kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Major Downar przechodzi na emeryturę

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :893.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
Z

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Major Downar przechodzi na emeryturę .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Z ZEYDLER-ZBOROWSKI ZYGMUNT
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę Część pierwsza Rozdział I Mediolan Białe, puszyste chmury przypominają starannie ubitą pianę. Jaskrawy błękit nieba błyszczy agresywnie w promieniach słońca. Martwa, przerażająca swym ogromem pustka. Żadnego ruchu, żadnego wstrząsu. Jedynie miarowy warkot motorów uświadamia istnienie maszyny, zawieszonej na ogromnej wysokości. Świetlny napis: „Proszę zapiąć pasy, proszę nie palić”, zgasł. Z megafonu płyną słowa: „Lecimy na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę”. Po tym komunikacie rozmowy na chwilę milkną. Ten i ów, obdarzony przez naturę nieco większą wyobraźnią, poważnieje. Dziesięć tysięcy metrów to nie żarty. Refleksyjny nastrój przerywa przystojna stewardesa, częstująca pasażerów owocowymi cukierkami, zawiniętymi w szeleszczące papierki. Jej łagodny uśmiech działa kojąco, dodaje otuchy. Downar wziął cukierek, przechylił w tył głowę i przymknął oczy. Czuł, jak ogromne zmęczenie spływa z niego wszystkimi porami ciała. Cudowny relaks, całkowite odprężenie. Ostatnie dni upłynęły mu w dużym napięciu nerwowym. Nie przypuszczał nawet, że tak intensywnie będzie to wszystko przeżywał. Uroczystość była naprawdę wzruszająca, przemówienia, toasty, prezenty, przyjacielskie poklepywania po ramieniu, nie kończące się uściski dłoni. Sam niejeden raz brał udział w pożegnaniach kolegów odchodzących na emeryturę i właściwie wszystko odbywało się tak samo, ale... Uśmiechnął się. Każdy swoje sprawy, swoje przeżycia uważa za nietypowe, niebanalne - pomyślał. - Każdy chce, żeby to, co go dotyczy, było jakieś inne, odmienne od tego, co już było. Zakochany chłopiec sądzi, że jego miłość jest jedyna, niepowtarzalna, niezwykła. Żołnierz na froncie wyobraża sobie, że takim bohaterem jak on nikt jeszcze nie był i nikt nie będzie. Artysta jest przekonany, że jego sztuka jest wielkim odkryciem, czymś zupełnie nowym i że przejdzie do historii. Człowiek tak już jest ukształtowany, że pragnie wyróżnić się wśród swych bliźnich, być kimś znanym, sławnym,

godnym powszechnego uznania i podziwu. No, dobrze, a emerytowany oficer milicji?... O mało nie parsknął śmiechem. I znowu stanęła mu przed oczami uroczystość pożegnalna. Chyba go jednak lubili. Chyba te wszystkie serdeczne, miłe słowa były szczere. Starał się być dobrym kolegą. Zawsze przecież chętnie służył pomocą, radą. Nigdy nikomu nie zrobił żadnego świństwa. Nie pchał się, nie ubiegał o awansy, o odznaczenia. Wykonywał, jak umiał najlepiej, swoją robotę i nie chwalił się osiągniętymi sukcesami. Wprost przeciwnie, raczej zawsze usuwał się w cień, unikał pochwał przełożonych, rozgłosu. Wydawało mu się, że naprawdę go lubili, że chyba byli mu życzliwi i że te przemówienia, toasty nie miały w sobie nic z fałszywej oficjalności. Zadźwięczały mu w uszach słowa Karola Walczaka: „No i cóż ty, Stefan, teraz będziesz robił? Może masz zamiar gołębie hodować albo chodzić na ryby, a może znaczki pocztowe? Podobno na filatelistyce nawet nieźle niektórzy zarabiają”. Na razie nie zastanawiał się nad tym, co będzie robił. Przede wszystkim pragnął się nacieszyć swobodą, wolnością. Tyle lat ciężkiej odpowiedzialnej, nerwowej pracy. Ileż nie przespanych nocy. Ile wahań, wątpliwości, obawy, żeby kogoś nie skrzywdzić. Ileż to razy zapytywał sam siebie: a może facet rzeczywiście jest niewinny, może to tylko fatalny zbieg okoliczności? Jakżeż różniła się jego praca od niebywałych przygód prywatnych detektywów z powieści kryminalnych. Perry. Mason, Herkules Poirot, stary, poczciwy Sherlock Holmes. Tak, był już zmęczony. Należał mu się odpoczynek. Dosyć miał zbrodni, trupów, sekcji zwłok, wielogodzinnych, a nieraz wielodniowych przesłuchań, telefonów w nocy, że trzeba wstawać i natychmiast jechać na miejsce przestępstwa. Wyczerpująca, bardzo wyczerpująca nerwowo praca. Co za rozkosz nie myśleć teraz o niczym, odetchnąć pełną piersią, cieszyć się swobodą, być panem swego czasu, robić to, na co się ma w danej chwili ochotę! Spełniają się jego pragnienia. Od lat marzył o tym, żeby zwiedzić Italię. Ten kraj zawsze go pociągał. Przeczytał dużo książek o dziejach Cesarstwa Rzymskiego. Miał sporo fotografii z Włoch, albumów, slajdów. Teraz zobaczy na własncoczy Koloseum, bazylikę Świętego Piotra, Watykan, kaplicę Sykstyńską, plac Hiszpański, fontannę di Trevi. A przedtem Mediolan, Werona, Wenecja, Florencja, Siena i na koniec Sycylia. Ileż wspaniałości. Piękna wycieczka. Kupa forsy, to prawda, ale w końcu raz się żyje. Poza tym nie co dzień awansuje się na emeryta. Trzeba to przecież jakoś uczcić. Warszawa, komenda, koledzy, akta spraw, wreszcie mieszkanie na Koszykowej stały się nagle jakieś nierealne, odległe, bardzo dalekie. Przeszłość. Zaczyna się zupełnie nowe, emeryckie życie. Jakie to będzie życie? Nie warto w tej chwili o tym myśleć.

- Właściwie to wszystko jedno, czy się leci na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, czy na wysokości stu metrów. Jak się gruchnie w dół, to rezultat taki sam. Downar drgnął i otworzył oczy Dopiero teraz przyjrzał się uważniej pasażerowi, który siedział koło niego. Wyraźnie zarysowująca się łysina, zaokrąglone kształty, twarz pogodna, różowa, ozdobiona parą dużych, ciemnych oczu, w których błyszczała radość życia i zainteresowanie sprawami tego świata. - Czy nie mam racji, proszę pana? - upierał się. - Te dziesięć tysięcy metrów robi na człowieku wrażenie, ale przecież to nie ma żadnego znaczenia, dziesięć tysięcy czy sto, a nawet jak ktoś ze dwudziestu metrów zleci, to nie ma co zbierać. Czy nie mam racji? - Ma pan rację - przyznał obojętnie Downar. Nie kwapił się do podtrzymania rozmowy. Już na samym początku tej baśniowej podróży postanowił trzymać się z daleka od swoich współtowarzyszy, których uważał za zło konieczne. Nie miał zamiaru nawiązywać z nikim bliższego kontaktu. Pragnął sam przeżyć swą „wielką przygodę”, jak nazywał w myślach orbisowską wycieczkę. Korpulentny jegomość nie tracił jednak animuszu. Najwyraźniej odczuwał potrzebę towarzyskiej pogawędki. - Czy pan pierwszy raz do Włoch? - Pierwszy. - O, ja już, panie, byłem chyba z pięć razy. Uwielbiam Włochy. Wspaniały kraj. Co za zabytki! Jakie kościoły! Jakie muzea! Cudowne rzeczy. Tylko, że teraz nastrój się tam popsuł. Terroryści, gangsterzy, złodziejstwo na każdym kroku. Ich policja jest zupełnie bezradna. Sytuacja się u nich bardzo pogorszyła, od kiedy znieśli karę śmierci. Bo, panie, co kara śmierci, to kara śmierci. Z więzienia można uciec albo otrzymać zmniejszenie wyroku, a ze stryczka się urwać to już trudniejsza sprawa. Rozzuchwalili tych wszystkich bandziorów i tyle. Na takiego terrorystę tylko kara śmierci robi wrażenie. Czy nie mam racji? Pytanie zostało postawione w sposób dosyć agresywny i Downar musiał odpowiedzieć. - Ma pan rację. - Wartkość wymowy zwolennika kary śmierci zaczynała go przygnębiać. Na szczęście stewardesy z uprzejmym uśmiechem zaczęły roznosić tacki ze śniadaniem. Rozmowny jegomość zrezygnował na pewien czas z konwersacji i z zadziwiającą energią zabrał się do jedzenia. Widać było, że sprawy związane z gastronomią nie są mu obojętne.

Downarowi smakowało śniadanie. Dobry humor psuła mu tylko myśl, że jego towarzysz nie zaniecha rozmowy. I nie omylił się. Zaledwie entuzjasta włoskiej kultury skończył się posilać i starannie wytarł grube wargi papierową serwetką, gdy spojrzał wesoło na swojego towarzysza podróży i powiedział: - Proszę wybaczyć, że do tej pory nie przedstawiłem się panu, ale to zamieszanie na lotnisku i pierwsze wrażenia zaraz po starcie... Pan pozwoli, że teraz dokonam prezentacji: nazywam się Więckowski, Teodor Więckowski. - Bardzo mi miło poznać pana - odparował Downar, uścisnąwszy wyciągniętą ku sobie pulchną dłoń. Niezbyt wyraźnie powiedział swoje nazwisko i wyjął z kieszeni gazetę. Miał nadzieję, że „Życie Warszawy” wybawi go z kłopotliwej, nużącej sytuacji. Ale gdzie tam... Teodor Więckowski westchnął raz i drugi, jakby z pewnym ubolewaniem. - Nic ciekawego nie ma teraz w tych gazetach. Już człowiekowi brzydną te wszystkie konflikty bliskowschodnie, dalekowschodnie, afrykańskie. Co nas to wszystko właściwie obchodzi? A niech się biją, jak mają ochotę. A i ten dziennik telewizyjny teraz diabła wart. Nie ma na co popatrzeć. Szkoda oczu. Kiedyś to kronika filmowa była pierwsza klasa, ale teraz... - Urwał nagle i zasępił się. Jego ruchliwa twarz straciła pogodny, beztroski wyraz. Mogło się zdawać, że jakieś odległe wspomnienia zepsuły mu humor. Downar, korzystając z chwilowej przerwy, wsunął „Życie Warszawy” z powrotem do kieszeni, przechylił w tył głowę i zamknął oczy. Udawał, że drzemie. Więckowski nie odezwał się do samego Mediolanu. Dopiero kiedy zabłysnął napis: „Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy”, powiedział cichym, dziwnie zmartwionym głosem: - Tak mi się przyjemnie z panem gawędziło, że... Pan zdaje się podróżuje samotnie? - Tak. - Bo widzi pan... Ja także jestem samotny, a jak słyszałem, pokoje w hotelach są dwuosobowe, więc... Bardzo by mi było miło, gdyby pan zechciał dzielić ze mną kwatery podczas tej wycieczki. Naprawdę... bardzo. - Słowa te zostały wypowiedziane nieśmiało, z dużą dozą serdeczności. Downar zdrętwiał. Perspektywa wspólnego pokoju z tym gadułą napełniła go przerażeniem. Nie chciał być nieuprzejmy, ale z drugiej strony ten człowiek mógł mu popsuć całą przyjemność. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że będzie musiał z kimś mieszkać. - Zobaczymy, jak nas rozlokuje kierownik - powiedział wymijająco. - Ale oczywiście... Na szczęście w tej chwili poczuli lekki wstrząs. Koła podwozia dotknęły pasa startowego.

Twarz Teodora Więckowskiego rozjaśnił pogodny uśmiech. - Jesteśmy na miejscu. - Powiedziane to zostało takim tonem, jakby to właśnie on przyczynił się do szczęśliwego lądowania. W Mediolanie panował nieznośny upał. Duszne, lepkie powietrze tamowało oddech. Zamglone słońce z trudem przedzierało się przez niski pułap szarawych, rozsnutych równomiernie chmur. Wszyscy jak na komendę zaczęli się energicznie pozbywać płaszczy, skafandrów, wiatrówek, swetrów. O piątej rano w Warszawie na Okęciu było bardzo zimno. Mediolański upał działał uderzeniowo. Odprawa celna i kontrola paszportowa odbyły się z błyskawiczną szybkością. Najwyraźniej celnicy włoscy nie podejrzewali klientów „Orbisu” o jakieś skomplikowane machinacje przemytnicze i polską wycieczkę potraktowali z pewnym lekceważeniem, nie zadając sobie najmniejszego trudu. Kierownik grupy, pan Wacław Kozłowski, żwawo uwijał się między swoimi podopiecznymi. - Proszę do autokaru, proszę do autokaru, proszę się pospieszyć. Zaraz odjeżdżamy. Już kończą ładować bagaże. Proszę zajmować miejsca. W autokarze było, oczywiście, jeszcze duszniej. Pot oblewał przybyszów z północy. Downar zajął miejsce na końcu wozu przy oknie. Koło niego z uprzejmą skwapliwością usiadł Teodor Więckowski, i - Ciepło. - Ciepło - przytaknął Downar, patrząc w okno. - Mam nadzieję, że pan nie ma nic przeciwko temu, że ja znowu tak koło pana... - Ale skądże. Miło mi. - To mnie cieszy. To mnie nawet bardzo cieszy. Bo tak... widzi pan, zżyliśmy się w tym samolocie. Downar nie zareagował na to stwierdzenie. Jego uprzejmość nie posunęła się aż tak daleko. Nie odczepię się od faceta - pomyślał melancholijnie. - Trudno. Trzeba się przyzwyczaić. Wszyscy już się usadowili. Ostatni wsiadł kierownik wycieczki, wprowadzając do autokaru młodą czarnooką dziewczynę. Przedstawił ją jako pannę Anitę Antonelli - przewodniczkę, która miała towarzyszyć „polskim przyjaciołom” podczas ich pobytu we Włoszech. Mówiła zupełnie dobrze po polsku, z nieznacznym cudzoziemskim akcentem. Od

czasu do czasu miała tylko pewne kłopoty z przypadkami, szczególną trudność sprawiał jej dopełniacz. Później okazało się, że pochodzi z małżeństwa mieszanego, ojciec Włoch, matka Polka. Lotnisko w Mediolanie jest znacznie oddalone od miasta. Jechali prawie godzinę. Downar z ogromnym zainteresowaniem przyglądał się mediolańskim ulicom. Bardzo prędko doszedł jednak do przekonania, że to nic ciekawego. Duże, przemysłowe miasto, niezbyt atrakcyjne. - Tutaj nie ma co oglądać - powiedział, wydymając wargi Teodor Więckowski. - Ot, takie nasze Katowice w dużym powiększeniu. Przemysł. Pełno spalin i dymu z fabryk. Klimat fatalny. W lecie duchota nie do wytrzymania, a w zimie mgła, że na dwa kroki nie widać człowieka. Wozy cały dzień jeżdżą na światłach. Straszna wilgoć. Byłem kiedyś w styczniu w Mediolanie, to jak wieczorem zdjąłem koszulę, rano była wilgotna. Trudno zrozumieć, dlaczego takie duże miasto postawili na podmokłym gruncie. Ale to dawne czasy. Wtedy pewnie na takich rzeczach się nie znali. I niech pan sobie wyobrazi, że wystarczy wsiąść do pociągu na Dworcu Północnym i już po dwudziestu minutach wyjeżdża się z tej cholernej mgły. Od Saronno niebo błękitne, wspaniałe słońce. Riwiera. Tym pociągiem można dojechać do Como. Był pan kiedy nad jeziorem Como? - Mówiłem przecież panu, że jadę do Włoch po raz pierwszy - odparł trochę niecierpliwie Downar. - A prawda, prawda. Zapomniałem. Bardzo pana przepraszam. Como piękna rzecz. Jest na co popatrzeć. Byłem tam dwa razy. Jak dzień pogodny, to widać Alpy, ośnieżone szczyty gór. Istne cudo. Szkoda, że tam nie pojedziemy. A Mediolan nic nadzwyczajnego. Jedynie katedra warta obejrzenia. Wspaniała. Co za ogrom, co za precyzja budowy. Gotyk. Zachwyci się pan. Do katedry na pewno nas zaprowadzą. To należy do żelaznego repertuaru każdej wycieczki. Downar w milczeniu kiwał głową, żeby nie okazać się nieuprzejmym. Nie odwracał wzroku od okna. Im głębiej zanurzali się w miasto, tym więcej widział ciężkich, bogato zdobionych dziewiętnastowiecznych kamienic. Nie zachwycał się tą architekturą, chociaż musiał przyznać, że jest imponująca. Wreszcie autokar zatrzymał się przed skromnym hotelem. - Wysiadamy, proszę państwa - wykrzyknął energicznie pan Kozłowski. Spoceni podróżnicy zaczęli się ociężale przepychać do wyjścia. Niektórzy posapywali z utrudzenia, inni wycierali chusteczkami wilgotne czoła i karki. Każdy marzył o prysznicu i chwili odpoczynku.

Niestety! Okazało się, że pokoje nie są jeszcze przygotowane i że od razu trzeba iść na obiad. Rozległy się nieśmiałe szemrania, a nawet jawne głosy niezadowolenia. Pan Kozłowski robił, co mógł, aby rozproszyć nieco przykrą atmosferę. - Proszę państwa o wyrozumiałość. Służba hotelowa nic tu nie zawiniła. Po prostu poprzednia wycieczka trochę marudziła z wyprowadzką. Pokojówki muszą sprzątnąć numery, zmienić pościel. A teraz napijemy się dobrego winka, zjemy coś smacznego. Potem maleńka sjesta i wyruszamy na zwiedzanie Mediolanu. Obejrzymy sobie katedrę, zamek Sforzów, zobaczymy Ostatnią Wieczerzę Leonarda. A jutro do Wenecji. Prosimy na obiad. Życzę państwu smacznego. Nie było rady. Spoceni i zakurzeni usadowili się przy restauracyjnych stolikach, na których stały koszyki z pszennym pieczywem, szklanki i karafki z białym winem. Po chwili kelnerzy zaczęli roznosić tradycyjny makaron, polany pomidorowym sosem z nielicznymi kawałkami drobno pokrojonej wołowiny oraz posypany tartym parmezanem. Downar dopiero teraz obrzucił przelotnym spojrzeniem swoich współtowarzyszy podróży. Cieszyła go myśl, że może już nie być czujny i podejrzliwy, że w gronie otaczających go ludzi nie musi upatrywać potencjalnych przestępców, że wreszcie zaczął żyć jak zwykły, normalny człowiek, wolny od zawodowej rutyny. Po jego lewej ręce siedział oczywiście Teodor Więckowski, pochłaniający z zapałem spaghetti. Zręcznie nawijał na widelec długie, nakrapiane pomidorami nitki i widać było, że kuchnia włoska nie jest mu obca. Od czasu do czasu pociągał spory łyk wina. Najwyraźniej nie przejmował się tym, że jest spocony i nie umyty. Z prawej strony pożywiała się w milczeniu młoda, bardzo ładna blondynka, o gęstych, popielatych włosach i dużych oczach koloru morskiej wody. Downar przez ułamek sekundy pochwycił jej spojrzenie i zobaczył wyraz głębokiej melancholii, brak młodzieńczej radości życia, rezygnację. Może to tylko zmęczenie podróżą - pomyślał. Naprzeciwko, po drugiej stronie długiego stołu, usadowiło się małżeństwo. Tak przynajmniej można było wnioskować z ich wzajemnego, pozbawionego emocjonalnych akcentów, stosunku. Oboje mniej więcej około trzydziestki. On, ryży blondyn o mocno zarysowanej dolnej szczęce i wąskich, lekko skośnych oczach, miał coś niesympatycznego w twarzy. Robił wrażenie człowieka bezwzględnego, pozbawionego delikatniejszych uczuć. Z pewną nonszalancją bawił się makaronem, dając do zrozumienia, że nie jest przy apetycie. Ona - subtelny, dziewiętnastowieczny typ urody: ładnie zarysowany owal twarzy, drobne, regularne rysy, ciemnoniebieskie oczy i starannie upięte w mocny węzeł lśniące, kasztanowe włosy. Kształtna głowa opierała się na długiej, wysmukłej szyi, ozdobionej sznurem

bursztynów. Dłonie wąskie, rasowe, pozbawione jakiejkolwiek biżuterii. Tylko złota obrączka. Była smutna. Prawie nic nie jadła. Wypiła łyk wina i siedziała milcząca, zapatrzona w swój talerz. Można było przypuszczać, że niedawno płakała. Nie, stanowczo nie robili wrażenia pary będącej w podróży poślubnej. Trochę dalej dwie panie tak do siebie podobne, że nie było wątpliwości, że to siostry. Różniły się jednak usposobieniem, co łatwo było zauważyć. Jedna cicha, spokojna, potulna. Druga - gadatliwa i autorytatywna - nieustannie strofowała siostrę: - Moja Bogusiu, nie garb się tak. Siedź prosto. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, a nikt się tak nie garbi. Chcesz mieć krzywy kręgosłup, czy co? I nie pij tyle wina, bo ci zaszkodzi. Bogusia nie protestowała. Posłusznie stosowała się do poleceń siostry. Mówiła grzecznie: - Oczywiście, Elwiro. Masz rację, Elwiro. Przy sąsiednim stole rej wodziła tak zwana „Babcia”. Pani koło osiemdziesiątki, niezwykle żwawa, energiczna, nie znosząca najmniejszego sprzeciwu. Pomimo zaawansowanego wieku nie widać było po niej najmniejszego zmęczenia. Jadła z ogromnym apetytem, kazała sobie dolewać wina, perorowała na najrozmaitsze tematy, niekoniecznie związane z urokami Italii, i od czasu do czasu wtrącała jakieś nieco ryzykowne zdanie: - W moich latach to już mogę wszystko powiedzieć, co mam na wątrobie. Nie boję się niczego ani nikogo. Co w sercu, to na języku. Głównie zabawiała rozmową siedzącego po jej lewej stronie przystojnego młodego człowieka, do którego zwracała się per,,panie Robercie”. Miał pociągłą twarz, jasną, prawie białą czuprynę i niebieskie, wypłowiałe oczy o niezbyt sympatycznym wyrazie. Słuchał z uprzejmym uśmiechem paplaniny starszej pani, robiąc czasami jakąś uwagę. Z jego zachowania można było przypuszczać, że pragnie sobie zaskarbić sympatię elokwentnej „Babci”. Po prawej stronie starszej pani siedział chudy, kościsty jegomość o posępnym wejrzeniu, z nosem przysłowiowo spuszczonym na kwintę. Jadł krzywiąc się niemiłosiernie, jakby go częstowano czymś bardzo obrzydliwym. Nie wtrącał się do rozmowy. I wreszcie spojrzenie Downara spoczęło na drugiej parze małżeńskiej. Emanowała z nich ta pewność siebie, którą ludziom o nieprzesadnie rozwiniętym życiu wewnętrznym daje solidne konto dewizowe. Posilali się energicznie, nie zostawiając ani jednego kęsa na talerzach. Widać było, że zapłacili i nie mają zamiaru rezygnować z tego, co im się za ich pieniądze należy. Pozostali uczestnicy wycieczki siedzieli poza zasięgiem wzroku Downara. Nie chciał się odwracać i rozglądać. W ogóle starał się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. O tym, że

jest emerytowanym oficerem milicji, wiedział tylko kierownik grupy, którego prosił o całkowitą dyskrecję. Mimo woli i wbrew wszystkim postanowieniom, zaczęły krążyć mu po głowie dziwne myśli. Młody człowiek, emablujący z uprzejmym uśmiechem rozmowną staruszkę, mógłby na przykład wystąpić w roli „szakala”. Te jasnoniebieskie, wyblakłe oczy, ten ostro, drapieżnie zarysowany profil i te usta wąskie, zaciśnięte, wyrażające bezwzględność, a może nawet okrucieństwo. „Babcia” zaś mogłaby symulować i nie być ani staruszką, ani taką roztrzepaną gadułą. Bierze udział w wycieczce w jakichś konkretnych, sobie tylko znanych celach, a całe jej zachowanie to tylko kamuflaż. Małżeństwo obdarzone znakomitym apetytem to para typowych szmuglerów, kombinatorów, często wyjeżdżających za granicę - bynajmniej nie w celach turystycznych. Nie interesują ich zabytki i dzieła sztuki. Interesuje ich zupełnie co innego. A tamto skłócone małżeństwo? No, cóż... Niewykluczone, że ryży miałby ochotę pozbyć się żony, spychając ją w Wenecji do jakiegoś kanału... Wzdrygnął się. Oszalałem? - pomyślał ze złością. - Czyż nigdy nie pozbędę się tego idiotycznego nawyku? Czy do końca życia będę patrzył na ludzi jak na potencjalnych przestępców, zbrodniarzy? Do diabła! Dosyć. Koniec z tym. Nie jestem już milicjantem. Nie jestem na służbie. Emeryt. Człowiek taki sam jak wszyscy inni. Nic mnie nie obchodzi, że ktoś wygląda na płatnego mordercę. Niech sobie wygląda. Czort z nim. Nie zauważył, że siedząca obok melancholijna blondynka spojrzała na niego raz i drugi z pewnym zdziwieniem. Po skończonym obiedzie kierownik podszedł do Downara. - Pan Więckowski - powiedział z uprzejmym uśmiechem - bardzo pragnąłby mieszkać razem z panem. Pokoje są dwuosobowe, więc... Czy pan nie ma nic przeciwko temu? Downar westchnął. - Nie, nie mam nic przeciwko temu. - Nie mógł inaczej postąpić. Wiedział, że odmowa byłaby ogromną nieuprzejmością w stosunku do tego poczciwca. - Mam nadzieję, że obaj panowie wykażą nawzajem tolerancję i zrozumienie - zakończył rozmowę kierownik. Pokój był nieduży, ale czysty i wygodnie urządzony. Jedyny mankament to brak łazienki, która znajdowała się dość daleko na korytarzu. Teodora Więckowskiego ogarnął szczery zachwyt. - Jakże się cieszę, panie kolego, jakże się cieszę, że my razem... Zaproponowałem kierownikowi naszej grupy. Prosiłem, żeby... ewentualnie. Serdecznie panu dziękuję, że pan się zgodził. Bardzo pan miły. Dziękuję.

- Nie ma mi pan za co dziękować - uśmiechnął się z pewnym przymusem Downar. - Pokoje są dwuosobowe, więc jeżeli ktoś podróżuje samotnie... - Tak, tak. Oczywiście, oczywiście, ale mógł pan sobie wybrać innego towarzysza na współlokatora. A ja się już tak z panem zżyłem w samolocie, że... Downar nie zareagował na to wyznanie. - Teraz trzeba by się trochę umyć. Czy pan pierwszy chce iść do łazienki? - Nie, nie, niech pan idzie, niech pan idzie. Ja potem. Trochę muszę się rozpakować, wyjąć przybory do golenia, mydło - to mówiąc otworzył solidnie wyglądającą walizę, z której przede wszystkim wyciągnął japoński aparat fotograficzny wraz z różnymi przyrządami, nie wyłączając teleobiektywu. - Wspaniały sprzęt - pochwalił Downar. Więckowski uśmiechnął się. - Nie zdążyłem panu powiedzieć, że to mój zawód. Jestem fotografikiem. Podróżuję po świecie, polując na ciekawe obiekty do zdjęć. Interesują mnie nie tylko zabytki architektoniczne i pejzaże. Ludzie także. Interesujący ludzie oczywiście. W drugiej walizce mam również kamerę. Downar pokiwał głową. - Przyjemne zajęcie. - Wziął mydło, ręcznik, ostrą szczotkę i poszedł do łazienki. Chłodny prysznic wspaniale go odświeżył. Kiedy wrócił, zastał swego współlokatora owiniętego obszernym kąpielowym szlafrokiem. - Teraz ja! - wykrzyknął z ożywieniem fotograf i lekkim krokiem wybiegł z pokoju. Downar, szukając pidżamy oraz koszuli, doznał niemiłego uczucia. Wydało mu się, że ktoś grzebał w jego walizce. Czyżby ten wesoły grubasek? - pomyślał. Zaraz jednak zreflektował się. - E, bzdura. Zaczynam cierpieć na manię prześladowczą. Czegóż, u diabła, mógłby szukać? Złudzenie. Więckowski wrócił w podskokach. Był odświeżony, wesoły, pachniał dobrą wodą kolońską, nabytą zapewne w Peweksie. - A teraz lulu - powiedział, wkładając pidżamę. - Mamy mało czasu. Po krótkiej drzemce wszyscy zebrali się na dole w hallu. I znowu do autokaru. Mediolan nie zachwycił Downara. Ulice zadymione, pełne spalin, zatłoczone ludźmi i samochodami. Sławna „La Scala” rozczarowała go kompletnie. Inaczej wyobrażał sobie tę najwspanialszą operę świata. Ot, zwyczajny dziewiętnastowieczny budynek, nie wyróżniający się niczym specjalnym. Gmach opery warszawskiej wydał mu się bardziej imponujący. Natomiast katedra zrobiła na nim duże wrażenie. Stał i patrzył jak urzeczony. Koronkowa biel

nadawała tej ogromnej budowli taką lekkość, że zdawała się czymś zupełnie niezwykłym, nierealnym. Strzeliste, gotyckie okna powiększały jeszcze to wrażenie. - Ładne, co? - rozległ się tuż obok głos Więckowskiego. - Wspaniałe - przyznał Downar. - Teraz wejdziemy do środka. Olbrzymia nawa, tonąca w półmroku, miała w sobie coś z mistycznej potęgi. Downar pomyślał, że kiedyś ludzie umieli oddawać cześć Bogu, że tworzyli dzieła nieśmiertelne, nieprzemijające w swym pięknie. Chciał powiedzieć coś do Więckowskiego, ale fotografa nie było w pobliżu. Słuchał więc uważnie objaśnień przewodniczki i postanowił kupić sobie album, w którym byłyby zdjęcia z Mediolanu. Kiedy wychodzili z katedry, Downar, obdarzony dobrym wzrokiem, spostrzegł w drugim końcu nawy swojego współlokatora. Wydało mu się, że podszedł do niego jakiś człowiek nie należący do wycieczki. Zaczekał, aż ten człowiek zbliży się do wyjścia. Średniego wzrostu, twarz smagła, oczy duże, czarne, czupryna także czarna, kędzierzawa. Niebawem pojawił się i Więckowski. - Gdzież to się pan zapodział? - spytał Downar. - Chwila medytacji - odparł bez uśmiechu fotograf. Po obejrzeniu zamku Sforzów oraz sławnego dzieła Leonarda Ostatnia wieczerza, strudzeni turyści wrócili do hotelu „Argentina”, gdzie mieli zjeść pierwszą wieczerzę na ziemi włoskiej. Rozdział II Wenecja Po wczesnym śniadaniu wyruszyli w dalszą drogę. Autokar lśnił czystością. Kierowca był starannie ogolony i pachniał wodą kolońską. Signorina Anita Antonelli witała podróżnych czarującym uśmiechem. Nastrój panował pogodny. Dzielono się wrażeniami ubiegłego dnia. Wszyscy jednogłośnie zachwycali się pięknem katedry. Downar zauważył, że jego towarzysz stracił humor. Nie był już taki rozmowny. Ograniczył się do kilku zdawkowych, uprzejmych zdań. A kiedy ruszyli, pogrążył się w melancholijnej zadumie, nie pasującej do tej pogodnej, zawsze uśmiechniętej twarzy. - Czy pan mówi po włosku? Fotograf drgnął, jakby zbudzony ze snu. W jego oczach malowało się roztargnienie. - Tak, mówię. Trochę. Dlaczego pan pyta? Downar nieznacznie poruszył ramionami.

- Tak sobie. W rozmowie wspomniał pan, że kilkakrotnie zwiedzał pan Włochy, więc przypuszczałem... To bardzo piękny język, niezwykle melodyjny. Ja, niestety, mówię tylko po niemiecku. - Nie lubię niemieckiego - skrzywił się Więckowski. - Dosyć się człowiek nasłuchał „alles raus!” i „Hände hoch!”. Włoski to język śpiewaków. Zupełnie inne brzmienie. - Umilkł i znowu spoważniał, jakby przeżuwał jakieś niewesołe myśli. Po drodze do Wenecji zatrzymali się na parę godzin w Weronie. To stare, pełne uroku miasto oczarowało Downara. Cisza, spokój. Po wypełnionym wielkomiejskim zgiełkiem, zatłoczonym, dusznym Mediolanie oddychało się tu pełną piersią. Piękne renesansowe wille, pałacyki, dużo zieleni i barwnych kwiatów. Ruch niewielki. Ludzie żyli tu w zwolnionym tempie, jakby jeszcze nie dotarł do nich pośpiech współczesnego świata. W jednej z wąskich, romantycznych uliczek sklepiona brama, prowadząca na podwórze wyłożone kamiennymi płytami. Ściany pokryte pnącymi roślinami. W górze legendarny balkon, na który wspinał się podobno Romeo do swej ukochanej. Sceneria przeznaczona oczywiście na użytek zafascynowanych legendą turystów. Płaciło się za wejście na ten balkon. Downar zrezygnował. Nie dlatego, żeby żal mu było tych paru lirów, ale wśród otaczającego piękna drażniła go taka tania, sztuczna inscenizacja. Kiedy wracali do autokaru, nagle ktoś głośno powiedział: - Nie ma „Babci”: - Nie ma „Babci” - powtórzyli inni. - Gdzie „Babcia”? Co się stało z „Babcią”? Kierownik poważnie się zaniepokoił. - Zdaje się, że to pani szła z panią Celińską - zwrócił się do blondynki o melancholijnym wejrzeniu. Przytaknęła. - ...ale potem, tam, pod tym balkonem... Doprawdy nie wiem. Straciłam ją z oczu. Myślałam, że poszła do autokaru. - Poszukam jej - zaofiarował się młody człowiek, który z takim ożywieniem rozmawiał z „Babcią” w czasie obiadu. - Niech pan idzie - zgodził się skwapliwie kierownik. - Musimy zaczekać. Proszę, żeby się państwo nie rozchodzili - dodał energicznym głosem. - Taka staruszka nie powinna samotnie podróżować - powiedział ryży blondyn. - Oczywiście, bardzo słusznie - poparły go liczne głosy. - Ktoś z rodziny powinien był z nią pojechać. Ostatecznie, nikt nie ma obowiązku...

- Nie mogła odejść daleko - stwierdził pocieszająco Więckowski. - Ten młodzieniec na pewno ją znajdzie. I rzeczywiście. Po chwili zobaczyli „Babcię”, sunącą nadspodziewanie szybkim krokiem, a za nią pana Roberta. - Proszę mi wybaczyć - uśmiechnęła się przepraszająco. - Trochę się spóźniłam, ale zajrzałam do tego małego kościółka. Przepiękna architektura. Co za witraże. Istne cudo. Pardon. Pardon. Po prostu zapatrzyłam się i nie zdałam sobie sprawy... Nikt nie robił starszej pani wymówek. Szybko ruszono do autokaru. W Wenecji czekała ich przykra niespodzianka. Deszcz i zimny wiatr, ciągnący od morza. Na przystani czekali na vaporetto. Marzli. Najbardziej cierpiały panie, przyodziane lekkomyślnie w letnie sukienki i bluzki bez rękawów. Trzęsły się, a ich twarze nabierały powoli sinawej barwy. Jedyną osłonę stanowił zbity tłum ludzi, który ich otaczał. Wreszcie przypłynął z utęsknieniem oczekiwany wodny tramwaj i pasażerowie zaczęli przepychać się do wejścia na trap. Pod pokładem było obszerne pomieszczenie, do którego nie dochodziły zimne podmuchy wiatru. Downar usiadł przy oknie i patrzył z wytężoną uwagą. Jakżeż marzył o tym, żeby kiedyś zobaczyć Wenecję. Żałował, że pogoda była taka podła. W słońcu wszystko wydaje się piękniejsze. Canale Grande. Ponad sfalowaną wodą wznoszą się pałace, kościoły, bogato zdobione sztukateriami domy. Wspaniałe pozostałości dawnego przepychu. Tylko brak tu życia. Drzwi i okiennice pozamykane. Budynki robią wrażenie opuszczonych, nie zamieszkanych. Ruch na nabrzeżach minimalny. Piękne, umierające miasto - pomyślał Downar. Chciał podzielić się z kimś swoimi smutnymi refleksjami, ale spostrzegł z pewnym zdziwieniem, że Więckowski nie siedział przy nim. Właściwie przywykł już do towarzystwa tego wesołego gaduły. Hotel, w którym ich zakwaterowano, nazywał się „Ketta” i był usytuowany w wąskim zaułku. Z okna pokoju Downar mógł dokładnie widzieć wnętrze mieszkania w domu stojącym naprzeciw. Odległość nie była większa niż kilka metrów. W dole, w wąziutkim kanale, pływały gondole. Obiad zjedli w restauracji, znajdującej się na trzecim piętrze hoteliku. Znowu makaron, wino, kawałek jakiegoś wysuszonego mięsa z sałatką i winogrona.

Kierownik oznajmił gromkim głosem, że obecnie przewidziany jest krótki wypoczynek, a następnie zbiórka w hallu o szesnastej i cała grupa ma się udać na zwiedzanie bazyliki Świętego Marka oraz Pałacu Dożów. Więckowski po obiedzie zniknął. Nie pojawił się w pokoju. Downara trochę to zdziwiło, ale ostatecznie cóż go to obchodziło. Zdjął marynarkę i położył się na tapczanie. Nie zamierzał spać, jednak zmęczenie go zmogło. Usnął. Obudził się za pięć czwarta. Błyskawicznie włożył buty, marynarkę i spłukał zimną wodą resztki snu z twarzy. Zbiegł na dół. Niestety, spóźnił się. Już poszli. Nie było rady. Postanowił pochodzić po Wenecji na własną rękę. Zaczął tradycyjnie od placu Świętego Marka. Deszcz przestał padać i słońce zaczęło mocno przypiekać. Zdjął więc marynarkę i narzucił ją sobie na ramiona. Pozbył się też krawata, rozpinając pod szyją koszulę. Powietrze było ciężkie, parne, wiatr ustał. Downar rozglądał się ciekawie. Otaczał go wielojęzyczny tłum turystów, przybyłych tu ze wszystkich stron świata. Jedni fotografowali z zapałem na prawo i lewo, inni karmili stada wałęsających się gołębi, jeszcze inni stali małymi grupkami, rozmawiając głośno i gestykulując z ożywieniem. Byli i tacy, którzy siedzieli przy kawiarnianych stolikach, często nie zdając sobie sprawy, że kawa kosztuje tutaj wielokrotnie drożej aniżeli w pierwszej lepszej, pobliskiej kafejce. Potężny masyw bazyliki Świętego Marka nie zachwycił go. Wydał mu się zbyt ciężki, zbyt przeładowany ornamentyką. Ozdobne bizantyńskie kopuły przypominały cerkiew. Obejrzenie wnętrza Downar odłożył na dzień następny. Czuł się zmęczony. Gwar, panujący na placu, oszołomił go. Postanowił wycofać się iposzukać spokojniejszego miejsca, gdzie mógłby się czegoś napić. Wałęsając się pod kolumnadami, niedaleko wieży z zegarem, spostrzegł nagle Więckowskiego. Fotograf siedział przy kawiarnianym stoliku, odwrócony do niego plecami. Rozmawiał z brodatym, energicznie gestykulującym mężczyzną. A więc nie poszedł zwiedzać Pałacu Dożów. Wyglądało na to, że załatwia tu jakieś interesy albo po prostu spotkał znajomego. W Pałacu Dożów był już niejednokrotnie. Downar nie podszedł do ich stolika. Zawrócił i ruszył w kierunku hotelu. Trochę się bał, że zabłądzi w wąskich uliczkach, ale jakoś trafił. Zresztą miał w kieszeni plan, w którym zaznaczył czerwonym ołówkiem hotel „Ketta”. To nie było daleko. Wrócili przed samą kolacją zmęczeni, spoceni, pełni wrażeń. - Muszę się panu przyznać, że zwyczajnie zaspałem i spóźniłem się na zbiórkę - tłumaczył się Downar. Kozłowski machnął ręką z lekceważeniem.

- Nic się nie stało. Dam panu bilet. Do Pałacu Dożów pójdzie pan jutro rano. Odjeżdżamy dopiero po obiedzie. Ale, ale... jeżeli pannie ma nic przeciwko temu, to po kolacji chciałbym pana prosić o chwilę rozmowy. Downar spojrzał zdziwiony. Zazwyczaj pogodna, beztroska twarz Kozłowskiego wyrażała teraz niepokój i przygnębienie. - Oczywiście. Bardzo chętnie. Z przyjemnością sobie z panem pogawędzę. - Dziękuję. Po kolacji spotkali się na dole w hallu. Kozłowski był jeszcze bardziej zatroskany. - Widzi pan, panie majorze... - Przecież prosiłem pana - przerwał mu energicznie Downar; rozglądając się niespokojnie. - Prawda, prawda. Zapomniałem. Przepraszam, ale jestem trochę zdenerwowany. Może wyjdziemy na ulicę. Przejdziemy się kawałek. Wyszli. Kozłowski szybkim ruchem przeczesał palcami szpakowatą czuprynę. - Więc o cóż chodzi? Co się stało? - spytał zaintrygowany Downar. - Otóż... To bardzo niemiła sprawa, bardzo kłopotliwa. Może pan zauważył... Jest w naszej grupie małżeństwo, państwo Dobrzyńscy. On taki ryżawy blondyn, niezbyt sympatyczny, a ona bardzo ładna kobieta, o delikatnej, subtelnej urodzie. - Zauważyłem - przytaknął Downar. - W Mediolanie siedzieli naprzeciwko mnie przy obiedzie. - O, właśnie. Tak, tak, przypominam sobie. Siedzieli naprzeciwko pana. - I z tym małżeństwem ma pan jakieś kłopoty? - Nawet dosyć poważne kłopoty. Niech pan sobie wyobrazi, że ona zwróciła się do mnie mówiąc, że boi się swojego męża. - Boi się swojego męża? - powtórzył Downar. - Tak. Powiedziała, że w żaden sposób nie może z nim mieszkać. Boi się, że ją w nocy zamorduje. Doprawdy nie wiem, co mam zrobić. Downar w zamyśleniu przeciągnął dłonią po czole. - No, cóż... rzeczywiście... głupia sprawa. Gzy nie sądzi pan, że to po prostu histeria? Kozłowski niezdecydowanie pokręcił głową. - Trudno mi coś powiedzieć na ten temat. Być może. Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. Ale z drugiej strony jestem odpowiedzialny za całą grupę. I gdyby się, nie daj Boże, coś stało... Pan rozumie. - Niech ich pan przekwateruje.

- To nie takie proste. Każdy już ma swojego współlokatora. Ludzie jakoś się podobierali. A poza tym taka sprawa wywołałaby najprzeróżniejsze plotki, komentarze. - A cóż to pana obchodzi? - wzruszył ramionami Downar. - Niech sobie plotkują. To już dotyczy wyłącznie tej pary małżeńskiej. Nie bardzo rozumiem, po co wybrali się na wycieczkę. W tej sytuacji ona powinna była raczej wystąpić o rozwód, a nie jechać z nim do Włoch. - Właśnie - podchwycił z ożywieniem Kozłowski. - Po jakiego diabła pojechali na tę wycieczkę? Co mi pan radzi, panie majorze? - Znowu zaczyna mnie pan tytułować? - Och, najmocniej przepraszam. To wszystko z nerwów. Chciałem zasięgnąć pańskiej rady, jak mam postąpić. - Najrozsądniej byłoby ich rozdzielić. Niech pan jakoś pokombinuje. - Nie mam w tej chwili wolnego mężczyzny ani wolnej kobiety. Poza tym nie wiem, jak on przyjmie tę propozycję. Może nie zechce rozstawać się z żoną? Downar uśmiechnął się. - No, cóż... Ostatecznie ona nie jest jego własnością. Jeżeli sobie nie życzy... - Nie chciałbym dopuścić do jakichś gorszących scen - powiedział cicho Kozłowski. - Cholera jasna! Ze też właśnie mnie musiało się to przytrafić. Nie mogli pojechać na jakąś inną wycieczkę?... Więc radzi pan ich rozkwaterować? - Raczej tak. Niech pan pomówi z tym facetem. Może nie będzie się sprzeciwiał. Kozłowski pokiwał głową. - Tak, tak. Muszę z nim pomówić. I to zaraz. Przepraszam, że zabrałem panu tyle czasu, ale chciałem się kogoś poradzić. Wraca pan do hotelu? - Nie. Przejdę się trochę. Pogoda taka przyjemna. - To wobec tego do zobaczenia. Dziękuję. I jeszcze raz przepraszam. Downar został sam. Szedł wolno wąskimi uliczkami, zastanawiając się nad tym, co mu powiedział Kozłowski. Zaraz jednak przestał interesować się małżeńskim konfliktem. Pan Bóg z nimi - pomyślał. - Co mnie to wszystko obchodzi? Poddał się urokowi weneckiej nocy. Tajemniczy, pełen romantyzmu nastrój. Wspaniałe miasto wyrastające z morza. Niezapomniane, baśniowe wrażenia. Każdy zaułek, każdy dom to kawał historii. Podcienia, krużganki, renesansowe i gotyckie okna, balkony, zawieszone nad kanałami łuki mostów, wąziutkie uliczki... Z oddali słychać śpiew gondoliera.

Jutro odjeżdżamy - pomyślał z żalem Downar. Jakżeż, chętnie pomieszkałby w tym cudownym mieście przynajmniej dwa tygodnie. Cóż znaczy jeden dzień? Nic, zupełnie nic. I dwa tygodnie byłoby mało, żeby się nacieszyć Wenecją, poznać ją. Nad brzegiem niezbyt szerokiego kanału spostrzegł siedzącą tuż nad wodą kobietę. Kształt głowy i pochylone plecy jakby znajome. W pobliżu nie było nikogo. Wydało mu się, że ta kobieta rozważa ewentualność rzucenia się do kanału. Przyspieszył kroku. Nie miał pewności, czy kobieta go widziała, szedł więc bardzo ostrożnie, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Był zdecydowany przeszkodzić samobójstwu. Stanął za jej plecami i wtedy już nie miał wątpliwości. Żona tego ryżego blondyna. Dobrzyńska. Usłyszała kroki czy też tylko wyczuła jego obecność. Nie odwracając się powiedziała: - Odejdź. Odejdź, bo będę krzyczeć. Idź sobie. Odejdź. To nic nie da. Między nami wszystko skończone. Rozumiesz? Wszystko! - przy ostatnich słowach podniosła głos. - Bardzo panią przepraszam - odezwał się Downar. Odwróciła się gwałtownie. Poznała go. - A, to pan. Proszę mi wybaczyć. Myślałam, że to mój mąż. Czego pan chce? - Spacerowałem i zupełnie przypadkowo zobaczyłem, że pani siedzi nad tym kanałem. Kamienie są śliskie, wilgotne. Trzeba uważać. Można narazić się na nieprzewidzianą kąpiel. Usiadła pani trochę za blisko wody. Podniosła się i spojrzała mu prosto w twarz. - Przypuszczał pan, że chcę popełnić samobójstwo? Wzruszył ramionami. - Nic nie przypuszczałem - odparł obojętnym głosem. - Po prostu zobaczyłem, że pani siedzi nad samą wodą, co może być niebezpieczne. No i łatwo się przeziębić. Jest pani bardzo lekko ubrana. - To prawda - powiedziała zdecydowanie. - Myślałam o tym, żeby skoczyć do kanału. Czy nie sądzi pan, że to byłoby nawet dosyć efektowne? - Nie sądzę. Jestem natomiast przekonany, że byłoby to bardzo głupie. - Śmierć w Wenecji - mówiła dalej, nie zwracając uwagi na jego słowa. - Był film pod tym tytułem. Wprawdzie tam nikt nie rzucał się do kanału, ale... Widział pan ten film? Downar wyczuł sztuczność w jej głosie. - Nie, nie widziałem tego filmu. Ale może wrócimy do hotelu. Przeziębi się pani. - Ja nie wrócę do hotelu. - Czyżby pani miała zamiar spędzić tutaj noc? Niespodziewanie wybuchnęła spazmatycznym płaczem.

- Nie mogę, nie mogę - powtarzała przez łzy. Był zaskoczony. W pierwszym momencie nie wiedział, jak ma się zachować. Nieraz podczas przesłuchiwań w komendzie miał do czynienia z płaczącymi kobietami, ale tutaj, w Wenecji, pod niebem pełnym gwiazd... Położył pani Dobrzyńskiej ręce na ramionach. - Proszę się uspokoić - powiedział łagodnie. W nagłym odruchu przytuliła się do niego. - Nie mogę, nie mogę. Boję się. - Kogo się pani boi? - Edwarda, mojego męża. Nie mogę z nim mieszkać w jednym pokoju. Nie mogłabym zasnąć. Boję się go. Downar uspokajającym ruchem pogładził ją po włosach. - Spokojnie. Na pewno znajdzie się jakieś wyjście z tej sytuacji. Pomówimy z panem Kozłowskim. Jestem przekonany, że zakwateruje panią z kimś innym. Nie trzeba się tak denerwować. Wziął ją mocno pod rękę i ruszyli w kierunku hotelu. Nie protestowała. Miał takie wrażenie, że się do niego przytula. Nie sprawiało mu to przykrości. Rozdział III Florencja Pan Kozłowski odzyskał dobry humor. Z kłopotliwej sytuacji udało mu się wybrnąć nadspodziewanie łatwo. Państwo Gródeccy (ci z dobrym apetytem i emanujący walutowym fluidem) zgodzili się bez większych obiekcji na czasową separację. I tak pani Maria Gródecka miała od tej pory dzielić pokój z panią Dobrzyńską, pan Gródecki zaś z mężem pani Dobrzyńskiej. Downar wyraził zdziwienie, dowiedziawszy się o takim załatwieniu sprawy. - To trochę zaskakujące, że małżeństwo zdecydowało się rozdzielić na czas trwania wycieczki. - To prawda - przytaknął Kozłowski. - Mnie także wydało się to dosyć niezwykłe, ale ostatecznie to ich sprawa. Bardzo mi poszli na rękę. Przyznaję, że nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić. - Czy to pan zaproponował Gródeckim tę zamianę? - spytał Downar. - Ale skądże. Nie ośmieliłbym się wystąpić z tego rodzaju propozycją. To pani Dobrzyńska doszła do porozumienia z panią Gródecką. Podobno są koleżankami jeszcze ze szkoły. - A cóż na to ich mężowie?

- Gródecki zgodził się bez słowa sprzeciwu, Dobrzyński zaś wzruszył ramionami, stuknął się palcem w czoło i powiedział, że jego żona jest wariatką i histeryczką, i że już nigdy z nią na żadną wycieczkę nie pojedzie. - Wydaje mi się, że po tym wszystkim Dobrzyńscy chyba się rozejdą - zauważył Downar. - Wygląda na to, że ona nie ma w ogóle zamiaru z nim mieszkać, nie mówiąc już o innych sprawach. - Ja odnoszę to samo wrażenie - przytaknął Kozłowski. - Nie bardzo tylko rozumiem, po jakie licho pojechali razem na wycieczkę. Przecież chyba od dawna musiało się między nimi psuć. Rozmawiali w małej kawiarence, położonej niedaleko hotelu. W pewnym momencie wszedł Więckowski. - O, co za miłe spotkanie. O czym to panowie tak radzą? - Wymieniamy weneckie wrażenia - wyjaśnił Downar, zły, że fotograf zastał go na rozmowie z kierownikiem grupy, ale ostatecznie nie było w tym nic podejrzanego i nie dawało powodu do żadnych przypuszczeń. - Słyszałem, że w naszej grupie zaistniały jakieś dysonanse małżeńskie - uśmiechnął się Więckowski. Downar skinął głową. - Podobno. Ale w konflikty małżeńskie lepiej się nie wtrącać. - Och, nie mam najmniejszego zamiaru. To są ich osobiste sprawy i nikomu nic do tego. Kozłowski spojrzał na zegarek. - No, moi panowie, będziemy powoli szli do hotelu. O dwunastej obiad i zaraz odjeżdżamy. - Czy zdążę jeszcze wypić kawę? - spytał Więckowski. - Oczywiście. Dogoni nas pan. Wyszli. Kiedy już się trochę oddalili, Kozłowski powiedział, zniżając głos: - To strasznie wścibski facet. Jakoś nie budzi we mnie sympatii. Downar nie podtrzymał tego tematu. Od bardzo dawna hołdował zasadzie, żeby albo nic nie mówić o swych bliźnich, albo też podkreślać same dodatnie cechy. Wszystkie spostrzeżenia, dotyczące negatywnych cech jakiegoś człowieka, zachowywał wyłącznie na własny użytek. Spakowane walizki czekały już na dole w hallu. Uczestnicy wycieczki byli gotowi wziąć udział w dalszym „podboju” Italii.

Pośpiesznie lokowano się w autokarze. Każdy zajmował swoje miejsce. Jedynie pani Dobrzyńska usiadła koło pani Gródeckiej, a pan Dobrzyński koło pana Gródeckiego. Downar obserwował ich z pewną dozą zainteresowania. W dalszym ciągu wydawało mu się rzeczą dziwną, że Gródeccy zgodzili się na separację od łoża i autokaru. Przelotnym spojrzeniem obrzucił pozostałych uczestników wycieczki. „Babcia” siedziała na przodzie wozu, rozmawiając z ożywieniem z przewodniczką. I chociaż signorina Antonelli biegle władała polskim, starsza pani najwyraźniej pragnęła pochwalić się znajomością włoskiego języka. Nieco dalej Robert Werbach, ów młody człowiek o niemiłym spojrzeniu jasnoniebieskich, wypłowiałych oczu, emablował melancholijną blondynkę, która podczas mediolańskiego obiadu siedziała koło Downara. Nazywała się Anna Toczycka. Prawie nic nie mówiła. Uśmiechała się tylko od czasu do czasu, żeby nie zrobić wrażenia nieuprzejmej. Mniej więcej w środku autokaru zajęły miejsca siostry Baczanowskie. Panna Elwira, jak zwykle, strofowała nieubłaganie cierpliwą Bogusię. Po drugiej stronie ulokował się pan Feliks Gałecki, którego nawet piękno Wenecji nie zdołało rozchmurzyć. Wyraz zniechęcenia i pogardy dla wszystkiego, co go otacza, nie schodził z jego suchej, ptasiej twarzy. Więckowski usiłował zabawiać go rozmową, ale bez widocznego rezultatu. Downar nagle zdał sobie sprawę z tego, że z ogromną łatwością zapamiętał imiona i nazwiska wielu współtowarzyszy podróży. Dawna rutyna - pomyślał z uśmiechem. - Trzeba będzie się tego pozbyć. Nie ma przecież sensu obciążać sobie pamięci czyimiś nazwiskami. Dziwiło go trochę zachowanie się Więckowskiego, który jak gdyby zaczął unikać jego towarzystwa. W tym właśnie momencie fotograf usiadł koło niego. - Strasznie ponury facet - szepnął pochylając się. - Nie sposób z nim rozmawiać. Robi takie wrażenie, jakby przed chwilą zjadł kilo cytryn albo wypił duszkiem butelkę octu. Jeżeli jest żonaty, to nie zazdroszczę jego żonie. Downar wzruszył ramionami. - Nie ma pan większego zmartwienia? - A co pan powie na te małżeńskie pary? - mówił dalej Więckowski. - Bardzo się dziwię, że Gródeccy zgodzili się na tę separację. Bo Dobrzyńscy, no to wiadomo. Podobno już od dłuższego czasu nastąpił w ich małżeństwie tak zwany rozkład. Czy pan da wiarę, że on chciał ją brzytwą tego...? Uciekła do pokoju pani Celińskiej. - Brzytwą? - powiedział z niedowierzaniem Downar. - To Dobrzyński goli się brzytwą?

- Właśnie w tym sęk - Więckowski znowu mówił tajemniczym szeptem. - Goli się maszynką elektryczną, a brzytwę wozi w walizce. To jest bardzo podejrzany facet. Może jakiś psychopata. - Skąd pan to wszystko wie? - spytał Downar. Fotograf uśmiechnął się chytrze. - Lubię być dobrze poinformowany. Zawsze jest rzeczą pożyteczną jak najwięcej wiedzieć o ludziach, którzy nas otaczają. Nie sądzi pan? - Być może. - Downar ziewnął dyskretnie. Gadanina tego człowieka zaczynała go nużyć. Odwrócił głowę i zapatrzył się w toskański krajobraz. Myślał o tym, że może już nigdy nie zobaczy Wenecji. Było mu żal. Za szybkie tempo, stanowczo za szybkie tempo. Trzeba by posiedzieć dużo dłużej, tygodnie, miesiące, żeby utrwalić sobie te wszystkie cudowne rzeczy. Jeden dzień to tylko ogromny, oszałamiający zawrót głowy. Wszyscy byli zmęczeni. Większość podróżnych drzemała, a ten i ów nawet pochrapywał. Tylko „Babcia”, niestrudzona, perorowała z ogromnym ożywieniem. Signorina Anita od czasu do czasu wtrącała jakieś grzecznościowe zdanie. Wyglądała na nieco znudzoną elokwencją starszej pani. Człowiek o ptasiej aparycji także nie spał. Siedział sztywno wyprostowany ze zmarszczonymi brwiami i z zaciśniętymi wargami. Mogło się zdawać, że usiłuje rozwikłać jakiś niezmiernie zawiły problem. Więckowski, zniechęcony milczeniem swego towarzysza, odchylił głowę na oparcie i zaczął z lekka pochrapywać. Downar ciągle jeszcze pozostawał pod wrażeniem Wenecji. Żałował, że nie ma większej sumy dolarów na koncie „A”. We Florencji zakwaterowano ich w starym, dziewiętnastowiecznym hotelu. Dużo ozdób, dużo sztukaterii, imponująca wysokość pokoi. Downar z Więckowskim otrzymali ogromny pokój, wyposażony w potężne szafy oraz w olbrzymie małżeńskie łoże. Okno wychodziło na niewielkie podwórze, obrośnięte winoroślą i kolorowymi kwiatami. Rzeźbione drzwi prowadziły do łazienki. - Kurczę pieczone! - wykrzyknął zachwycony fotograf. - Ależ to sala balowa. Niech pan spojrzy, gdzie ten sufit. Chyba ze cztery metry. A co za łóżko! Coś wspaniałego. Wprost zaprasza do jakichś figli. Dobrzyńscy z Gródeckimi zapoczątkowali akcję przekwaterowywania. Może i my...? Ja, na przykład, chętnie bym tu zamieszkał z panią Anią Toczycką. Trochę smutne dziewczyna, ale może by się rozweseliła w moim towarzystwie. - A mnie z kim miałby pan zamiar ulokować? - spytał z uśmiechem Downar.

- No, cóż... - Więckowski podrapał się za uchem. Ania mieszka obecnie z panią Celińską... - I pan chciałby mnie zakwaterować razem z „Babcią”. Dziękuję serdecznie. Bardzo pan uprzejmy. Fotograf roześmiał się. - Dbam o to, żeby pan miał dosyć siły na zwiedzani Florencji. A poza tym wydawało mi się, że pan nie jes zbyt czuły na tak zwane wdzięki płci pięknej. - Podobno uważa się pan za bystrego obserwatora - powiedział wesoło Downar. - Ale chyba nie zawsze się to potwierdza. Więckowski nie podjął tego tematu. Zaczął się rozbierać. - Trzeba się trochę po podróży umyć i pójdziemy co zjeść. Kiedyś we Florencji bardzo dobrze karmili. Ni wiem, jak teraz. Kolacja upłynęła we względnej ciszy. Wszyscy byli zmęczeni. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Jedyni „Babcia” i Więckowski nie przestawali mówić. Fotograf teraz próbował zabawiać konwersacją melancholijną blondynkę. Nie odniósł jednak zbyt dużego sukcesu i taktownie wycofał się z rozpoczętej akcji. Downar, ubawiony, obserwował strategiczne posunięcia swojego współlokatora. Czyżby ten idiota naprawdę sobie wyobrażał, że ja mu zostawię wolną chatę? - pomyślał. Kiedy już zaczęto wstawać od stolików, Kozłowski przysunął się do Downara i szepnął: - Chciałbym zamienić z panem kilka słów na osobności. Downar spojrzał niechętnie na mówiącego. Był zmęczony i chciał się jak najszybciej położyć. - No, dobrze. Tak jak w Wenecji wyszli przed hotel. - Czy znowu ma pan kłopoty z zakwaterowaniem swoich podopiecznych? - spytał Downar. Kozłowski wyjął z portfelu kartkę. Był to kawałek papieru listowego, na którym ktoś napisał drukowanymi literami: NIECH PAN UWAŻA NA EDWARDA DOBRZYŃSKIEGO. TO BANDZIOR. - No i co ja mam z tym zrobić, panie majorze? Downar wzruszył ramionami i przytknął anonim do nosa.

- Nic. Niech się pan nie przejmuje. Sądząc po zapachu, autorką tego elaboratu jest kobieta. Bardzo możliwe, że to po prostu jego żona. - Mam to wyrzucić? - Nie. Raczej niech pan zachowa na pamiątkę. Nigdy nie wiadomo, co kiedy może się przydać. Gdzie pan znalazł tę kartkę? - W kieszeni marynarki. Musiał mi to ktoś wsunąć jeszcze w Wenecji. - Widzę, że nasza wycieczka zaczyna obfitować w sensacyjne zdarzenia - uśmiechnął się Downar. Kozłowski skrzywił się. - Nie lubię sensacyjnych zdarzeń, szczególnie wtedy, kiedy jestem kierownikiem wycieczki. - Niech pan będzie zadowolony, że jak dotąd nie mamy jeszcze żadnego morderstwa. - Rany boskie! - przeraził się Kozłowski. - Tego by mi jeszcze brakowało. Czy pan sądzi, że rzeczywiście... że taka ewentualność... Downar poklepał go po ramieniu. - Niechże się pan tak nie przejmuje. Przecież żartowałem. - Bo pan jako fachowiec... - Dajmy temu spokój - przerwał Downar. - Jestem zwykłym emerytem, a nie żadnym fachowcem. A z tamtymi sprawami skończyłem już definitywnie. I jeszcze raz bardzo pana proszę, żeby pan mnie nie tytułował. - Oczywiście, oczywiście. Będę pamiętał. Przepraszam. Więc pan uważa, że powinienem zachować tę kartkę? - Raczej tak. I radziłbym z nikim nie mówić na ten temat. - Ależ oczywiście. To się samo przez się rozumie. Mogłyby powstać zupełnie niepotrzebne plotki. - O, właśnie. Wrócili do hotelu. Więckowski leżał już w olbrzymim łożu i przeglądał jakieś ilustrowane czasopisma. Downar rozebrał się, wziął prysznic i także się położył. Był zmęczony. Nie miał nawet sił, żeby zastanawiać się nad tym, co usłyszał od Kozłowskiego. Nazajutrz od samego rana zwiedzanie Florencji. Bieganie po kościołach i muzeach trwało przez cały dzień z małą przerwa na obiad. Wspaniała katedra, zaprojektowana w końcu trzynastego wieku przez Arnolfa di Cambio, imponująca osiemdziesięciodwumetrowa dzwonnica, gigantyczne muzeum - Galleria degli Uffizi - wypełnione arcydziełami malarstwa

i rzeźby antycznej, słynna kaplica Medyceuszów. Na wzgórzu uroczy kościółek San Miniato al Monte, a poniżej piękna panorama Florencji. Dużo wrażeń, stanowczo za dużo. Człowiek posiada ograniczoną zdolność odbierania tego, co widzi i słyszy. Po pewnym czasie każdy czuje się oszołomiony, otępiały i nawet największe arcydzieła przestają na nim robić wrażenie. Żeby to wszystko przyswoić sobie, przetrawić, poznać, trzeba by miesięcy. W samej Galerii Uffizi możną by spędzić dwa tygodnie. A galeria w Plazzo Pitti? Pospieszny marsz przez wypełnione obrazami mistrzów nie kończące się sale przyprawia o zawrót głowy. Downara zachwyciły rzeźby Michała Anioła. Zwłaszcza potężna marmurowa postać Dawida, eksponowana w Galerii Akademii. Długo stał, zapatrzony w ten symbol siły, zdecydowania, męskiej energii. Nigdy nie widział rzeźby tak wyrazistej, tak niebywale sugestywnej. Starał się jak najwięcej zobaczyć i zapamiętać. Właściwie cała Florencja wydała mu się jednym wielkim muzeum. Wrócę tu jeszcze. Muszę tu jeszcze wrócić - myślał. Przez tyle lat absorbowały go wyłącznie przestępstwa i zbrodnie, że czasu nie stało, by sobie uświadomić istnienie innego świata, świata, w którym króluje piękno. Staję się sentymentalny - pomyślał z uśmiechem. - Ci ludzie, którzy żyli tu przed wiekami, wśród tych wszystkich wspaniałości, także nienawidzili, mordowali się wzajemnie. Trucizna, sztylet, podstęp, zdrada, masowe rzezie. Od początku świata żaden najgenialniejszy nawet artysta siłą swego talentu nie zdołał zwalczyć zbrodni, krwawych międzyludzkich porachunków, żądzy zabijania. Downar bardzo prędko uwolnił się od tych pesymistycznych refleksji. Pragnął całkowicie poddać się nieodpartemu urokowi Florencji. Nastrój był tu oczywiście zupełnie inny aniżeli w Wenecji. Niezwykły koloryt i koronkowa architektura miasta wyrosłego na adriatyckiej lagunie mają w sobie coś z filmowej dekoracji, coś z baśniowej nierealności. Tutaj zaś wszechwładnie króluje kamień. Domy, pałace, mosty nad Arno, ulice i pomniki - wszystko wspaniałe, ale realne, namacalne, przytłaczające. Od dawna interesował się światem starożytnym, sztuką grecką, rzymską, sztuką epok późniejszych. Ale jakże nędzne wydały mu się teraz oglądane wielokrotnie reprodukcje, albumy, kolorowe fotografie. Nie przypuszczał, że bezpośrednie zetknięcie się z autentycznymi arcydziełami zrobi na nim tak silne wrażenie. Żałował tylko, że czasu miał mało i że nie był sam. Te różne komplikacje, idiotyczne komeraże między uczestnikami wycieczki zaczynały mu działać na nerwy. Męczył go i gadatliwy fotograf, i kierownik grupy,

który uważał za stosowne z każdym kłopotliwym problemem zwracać się do niego. Ostatecznie, co go obchodzą jakieś anonimy czy małżeńskie niesnaski? Kiedy po obiedzie wyruszali na zwiedzanie, Anna Toczycka podeszła do kierownika. Robiła wrażenie onieśmielonej, speszonej. - Pani Celińska kazała przeprosić, ale zostanie w swoim pokoju. - „Babcia”! - wykrzyknął niecierpliwie Kozłowski. - A co się znowu stało?! - Mówi, że źle się czuje, że nie ma siły. Kozłowski przygładził dłonią czuprynę. - Tego nam jeszcze brakowało, żeby się rozchorowała. No dobrze, niech zostanie, niech odpocznie. Rzeczywiście, to nie ma sensu, żeby starych ludzi wysyłać na forsowną wycieczkę zagraniczną. „Orbis” nie powinien przyjąć takiego zgłoszenia. Po wielu godzinach zmęczeni i syci wrażeń wrócili na kolację. I wtedy okazało się, że „Babci” w hotelu nie ma. Powstało ogólne zamieszanie. Gdzie „Babcia”? Co się stało z „Babcią”? Przecież źle się czuła. Szukano wszędzie, w restauracji, w innych pokojach, na korytarzach, w łazienkach. Bez skutku. Pachnący brylantyną recepcjonista oznajmił z uprzejmym uśmiechem, że signora w starszym wieku, Polacca, rozmawiała z kimś przez telefon i wyszła z hotelu. - Rozmawiała z recepcji? - spytał Downar, który był obecny przy tej rozmowie. - Si, signore. Z tego aparatu. - W jakim rozmawiała języku? - Po niemiecku. - Co mówiła? Recepcjonista zrobił obrażoną minę. - O, signore. Nie mam zwyczaju podsłuchiwać rozmów naszych gości. - Pan dobrze zna niemiecki - zauważył Downar. - Znam, ale to nie żaden powód, żebym... Do rozmowy wtrącił się Kozłowski. Mówił po włosku: - Szukamy tej starszej pani, która należy do naszej grupy. Boimy się, żeby jej się coś nie stało. Więc jeżeli może nam pan udzielić jakichś informacji... Chodzi o to, z kim i o czym rozmawiała przez telefon. Może podała nazwę jakiegoś lokalu, jakiejś kawiarni... - Nic nie wiem - powiedział niecierpliwie recepcjonista. - Nic nie słyszałem. Byłem zajęty. Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Poszli do sali restauracyjnej. Podczas kolacji głównym tematem rozmów było tajemnicze zniknięcie „Babci”.