ZYGMUNT
ZEYDLER-ZBOROWSKI
JAŁOWCE
JAK CYPRYSY
Krajowa Agencja Wydawnicza
Rozdział I
Stał nieruchomo i patrzył w szybę okienną, poczerniałą
bezgwiezdną nocą. Usiłował nie dopuszczać do siebie żadnych
myśli. Pragnienie, żeby to wszystko mieć już za sobą, było tak
silne, iż czuł bolesny skurcz w całym ciele. Z największym
wysiłkiem opanowywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do końca
utrzymać nerwy na wodzy.
Za jego plecami Hanka krzątała się ze swoją zwykłą,
beznamiętną pedanterią. Odgłos jej kroków działał na niego jak
ładunek dynamitu z zapalonym lontem. Zdawało mu się, że
podjął się czegoś, co przerastało jego siły. W rozmowach
wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, prostsze. Ale kiedy
trzeba było wreszcie zrealizować konkretną akcję... Nie
przypuszczał, że to będzie takie trudne. Ściskanie w żołądku
stawało się coraz bardziej nieznośne. Bał się, że zwymiotuje.
- Gdzie jest łopata? - spytała. Głos jej nie zdradzał
najmniejszego wzruszenia.
- W piwnicy - wykrztusił z wysiłkiem.
- To może byś przyniósł. A w ogóle, co się z tobą dzieje? Co ci
jest?
- Nie mogę... nie mogę... Zrozum...
- Przestań - ucięła energicznie. - Wszystko przemyśleliśmy,
omówiliśmy. Postanowiliśmy. Wspólnie. Nie czas teraz na
bezsensowne refleksje.
Odwrócił się.
- Chyba rozumiesz, że... - urwał, napotkawszy twarde
spojrzenie jej ciemnych, błyszczących oczu.
Chociaż raz w życiu bądź mężczyzną - powiedziała z
odcieniem pogardy. - Idź wreszcie po tę łopatę.
Wolno schodził po schodach wiodących do piwnicy. Miał
zamęt w głowie. Zesztywniałe mięśnie nóg odmawiały
posłuszeństwa. Bez księdza, bez modlitwy - myślał z uporem.
Nie był wierzący, ale właśnie w tym momencie sprawy rytuału
religijnego nabrały dla niego zupełnie niespodziewanie
ogromnej wagi. Problem odczytania nad mogiłą choćby
najkrótszej modlitwy stał się nagle jakąś mistyczną
koniecznością. Wydało mu się, że w ten sposób zdoła złagodzić
odpowiedzialność za czyn, jaki brał na swoje sumienie.
Niestety, nie miał w domu ani Pisma Świętego, ani książki do
nabożeństwa.
W piwnicy znalazł dwie łopaty. Wybrał cięższą, solidniejszą,
osadzoną na mocnym dębowym drzewcu. Ociągając się wrócił
na górę.
Hanka oczekiwała go niecierpliwie.
- Cóżeś tam robił tyle czasu?
- Szukałem łopaty. - Przestraszył się własnego głosu, taki był
zmieniony, zachrypnięty.
- Pośpiesz się. Zawiniemy go w prześcieradło i wsuniemy do
plastikowego worka. Wszystko przygotowałam.
Poczuł, że znowu żołądek podchodzi mu do gardła.
- Daj mi wódki.
Bez słowa wyjęła z kredensu butelkę i kieliszek. Nalała.
- A ty?
- Co ja?
- Ty. się nie napijesz?
Energicznie potrząsnęła głową.
- Ja nie muszę dodawać sobie odwagi.
Poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. Ten jej spokój,
opanowanie, brak jakichkolwiek cech zgodnych z naturą
kobiety doprowadzały go do wściekłości. Wypił wódkę i
trzasnął kieliszkiem o podłogę.
- Nie hałasuj - upomniała go i zgasiła światło.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Po ciemku zawinęli
ciało w prześcieradło, a potem wsunęli je do plastikowego
worka. Hanka miała ruchy szybkie, precyzyjne, wykazywała
dużą siłę fizyczną. Robiła wrażenie kogoś, kto przygotowuje
paczkę, żeby ją nadać na poczcie. Zawiązała worek i
powiedziała:
- Gotowe. Teraz idź wykopać dół. Pośpiesz się.
Był rad, że jest ciemno, i że Hanka nie może dojrzeć
wyrazu jego twarzy. Już nie było odwrotu.
Kiedy podszedł do drzwi, poczuł dotknięcie jej ręki.
- Włóż płaszcz. Deszcz pada - powiedziała z troską w głosie. -
Zmokniesz.
Żachnął się.
- Daj mi spokój. Nie potrzebuję płaszcza.
Szybko wyszedł do ogrodu. Olbrzymi jałowiec, rysujący się
niewyraźną sylwetą na tle ciemnego, bezgwiezdnego nieba,
wyglądał jak cyprys. Pod nim zaczął kopać.
Mżył gęsty, uporczywy deszcz. Drobne krople chłodnymi
uderzeniami padały na twarz i ręce, wdzierały się za kołnierz.
Teraz żałow.ał, że nie wziął ortalionowego płaszcza, ale nie miał
zamiaru wracać do domu. Nie chciał zobaczyć Hanki, stojącej
zapewne wyczekująco koło okna.
Piaszczysty, rozmiękły grunt łatwo ustępował pod
uderzeniami ciężkiej łopaty. Dół pogłębiał się z każdą chwilą.
„Nie myśleć, nie myśleć” - powtarzał sobie.
Kopał z coraz większą pasją, usiłując fizycznym wy- sitkiem
zagłuszyć strach przed tym, co miało nastąpić. Zdawało mu się,
że jakiś ohydny, szyderczy głos szepce mu do ucha: „Grabarz!
Grabarz!”
Nagłe poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się gwałtownie i o
mało nie krzyknął, zobaczywszy ciemną, nieruchomą postać.
- Cicho - szepnęła Hanka, jakby przewidując jego odruch. -
To ja. Co ty tu jeszcze robisz?
Przecież widzisz, że kopię - warknął przez zaciśnięte zęby. -
Kopię grób... Grób! Jestem grabarzem.
Dotknęła jego ręki.
- Dosyć. To nie ma być rodzinny grób. Dosyć. Chodź.
Posłusznie poszedł za nią do domu. Był już o wiele
spokojniejszy, bardziej opanowany. Nie miał przecież powodu,
żeby jej nienawidzić. Razem wszystko zaplanowali, obmyślili,
razem podjęli tę decyzję.
Po chwili znaleźli się w pokoju, w którym leżał plastikowy
worek, wypełniony nieruchomym ciałem.
Hanka, która w ciemnościach poruszała się z całkowitą
swobodą, przysunęła nosze.
- Pomóż mi.
Dotknął zwłok i znowu poczuł nawrót mdłości. Mocno
zacisnął szczęki.
- Pomóż mi - powtórzyła niecierpliwie.
Wspólnymi siłami ułożyli plastikowy worek na noszach.
Ciężar nie był duży. Stary człowiek ostatnio bardzo schudł.
Ostrożnie i bardzo wolno zanieśli nosze pod wspaniale
wybujały krzak jałowca. Spuścili ciało do dołu i zaczęli
zakopywać. Spostrzegł, że Hanka przyniosła tę mniejszą łopatę
z piwnicy. Ucisk w żołądku nie ustawał ani na chwilę, ale
ogromnym wysiłkiem woli panował nad sobą. Dopiero kiedy
skończyli machać łopatami i posadzili na świeżej mogile
przygotowaną na ten cel darń, zwymiotował. „To pogrzebowa
modlitwa” - pomyślał z tragicznym szyderstwem i otarł wargi
rękawem zmoczonej deszczem marynarki.
W milczeniu wrócili do domu.
- Nalać ci jeszcze? - spytała Hanka.
- Nalej.
Nie zapalając światła, przyniosła butelkę i dwa kieliszki.
Najwidoczniej i ona także postanowiła się napić.
- Żałujesz?
- Czuję wstręt do siebie.
- Daj spokój. Nigdy nie przypuszczałam, że z ciebie taki
mięczak.
Sięgnął po butelkę i napełnił swój kieliszek.
- Nie każdy może mieć nerwy jak postronki. Ci, co się na wsi
wychowali...
- Mogłeś się nie żenić z chłopką! - krzyknęła. - Nikt ci nie
kazał. A jak ci się nie podoba, to możemy się rozwieść. Ja cię
siłą trzymać nie będę. Idiota! I wódki też ci już nie dam. Dosyć
- dodała, spostrzegłszy rękę wysuwającą się w kierunku butelki.
- Przepraszam - powiedział cicho. - Nie chciałem ci zrobić
przykrości. Wszystkiemu winne te cholerne nerwy.
Hanka odniosła butelkę i kieliszki do kredensu.
- Czy myślisz, że mnie to wszystko tak łatwo było znieść? Czy
ci się wydaje, że ja zupełnie nic nie czuję?
Ale jeżeli coś się postanowi, coś się zadecyduje, to już trzeba
konsekwentnie do końca. Nie wolno się mazgaić. Teraz trzeba
będzie tam posadzić jakieś krzaki, Najlepiej także jałowiec.
Rozdział II
Od owej deszczowej nocy upłynęło parę tygodni. Początkowo
Hanka nie zdawała sobie sprawy z trudności, jakie zaczną się
teraz piętrzyć przed nimi. Zaczęło się od psa. Zaraz następnego
dnia Rex zaczął biegać jak oszalały po całym terenie. Węszył,
naszczekiwał, zaglądał do każdego kąta, chwilami siadał przed
domem i wył. Wreszcie energicznie zabrał się do kopania pod
jałowcem. Trzeba go było uwiązać na łańcuchu.
- Musimy się go pozbyć.
Chyba nie masz zamiaru...? - oburzył się Adam.
- Ależ nie - przerwała pośpiesznie. - Musimy go oddać w
dobre ręce. Gdzieś, gdzie by mu nie zrobiono krzywdy.
Kto go zechce wziąć?
- Takiego pięknego owczarka każdy weźmie. To rasowy pies.
Wiesz co? Mam myśl. Wsadzę go do wozu i zawiozę do
Krystyny.
- Pojedziesz aż pod Rzeszów?
- A dlaczegóż by nie? W tej chwili właśnie przypomniałam
sobie, że Krystyna kiedyś pisała do mnie, że poszukują ładnego,
rasowego psa.
I tak Rex powędrował na południe kraju i musiał przywyknąć
do nowych warunków.
Problem psa był zatem załatwiony. Natomiast o wiele
bardziej skomplikowany okazał się inny - problem męża.
Adam chodził ponury i milczący. Nieraz całymi dniami nie
odzywał się ani słowem. Wyprowadził się ze wspólnej sypialni i
zamieszkał w małym pokoiku na górze. Hanka parokrotnie
usiłowała nawiązać z nim jakiś trochę cieplejszy, serdeczniejszy
kontakt. Jednak wszystkie te próby okazały się bezowocne.
Adam zaciął się w swym wrogim milczeniu i nie miał najmniej-
szej ochoty nawiązywać przyjaznych stosunków z żoną.
- O co ci właściwie chodzi? - pytała wyprowadzona z
równowagi. Czego ty chcesz ode mnie?
- Niczego nie chcę. Daj mi spokój.
- Przecież się zgodziłeś, przecież sam tego chciałeś. Dlaczego
więc teraz urządzasz takie komedie?
- Zostaw mnie.
W jego życiu nic się pozornie nie zmieniło. Rano wstawał o
zwykłej porze. Zjadał skromne śniadanie, które sobie sam
szykował, wyprowadzał wóz z garażu i odwoził Hankę do
szpitala, a potem jechał do biura projektów. Razem wracali do
domu, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Hanka siadała na
tylnym siedzeniu. Myślała, że lepiej byłoby jeździć kolejką
elektryczną, ale uważała to za zbyt daleko posunięte ustępstwo
na jego korzyść. Ostatecznie to za jej pieniądze kupili tego fiata.
Z jakiej racji on sam ma z niego korzystać?
Czasem ona prowadziła, a wtedy Adam lokował się na tylnym
siedzeniu.
Pod koniec sierpnia mieli oboje pojechać na trzy tygodnie do
Bułgarii. Któregoś dnia powiedziała:
- Ja nie jadę. Pojedziesz beze mnie.
- Bilety zarezerwowane mruknął.
To skreślisz rezerwację mojego biletu.
- Jak chcesz.
W gruncie rzeczy odpowiadała mu ta koncepcja, żeby
samemu pojechać do Bułgarii, zmienić otoczenie, odetchnąć
innym powietrzem, zapomnieć.
- Dasz sobie tu sama radę?
Cóżeś się nagle zrobił taki troskliwy? Bądź spokojny. Dam
sobie radę bardzo dobrze, a może lepiej, jak ciebie tu nie
będzie. Już patrzeć nie mogę na tę twoją pogrzebową minę.
- Nie powinniśmy byli tego robić - powiedział cicho.
Żachnęła się.
- Przestań wreszcie nudzić. Trzeba się było przedtem dobrze
zastanowić, a nie teraz idiotycznie zatruwać sobie życie. O
Boże! Chciałabym, żebyś wreszcie wyjechał i nie lamentował mi
tutaj nad głową. Dosyć mam kłopotów.
Należał mu się przyzwoity pogrzeb. Bóg nas skarżę.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Od kiedyż to zrobiłeś się taki wierzący?
Odwrócił się i poszedł do siebie na górę.
*
Osobnym zagadnieniem była sprawa matki Hanki, która od
tygodnia mieszkała u Rodowskich. Staruszka już po kilku
dniach wystąpiła ze swoimi pretensjami.
- Jeżeli ci się zdaje, że mi tu u was wesoło, to się bardzo
mylisz powiedziała do córki.
- Czego mamie brakuje?
- Brakować niczego mi nie brakuje, ale żyje się tu jak w jakim
grobie. Gęby nie ma do kogo otworzyć. Ten twój Adaś to jakiś
taki ponury. Chodzi z taką miną, jakby kogo zamordował.
Słowem się do człowieka nie odezwie. A ten jego stryjaszek
jeszcze gorszy. Mruk, nieużyty. Ani w karty nie chce pograć, ani
w szachy. Myślałam, że chociaż z niego będę miała jakieś
towarzystwo, ale gdzie tam. Lepiej mi było do Krysi jechać,
chociaż tam ciasnota i pięcioro dzieci... Ale jakoś tak bardziej
po ludzku żyją. Żałuję, żem zdała gospodarkę. Ale nie było
komu robić. No to przyjechałam do ciebie. Myślałam, że będzie
inaczej. A tu smutno, bardzo smutno.
- Może przecież mama posłuchać radia, obejrzeć telewizję...
- Daj mi święty spokój z tą twoją telewizją! - wybuchnęła
staruszka. - Pokazują takie głupoty, że szkoda nawet oczu na
patrzenie. Czyś ty kiedy widziała coś ciekawego w telewizji?
- Nie mam czasu, żeby siedzieć przed telewizorem.
- No, naturalnie. Ty nigdy na nic nie masz czasu. Nawet ze
mną nie masz czasu porozmawiać.
- Przecież rozmawiam z mamą.
- E, takie tam rozmawianie. Ja bym chciała, żebyśmy sobie
spokojnie usiadły w fotelikach i pogawędziły, tak jak kiedyś, jak
dawniej.
Hanka uśmiechnęła się.
- Chyba mama widzi, jaka jestem zajęta.
- Widzę, widzę, a ja to niby nic nie robię według ciebie?
Kurom trzeba dać jeść i króliki nakarmić, obiad ugotować, a
sprzątnąć mieszkanie to mało?
- Przychodzi przecież Wawrzyniakowa do pomocy.
- Wawrzyniakowa, Wawrzyniakowa... Zawracanie głowy, nie
żadna pomoc. Wszystko po niej muszę sama zrobić.
- Może mama ma za duże wymagania?
Lubię, żeby wszystko było akuratnie zrobione. A w ogóle to
żałuję, żeśmy gospodarkę zdali. Trzeba nam było na wsi zostać.
- A któż by na tej ziemi robił, mamo?
- A ty, a twój mąż, a wasze dzieci. Ale nie, zachciało ci się na
doktorkę iść, a on znowu inżynier. Tak, jakby mało było lekarzy
i inżynierów.
Nie każdy ma ochotę być rolnikiem.
Staruszka pokiwała głową.
- No tak. Faktycznie, że nie każdy.
- Mama coś mizernie wygląda.
- Ja? Mizernie wyglądam? Co ty wygadujesz, moje dziecko?
Nie dalej jak wczoraj usłyszałam od Wawrzyniakowej, że
wyglądam jak panna na wydaniu.
A dobrze się mama czuje?
- Znakomicie. Nigdy się lepiej nie czułam.
- Wydaje mi się jednak odezwała się po chwili Hanka - że
dobrze by mamie zrobiła jakaś kuracja wzmacniająca. Może
wystarałabym się dla mamy o sanatorium w Nałęczowie...
- Haneczko, co ci do głowy przychodzi? Po cóż ja mam jechać
do Nałęczowa? A bo mi tu źle?
Nałęczów dobrze by mamie zrobił na serce. Tutaj powietrze
bardzo suche. W ogóle cała ta linia otwocka to same piachy.
Dobre dla chorych na płuca, ale na serce...
Nie opowiadaj byle czego. Do żadnego Nałęczowa nie pojadę
i sprawa skończona.. Coś mi się zdaje, że chciałabyś się mnie
stąd pozbyć. O co właściwie chodzi? Zawadzam ci?
Ależ, mamo! Jak mama może tak mówić?
Wiesz, że ja zawsze mówię to, co myślę. A co to Adaś taki
teraz nierozmowny? Pokłóciliście się?
- Skądże znowu!
No to dlaczego chodzi z taką miną, jakby kogoś zamordował?
- Mamo...
- Bo wam, młodym, to się zdaje, że jak ktoś jest stary, to już
nic nie rozumie. A ja wszystko doskonale rozumiem, ze
wszystkiego zdaję sobie sprawę i widzę, że coś jest nie w
porządku.
O co właściwie mamie chodzi? - zniecierpliwiła się Hanka.
- A o to, że twój mąż wcale się do mnie nie odzywa i tak spode
łba patrzy, jak jaki zbój.
- Musi mama zrozumieć, że Adam jest przepracowany.
Przepracowany, przepracowany... Wszyscy ludzie pracują, a
nikt się tak cudacznie nie zachowuje. Od własnego zięcia mam
chyba prawo wymagać trochę grzeczności. Zresztą on nawet do
swojego stryja nic się nie odzywa.
- Wyjedzie na urlop, odpocznie, to mu się humor poprawi -
powiedziała uspokajająco Hanka.
Mieliście przecież razem jechać do Bułgarii.
Ale ja nie jadę. Adam jedzie sam.
- A widzisz. Od razu się domyśliłam, że między wami coś się
popsuło. Mnie nie oszukacie. O, nie...
Wieczorem, po kolacji, Hanka zabrała Adama na spacer do
lasu. Początkowo trochę się opierał, mówiąc że jest zmęczony,
ale wreszcie się zgodził.
Kiedy znaleźli się na piaszczystej drodze biegnącej wśród
młodych sosen, Hanka powiedziała:
- Już dawno chciałam z tobą porozmawiać. Tak dalej być nie
może.
- O co ci chodzi? - burknął.
Stanowczo musisz zmienić swoje postępowanie. Tak się nie
możesz zachowywać.
- Niby jak?
No przecież wiesz. Chyba nie muszę ci tłumaczyć. Chodzisz
taki nadęty, z nikim dwóch słów nie zamienisz... Nie myśl, że
mama jest już taką całkowicie zramolałą kretynką. Jeszcze się
doskonale we wszystkim orientuje. Czy wiesz, że wystąpiła
dzisiaj do mnie z różnymi pretensjami?
- Z pretensjami?
- A tak. Mówiła, że jesteś dla niej nieuprzejmy, że się w ogóle
nie odzywasz ani do niej, ani do stryja.
Chyba nie muszę?
A właśnie, że musisz. W naszej sytuacji nie możemy sobie
pozwolić na to, żeby wzbudzać w otoczeniu jakieś podejrzenia.
Prócz tego mama ma pretensję, że twój stryj nie chce z nią grać
w sześćdziesiąt sześć ani w szachy.
Żachnął się.
- Trudno, żebym na stare lata uczył faceta grać w szachy. To
już naprawdę trochę za duże wymagania.
W sześćdziesiąt sześć mógłbyś go nauczyć. To nie taka
sztuka.
Daj mi spokój. Żałuję, że się w ogóle w to wszystko wdałem.
Dla głupich paru dolarów... Cholera!
Hanka pokiwała głową.
- I ja także żałuję. Ale teraz nie możemy się już cofnąć. Za
późno.
*
Wawrzyniakowa również była niezadowolona.
Muszę z panem inżynierem porozmawiać.
Adam z nie ukrywaną niechęcią spojrzał na pucołowatą
kobietę.
- O czym pani chce ze mną rozmawiać?
- A o panu profesorze.
- Tyle razy mówiłem, że mój stryj nie jest żadnym
profesorem.
Jest czy nie jest, nieważne. Ale wygląd ma na profesora.
Muszę przecież jakoś mówić. „Panie doktorze”- nie, „panie
inżynierze” - nie, „panie mecenasie” - także nie. No to niech
już będzie: profesorze. Najlepiej pasuje.
Adam machnął ręką.
Mniejsza z tym. Więc o co właściwie chodzi?
- A chodzi o to, że pan profesor jest strasznie grymaśny.
- Grymaśny...?
- A żeby pan wiedział. Byle czego nie chce jeść. Okropnie
wymagalny. A to mu zrób to, a to mu zrób tamto. A dzisiaj nie
ma co wydziwiać. Trzeba to jeść, co dają. A w ogóle to mi się
pan profesor zaczął tak do kuchni wtrącać, że rady sobie dać
nie mogę. Nie znoszę, jak mi kto do garnków zagląda. Jak tak
dalej pójdzie, to chyba podziękuję za pracę.
- Niechże Wawrzyniakowa da spokój - przestraszył się Adam.
Nie trzeba się tak denerwować. Pomówię ze stryjem, żeby pani
nie dokuczał.
*
Początkowo był nawet bardzo zadowolony. Przyzwoicie
umeblowany pokój z łazienką, dobre jedzenie, spokój, cisza,
świeże powietrze, naokoło las. Żyć, nie umierać. Wydawało mu
się, że szczęście się nareszcie do niego uśmiechnęło, że wygrał
los na loterii. Jednak po jakimś czasie to ciągłe siedzenie w
fotelu inwalidzkim zaczęło go męczyć. Wprawdzie już od dość
dawna nie poruszał się zbyt żwawo, ale przy pomocy laski jakoś
sobie radził. A teraz nic, tylko fotel i fotel.
Do czytania nie był przyzwyczajony, telewizja nudziła go.
Przeważnie usypiał w czasie nadawania, nawet gdy był to
program rozrywkowy. Całe dnie spędzał obserwując ptaki na
drzewach albo mrówki kręcące się po piasku. Ciągle tłumaczył
sam sobie, że jest mu dobrze, bardzo dobrze, że nigdy mu się
tak w życiu nie powodziło, nigdy nie miał takiego luksusu.
Przecież oprócz tego wszystkiego dostaje jeszcze forsę, sporo
forsy, no i bony dolarowe. Nie, stanowczo nie mógł narzekać.
Czy kiedyś on, kucharz z podłej knajpy, mógł zamarzyć o takim
luksusowym życiu? Że musiał zapuścić brodę? No to co z tego?
Za to mu płacą.
Wszystko mógł jakoś znieść, i siedzenie w fotelu inwalidzkim,
i brodę, i brak towarzystwa. Najgorsze było to życie bez wódki.
Ani kropli. Żeby chociaż od czasu do czasu palnąć sobie setę, a
tu ani kieliszka. Prawdziwa rozpacz.
Któregoś dnia, widząc przechodzącą w pobliżu Hankę,
pokiwał do niej podniesioną w górę dłonią. Podeszła.
- Chciałbym z panią doktór porozmawiać.
Rozejrzała się niespokojnie.
- Przecież tłumaczyłam, że ja nie jestem żadna „pani doktór”,
tylko po prostu Hania. Proszę do mnie mówić Haniu. Niech
stryj do mnie mówi Haniu. Tak się umówiliśmy.
Niecierpliwie machnął ręką.
- No dobrze już, dobrze. Niech będzie. Niech pani doktor siada.
- Znowu?
- Siadaj, Haniu.
Usiadła w wiklinowym foteliku.
- Co się stało? Cy coś stryjowi potrzeba?
- Jaki ja tam „stryj”? Ale niech będzie. Nic się takiego nie
stało. Ale potrzeba mi...
- Czego?
- Wódki.
Aż podskoczyła z wrażenia.
- Przecież umówiliśmy się. To był warunek. Tak, czy nie?
- No tak, tak, faktycznie. Umówiliśmy się. Co prawda, to
prawda. Ale nie myślałem, że mi będzie tak ciężko. Moja mila,
moja złociutka. A może by tak chociaż raz na tydzień, w sobotę
albo w niedzielę, setuchnę, tylko setuchnę, ani kropelki więcej.
Raz na tydzień...
- Wykluczone - powiedziała energicznie i wstała. - I proszę mi
tu nie rozrabiać.
Rozmowa ta zdenerwowała Hankę. Przed podjęciem decyzji
nie zdawała sobie sprawy, że to wszystko będzie takie
skomplikowane. Usposobienie miała optymistyczne, zwykła
widzieć tylko dobre strony każdego przedsięwzięcia. Kiedy już
raz coś postanowiła, nie dopuszczała do siebie żadnych
wątpliwości, żadnych wahań. Bez zastrzeżeń wierzyła w sukces.
Teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości, czy jej inicjatywa
była słuszna. Nie przewidziała wielu aspektów tej akcji. Nie
przypuszczała, że tyle trudności trzeba będzie pokonać. Matka
coraz częściej okazywała swoje niezadowolenie i stała się
podejrzliwa, ten stary dureń już zaczynał się buntować... Tego
tylko brakowało, żeby którejś nocy pies wrócił spod Rzeszowa i
zaczął kopać pod jałowcem. Wawrzyniakowa także zaczynała
przysparzać kłopotów. Żeby już chociaż Adam jak najprędzej
wyjechał do tej Bułgarii i przestał straszyć ludzi swą ponurą
twarzą!
Wieczorem matka przyszła do jej pokoju.
- Nie przeszkadzam ci, Haneczko?
- Nie, niech mama siada.
Staruszka z głębokim westchnieniem opadła na fotel.
- Chciałabym z tobą porozmawiać.
- Wydaje mi się, że niedawno rozmawiałyśmy.
- Tak, ale nie o wszystkim.
- A o czym mama chciałaby ze mną pomówić?
- O was, o tobie i o Adamie. Jakież to małżeństwo, które
razem nie sypia?
- Małżeńskie łóżka dawno wyszły z mody. Teraz każdy
powinien mieć własny pokój, jeżeli to tylko możliwe. Czasem
człowiek potrzebuje zupełnej samotności.
- Ja tam z twoim ojcem, Panie świeć nad jego duszą, zawsze
spałam w jednym łóżku, i było dobrze. Lecz mniejsza o to.
Miejcie sobie te osobne pokoje, ale chociaż od czasu do czasu
mąż powinien żonę wieczorkiem albo w nocy odwiedzić.
Hanka poczuła, że się czerwieni.
- A skądże to mama wie, że Adam mnie nie odwiedza?
- Skąd wiem, to wiem. Niech ci się nie zdaje, że jestem taka
głupia.
- To są nasze osobiste sprawy.
- A pewnie, że osobiste. Kto mówi, że nie? Ale jak będziecie
żyli w takiej separacji, to się skończy rozwodem. Rozumiesz?
No to co z tego? - Hanka wzruszyła ramionami - To najwyżej
się rozwiedziemy. Dziury' w niebie nie będzie.
- Pewnie. Ale i chłopa w domu także nie będzie. Nie myśl, że
sobie tak łatwo znajdziesz nowego męża.
Prawda, że taka stara jeszcze nie jesteś, ale i nie młodziutka.
A teraz mężczyźni nie tacy skorzy do żeniaczki, oj nie.
- Obejdę się bez męża.
To się tylko tak mówi, moje dziecko, to się tylko tak mówi, a
chłop kobicie potrzebny, i tyle. Radzę ci, Hanuś, dobrze się nad
tym zastanów, co ci stara matka mówi, żebyś nie żałowała.
Teraz Adama samego puszczasz do Bułgarii. Uważaj, żeby tu
sobie jakiej Bułgarki nie przywiózł.
Hanka żachnęła się niecierpliwie.
- Niech mi mama da spokój. Mam swój fach i zawsze dam
sobie radę, z mężem czy bez męża.
Staruszka dźwignęła się z fotela.
- Ano rób, jak uważasz. Żebyś tylko nie żałowała. Dobranoc.
- Dobranoc, mamo.
Rozdział III
Skleroza pani Heleny wcale nie była tak daleko posunięta, jak
to się mogło wydawać jej otoczeniu. Miała pewne kłopoty ze
wzrokiem i bez okularów słabo widziała. Używała dwóch par
szkieł, jedne do patrzenia na odległość, drugie do czytania.
Oczy szybko się jej męczyły i nawet okulary nie mogły sko-
rygować zamglonego i nieostrego obrazu. Mózg jednak działał
bez zarzutu. Pamięć miała znakomitą, potrafiła kojarzyć fakty i
wyciągać prawidłowe, logiczne wnioski, a z dawnych lat
pozostał jej jeszcze szybki refleks i doskonale rozwinięta
spostrzegawczość. Ze słuchem też nie było tak źle, jak
powszechnie sądzono. Udawała, że nie dosłyszy. To była od
dawna obmyślona taktyka, którą stosowała nawet w stosunku
do własnej córki. Chciała wiedzieć jak najwięcej o ludziach i ich
sprawach. Każdy przecież mniej się liczy ze słowami jeżeli wie,
że w pobliżu znajduje się głuchawa staruszka. Często też pani
Helena udawała osobę o wiele bardziej naiwną i w niczym się
nie orientującą, niż nią była w istocie.
Ostatnio wiele rzeczy ją niepokoiło, a nawet czasem spędzało
sen z powiek. Po pierwsze bała się, że małżeństwo córki może
się rozlecieć. Tego sobie absolutnie nie życzyła. Adam jaki był,
taki był, ale zdarzają się przecież dużo gorsi. Prawda, że trochę
fajtłapa, niezaradny życiowo, taki jakiś powolny, bez tempe-
ramentu... Fachowiec jednak dobry, zarabiał zupełnie
przyzwoicie, cenili go w pracy, dostawał różne odznaczenia,
premie, nie pijak, nie dziwkarz, pieniądze żonie oddawał, domu
się trzymał. Czego tu jeszcze chcieć? A że niewiele miał, jak to
mówią, tej ikry, to już trudno. Nie można zbyt dużo wymagać.
Hanka jest głupia, że nie umie ‘go jakoś do siebie zachęcić.
Pewnie, da sobie radę i bez niego, ale zawsze co chłop w domu,
to chłop, choćby i trochę ślamazarny. Nie powinna była
puszczać go samego do tej Bułgarii, oj nie. Kto wie, co mu się
tam może przytrafić. Mężczyzna w sile wieku... Jak go tam
słoneczko przygrzeje, jak sobie na te Bułgarki popatrzy, to
ślamazarny, nie ślamazarny - diabli wiedzą, co mu może do łba
strzelić. A taka zaraz przyczepi się jak rzep do psiego ogona i
rób, co chcesz. Gotowa za nim przyjechać do Warszawy, i
co,wtedy?
Drugą poważną troską pani Heleny był stryj Adama.
Postanowiła go trochę rozruszać, ale nie bardzo jej się to
udawało. Na wszystkie próby nawiązania rozmowy odpowiadał
gniewnymi pomrukami, odwracał głowę, a nawet spluwał, co
już było zwykłym grubiaństwem. Nie chciał się nauczyć grać
ani w szachy, ani w sześćdziesiąt sześć. A na prośby i nalegania
odpowiedział kiedyś, że może grać, ale w „oko” albo w pokera,
w żadne tam sześćdziesiąt sześć. Pani Helena nie miała
zamiaru uprawiać hazardu i zrezygnowała. Nie zrezygnowała
jednak z prób nawiązania rozmowy. Wynajdywała
najrozmaitsze tematy, które, jak jej się zdawało, powinny
zainteresować ponurego staruszka. Jednakże jakoś nic go nie
interesowało, ani rybołówstwo, ani polowanie, ani praca w
ogrodzie. Któregoś dnia powiedziała:
- Słyszałam, że pan miał psa?
- Psa? - zdziwił się stary.
- No tak. Podobno to był pański ulubieniec.
- A na co mi pies? - burknął pan Tomasz i wrócił do
przeglądania „Przekroju”.
- Zawsze byłoby weselej z psem.
- I bez psa także jest wesoło.
- Tego nie powiem, żeby u nas było tak bardzo wesoło. Po
całych dniach gęby nie ma do kogo otworzyć. Dobrze, że mam
robotę w ogrodzie, bo inaczej to chybabym stąd gdzie uciekła.
- Czy pani pije? - spytał niespodziewanie stryj Adama.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Jak to, czy piję? Niby co? Oczywiście, piję mleko, herbatę,
kawkę, czasami lemoniadę.
Machnął ręką niecierpliwie.
- Nie o tym mowa. Pytam, czy pani pije bałtyk, jarzębiak,
śliwowicę... i w ogóle... Najzdrowsza czyściocha.
Ja alkoholu nie używam odparła z godnością. - Zupełnie nie
używam. Lekarz mi zabronił.
- E tam, lekarze... - skrzywił się pogardliwie. Innym
zabraniają, a sami tankują jak cysterny. Znałem jednego
takiego pana doktora, co zanim pacjenta zbadał, zawsze musiał
setę sobie kropnąć. Nie powiem, żeby był taki oliwa na sto dwa.
ale wypić lubił i wyglądał bardzo zdrowo.
Ja nie piję - powtórzyła ze zdwojoną energią pani Helena.
Stryj Tomasz westchnął ciężko.
- A szkoda, wielka szkoda. Nawet bimberku swojej roboty?
zapytał z nadzieją w głosie.
- Nawet. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego mnie pan o takie
rzeczy wypytuje.
Wzruszył ramionami.
E, nic... Tak sobie zapytałem. Myślałem, że może przy
kieliszku lepiej by się nam gawędziło.
Do kieliszka musi pan sobie poszukać innego kompana. Ja
się nie nadaję.
Zapadł w ponurą zadumę. Nie odezwał się już ani słowem.
Posiedziała chwilę na wiklinowym foteliku, potem wstała i
poszła do domu.
*
Niedzielne, pogodne popołudnie. Słońce przygrzewało jak w
lipcu, łagodny powiew wiatru kołysał koronami drzew, ptaki
ćwierkały wesoło, a po intensywnie niebieskim niebie błąkały
się białe, puchate obłoki. Było cicho, spokojnie, bardzo
przyjemnie.
Hanka pojechała do Warszawy na czyjeś tam imieniny, a
pani Helena, po kolejnej nieudanej próbie nawiązania
rozmowy z panem Tomaszem, zabrała się do grabienia alejek.
Nie lubiła całkowitej bezczynności i jeżeli nie rozmawiała z
kimś, to zawsze musiała sobie znaleźć jakieś zajęcie.
W pewnej chwili posłyszała skrzypnięcie furtki. Odwróciła
głowę i zobaczyła wysokiego mężczyznę, idącego wolnym,
miarowym krokiem w jej kierunku. Trochę się zaniepokoiła.
Wieloletnie doświadczenie nauczyło ją, że odwiedziny obcych
ludzi nigdy nie wróżą nic dobrego. Albo komornik, albo
urzędnik z Wydziału Finansowego, albo jakiś inny
wydrwigrosz... Wyprostowała się mężnie i przybrała obronną
postawę.
Tym razem jednak nieznajomy nie wyglądał ani na
komornika, ani w ogóle na żadną urzędową osobę. Przystojny,
w świetnie skrojonym garniturze, zapewne zagranicznego
pochodzenia, śnieżnobiała koszula ożywiona krawatem koloru
dojrzałej wiśni, ruchy spokojne, harmonijne, zdradzające
pewność siebie i duże obycie towarzyskie. Robił wrażenie
człowieka, który używa wody kolońskiej tylko w najlepszym
gatunku. Spojrzał na panią Helenę dużymi brązowymi oczami i
powiedział:
- Najmocniej przepraszam, że ośmielam się panią
niepokoić...
- Czy pan kogoś szuka? - spytała zaciekawiona.
Ukłonił się uprzejmie, a na jego twarzy pojawił się
uwodzicielski uśmiech.
- Przede wszystkim pani pozwoli, że się przedstawię.
Nazywam się Klonowicz, Gustaw Klonowicz, i jestem
najbliższym sąsiadem państwa.
- Ach tak - zdziwiła się pani Helena. Pospiesznie wytarła dłoń
o fartuch i podała ją niespodziewanemu gościowi. Jestem
Helena Staniszewska. Dziwne, że jeszcze pana tutaj nie
widziałam. Jeżeli jest pan naszym sąsiadem...
- Mieszkam tu od niedawna wyjaśnił skwapliwie.
- Dopiero drugi tydzień.
To pewnie pan przyjechał na letnisko?
Nie przestawał się uśmiechać. Ten uśmiech miał w sobie coś
takiego, co przypominało pani Helenie dawne, młode lata.
Czesiek Walica także się kiedyś tak do niej uśmiechał. Dawne
czasy.
Właściwie lato już mamy za sobą powiedział wesoło. -
Przyjechałem z zagranicy i wynająłem pokój u państwa
Chodakowskich.
Od razu zgadłam, że pan zagraniczny gość pochwaliła się
pani Helena.
- A dlaczegóż to pani tak przypuszczała?
Wzruszyła ramionami.
Bo ja wiem. Tak jakoś... Wygląda pan na zagranicznika. Ja,
proszę pana. mam do tych rzeczy oko. Mnie tam dużo nie
trzeba. Tylko spojrzę, już wiem, kto i co. Z daleka pan
przyjechał?
- Z Anglii. Jestem Polakiem, ale obywatelstwo mam
angielskie. Tam się urodziłem.
- I akuratnie tutaj pan wynajął pokój? Dlaczego?
- Podoba mi się w Józefowie. Spokój, cisza, dużo zieleni, a
przede wszystkim dużo słońca i suchy piasek. Po tej angielskiej
mgle i wilgoci to dla mnie raj na ziemi.
- I na długo pan tu przyjechał?
- Może na miesiąc, może na dwa, jeszcze dokładnie nie wiem.
Zobaczę, jak mi się tu będzie pracowało.
- To pan tutaj pracuje?
- Tak. Piszę powieść, której akcja toczyć się będzie częściowo
w Anglii, a częściowo w Polsce. Dlatego przyjechałem do
Polski.
- Pan jest pisarzem?
Znowu się uśmiechnął.
- Można by to tak określić. Ale może ja pani zajmuję zbyt
dużo czasu?
- Cóż znowu? - zaprzeczyła z ożywieniem. - Tak rzadko mam
tutaj okazję rozmawiać z kulturalnymi ludźmi... To dla mnie
prawdziwa przyjemność. Może napiłby się pan herbatki? Mam
jeszcze kawałek placka, który wczoraj upiekłam.
Skłonił się.
- Bardzo dziękuje za miłe zaproszenie, ale nie przyszedłem na
podwieczorek. Mam do pani wielką prośbę.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Prośbę? Do mnie?
- Tak. Słyszałem, że u państwa jest telefon. Chciałbym
prosić... Czy mógłbym zatelefonować?
- Ależ oczywiście. Może pan telefonować, ile razy pan tylko
zechce. Proszę, proszę za mną.
Podreptała przodem w kierunku domu. Szedł za nią,
rozglądając się ciekawie dokoła.
Kiedy znaleźli się w halu, spytał:
- Czy pani sama tu mieszka?
Potrząsnęła głową.
- Nie, skądże. Mieszkam tutaj z córką i zięciem. Ale córka
pojechała dzisiaj do Warszawy na jeden dzień, a zięć do
Bułgarii na trzy tygodnie.
- Piękny dom. Dużo miejsca, jak na trzy osoby.
Mieszka jeszcze z nami stryj mojego zięcia - powiedziała
niechętnie. - Także przyjechał z zagranicy, z Ameryki.
- Dawno? - zainteresował się powieściopisarz.
- O, już kawałek czasu. Chyba będzie już ze sześć lat, a może i
lepiej. Dokładnie nie wiem, ale Hanka będzie wiedziała, jeżeli
to pana interesuje.
- Nie, to mnie zupełnie nie interesuje. Tak sobie spytałem.
- Telefon stoi tam, na stoliczku pod oknem - powiedziała.
Nakręcił numer, dowiedział się, że jakiegoś pana Szredera nie
ma i odłożył słuchawkę.
- Serdecznie pani dziękuję. Przepraszam za kłopot. Jeżeli
można, to może jeszcze jutro rano skorzystałbym z telefonu.
- Ależ naturalnie, że można. Telefon jest od tego, żeby
telefonować. Proszę bardzo, niech pan przychodzi, kiedy tylko
będzie panu wygodnie. To nam zupełnie nie przeszkadza. Tak
bym chciała poczęstować pana tym plackiem. Jeżeli pan ma
chwilę czasu, to proszę siadać. Ja zaraz zaparzę herbatę.
Niedawno woda się gotowała. Jeszcze gorąca. Bardzo proszę.
Tak na początek naszej znajomości...
- Trudno mi odrzucić tak miłe zaproszenie uśmiechnął się.
Niech pan siada tutaj, w tym fotelu. Będzie panu wygodnie.
Ja zaraz wszystko przyniosę. - Żwawym krokiem podreptała do
kuchni.
Usiadł, zapalił papierosa i zamyślił się. Niebawem wróciła
pani Helena, niosąc na tacy dwie szklanki herbaty, srebrną
cukiernicę i kilka kawałków ciasta, ułożonych na szklanym
talerzu. Ustawiła to wszystko na małym stoliczku, stojącym
między rozłożystymi fotelami.
- Proszę, bardzo proszę, niech się pan częstuje. Nie wiem, czy
panu będzie smakował mój placek. Może trochę za mało
słodki?
Ugryzł kawałek placka, powiedział że znakomity, posłodził
sobie herbatę i spytał:
A stryj pani zięcia także gdzieś wyjechał?
Potrząsnęła głową.
- Nie, skądże. On stale siedzi na fotelu. Nie bardzo może się
ruszać. Miał wylew.
- Biedaczysko. I gdzież on jest w tej chwili?
- Siedzi w ogrodzie.
- Może powinniśmy go też zaprosić na herbatkę?
Machnęła ręką, jakby opędzając się od uprzykrzonej muchy.
- E, nie ma co sobie nim głowy zawracać. To jest człowiek nie
do życia. Mruk, jakiś taki niesympatyczny. Tylko mu wódka w
głowie.
- Wódka?
A żeby pan wiedział. Niech pan sobie wyobrazi, że nie dalej
jak wczoraj proponował mi, żebyśmy sobie oboje popili. Słyszał
to kto coś takiego? Chory człowiek, paralityk, i wódki mu się
zachciewa. Jeszcze czego!
Rzeczywiście, w tym stanie zdrowia alkohol nie jest wskazany
- przyznał literat. Następnie podniósł wzrok na pudełko z
szachami stojące na oknie. - Widzę, że ktoś w tym domu jest
szachistą.
Oczy pani Heleny zapłonęły niemal młodzieńczym blaskiem.
- Ja uwielbiam grać w szachy i w karty, w sześćdziesiąt sześć.
A może pan też gra w szachy?
- Kiedyś grywałem, ale to było dawno. Nie mam na to teraz
czasu.
- Musi pan kiedyś wpaść do mnie na partyjkę. Koniecznie!
- Z prawdziwą przyjemnością. Nie wiem tylko, czy będę dla
pani odpowiednim partnerem. Jest pani zapewne doskonałą
szachistką.
Machnęła ręką.
- Jaka tam ze mnie szachistka. Koń by się uśmiał. Nauczyłam
się trochę w czasie okupacji. Grywałam czasem z partyzantami.
Spodobało mi się to. Niech pan przyjdzie choćby jutro, to sobie
zagramy. Albo pojutrze, jak panu wygodniej. Pozna pan przy
okazji Haneczkę. Przepraszam, a pan żonaty?
Nie. Jestem starym kawalerem.
- Jaki tam stary. Miody, przystojny mężczyzna.
Ale o żeniaczce to już czas byłoby pomyśleć. Może w Polsce
znalazłby pan jaką kobitę?
- Może...
Od owej słonecznej niedzieli Gustaw Klonowicz stał się
częstym gościem w domu swych sąsiadów. Tak się jednak
dziwnie składało, że przychodził zawsze podczas nieobecności
Hanki. Grywał z panią Heleną w szachy albo w sześćdziesiąt
sześć, gawędził wesoło, opowiadał różne ciekawe historie, sypał
dowcipami i anegdotami jak z rękawa, słowem oczarował
starszą panią, która jakby nagle odmłodniała, nabrała wigoru.
nowej chęci do życia. Wyprostowała się, zaczęła bardzo dbać o
swój strój, zawsze była teraz starannie uczesana, nie
zapominała też o dyskretnym makijażu. Ruchy jej były
sprężyste, a oczy błyszczały niemal jak za dawnych,
młodzieńczych lat. Od czasu do czasu dotrzymywali
towarzystwa stryjowi Adama. Klonowicz próbował rozmawiać
ze starszym panem o Ameryce, bardzo szybko jednak
zorientował się, że ten temat niezbyt go pasjonuje, bo
odpowiadał monosylabami, a na rozmowę w języku angielskim
w żaden sposób nie dał się namówić.
Pewnego dnia Hanka wcześniej niż zwykle wróciła z
Warszawy i zastała swą matkę pochyloną nad szachownicą. Po
drugiej stronie stolika siedział przystojny, bardzo elegancki
mężczyzna.
- W takim razie ja biorę pańską wieżę - powiedziała z
triumfalnym uśmiechem pani Helena. 1 szach królowi.
Klonowicz posłyszał kroki na ścieżce. Wstał obciągając
marynarkę.
Pani Helena odwróciła głowę.
- Ach, to ty, Haneczko... - W jej głosie wyraźnie wyczuwało
się niezadowolenie. Już wróciłaś?
- Już wróciłam - przytaknęła Hanka i pytająco spojrzała na
nieznajomego.
Klonowicz ukłonił się..
- Pani pozwoli, że się przedstawię...
- To jest nasz nowy sąsiad - wyjaśniła pani Helena.
Pan Klonowicz. Wynajmuje pokój u Chodakowskich.
Hanka skinęła głową i wyciągnęła rękę na powitanie.
- Miło mi pana poznać. Widzę, że dotrzymuje pan
towarzystwa mojej mamie.
- Od czasu do czasu grywamy w szachy - uśmiechnął się
Klonowicz, obrzucając młodą kobietę taksującym spojrzeniem.
Pani mamusia jest groźnym partnerem. Muszę się bardzo
pilnować, żeby nie dostać mata.
- Może napije się pan z nami herbaty? Zaraz się tym zajmę.
Bardzo dziękuję, ale właśnie przed chwilą piliśmy znakomitą
herbatkę i jedliśmy wyborne kruche ciasteczka domowej
roboty.
- Ach tak...
Wieczorem Hanka odbyła z matką zasadniczą rozmowę.
- Skąd się właściwie wziął tutaj ten facet?
Przyszedł któregoś dnia. Spytał, czy może zatelefonować.
Pozwoliłam mu oczywiście. Trzeba być uczynnym dla ludzi.
- I teraz często przychodzi?
- Od czasu do czasu. Dosyć często.
- O czym z mamą rozmawiał?
- O różnych rzeczach. To bardzo miły i inteligentny człowiek.
A jak dobrze wychowany! Teraz się takich nie spotyka.
Prawdziwy pan.
- Dlaczego mama nic mi o nim nie mówiła?
Pani Helena wzruszyła ramionami.
- A cóż ci miałam mówić? To nic takiego ważnego.
Hanka w zamyśleniu przygryzła dolną wargę.
- Ciekawe, po co on tutaj przychodzi?
- Jak to po co? Żeby ze mną pograć w szachy albo w karty,
żeby porozmawiać.
Hanka jakoś dziwnie spojrzała na matkę.
- I mama przypuszcza, że tego rodzaju człowiek przychodzi
tutaj wyłącznie po to, żeby z mamą pograć w szachy?
- A dlaczegóż by nie?
Hanka roześmiała się.
- Nie, doprawdy, mama jest kapitalna. Teraz rozumiem,
gdzie mi się zapodziała szminka, tusz do rzęs, puder...
O co ci właściwie chodzi, Haneczko? - zirytowała się pani
Helena.
- Na przyszłość proszę, żeby mnie mama natychmiast
zawiadamiała o tym, że do naszego domu przychodzi jakiś
nieznajomy facet - powiedziała ostro Hanka.
- Nie możesz mi zabronić przyjmować moich znajomych i
przyjaciół. Ja też muszę mieć swoje życie.
- O czym rozmawialiście? - spytała Hanka.
- O różnych rzeczach.
- O co pytał?
- O wszystko, o to, czy ja tutaj sama mieszkam, o ciebie, o
Adama... Jak to zwykle.
- A o stryja Tomasza?
- Rozmawialiśmy także i z panem Tomaszem.
Hanka złapała się za głowę.
- Matko święta! 1 po cóż mama ciągnęła go do tego
paralityka?
- Nie denerwuj się, Haneczko. Chcieliśmy trochę rozerwać
pana Tomasza. Siedzi biedaczysko całymi dniami samotny. Nie
ma nawet do kogo gęby otworzyć.
- O czym rozmawialiście ze stryjem?
Pani Helena wzruszyła ramionami.
- Tak sobie pogawędziliśmy chwilę o tym i o owym. Pan
Klonowicz wypytywał pana Tomasza o Amerykę, ale tak
prawdę mówiąc, to ta rozmowa nie bardzo się kleiła. To stary
mruk. Nie do ludzi mu. Niech tam sobie siedzi i karmi te swoje
wróble. Już go nigdy z nikim nie zapoznam. Szkoda do niego
prowadzić inteligentnych ludzi.
- Bardzo źle się stało, mamo, bardzo źle.
- Że niby z czem?
Hanka wstała.
- Mniejsza z tym. Co się stało, to się już nie odstanie.
Dobranoc, mamo.
Po rozmowie z córką pani Helena długo nie mogła
zasnąć. Nie rozumiała, dlaczego to, że ona grywa w szachy z
panem Klonowiczem, tak bardzo denerwuje Haneczkę. O co jej
chodzi? Co w tym złego? Zachodziła w głowę, co się za tym
wszystkim kryje, i nie mogła znaleźć żadnego wytłumaczenia.
Martwiło ją, że prawdopodobnie skończą się te partyjki, te
ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI JAŁOWCE JAK CYPRYSY Krajowa Agencja Wydawnicza
Rozdział I Stał nieruchomo i patrzył w szybę okienną, poczerniałą bezgwiezdną nocą. Usiłował nie dopuszczać do siebie żadnych myśli. Pragnienie, żeby to wszystko mieć już za sobą, było tak silne, iż czuł bolesny skurcz w całym ciele. Z największym wysiłkiem opanowywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do końca utrzymać nerwy na wodzy. Za jego plecami Hanka krzątała się ze swoją zwykłą, beznamiętną pedanterią. Odgłos jej kroków działał na niego jak ładunek dynamitu z zapalonym lontem. Zdawało mu się, że podjął się czegoś, co przerastało jego siły. W rozmowach wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, prostsze. Ale kiedy trzeba było wreszcie zrealizować konkretną akcję... Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne. Ściskanie w żołądku stawało się coraz bardziej nieznośne. Bał się, że zwymiotuje. - Gdzie jest łopata? - spytała. Głos jej nie zdradzał najmniejszego wzruszenia. - W piwnicy - wykrztusił z wysiłkiem. - To może byś przyniósł. A w ogóle, co się z tobą dzieje? Co ci jest? - Nie mogę... nie mogę... Zrozum... - Przestań - ucięła energicznie. - Wszystko przemyśleliśmy, omówiliśmy. Postanowiliśmy. Wspólnie. Nie czas teraz na bezsensowne refleksje. Odwrócił się. - Chyba rozumiesz, że... - urwał, napotkawszy twarde spojrzenie jej ciemnych, błyszczących oczu. Chociaż raz w życiu bądź mężczyzną - powiedziała z odcieniem pogardy. - Idź wreszcie po tę łopatę. Wolno schodził po schodach wiodących do piwnicy. Miał zamęt w głowie. Zesztywniałe mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Bez księdza, bez modlitwy - myślał z uporem. Nie był wierzący, ale właśnie w tym momencie sprawy rytuału
religijnego nabrały dla niego zupełnie niespodziewanie ogromnej wagi. Problem odczytania nad mogiłą choćby najkrótszej modlitwy stał się nagle jakąś mistyczną koniecznością. Wydało mu się, że w ten sposób zdoła złagodzić odpowiedzialność za czyn, jaki brał na swoje sumienie. Niestety, nie miał w domu ani Pisma Świętego, ani książki do nabożeństwa. W piwnicy znalazł dwie łopaty. Wybrał cięższą, solidniejszą, osadzoną na mocnym dębowym drzewcu. Ociągając się wrócił na górę. Hanka oczekiwała go niecierpliwie. - Cóżeś tam robił tyle czasu? - Szukałem łopaty. - Przestraszył się własnego głosu, taki był zmieniony, zachrypnięty. - Pośpiesz się. Zawiniemy go w prześcieradło i wsuniemy do plastikowego worka. Wszystko przygotowałam. Poczuł, że znowu żołądek podchodzi mu do gardła. - Daj mi wódki. Bez słowa wyjęła z kredensu butelkę i kieliszek. Nalała. - A ty? - Co ja? - Ty. się nie napijesz? Energicznie potrząsnęła głową. - Ja nie muszę dodawać sobie odwagi. Poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. Ten jej spokój, opanowanie, brak jakichkolwiek cech zgodnych z naturą kobiety doprowadzały go do wściekłości. Wypił wódkę i trzasnął kieliszkiem o podłogę. - Nie hałasuj - upomniała go i zgasiła światło. Przeszli do sąsiedniego pokoju. Po ciemku zawinęli ciało w prześcieradło, a potem wsunęli je do plastikowego worka. Hanka miała ruchy szybkie, precyzyjne, wykazywała dużą siłę fizyczną. Robiła wrażenie kogoś, kto przygotowuje paczkę, żeby ją nadać na poczcie. Zawiązała worek i powiedziała: - Gotowe. Teraz idź wykopać dół. Pośpiesz się.
Był rad, że jest ciemno, i że Hanka nie może dojrzeć wyrazu jego twarzy. Już nie było odwrotu. Kiedy podszedł do drzwi, poczuł dotknięcie jej ręki. - Włóż płaszcz. Deszcz pada - powiedziała z troską w głosie. - Zmokniesz. Żachnął się. - Daj mi spokój. Nie potrzebuję płaszcza. Szybko wyszedł do ogrodu. Olbrzymi jałowiec, rysujący się niewyraźną sylwetą na tle ciemnego, bezgwiezdnego nieba, wyglądał jak cyprys. Pod nim zaczął kopać. Mżył gęsty, uporczywy deszcz. Drobne krople chłodnymi uderzeniami padały na twarz i ręce, wdzierały się za kołnierz. Teraz żałow.ał, że nie wziął ortalionowego płaszcza, ale nie miał zamiaru wracać do domu. Nie chciał zobaczyć Hanki, stojącej zapewne wyczekująco koło okna. Piaszczysty, rozmiękły grunt łatwo ustępował pod uderzeniami ciężkiej łopaty. Dół pogłębiał się z każdą chwilą. „Nie myśleć, nie myśleć” - powtarzał sobie. Kopał z coraz większą pasją, usiłując fizycznym wy- sitkiem zagłuszyć strach przed tym, co miało nastąpić. Zdawało mu się, że jakiś ohydny, szyderczy głos szepce mu do ucha: „Grabarz! Grabarz!” Nagłe poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się gwałtownie i o mało nie krzyknął, zobaczywszy ciemną, nieruchomą postać. - Cicho - szepnęła Hanka, jakby przewidując jego odruch. - To ja. Co ty tu jeszcze robisz? Przecież widzisz, że kopię - warknął przez zaciśnięte zęby. - Kopię grób... Grób! Jestem grabarzem. Dotknęła jego ręki. - Dosyć. To nie ma być rodzinny grób. Dosyć. Chodź. Posłusznie poszedł za nią do domu. Był już o wiele spokojniejszy, bardziej opanowany. Nie miał przecież powodu, żeby jej nienawidzić. Razem wszystko zaplanowali, obmyślili, razem podjęli tę decyzję. Po chwili znaleźli się w pokoju, w którym leżał plastikowy worek, wypełniony nieruchomym ciałem. Hanka, która w ciemnościach poruszała się z całkowitą
swobodą, przysunęła nosze. - Pomóż mi. Dotknął zwłok i znowu poczuł nawrót mdłości. Mocno zacisnął szczęki. - Pomóż mi - powtórzyła niecierpliwie. Wspólnymi siłami ułożyli plastikowy worek na noszach. Ciężar nie był duży. Stary człowiek ostatnio bardzo schudł. Ostrożnie i bardzo wolno zanieśli nosze pod wspaniale wybujały krzak jałowca. Spuścili ciało do dołu i zaczęli zakopywać. Spostrzegł, że Hanka przyniosła tę mniejszą łopatę z piwnicy. Ucisk w żołądku nie ustawał ani na chwilę, ale ogromnym wysiłkiem woli panował nad sobą. Dopiero kiedy skończyli machać łopatami i posadzili na świeżej mogile przygotowaną na ten cel darń, zwymiotował. „To pogrzebowa modlitwa” - pomyślał z tragicznym szyderstwem i otarł wargi rękawem zmoczonej deszczem marynarki. W milczeniu wrócili do domu. - Nalać ci jeszcze? - spytała Hanka. - Nalej. Nie zapalając światła, przyniosła butelkę i dwa kieliszki. Najwidoczniej i ona także postanowiła się napić. - Żałujesz? - Czuję wstręt do siebie. - Daj spokój. Nigdy nie przypuszczałam, że z ciebie taki mięczak. Sięgnął po butelkę i napełnił swój kieliszek. - Nie każdy może mieć nerwy jak postronki. Ci, co się na wsi wychowali... - Mogłeś się nie żenić z chłopką! - krzyknęła. - Nikt ci nie kazał. A jak ci się nie podoba, to możemy się rozwieść. Ja cię siłą trzymać nie będę. Idiota! I wódki też ci już nie dam. Dosyć - dodała, spostrzegłszy rękę wysuwającą się w kierunku butelki. - Przepraszam - powiedział cicho. - Nie chciałem ci zrobić przykrości. Wszystkiemu winne te cholerne nerwy. Hanka odniosła butelkę i kieliszki do kredensu. - Czy myślisz, że mnie to wszystko tak łatwo było znieść? Czy ci się wydaje, że ja zupełnie nic nie czuję?
Ale jeżeli coś się postanowi, coś się zadecyduje, to już trzeba konsekwentnie do końca. Nie wolno się mazgaić. Teraz trzeba będzie tam posadzić jakieś krzaki, Najlepiej także jałowiec. Rozdział II Od owej deszczowej nocy upłynęło parę tygodni. Początkowo Hanka nie zdawała sobie sprawy z trudności, jakie zaczną się teraz piętrzyć przed nimi. Zaczęło się od psa. Zaraz następnego dnia Rex zaczął biegać jak oszalały po całym terenie. Węszył, naszczekiwał, zaglądał do każdego kąta, chwilami siadał przed domem i wył. Wreszcie energicznie zabrał się do kopania pod jałowcem. Trzeba go było uwiązać na łańcuchu. - Musimy się go pozbyć. Chyba nie masz zamiaru...? - oburzył się Adam. - Ależ nie - przerwała pośpiesznie. - Musimy go oddać w dobre ręce. Gdzieś, gdzie by mu nie zrobiono krzywdy. Kto go zechce wziąć? - Takiego pięknego owczarka każdy weźmie. To rasowy pies. Wiesz co? Mam myśl. Wsadzę go do wozu i zawiozę do Krystyny. - Pojedziesz aż pod Rzeszów? - A dlaczegóż by nie? W tej chwili właśnie przypomniałam sobie, że Krystyna kiedyś pisała do mnie, że poszukują ładnego, rasowego psa. I tak Rex powędrował na południe kraju i musiał przywyknąć do nowych warunków. Problem psa był zatem załatwiony. Natomiast o wiele bardziej skomplikowany okazał się inny - problem męża. Adam chodził ponury i milczący. Nieraz całymi dniami nie odzywał się ani słowem. Wyprowadził się ze wspólnej sypialni i zamieszkał w małym pokoiku na górze. Hanka parokrotnie usiłowała nawiązać z nim jakiś trochę cieplejszy, serdeczniejszy kontakt. Jednak wszystkie te próby okazały się bezowocne. Adam zaciął się w swym wrogim milczeniu i nie miał najmniej- szej ochoty nawiązywać przyjaznych stosunków z żoną. - O co ci właściwie chodzi? - pytała wyprowadzona z
równowagi. Czego ty chcesz ode mnie? - Niczego nie chcę. Daj mi spokój. - Przecież się zgodziłeś, przecież sam tego chciałeś. Dlaczego więc teraz urządzasz takie komedie? - Zostaw mnie. W jego życiu nic się pozornie nie zmieniło. Rano wstawał o zwykłej porze. Zjadał skromne śniadanie, które sobie sam szykował, wyprowadzał wóz z garażu i odwoził Hankę do szpitala, a potem jechał do biura projektów. Razem wracali do domu, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Hanka siadała na tylnym siedzeniu. Myślała, że lepiej byłoby jeździć kolejką elektryczną, ale uważała to za zbyt daleko posunięte ustępstwo na jego korzyść. Ostatecznie to za jej pieniądze kupili tego fiata. Z jakiej racji on sam ma z niego korzystać? Czasem ona prowadziła, a wtedy Adam lokował się na tylnym siedzeniu. Pod koniec sierpnia mieli oboje pojechać na trzy tygodnie do Bułgarii. Któregoś dnia powiedziała: - Ja nie jadę. Pojedziesz beze mnie. - Bilety zarezerwowane mruknął. To skreślisz rezerwację mojego biletu. - Jak chcesz. W gruncie rzeczy odpowiadała mu ta koncepcja, żeby samemu pojechać do Bułgarii, zmienić otoczenie, odetchnąć innym powietrzem, zapomnieć. - Dasz sobie tu sama radę? Cóżeś się nagle zrobił taki troskliwy? Bądź spokojny. Dam sobie radę bardzo dobrze, a może lepiej, jak ciebie tu nie będzie. Już patrzeć nie mogę na tę twoją pogrzebową minę. - Nie powinniśmy byli tego robić - powiedział cicho. Żachnęła się. - Przestań wreszcie nudzić. Trzeba się było przedtem dobrze zastanowić, a nie teraz idiotycznie zatruwać sobie życie. O Boże! Chciałabym, żebyś wreszcie wyjechał i nie lamentował mi tutaj nad głową. Dosyć mam kłopotów. Należał mu się przyzwoity pogrzeb. Bóg nas skarżę. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Od kiedyż to zrobiłeś się taki wierzący? Odwrócił się i poszedł do siebie na górę. * Osobnym zagadnieniem była sprawa matki Hanki, która od tygodnia mieszkała u Rodowskich. Staruszka już po kilku dniach wystąpiła ze swoimi pretensjami. - Jeżeli ci się zdaje, że mi tu u was wesoło, to się bardzo mylisz powiedziała do córki. - Czego mamie brakuje? - Brakować niczego mi nie brakuje, ale żyje się tu jak w jakim grobie. Gęby nie ma do kogo otworzyć. Ten twój Adaś to jakiś taki ponury. Chodzi z taką miną, jakby kogo zamordował. Słowem się do człowieka nie odezwie. A ten jego stryjaszek jeszcze gorszy. Mruk, nieużyty. Ani w karty nie chce pograć, ani w szachy. Myślałam, że chociaż z niego będę miała jakieś towarzystwo, ale gdzie tam. Lepiej mi było do Krysi jechać, chociaż tam ciasnota i pięcioro dzieci... Ale jakoś tak bardziej po ludzku żyją. Żałuję, żem zdała gospodarkę. Ale nie było komu robić. No to przyjechałam do ciebie. Myślałam, że będzie inaczej. A tu smutno, bardzo smutno. - Może przecież mama posłuchać radia, obejrzeć telewizję... - Daj mi święty spokój z tą twoją telewizją! - wybuchnęła staruszka. - Pokazują takie głupoty, że szkoda nawet oczu na patrzenie. Czyś ty kiedy widziała coś ciekawego w telewizji? - Nie mam czasu, żeby siedzieć przed telewizorem. - No, naturalnie. Ty nigdy na nic nie masz czasu. Nawet ze mną nie masz czasu porozmawiać. - Przecież rozmawiam z mamą. - E, takie tam rozmawianie. Ja bym chciała, żebyśmy sobie spokojnie usiadły w fotelikach i pogawędziły, tak jak kiedyś, jak dawniej. Hanka uśmiechnęła się. - Chyba mama widzi, jaka jestem zajęta. - Widzę, widzę, a ja to niby nic nie robię według ciebie? Kurom trzeba dać jeść i króliki nakarmić, obiad ugotować, a sprzątnąć mieszkanie to mało? - Przychodzi przecież Wawrzyniakowa do pomocy.
- Wawrzyniakowa, Wawrzyniakowa... Zawracanie głowy, nie żadna pomoc. Wszystko po niej muszę sama zrobić. - Może mama ma za duże wymagania? Lubię, żeby wszystko było akuratnie zrobione. A w ogóle to żałuję, żeśmy gospodarkę zdali. Trzeba nam było na wsi zostać. - A któż by na tej ziemi robił, mamo? - A ty, a twój mąż, a wasze dzieci. Ale nie, zachciało ci się na doktorkę iść, a on znowu inżynier. Tak, jakby mało było lekarzy i inżynierów. Nie każdy ma ochotę być rolnikiem. Staruszka pokiwała głową. - No tak. Faktycznie, że nie każdy. - Mama coś mizernie wygląda. - Ja? Mizernie wyglądam? Co ty wygadujesz, moje dziecko? Nie dalej jak wczoraj usłyszałam od Wawrzyniakowej, że wyglądam jak panna na wydaniu. A dobrze się mama czuje? - Znakomicie. Nigdy się lepiej nie czułam. - Wydaje mi się jednak odezwała się po chwili Hanka - że dobrze by mamie zrobiła jakaś kuracja wzmacniająca. Może wystarałabym się dla mamy o sanatorium w Nałęczowie... - Haneczko, co ci do głowy przychodzi? Po cóż ja mam jechać do Nałęczowa? A bo mi tu źle? Nałęczów dobrze by mamie zrobił na serce. Tutaj powietrze bardzo suche. W ogóle cała ta linia otwocka to same piachy. Dobre dla chorych na płuca, ale na serce... Nie opowiadaj byle czego. Do żadnego Nałęczowa nie pojadę i sprawa skończona.. Coś mi się zdaje, że chciałabyś się mnie stąd pozbyć. O co właściwie chodzi? Zawadzam ci? Ależ, mamo! Jak mama może tak mówić? Wiesz, że ja zawsze mówię to, co myślę. A co to Adaś taki teraz nierozmowny? Pokłóciliście się? - Skądże znowu! No to dlaczego chodzi z taką miną, jakby kogoś zamordował? - Mamo... - Bo wam, młodym, to się zdaje, że jak ktoś jest stary, to już nic nie rozumie. A ja wszystko doskonale rozumiem, ze
wszystkiego zdaję sobie sprawę i widzę, że coś jest nie w porządku. O co właściwie mamie chodzi? - zniecierpliwiła się Hanka. - A o to, że twój mąż wcale się do mnie nie odzywa i tak spode łba patrzy, jak jaki zbój. - Musi mama zrozumieć, że Adam jest przepracowany. Przepracowany, przepracowany... Wszyscy ludzie pracują, a nikt się tak cudacznie nie zachowuje. Od własnego zięcia mam chyba prawo wymagać trochę grzeczności. Zresztą on nawet do swojego stryja nic się nie odzywa. - Wyjedzie na urlop, odpocznie, to mu się humor poprawi - powiedziała uspokajająco Hanka. Mieliście przecież razem jechać do Bułgarii. Ale ja nie jadę. Adam jedzie sam. - A widzisz. Od razu się domyśliłam, że między wami coś się popsuło. Mnie nie oszukacie. O, nie... Wieczorem, po kolacji, Hanka zabrała Adama na spacer do lasu. Początkowo trochę się opierał, mówiąc że jest zmęczony, ale wreszcie się zgodził. Kiedy znaleźli się na piaszczystej drodze biegnącej wśród młodych sosen, Hanka powiedziała: - Już dawno chciałam z tobą porozmawiać. Tak dalej być nie może. - O co ci chodzi? - burknął. Stanowczo musisz zmienić swoje postępowanie. Tak się nie możesz zachowywać. - Niby jak? No przecież wiesz. Chyba nie muszę ci tłumaczyć. Chodzisz taki nadęty, z nikim dwóch słów nie zamienisz... Nie myśl, że mama jest już taką całkowicie zramolałą kretynką. Jeszcze się doskonale we wszystkim orientuje. Czy wiesz, że wystąpiła dzisiaj do mnie z różnymi pretensjami? - Z pretensjami? - A tak. Mówiła, że jesteś dla niej nieuprzejmy, że się w ogóle nie odzywasz ani do niej, ani do stryja. Chyba nie muszę? A właśnie, że musisz. W naszej sytuacji nie możemy sobie
pozwolić na to, żeby wzbudzać w otoczeniu jakieś podejrzenia. Prócz tego mama ma pretensję, że twój stryj nie chce z nią grać w sześćdziesiąt sześć ani w szachy. Żachnął się. - Trudno, żebym na stare lata uczył faceta grać w szachy. To już naprawdę trochę za duże wymagania. W sześćdziesiąt sześć mógłbyś go nauczyć. To nie taka sztuka. Daj mi spokój. Żałuję, że się w ogóle w to wszystko wdałem. Dla głupich paru dolarów... Cholera! Hanka pokiwała głową. - I ja także żałuję. Ale teraz nie możemy się już cofnąć. Za późno. * Wawrzyniakowa również była niezadowolona. Muszę z panem inżynierem porozmawiać. Adam z nie ukrywaną niechęcią spojrzał na pucołowatą kobietę. - O czym pani chce ze mną rozmawiać? - A o panu profesorze. - Tyle razy mówiłem, że mój stryj nie jest żadnym profesorem. Jest czy nie jest, nieważne. Ale wygląd ma na profesora. Muszę przecież jakoś mówić. „Panie doktorze”- nie, „panie inżynierze” - nie, „panie mecenasie” - także nie. No to niech już będzie: profesorze. Najlepiej pasuje. Adam machnął ręką. Mniejsza z tym. Więc o co właściwie chodzi? - A chodzi o to, że pan profesor jest strasznie grymaśny. - Grymaśny...? - A żeby pan wiedział. Byle czego nie chce jeść. Okropnie wymagalny. A to mu zrób to, a to mu zrób tamto. A dzisiaj nie ma co wydziwiać. Trzeba to jeść, co dają. A w ogóle to mi się pan profesor zaczął tak do kuchni wtrącać, że rady sobie dać nie mogę. Nie znoszę, jak mi kto do garnków zagląda. Jak tak dalej pójdzie, to chyba podziękuję za pracę. - Niechże Wawrzyniakowa da spokój - przestraszył się Adam.
Nie trzeba się tak denerwować. Pomówię ze stryjem, żeby pani nie dokuczał. * Początkowo był nawet bardzo zadowolony. Przyzwoicie umeblowany pokój z łazienką, dobre jedzenie, spokój, cisza, świeże powietrze, naokoło las. Żyć, nie umierać. Wydawało mu się, że szczęście się nareszcie do niego uśmiechnęło, że wygrał los na loterii. Jednak po jakimś czasie to ciągłe siedzenie w fotelu inwalidzkim zaczęło go męczyć. Wprawdzie już od dość dawna nie poruszał się zbyt żwawo, ale przy pomocy laski jakoś sobie radził. A teraz nic, tylko fotel i fotel. Do czytania nie był przyzwyczajony, telewizja nudziła go. Przeważnie usypiał w czasie nadawania, nawet gdy był to program rozrywkowy. Całe dnie spędzał obserwując ptaki na drzewach albo mrówki kręcące się po piasku. Ciągle tłumaczył sam sobie, że jest mu dobrze, bardzo dobrze, że nigdy mu się tak w życiu nie powodziło, nigdy nie miał takiego luksusu. Przecież oprócz tego wszystkiego dostaje jeszcze forsę, sporo forsy, no i bony dolarowe. Nie, stanowczo nie mógł narzekać. Czy kiedyś on, kucharz z podłej knajpy, mógł zamarzyć o takim luksusowym życiu? Że musiał zapuścić brodę? No to co z tego? Za to mu płacą. Wszystko mógł jakoś znieść, i siedzenie w fotelu inwalidzkim, i brodę, i brak towarzystwa. Najgorsze było to życie bez wódki. Ani kropli. Żeby chociaż od czasu do czasu palnąć sobie setę, a tu ani kieliszka. Prawdziwa rozpacz. Któregoś dnia, widząc przechodzącą w pobliżu Hankę, pokiwał do niej podniesioną w górę dłonią. Podeszła. - Chciałbym z panią doktór porozmawiać. Rozejrzała się niespokojnie. - Przecież tłumaczyłam, że ja nie jestem żadna „pani doktór”, tylko po prostu Hania. Proszę do mnie mówić Haniu. Niech stryj do mnie mówi Haniu. Tak się umówiliśmy. Niecierpliwie machnął ręką. - No dobrze już, dobrze. Niech będzie. Niech pani doktor siada. - Znowu? - Siadaj, Haniu.
Usiadła w wiklinowym foteliku. - Co się stało? Cy coś stryjowi potrzeba? - Jaki ja tam „stryj”? Ale niech będzie. Nic się takiego nie stało. Ale potrzeba mi... - Czego? - Wódki. Aż podskoczyła z wrażenia. - Przecież umówiliśmy się. To był warunek. Tak, czy nie? - No tak, tak, faktycznie. Umówiliśmy się. Co prawda, to prawda. Ale nie myślałem, że mi będzie tak ciężko. Moja mila, moja złociutka. A może by tak chociaż raz na tydzień, w sobotę albo w niedzielę, setuchnę, tylko setuchnę, ani kropelki więcej. Raz na tydzień... - Wykluczone - powiedziała energicznie i wstała. - I proszę mi tu nie rozrabiać. Rozmowa ta zdenerwowała Hankę. Przed podjęciem decyzji nie zdawała sobie sprawy, że to wszystko będzie takie skomplikowane. Usposobienie miała optymistyczne, zwykła widzieć tylko dobre strony każdego przedsięwzięcia. Kiedy już raz coś postanowiła, nie dopuszczała do siebie żadnych wątpliwości, żadnych wahań. Bez zastrzeżeń wierzyła w sukces. Teraz jednak zaczynała mieć wątpliwości, czy jej inicjatywa była słuszna. Nie przewidziała wielu aspektów tej akcji. Nie przypuszczała, że tyle trudności trzeba będzie pokonać. Matka coraz częściej okazywała swoje niezadowolenie i stała się podejrzliwa, ten stary dureń już zaczynał się buntować... Tego tylko brakowało, żeby którejś nocy pies wrócił spod Rzeszowa i zaczął kopać pod jałowcem. Wawrzyniakowa także zaczynała przysparzać kłopotów. Żeby już chociaż Adam jak najprędzej wyjechał do tej Bułgarii i przestał straszyć ludzi swą ponurą twarzą! Wieczorem matka przyszła do jej pokoju. - Nie przeszkadzam ci, Haneczko? - Nie, niech mama siada. Staruszka z głębokim westchnieniem opadła na fotel. - Chciałabym z tobą porozmawiać. - Wydaje mi się, że niedawno rozmawiałyśmy.
- Tak, ale nie o wszystkim. - A o czym mama chciałaby ze mną pomówić? - O was, o tobie i o Adamie. Jakież to małżeństwo, które razem nie sypia? - Małżeńskie łóżka dawno wyszły z mody. Teraz każdy powinien mieć własny pokój, jeżeli to tylko możliwe. Czasem człowiek potrzebuje zupełnej samotności. - Ja tam z twoim ojcem, Panie świeć nad jego duszą, zawsze spałam w jednym łóżku, i było dobrze. Lecz mniejsza o to. Miejcie sobie te osobne pokoje, ale chociaż od czasu do czasu mąż powinien żonę wieczorkiem albo w nocy odwiedzić. Hanka poczuła, że się czerwieni. - A skądże to mama wie, że Adam mnie nie odwiedza? - Skąd wiem, to wiem. Niech ci się nie zdaje, że jestem taka głupia. - To są nasze osobiste sprawy. - A pewnie, że osobiste. Kto mówi, że nie? Ale jak będziecie żyli w takiej separacji, to się skończy rozwodem. Rozumiesz? No to co z tego? - Hanka wzruszyła ramionami - To najwyżej się rozwiedziemy. Dziury' w niebie nie będzie. - Pewnie. Ale i chłopa w domu także nie będzie. Nie myśl, że sobie tak łatwo znajdziesz nowego męża. Prawda, że taka stara jeszcze nie jesteś, ale i nie młodziutka. A teraz mężczyźni nie tacy skorzy do żeniaczki, oj nie. - Obejdę się bez męża. To się tylko tak mówi, moje dziecko, to się tylko tak mówi, a chłop kobicie potrzebny, i tyle. Radzę ci, Hanuś, dobrze się nad tym zastanów, co ci stara matka mówi, żebyś nie żałowała. Teraz Adama samego puszczasz do Bułgarii. Uważaj, żeby tu sobie jakiej Bułgarki nie przywiózł. Hanka żachnęła się niecierpliwie. - Niech mi mama da spokój. Mam swój fach i zawsze dam sobie radę, z mężem czy bez męża. Staruszka dźwignęła się z fotela. - Ano rób, jak uważasz. Żebyś tylko nie żałowała. Dobranoc. - Dobranoc, mamo.
Rozdział III Skleroza pani Heleny wcale nie była tak daleko posunięta, jak to się mogło wydawać jej otoczeniu. Miała pewne kłopoty ze wzrokiem i bez okularów słabo widziała. Używała dwóch par szkieł, jedne do patrzenia na odległość, drugie do czytania. Oczy szybko się jej męczyły i nawet okulary nie mogły sko- rygować zamglonego i nieostrego obrazu. Mózg jednak działał bez zarzutu. Pamięć miała znakomitą, potrafiła kojarzyć fakty i wyciągać prawidłowe, logiczne wnioski, a z dawnych lat pozostał jej jeszcze szybki refleks i doskonale rozwinięta spostrzegawczość. Ze słuchem też nie było tak źle, jak powszechnie sądzono. Udawała, że nie dosłyszy. To była od dawna obmyślona taktyka, którą stosowała nawet w stosunku do własnej córki. Chciała wiedzieć jak najwięcej o ludziach i ich sprawach. Każdy przecież mniej się liczy ze słowami jeżeli wie, że w pobliżu znajduje się głuchawa staruszka. Często też pani Helena udawała osobę o wiele bardziej naiwną i w niczym się nie orientującą, niż nią była w istocie. Ostatnio wiele rzeczy ją niepokoiło, a nawet czasem spędzało sen z powiek. Po pierwsze bała się, że małżeństwo córki może się rozlecieć. Tego sobie absolutnie nie życzyła. Adam jaki był, taki był, ale zdarzają się przecież dużo gorsi. Prawda, że trochę fajtłapa, niezaradny życiowo, taki jakiś powolny, bez tempe- ramentu... Fachowiec jednak dobry, zarabiał zupełnie przyzwoicie, cenili go w pracy, dostawał różne odznaczenia, premie, nie pijak, nie dziwkarz, pieniądze żonie oddawał, domu się trzymał. Czego tu jeszcze chcieć? A że niewiele miał, jak to mówią, tej ikry, to już trudno. Nie można zbyt dużo wymagać. Hanka jest głupia, że nie umie ‘go jakoś do siebie zachęcić. Pewnie, da sobie radę i bez niego, ale zawsze co chłop w domu, to chłop, choćby i trochę ślamazarny. Nie powinna była puszczać go samego do tej Bułgarii, oj nie. Kto wie, co mu się tam może przytrafić. Mężczyzna w sile wieku... Jak go tam słoneczko przygrzeje, jak sobie na te Bułgarki popatrzy, to ślamazarny, nie ślamazarny - diabli wiedzą, co mu może do łba strzelić. A taka zaraz przyczepi się jak rzep do psiego ogona i
rób, co chcesz. Gotowa za nim przyjechać do Warszawy, i co,wtedy? Drugą poważną troską pani Heleny był stryj Adama. Postanowiła go trochę rozruszać, ale nie bardzo jej się to udawało. Na wszystkie próby nawiązania rozmowy odpowiadał gniewnymi pomrukami, odwracał głowę, a nawet spluwał, co już było zwykłym grubiaństwem. Nie chciał się nauczyć grać ani w szachy, ani w sześćdziesiąt sześć. A na prośby i nalegania odpowiedział kiedyś, że może grać, ale w „oko” albo w pokera, w żadne tam sześćdziesiąt sześć. Pani Helena nie miała zamiaru uprawiać hazardu i zrezygnowała. Nie zrezygnowała jednak z prób nawiązania rozmowy. Wynajdywała najrozmaitsze tematy, które, jak jej się zdawało, powinny zainteresować ponurego staruszka. Jednakże jakoś nic go nie interesowało, ani rybołówstwo, ani polowanie, ani praca w ogrodzie. Któregoś dnia powiedziała: - Słyszałam, że pan miał psa? - Psa? - zdziwił się stary. - No tak. Podobno to był pański ulubieniec. - A na co mi pies? - burknął pan Tomasz i wrócił do przeglądania „Przekroju”. - Zawsze byłoby weselej z psem. - I bez psa także jest wesoło. - Tego nie powiem, żeby u nas było tak bardzo wesoło. Po całych dniach gęby nie ma do kogo otworzyć. Dobrze, że mam robotę w ogrodzie, bo inaczej to chybabym stąd gdzie uciekła. - Czy pani pije? - spytał niespodziewanie stryj Adama. Spojrzała na niego zdziwiona. - Jak to, czy piję? Niby co? Oczywiście, piję mleko, herbatę, kawkę, czasami lemoniadę. Machnął ręką niecierpliwie. - Nie o tym mowa. Pytam, czy pani pije bałtyk, jarzębiak, śliwowicę... i w ogóle... Najzdrowsza czyściocha. Ja alkoholu nie używam odparła z godnością. - Zupełnie nie używam. Lekarz mi zabronił. - E tam, lekarze... - skrzywił się pogardliwie. Innym zabraniają, a sami tankują jak cysterny. Znałem jednego
takiego pana doktora, co zanim pacjenta zbadał, zawsze musiał setę sobie kropnąć. Nie powiem, żeby był taki oliwa na sto dwa. ale wypić lubił i wyglądał bardzo zdrowo. Ja nie piję - powtórzyła ze zdwojoną energią pani Helena. Stryj Tomasz westchnął ciężko. - A szkoda, wielka szkoda. Nawet bimberku swojej roboty? zapytał z nadzieją w głosie. - Nawet. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego mnie pan o takie rzeczy wypytuje. Wzruszył ramionami. E, nic... Tak sobie zapytałem. Myślałem, że może przy kieliszku lepiej by się nam gawędziło. Do kieliszka musi pan sobie poszukać innego kompana. Ja się nie nadaję. Zapadł w ponurą zadumę. Nie odezwał się już ani słowem. Posiedziała chwilę na wiklinowym foteliku, potem wstała i poszła do domu. * Niedzielne, pogodne popołudnie. Słońce przygrzewało jak w lipcu, łagodny powiew wiatru kołysał koronami drzew, ptaki ćwierkały wesoło, a po intensywnie niebieskim niebie błąkały się białe, puchate obłoki. Było cicho, spokojnie, bardzo przyjemnie. Hanka pojechała do Warszawy na czyjeś tam imieniny, a pani Helena, po kolejnej nieudanej próbie nawiązania rozmowy z panem Tomaszem, zabrała się do grabienia alejek. Nie lubiła całkowitej bezczynności i jeżeli nie rozmawiała z kimś, to zawsze musiała sobie znaleźć jakieś zajęcie. W pewnej chwili posłyszała skrzypnięcie furtki. Odwróciła głowę i zobaczyła wysokiego mężczyznę, idącego wolnym, miarowym krokiem w jej kierunku. Trochę się zaniepokoiła. Wieloletnie doświadczenie nauczyło ją, że odwiedziny obcych ludzi nigdy nie wróżą nic dobrego. Albo komornik, albo urzędnik z Wydziału Finansowego, albo jakiś inny wydrwigrosz... Wyprostowała się mężnie i przybrała obronną postawę. Tym razem jednak nieznajomy nie wyglądał ani na
komornika, ani w ogóle na żadną urzędową osobę. Przystojny, w świetnie skrojonym garniturze, zapewne zagranicznego pochodzenia, śnieżnobiała koszula ożywiona krawatem koloru dojrzałej wiśni, ruchy spokojne, harmonijne, zdradzające pewność siebie i duże obycie towarzyskie. Robił wrażenie człowieka, który używa wody kolońskiej tylko w najlepszym gatunku. Spojrzał na panią Helenę dużymi brązowymi oczami i powiedział: - Najmocniej przepraszam, że ośmielam się panią niepokoić... - Czy pan kogoś szuka? - spytała zaciekawiona. Ukłonił się uprzejmie, a na jego twarzy pojawił się uwodzicielski uśmiech. - Przede wszystkim pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Klonowicz, Gustaw Klonowicz, i jestem najbliższym sąsiadem państwa. - Ach tak - zdziwiła się pani Helena. Pospiesznie wytarła dłoń o fartuch i podała ją niespodziewanemu gościowi. Jestem Helena Staniszewska. Dziwne, że jeszcze pana tutaj nie widziałam. Jeżeli jest pan naszym sąsiadem... - Mieszkam tu od niedawna wyjaśnił skwapliwie. - Dopiero drugi tydzień. To pewnie pan przyjechał na letnisko? Nie przestawał się uśmiechać. Ten uśmiech miał w sobie coś takiego, co przypominało pani Helenie dawne, młode lata. Czesiek Walica także się kiedyś tak do niej uśmiechał. Dawne czasy. Właściwie lato już mamy za sobą powiedział wesoło. - Przyjechałem z zagranicy i wynająłem pokój u państwa Chodakowskich. Od razu zgadłam, że pan zagraniczny gość pochwaliła się pani Helena. - A dlaczegóż to pani tak przypuszczała? Wzruszyła ramionami. Bo ja wiem. Tak jakoś... Wygląda pan na zagranicznika. Ja, proszę pana. mam do tych rzeczy oko. Mnie tam dużo nie trzeba. Tylko spojrzę, już wiem, kto i co. Z daleka pan
przyjechał? - Z Anglii. Jestem Polakiem, ale obywatelstwo mam angielskie. Tam się urodziłem. - I akuratnie tutaj pan wynajął pokój? Dlaczego? - Podoba mi się w Józefowie. Spokój, cisza, dużo zieleni, a przede wszystkim dużo słońca i suchy piasek. Po tej angielskiej mgle i wilgoci to dla mnie raj na ziemi. - I na długo pan tu przyjechał? - Może na miesiąc, może na dwa, jeszcze dokładnie nie wiem. Zobaczę, jak mi się tu będzie pracowało. - To pan tutaj pracuje? - Tak. Piszę powieść, której akcja toczyć się będzie częściowo w Anglii, a częściowo w Polsce. Dlatego przyjechałem do Polski. - Pan jest pisarzem? Znowu się uśmiechnął. - Można by to tak określić. Ale może ja pani zajmuję zbyt dużo czasu? - Cóż znowu? - zaprzeczyła z ożywieniem. - Tak rzadko mam tutaj okazję rozmawiać z kulturalnymi ludźmi... To dla mnie prawdziwa przyjemność. Może napiłby się pan herbatki? Mam jeszcze kawałek placka, który wczoraj upiekłam. Skłonił się. - Bardzo dziękuje za miłe zaproszenie, ale nie przyszedłem na podwieczorek. Mam do pani wielką prośbę. Spojrzała na niego zaskoczona. - Prośbę? Do mnie? - Tak. Słyszałem, że u państwa jest telefon. Chciałbym prosić... Czy mógłbym zatelefonować? - Ależ oczywiście. Może pan telefonować, ile razy pan tylko zechce. Proszę, proszę za mną. Podreptała przodem w kierunku domu. Szedł za nią, rozglądając się ciekawie dokoła. Kiedy znaleźli się w halu, spytał: - Czy pani sama tu mieszka? Potrząsnęła głową. - Nie, skądże. Mieszkam tutaj z córką i zięciem. Ale córka
pojechała dzisiaj do Warszawy na jeden dzień, a zięć do Bułgarii na trzy tygodnie. - Piękny dom. Dużo miejsca, jak na trzy osoby. Mieszka jeszcze z nami stryj mojego zięcia - powiedziała niechętnie. - Także przyjechał z zagranicy, z Ameryki. - Dawno? - zainteresował się powieściopisarz. - O, już kawałek czasu. Chyba będzie już ze sześć lat, a może i lepiej. Dokładnie nie wiem, ale Hanka będzie wiedziała, jeżeli to pana interesuje. - Nie, to mnie zupełnie nie interesuje. Tak sobie spytałem. - Telefon stoi tam, na stoliczku pod oknem - powiedziała. Nakręcił numer, dowiedział się, że jakiegoś pana Szredera nie ma i odłożył słuchawkę. - Serdecznie pani dziękuję. Przepraszam za kłopot. Jeżeli można, to może jeszcze jutro rano skorzystałbym z telefonu. - Ależ naturalnie, że można. Telefon jest od tego, żeby telefonować. Proszę bardzo, niech pan przychodzi, kiedy tylko będzie panu wygodnie. To nam zupełnie nie przeszkadza. Tak bym chciała poczęstować pana tym plackiem. Jeżeli pan ma chwilę czasu, to proszę siadać. Ja zaraz zaparzę herbatę. Niedawno woda się gotowała. Jeszcze gorąca. Bardzo proszę. Tak na początek naszej znajomości... - Trudno mi odrzucić tak miłe zaproszenie uśmiechnął się. Niech pan siada tutaj, w tym fotelu. Będzie panu wygodnie. Ja zaraz wszystko przyniosę. - Żwawym krokiem podreptała do kuchni. Usiadł, zapalił papierosa i zamyślił się. Niebawem wróciła pani Helena, niosąc na tacy dwie szklanki herbaty, srebrną cukiernicę i kilka kawałków ciasta, ułożonych na szklanym talerzu. Ustawiła to wszystko na małym stoliczku, stojącym między rozłożystymi fotelami. - Proszę, bardzo proszę, niech się pan częstuje. Nie wiem, czy panu będzie smakował mój placek. Może trochę za mało słodki? Ugryzł kawałek placka, powiedział że znakomity, posłodził sobie herbatę i spytał: A stryj pani zięcia także gdzieś wyjechał?
Potrząsnęła głową. - Nie, skądże. On stale siedzi na fotelu. Nie bardzo może się ruszać. Miał wylew. - Biedaczysko. I gdzież on jest w tej chwili? - Siedzi w ogrodzie. - Może powinniśmy go też zaprosić na herbatkę? Machnęła ręką, jakby opędzając się od uprzykrzonej muchy. - E, nie ma co sobie nim głowy zawracać. To jest człowiek nie do życia. Mruk, jakiś taki niesympatyczny. Tylko mu wódka w głowie. - Wódka? A żeby pan wiedział. Niech pan sobie wyobrazi, że nie dalej jak wczoraj proponował mi, żebyśmy sobie oboje popili. Słyszał to kto coś takiego? Chory człowiek, paralityk, i wódki mu się zachciewa. Jeszcze czego! Rzeczywiście, w tym stanie zdrowia alkohol nie jest wskazany - przyznał literat. Następnie podniósł wzrok na pudełko z szachami stojące na oknie. - Widzę, że ktoś w tym domu jest szachistą. Oczy pani Heleny zapłonęły niemal młodzieńczym blaskiem. - Ja uwielbiam grać w szachy i w karty, w sześćdziesiąt sześć. A może pan też gra w szachy? - Kiedyś grywałem, ale to było dawno. Nie mam na to teraz czasu. - Musi pan kiedyś wpaść do mnie na partyjkę. Koniecznie! - Z prawdziwą przyjemnością. Nie wiem tylko, czy będę dla pani odpowiednim partnerem. Jest pani zapewne doskonałą szachistką. Machnęła ręką. - Jaka tam ze mnie szachistka. Koń by się uśmiał. Nauczyłam się trochę w czasie okupacji. Grywałam czasem z partyzantami. Spodobało mi się to. Niech pan przyjdzie choćby jutro, to sobie zagramy. Albo pojutrze, jak panu wygodniej. Pozna pan przy okazji Haneczkę. Przepraszam, a pan żonaty? Nie. Jestem starym kawalerem. - Jaki tam stary. Miody, przystojny mężczyzna. Ale o żeniaczce to już czas byłoby pomyśleć. Może w Polsce
znalazłby pan jaką kobitę? - Może... Od owej słonecznej niedzieli Gustaw Klonowicz stał się częstym gościem w domu swych sąsiadów. Tak się jednak dziwnie składało, że przychodził zawsze podczas nieobecności Hanki. Grywał z panią Heleną w szachy albo w sześćdziesiąt sześć, gawędził wesoło, opowiadał różne ciekawe historie, sypał dowcipami i anegdotami jak z rękawa, słowem oczarował starszą panią, która jakby nagle odmłodniała, nabrała wigoru. nowej chęci do życia. Wyprostowała się, zaczęła bardzo dbać o swój strój, zawsze była teraz starannie uczesana, nie zapominała też o dyskretnym makijażu. Ruchy jej były sprężyste, a oczy błyszczały niemal jak za dawnych, młodzieńczych lat. Od czasu do czasu dotrzymywali towarzystwa stryjowi Adama. Klonowicz próbował rozmawiać ze starszym panem o Ameryce, bardzo szybko jednak zorientował się, że ten temat niezbyt go pasjonuje, bo odpowiadał monosylabami, a na rozmowę w języku angielskim w żaden sposób nie dał się namówić. Pewnego dnia Hanka wcześniej niż zwykle wróciła z Warszawy i zastała swą matkę pochyloną nad szachownicą. Po drugiej stronie stolika siedział przystojny, bardzo elegancki mężczyzna. - W takim razie ja biorę pańską wieżę - powiedziała z triumfalnym uśmiechem pani Helena. 1 szach królowi. Klonowicz posłyszał kroki na ścieżce. Wstał obciągając marynarkę. Pani Helena odwróciła głowę. - Ach, to ty, Haneczko... - W jej głosie wyraźnie wyczuwało się niezadowolenie. Już wróciłaś? - Już wróciłam - przytaknęła Hanka i pytająco spojrzała na nieznajomego. Klonowicz ukłonił się.. - Pani pozwoli, że się przedstawię... - To jest nasz nowy sąsiad - wyjaśniła pani Helena. Pan Klonowicz. Wynajmuje pokój u Chodakowskich. Hanka skinęła głową i wyciągnęła rękę na powitanie.
- Miło mi pana poznać. Widzę, że dotrzymuje pan towarzystwa mojej mamie. - Od czasu do czasu grywamy w szachy - uśmiechnął się Klonowicz, obrzucając młodą kobietę taksującym spojrzeniem. Pani mamusia jest groźnym partnerem. Muszę się bardzo pilnować, żeby nie dostać mata. - Może napije się pan z nami herbaty? Zaraz się tym zajmę. Bardzo dziękuję, ale właśnie przed chwilą piliśmy znakomitą herbatkę i jedliśmy wyborne kruche ciasteczka domowej roboty. - Ach tak... Wieczorem Hanka odbyła z matką zasadniczą rozmowę. - Skąd się właściwie wziął tutaj ten facet? Przyszedł któregoś dnia. Spytał, czy może zatelefonować. Pozwoliłam mu oczywiście. Trzeba być uczynnym dla ludzi. - I teraz często przychodzi? - Od czasu do czasu. Dosyć często. - O czym z mamą rozmawiał? - O różnych rzeczach. To bardzo miły i inteligentny człowiek. A jak dobrze wychowany! Teraz się takich nie spotyka. Prawdziwy pan. - Dlaczego mama nic mi o nim nie mówiła? Pani Helena wzruszyła ramionami. - A cóż ci miałam mówić? To nic takiego ważnego. Hanka w zamyśleniu przygryzła dolną wargę. - Ciekawe, po co on tutaj przychodzi? - Jak to po co? Żeby ze mną pograć w szachy albo w karty, żeby porozmawiać. Hanka jakoś dziwnie spojrzała na matkę. - I mama przypuszcza, że tego rodzaju człowiek przychodzi tutaj wyłącznie po to, żeby z mamą pograć w szachy? - A dlaczegóż by nie? Hanka roześmiała się. - Nie, doprawdy, mama jest kapitalna. Teraz rozumiem, gdzie mi się zapodziała szminka, tusz do rzęs, puder... O co ci właściwie chodzi, Haneczko? - zirytowała się pani Helena.
- Na przyszłość proszę, żeby mnie mama natychmiast zawiadamiała o tym, że do naszego domu przychodzi jakiś nieznajomy facet - powiedziała ostro Hanka. - Nie możesz mi zabronić przyjmować moich znajomych i przyjaciół. Ja też muszę mieć swoje życie. - O czym rozmawialiście? - spytała Hanka. - O różnych rzeczach. - O co pytał? - O wszystko, o to, czy ja tutaj sama mieszkam, o ciebie, o Adama... Jak to zwykle. - A o stryja Tomasza? - Rozmawialiśmy także i z panem Tomaszem. Hanka złapała się za głowę. - Matko święta! 1 po cóż mama ciągnęła go do tego paralityka? - Nie denerwuj się, Haneczko. Chcieliśmy trochę rozerwać pana Tomasza. Siedzi biedaczysko całymi dniami samotny. Nie ma nawet do kogo gęby otworzyć. - O czym rozmawialiście ze stryjem? Pani Helena wzruszyła ramionami. - Tak sobie pogawędziliśmy chwilę o tym i o owym. Pan Klonowicz wypytywał pana Tomasza o Amerykę, ale tak prawdę mówiąc, to ta rozmowa nie bardzo się kleiła. To stary mruk. Nie do ludzi mu. Niech tam sobie siedzi i karmi te swoje wróble. Już go nigdy z nikim nie zapoznam. Szkoda do niego prowadzić inteligentnych ludzi. - Bardzo źle się stało, mamo, bardzo źle. - Że niby z czem? Hanka wstała. - Mniejsza z tym. Co się stało, to się już nie odstanie. Dobranoc, mamo. Po rozmowie z córką pani Helena długo nie mogła zasnąć. Nie rozumiała, dlaczego to, że ona grywa w szachy z panem Klonowiczem, tak bardzo denerwuje Haneczkę. O co jej chodzi? Co w tym złego? Zachodziła w głowę, co się za tym wszystkim kryje, i nie mogła znaleźć żadnego wytłumaczenia. Martwiło ją, że prawdopodobnie skończą się te partyjki, te