobrze ci się żyje. Ivanteżpatrzył wstronę kobiety. Wjasnymświetle poranka Marcus zobaczył jego mocno podkrążone oczy, głęboką bliznę na twarzy, której nie pamiętał. Tanie, brudne ubranie, do krwi obgryzione paznokcie – Ivanwyglądał niedobrze, jak ktoś, kto nie ma pieniędzy albo nie umie o siebie zadbać, ktoś, kto od lat nie wychodził na dwór. Wciążsię uśmiechał, ale całe ciepło zniknęło. Pozostał zimny kamień. – A tobie? – spytał Marcus, czując wpiersi silny ucisk.
Ivanpowoli wzruszył ramionami i rozłożył ręce. – Nie ażtak. Marcus odczekał chwilę. – Czego chcesz, Ivan? – Myślałeś, że jużnigdy mnie nie zobaczysz. – Minęło sporo czasu. – To prawda…Marcus – odparł Ivanzsarkastycznymnaciskiemna „Marcus”. – Sporo. Marcus podszedł do samochodu; po prostunie dało się go obejść. Kładąc rękę na drzwiczkach, zobaczył, jak zdomuwychodzi żona. Miała ściągnięte do tyłuwłosy – cienka opaska ztrudemje opinała – i była wstrojudo biegania, wstarej, znoszonej niebieskiej bluzie i dobitychbutach. Znowuprzypomniało musię ichwspólne śniadanie, to, jak martwiła się o kalorie. Kiedy wsiadł, przystanęła i rozejrzała się. Miała zawziętą minę, tę, którą przybierała, ilekroć musiała zrobić coś, czego nie chciała. Widział to nawet ztej odległości. Potemodwróciła się, szybko i gwałtownie, i pobiegła. Każda cząstka jego ciała chciała pobiec za nią, leczIvanusiadł jużza kierownicą. Samochód jęknął pod ciężaremjego ciała, wypełnił się jego zapachem, papierosami i potem. – Nie martwsię. Chcę tylko pogadać. Zawrzeć nowy układ. – Czy ja wyglądamna zmartwionego? – odparł Marcus zzimnymuśmiechem. Ivannie odpowiedział. Kiedy włączyli się do ruchu, przypomniał musię cytat zProroka: „To nie suknię dzisiaj zrzucam, tylko skórę, którą zrywamzciała własnymi rękami”. Poczuł, że jego dotychczasowe życie ulega zmianie, że powoli gaśnie. Na fasadzie każdego mijanego po drodze domuzostawiał malutki kawałek siebie. Zkażdymmijanympo drodze domemłącząca go zżoną nić corazbardziej się napinała, wreszcie pękła. Poczuł wpiersi silny, ostry ból. Pocieszenie przyniosła mudziwna myśl: ten, którego Izabela będzie opłakiwała i którego wkońcuznienawidzi, mężczyzna, któremunie będzie mogła wybaczyć, nigdy nie istniał. 2
– Rick – powiedziałampiętnaście godzinpo jego wyjściu. Była dziesiąta wieczorem. Na kuchennym blacie stało szklane naczynie do zapiekania, a wnimlasagna, nietknięta i oklapła. Wlodówce więdła sałata. – Mówi Izabela. – Hej, witaj! – powitał mnie zwesołymożywieniem. Usłyszałamnutkę napięcia wjego głosie, jakby się na nie silił. – Co się dzieje? – Jeszcze pracujecie? – spytałamluźno i swobodnie. Miałamwłączony telewizor, prawie zupełnie wyciszony. Jedna po drugiej, zszybkością karabinumaszynowego, na ekranie rozbłyskiwały wiadomości CNN: wybuchkolejnej bomby wIraku, jakaś celebrytka ogoliła na łyso głowę i poszła na odwyk, wChicago zastrzelono policjanta. Szumiała woda wrurach; naszsąsiad brał prysznic. Rick zawahał się i mój żołądek zrobił salto. – Tak – odparł, zudawaną żałością przeciągając sylaby. – Wiesz, jak tujest. Nie ma zmiłuj. – Roześmiał się krótko, niepewnie i fałszywie, po czymznowuprzybrał maskę. – Daszmi na chwilę Marcusa? – Mówiłamcorazbardziej nerwowo i zastanawiałamsię, czy to słyszy. – Jasne – odrzekł. – Zaczekaj. Zalała mnie fala ulgi, niepokój zniknął. Marc pracuje i zapomniał zadzwonić. Albo to pierwszy raz? Dostajeszparanoi. – Iza? – Wrócił Rick. – Chyba wyszedł coś zjeść. Powiemmu, że dzwoniłaś. – Jego komórka od razuprzełącza mnie na pocztę głosową. – À propos, czemuto powiedziałam? – Pewnie bateria muwysiadła – odparł cicho Rick. – Dobrze. Dzięki. – Ty wredny kłamco! Odłożyłamsłuchawkę. Kazał mi czekać, zadzwonił do Marca i nie mogąc go złapać, zwyczajnie zełgał. Tyle. Niczego nie podejrzewałam, byłamtego pewna. Widziałam, jak to robili, jak jeden krył drugiego wrozmowachzklientami. Wiedziałamrównież, że Rick, wspólnik Marcusa, wiele razy krył go przede mną. Zróżnychpowodów, złychi jeszcze gorszych. Zawsze uważałam, że łączące ich relacje są trochę dziwne. Nie byli nawet przyjaciółmi. Co więcej, chyba się nawet nie lubili, chociaż dobrze imsię razempracowało. No i zawsze się wzajemnie kryli. Nalałamsobie kieliszek taniego chardonnay zlodówki, jużdrugi. Chociażbardzo kochałam męża, wieczory takie jak tenzawsze przypominały mi o drobniutkichrysachwnaszymmałżeństwie, rysach, które pod wpływemnaciskucichutko poskrzypywały, grożąc pęknięciem.
Opółnocy, jużlekko wstawiona, siedziałamprzed telewizorem, przeskakując zkanałuna kanał i nie widząc, co oglądam. Nasłuchiwałampomrukuwindy, szczękuklucza wzamku, dzwonka telefonu. Komórka, którą ściskałamwręku, miała temperaturę mojego ciała; trzymałamją tak przezcały czas, od wielugodzin, co kilka minut bezskutecznie próbując się znimpołączyć. Jasne, bywało, że się spóźniał. Potrafił zaginąć i na pół dnia, ale nigdy wtensposób, nigdy bezchoćby jednego telefonu. Kłóciliśmy się, wychodził, a potemdzwonił pijany zbarualbo zpracy zjakąś dętą wymówką. Ale to terazbyło zupełnie do niego niepodobne. Zbyt…oczywiste. Zaczęłam obserwować cyfrowy zegar na dekoderze. 00:22 00:23 00:24 Gdzie onjest? * Raz, przed dwoma laty, zdradził mnie zkobietą, którą poznał podczas podróży służbowej do Filadelfii. Trwało to dwa miesiące, przynajmniej tak mi później powiedział – długie rozmowy przez telefon, parę nagłychwyjazdów. Razprzyjechała do Nowego Jorku, kiedy byłamna zjeździe pisarzy, chociażprzysięgał, że do mieszkania jej nie zaprosił. Nie był to romans per se, ale i nie jednorazowy skok wbok. Od razuzaczęłamcoś podejrzewać, jużpierwszej nocy po jego powrocie zFiladelfii, kiedy się ze mną kochał. Zawsze zdradzają szczegóły, drobiazgi, które każdy pisarzzauważy, a inni nie. Nie chodzi mi o rzeczy oczywiste i prozaiczne, takie jak szminka na kołnierzykuczy zapachseksu. Chodzi o samo sedno, o łączącą nas pajęczynkę. Było wnimcoś nieobecnego, pustka woczach, po której poznałam, że błądzi myślami gdzie indziej. Nasze ciała przestały nagle do siebie pasować. Nawet jego pocałunki smakowały inaczej. Nie mogłamosiągnąć orgazmu, nie mogłampokonać dzielącego nas dystansu. Nigdy przedtemtak nie było, bo przedtemnawet seks nudny i nieudany był całkiemznośny. Potrafiliśmy kochać się nawet wtedy, kiedy byliśmy na siebie wściekli, kiedy lecieliśmy znóg ze zmęczenia, kiedy dopadła nas grypa. Kontakt fizyczny udawało namsię nawiązać zawsze, bezwzględuna okoliczności. Myślałam, że wpadnę whisterię, ale nie wpadłam. Nie szalałam, nie ciskałamnaczyniami, nie krzyczałamani nie obrzucałamgo wyzwiskami. Czekałamna coś konkretnego, na mocny dowód, który potwierdziłby albo obalił moje podejrzenia, tymczasempanujący między nami chłód narastał i narastał. Nie miałamwyrzutówsumienia, nie zastanawiałamsię, czy coś jest ze mną nie tak, czy i gdzie zawaliłam. Nie, było zupełnie inaczej – ja byłaminna. Poznał kogoś, myślałam, przypadli sobie do gustui wylądowali włóżku. Spodobało musię i zapragnął więcej. Instynktownie to
wyczułam. Znałamgo, wiedziałam, jak bardzo podziwia piękno, jak silne miewa pokusy. Musiała być niezła, żeby tak zbłądził – to trochę do niego nie pasowało. Wciągutychpięciulat ja teżpoznałam kilkumężczyzn. Mnie teżkusiło. Na swój sposób nawet go rozumiałam. Ale niewierność i nieuczciwość nie leżą wmojej naturze. Nie umiałamnawet skłamać, ile kosztowały mnie szpilki od Manolo Blahnika. „To nie jest but! To jest szpatułka owinięta nicią dentystyczną! Nie przejdziesz wtymdziesięciukroków”. Namacalnymdowodemokazał się SMS. Marcus brał prysznic, a jego komórka leżała na stoliku nocnym. Rzadko zostawiał ją na widoku. Zwykle nosił wkieszeni albo wpokrowcuna laptop. Usłyszałam, że wibruje, że przyszła jakaś wiadomość. Nie mogłamsię powstrzymać i ją przeczytałam. Nadawcą był ktoś podpisany „S”. „Nie mogę przestać o Tobie myśleć. Wciążczuję Cię wsobie”. Marcus wyszedł złazienki wobłokupary pachnącej naszymszałwiowo-miętowymżelemdo mycia. Spojrzałamna niego. Zobaczył komórkę wmoimręku, moją minę pewnie też. Zamarliśmy, spotkaliśmy się wzrokiem. Wydał mi się dziwnie obcy, jakbympierwszy razwidziała go półnagiego. Ścisnęło mnie wgardle, ścisnęło wpiersiach. Wpowietrzuczuło się elektryczne wprost napięcie. – Kochaszją? – spytałamwkońcu. Zaskoczył mnie bezbarwny, beznamiętny tonmego głosu. Pytanie było chyba najbardziej niebezpieczne zmożliwychi jego odpowiedźzdeterminowała wszystko to, co było potem. – Nie. – Szybko pokręcił głową. – Oczywiście, że nie. – To skończto. Pochylił ramiona, lekko skinął głową. Jakby zgadzał się spotkać ze mną wkawiarni czy gdzieś. – Dobrze – odparł swobodnie. – I prześpij się dzisiaj gdzie indziej. Nie chcę cię widzieć. – Izabelo… – Nie żartuję. Wyjdź. Byłamzraniona, dumę miałamposiniaczoną, serce pęknięte, może nawet złamane. Ale dominowało rozczarowanie. Nie żebymmiała jakieś złudzenia co do niego i naszego małżeństwa – co do małżeństwa wogólności. Po prostumyślałam, że jest bardziej opanowany, silniejszy. To, że kłamał, że wymykał się ukradkiemzmiasta, spał znią wjakimś hotelu, to wszystko poniżało go wmoichoczach, deprecjonowało i umniejszało. Kilka dni spędziliśmy osobno, odbyliśmy kilka długichrozmówtelefonicznych, wtrakcie których zgodziliśmy się, że mamy problemy i musimy je wspólnie rozwiązać. Były łzy, były przeprosiny, jego i moje. Wrócił do domu. Życie potoczyło się dalej. Nie wiem, czy tak do końca przeszłamnad tym do porządkudziennego. Incydent z„S” wrósł powoli wtkankę naszego związku; od tej chwili
wszystko miało trochę inny odcień, inną teksturę. Niekoniecznie złą, ale jużnie taką samą. Nie poszliśmy na terapię, nie maglowaliśmy bezkońca szczegółów, nie zastanawialiśmy się do rana, dlaczego, kiedy ani czy może się to powtórzyć. Oproblemach, które istniały, o którychwiedzieliśmy, o jego pracoholizmie, no i wsumie o moim, o tym, że nigdy nie było go wdomu, o moichnerwicachi brakupoczucia bezpieczeństwa, nie rozmawialiśmy ani razu. Kwestie związane zutratą zaufania nie sprawiały mi kłopotu. Nie walczyłamztym. Traktowałamtę zdradę jak zwykłe odstępstwo od normy. Potemjużdo tego nie wracaliśmy, ani ja, ani on. Myślałamwtedy, jeju, jacy my jesteśmy intelektualnie wielcy, jacy wyrafinowani. Ale czyżnie była to tylko próba wyparcia? Nikomuo tymnie mówiłam, Lindzie też nie ani Jackowi. Nie wiem. Może zwywołanego strachemlenistwa. Widziszguzek pod pachą, ale nie możeszzmusić się do pójścia do lekarza, brakuje ci odwagi, by stawić czoło diagnozie. Nie chcesz nikomumówić; ichzatroskanie tylko by to urealniło. Trzecia nad ranem. Myślałamo jego romansie, myślałamo niej, o rzeczach, o którychwtedy nie chciałamwiedzieć. Jak miała na imię? Jak wyglądała? Jakiego rozmiarunosiła sukienki? Zczego żyła? Była brunetką czy blondynką? A może wybrał rudą? Była elegancka? Bystra? Jest terazznią? Czy zinną? Zostawił mnie? To zabawne, ale ani przezsekundę nie pomyślałam, że mógł mieć wypadek, że wmetrze mógł zepchnąć go na tory obłąkany włóczęga, że mógł go potrącić autobus, że na głowę mógł spaść mu kawał zmurszałej fasady jakiegoś starego budynku– to się zdarza, często się o tymsłyszy. Ale uznałam, że to niemożliwe, że jemunie mogłoby się to przytrafić. Był…nie wiem. Zbyt skupiony i pewny siebie. Za dobrze panował nad swoimświatem. Nie wierzył wprzypadki. Do piątej zdążyłamzaliczyć cały wachlarzemocji, od lekkiego niepokojuprzezpanikę do dzikiej furii. Była równieżkrótka chwila nonszalancji, potemnawrót strachui nienawiści, a jeszcze potem rozpaczi przygnębienie. Jużmiałamzadzwonić do siostry, kiedy zapiszczała komórka, którą wciąż ściskałamwręku. Zamrugał ekranik i pojawił się na nimniebieski dymek: „Dzwoni Marc”. – Boże, gdzie ty jesteś? Tak mi ulżyło, byłamtaka zła, tak bardzo pragnęłamusłyszeć od niego coś, wco mogłabym uwierzyć. Przyjedźpo mnie do szpitala. Napadnięto mnie, oberwałemwgłowę i przed chwilą odzyskałemprzytomność. Nie płacz. Nic mi nie jest. Ale usłyszałamtylko trzaski i odległy jęk syreny czy okrętowego buczka. A potemgłosy, przytłumione, jakichś mężczyzn, gniewne, to cichsze, to głośniejsze. Nie mogłamzrozumieć słów. – Marc! Wtedy usłyszałamprzeraźliwy krzyk, wrzask, straszliwe zawodzenie. Potworne, zwierzęce wycie, które podrażniło każdy nerwmego ciała, które sprawiło, że znowukrzyknęłam: – Marc! Marcus!
Ale wycie nie ustało, wciążtrwało, wciążmnie paraliżowało, i nagle zapadła cisza. Ktoś przerwał połączenie. 3 Czy jest małżeństwo doskonałe? Takie, jakie widuje się wreklamachbiżuterii zbrylantami – cieniste ścieżki, błyszczące oczy, splecione ręce, namiętny pocałunek pod gwiazdami, kolacja ze świecami. Czy takie coś wogóle istnieje? Czy nie są to po prostukrótkie chwile, chwile wprozaicznymkrajobrazie życia, kiedy myjecie razemzęby, kłócicie się o pieniądze, przypalacie risotto, kiedy oglądacie za dużo telewizji? Czy moje małżeństwo było doskonałe, a choćby tylko dobre? Nie wiem. Nie wiem, co to znaczy. Kochałamgo, nie wyobrażałamsobie życia bezniego, całkowicie się przed nimotworzyłam. Mimo naszychrozlicznychwad i błędówprzezkilka lat byliśmy razem. Ale te ostatnie minuty wkuchni, te croissanty, pocałunki, to, że gdyby miał więcej czasu, pewnie znowuskończylibyśmy włóżku, to były tylko zwykłe chwile. Gdybyście wpadli do nas innego dnia, moglibyście być świadkiemsprzeczki zcyklu„kto ma iść po zakupy” albo zobaczyć, jak się wzajemnie ignorujemy, jak onczyta gazetę, a ja gapię się wokno, myśląc o mojej nowej powieści. Moglibyście zastać mnie zapłakaną, pogrążoną wżalupo straconymdziecku, bolejącą nad tym, że od tamtej pory nie udało mi się zajść wciążę, zobaczyć wtedy jego, wycofanego i ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Do dzieci mieliśmy stosunek ambiwalentny, przynajmniej początkowo. Zaszłam wciążę przezprzypadek. Często tak mówił, jakby mogło to zmniejszyć moje poczucie straty. Każda chwila była jedynie małą cząstką naszego prawdziwego „ja” – tylko onwidział nas jako jedność. Odziewiątej rano stałamna ulicy przed siedzibą jego firmy. Wynajmowali loft wniewielkiej
kamienicy przy GreenwichAvenue. Mieściły się tami inne firmy, kancelaria adwokacka, agent literacki, wsuterenie była księgarnia zkryminałami. Próbowałamotworzyć drzwi kluczem, ale nie mogłam. Dopiero wtedy mi się przypomniało: włamanie sprzed miesiąca. Ktoś wszedł tami wyniósł sprzęt komputerowy wartości stutysięcy dolarów. Zarazpotemzmienili zamki i zainstalowali nowy systemalarmowy. Więc czekałam. Skuliłamsię pod wiatą pobliskiego przystanku, żeby uciec przed ostrym, zimnym wiatrem. Okna sklepówpo drugiej stronie ulicy – modnychbutików, apteki, sex shopu– były ozdobione świątecznymsrebremi czerwienią. Obserwowałamludzi, zaganianychi zajętychswoimi sprawami, spieszącychdokądś zkubkiemkawy wjednymrękui komórką wdrugim, zwielką torbą na piersi. Myśleli o pracy, o zakupach, o tym, czy nie za późno jużna wysłanie świątecznej kartki. Poprzedniego dnia byłamjedną znich, wiecznie zabiegana i nieobecna, zawsze myśląca kilka dni naprzód. Dwadzieścia cztery godziny później czułamsię jak ofiara wypadku; moje życie było stertą zmiażdżonego metalu, a ja wyleciałamprzezprzednią szybę. Cała początkowa panika, która ogarnęła mnie, kiedy Marcus nie wrócił do domu, szok i strachpo tymkoszmarnymtelefonie rozwiały się jak dym. Byłamoszołomiona, wykrwawiałamsię na poboczudrogi. Żeby się czymś zająć, żeby zdławić przerażenie, zadzwoniłamna policję. Kobieta, która podniosła słuchawkę, oświadczyła, że zaginięcie osoby dorosłej nie jest podstawą do interwencji, chyba że istnieją dowody działania przestępczego albo choroby umysłowej. Opowiedziałamjej o tych przeraźliwychkrzykach, opowiedziałamwszystko, co słyszałam. Odparła, że to mógł być telewizor – albo jakiś kawał, głupi dowcip; mężowie często robią żonomokrutne kawały. Że bezmocnego dowodupolicja nie może nawet przyjąć zgłoszenia, zwłaszcza kiedy chodzi o osobę pełnoletnią, wdodatkumężczyznę. Że rozmowa telefoniczna nie jest dowodem, iżstało się coś złego. – Liczą się tylko dowody fizyczne – dodała. – To znaczy jakie? – Krew, ślady włamania, żądanie okupu. Na przykład. Podała mi numer i adres, gdzie mogłamzgłosić się osobiście ze zdjęciami i rentgenemzębów. Chryste, zrentgenemzębów. – Większość wraca wciągusiedemdziesięciudwóchgodzin. – Większość? – Ponad sześćdziesiąt pięć procent. – A reszta? – Wypadki. Rzadziej morderstwo. A czasemludzie chcą po prostuzniknąć. Coś wjej głosie sprawiło, że poczułamsię głupio, że się zawstydziłam. Jakbymbyła jedną ze stu kobiet, które tego wieczoruporzucili mężowie i które do niej zadzwoniły. Skarbie, oncię po prostu zostawił. Obudźsię wreszcie.
Naturalnymodruchembyłby potemtelefondo siostry i jej męża Eryka. Żeby powiedzieć im, co się stało, żeby mnie jakoś wsparli. Ale nie, nie zadzwoniłam. Nie mogłamsię przemóc. Musiałabym powiedzieć Lindzie o jego romansie, nakreślić impełny obrazsytuacji. Nie miałamodwagi. Ztego samego powodu, i zkilkuinnych, nie zadzwoniłamdo Jacka. Jego antypatia do Marcusa była dobrze zamaskowana, mimo to wyczuwalna. Łączyła nas skomplikowana przeszłość, mnie i Jacka. Dlatego gdyby Marc dowiedział się potem, że zadzwoniłamdo niego wchwili kryzysu, potwierdziłoby to tylko jego zarzuty co do naszej przyjaźni. Nie znosił naszej zażyłości, tego, że tak często rozmawialiśmy, uważał, że wykracza to poza ramy zwykłej sympatii łączącej pisarkę i jej agenta. Sprawa ta wychodziła podczas naszych najbardziej zażartychkłótni. Marc uważał, że za dużo mumówię, że za często się znimwiduję, że Jack zbyt poufale mnie dotyka. „Ty tego nie rozumiesz”. Gniewny śmiech. I: „Rozumiem, i to doskonale. To chyba ty nie rozumiesz. Jesteś zbyt naiwna, zbyt ufna”. „Daj spokój”. Oczywiście po tymobrzydliwymromansie z„S” mówił o Jackudużo rzadziej. Ograniczał się tylko do poirytowanychspojrzeń. * Ale terazo tymnie myślałam. Wciążsłyszałamto potworne wycie, głowę wciążmiałampełną mrocznychobrazów. Ubierając się i szukając zdjęć, próbowałamsię uspokoić, znaleźć jakieś wytłumaczenie – może zgubił komórkę albo mują ukradziono i to, co słyszałam, nie miało znimnic wspólnego? Może rzeczywiście mnie zostawił? Może leżał terazwczyimś łóżku, a telefonwyrzucił do kosza na śmieci, odchodząc znaszego życia? Obsesyjnie do niego dzwoniłam, a komórka ciągle przełączała mnie na pocztę głosową. Poszłamzgłosić zaginięcie, ale trafiłampod siedzibę jego firmy i stałamtamznadzieją, że coś zakończy tenkoszmar, zanimsię na dobre zacznie. Wreszcie zobaczyłamRicka, który nieświadom, że czekam, mijał te wszystkie eleganckie sklepy, sklepiki i modne kafejki, wystukując SMS-a na komórce. Chudy i wysoki, miał szopę czarnych włosówna głowie, rzadką, starannie utrzymaną bródkę i baczki. Był wwypłowiałychniebieskich dżinsach, podkoszulkuznapisem„Miłość zabija powoli” i skórzanej marynarce, rozpiętej mimo zimna. Przeszedł obok mnie i lekko wbiegł na schody. – Rick! – zawołałam. Zaskoczony podniósł wzrok. Chwilę trwało, zanimumiejscowił mnie wkontekście sytuacji. Źle wyglądał, był blady, zmęczony i zagoniony.
– Iza. – Zmarszczył brwi. – Co się stało? Co ty turobisz? – Rozejrzał się, zerknął za mnie, potem na ulicę. – Marc nie wrócił na noc do domu. Rick uniósł brwi, spojrzał wlewo i przeniósł wzrok na mnie, próbując wymyślić jakieś kłamstwo, zyskać na czasie. Ale zanimzdążył, spytałam: – Naprawdę tubył, kiedy dzwoniłam? Schował komórkę do kieszeni i zaczął oglądać czubki swoichbutów. Zauważyłampasemka sztywnychsiwychwłosówna jego głowie, delikatne, prawie niewidoczne kurze łapki wkącikach oczu. – Nie – odparł. – Nie było go od naszego wczorajszego spotkania. Nawet nie zadzwonił. Zalała mnie fala zimnego rozczarowania, potemfala jeszcze większego strachu. – Wejdźmy do środka – dodał. – Jest zimno. Poszłamza nim, próbując naszkicować wmyśli linię czasu. Marcus miał zadzwonić do mnie po spotkaniu. Ja zaczęłamwydzwaniać do niego około trzeciej po południu, żeby dowiedzieć się, jak muposzło. Otrzeciej jeszcze się nie martwiłam, wcale; całkowicie skupiony na sprawach zawodowych, bardzo często zapominał o naszymżyciuosobistym. To, że obiecał i nie zadzwonił, nie było niczymwyjątkowym. Podobnie jak to, że jego komórka od razuprzełączała mnie na pocztę głosową. Nie zmartwiłamsię nawet wtedy, kiedy nie przyszedł na kolację. Ale idąc zRickiem wąskimi, trzeszczącymi schodami, uświadomiłamsobie zprzerażeniem, że od poprzedniego dnia Marcus nie odezwał się do nikogo. Na podeście stoczyłamwalkę znadzieją, że tambędzie, że przespał noc na kozetce, że jest skacowany, ale jest, żyje. Przepraszam, Iza. Fatalnie mi poszło. Chciałemsię napić i trochę przegiąłem. Nie gniewaj się…Chociażnigdy dotąd nie wyciął mi takiego numeru, kiedy Rick wystukiwał kod, kiedy przekręcał kluczwzamkui otwierał drzwi, wyobraziłamto sobie tak dokładnie, że przezchwilę wto wierzyłam. Niemal czułam, jak zalewa mnie fala ulgi i wściekłości. Ale nie. Wpracowni było cicho i pusto. Rzędy biurek, wielkie, błyszczące monitory, ziejące wyloty kanałówwentylacyjnychi rury pod sufitem. Przeszklone biuro Marcusa, równie ciemne, puste i uporządkowane. Kiedy weszliśmy do środka, zaćwierkał telefon, głośno i donośnie, jak ptaszek uwięziony wkomputerze. Rick rzucił torbę i pobiegł odebrać. Podniósł słuchawkę i pokręcił głową, dając mi do zrozumienia, że to nie Marc, że chodzi o coś innego. Weszłamdo biura, zapaliłamlampkę na biurku. Rick, wciążze słuchawką wzagłębieniu ramienia, zerknął na mnie przezszybę, gdy usiadłamwfotelumęża i dotknęłampalcemzimnego blatumetalowego biurka. Spojrzałamna nasze zdjęcie ślubne; obydwoje byliśmy na nimtak błogo szczęśliwi, jakby ktoś to wyreżyserował. Wtle wspaniały zachód słońca, wosk, szkarłat, różi oranż. Szukając sama nie wiemczego, przejrzałamstertę papierówi dużychżółtychkopert, zerknęłamna
rząd karteczek przyklejonychdo lampy i telefonu. Potemwłączyłamkomputer. Wtedy wszedł Rick. Widziałam, że czuje się nieswojo. – Marc nie lubi, kiedy ktoś tugrzebie. – Wal się – powiedziałamcicho i spokojnie. Znowuspuścił wzrok, schował ręce do kieszeni i pochylił ramiona tak mocno, że wyglądał jak sęp. Był za stary na wielkomiejskiego eleganta, za jakiego próbował uchodzić. Powinienwpaść kiedyś do dobrego butikui chyba trochę dorosnąć. Marcus był wytworny i wyrafinowany: garnitur, krawat – klasyka zodrobiną najmodniejszego trendu. Natomiast onposzedł na całość wdrugą stronę, woląc wygląd i aurę komputerowego punka i dbając o nie wnajdrobniejszychszczegółach, łącznie zziemistą cerą, która sprawiała wrażenie wiecznie skąpanej wzimnymblaskumonitora. Zawsze uważałam, że to Marcus powinienreprezentować ichna zewnątrz, ale ontego nie znosił. Dlatego to Rick i ekipa jego menedżerówzajmowali się badaniemrynku, naganianiempotencjalnychklientów i zaspokajaniemichciągle rosnącychwymagań. Marc był mózgiemfirmy, rzadko kiedy widywanym, leczstale obecnymi wszystko kontrolującym. Natomiast Rick był trochę jak marionetka. Zastanawiałamsię, czy muto nie przeszkadza. – Wiesz, gdzie onjest? – spytałam. I zanimotworzył usta, by odpowiedzieć, dodałam: – Tylko nie kłam. Spojrzał za mnie, wdal. Sondowałamwzrokiemjego twarz. Co wniej widziałam? Niepokój. Może nawet lekki strach. Pokręcił głową, zarzucił włosami. – Nie – odparł. – Chciałbym. – Kiedy nie przyszedł po tymspotkaniu, kiedy przezcały dzieńani razunie zadzwonił, nie pomyślałeś, że to dziwne? Nie zaniepokoiło cię to? Podniósł ręce. – Co to znaczy? – spytałamzgniewnymniedowierzaniem. – Że to nie było dziwne? Milczał. Unikał mojego wzroku. Na czoło wystąpił mupot. Czekałamznadzieją, że coś powie, ale nie powiedział. Wkońcu, ztrudempanując nad głosemi prześladującymi mnie obrazami, opowiedziałammuo tymtelefonie. Opadł na krzesło po drugiej stronie biurka i chwycił się za głowę. Wciążmilczał, więc oświadczyłam: – Dzwonię na policję, jeszcze raz. Sięgnęłampo słuchawkę. – Zaczekaj! – rzucił zaskoczony. Nie, nie zaskoczony. Spanikowany. – Zaczekaj. Położyłamrękę na telefonie. – Rick, co tusię dzieje? Wtedy na schodachzadudniły czyjeś kroki. Drzwi otworzyły się zhukiemi nagle Rick wstał,