kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Nawet umarli kłamią

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
Z

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Nawet umarli kłamią.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Z ZEYDLER-ZBOROWSKI ZYGMUNT
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

Rozdział I To był wyjątkowo pechowy dzień. Zaczęło się od samego rana. Najprzód prawie niewidoczny pryszczyk podczas golenia trysnął krwią jak fontanna. Nowiutka koszula do brudów. Potem ta cholerna herbata. Zupełnie nie wiadomo w jaki sposób cała zawartość szklanki wylądowała na spodniach. W tym zamieszaniu zapodziały się gdzieś spinki do mankietów. W ostatnim zaś momencie oka- zało się, że buty są zabłocone i nie można w nich wyjść na ulicę, tym bardziej że pogoda była słoneczna. Ani śladu błota po wczorajszym deszczu. Wskazówki zegara posuwały się szybciej niż zwykle. Tramwaj oczywiście uciekł sprzed nosa, a do autobusu nie można się było wepchnąć. Kociuba spóźnił się do komendy. Prawie dwadzieścia pięć minut. Pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz i, trochę zadyszany, wpadł do pokoju, w którym urzędował od paru miesięcy. Woliński, szczupły, łysiejący blondyn o pociągłej ptasiej twarzy, z lekko drwiącym uśmiechem spojrzał na młodszego kolegę. — Spóźniamy się? — Każdemu może się zdarzyć — burknął Kociuba. Usiadł przy biurku, otworzył szufladę i wyjął teczki z aktami. — Stary chce z tobą mówić — powiedział siedzący pod oknem sierżant Maciaszek. — Dzwoniła sekretarka. — Już dzwoniła? Tak wcześnie? — Nie tak bardzo wcześnie. Dochodzi wpół do dziewiątej.

Kociuba poprawił krawat, przygładził czuprynę i wybiegł z pokoju. Sekretarka szefa poważnie odpowiedziała na jego „dzień dobry”. — Co tak późno? Naczelnik czeka. Wszyscy już wiedzieli o jego spóźnieniu. Zupełnie tak, jakby cała komenda nie miała nic innego do roboty, tylko pilnować, żeby on, Franciszek Kociuba, nie spóźniał się do pracy. — Naczelnik czeka — powtórzyła sekretarka. W jej głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. Major Płotowski energicznym ruchem wskazał stojące przed biurkiem krzesło. — Siadajcie, kolego. Kociuba usiadł i przełknął ślinę. — Przepraszam, że się spóźniłem — powiedział. — Ciągle jeszcze nie mogę się przyzwyczaić do warszawskiej komuni- kacji. Od jutra będę chodził piechotą. To pewniejsze aniżeli tramwaj albo autobus. Major uśmiechnął się życzliwie. Polubił tego chłopaka o szczerej, sympatycznej twarzy i wesoło błyszczących oczach. Wiedział, że to dobry nabytek dla komendy, ale od pewnego czasu Kociuba zaczął go niepokoić. Znał dobrze depresyjne nastroje młodych ludzi, którzy w pierwszym okresie bardzo często doznawali uczucia rozczarowania i zniechęcenia. Większość obronną ręką wychodziła z tej próby, ale byli i tacy, którzy rezygnowali i szli do innego zawodu. Płotowski nie chciał tracić wartościowego pracownika i postanowił odbyć z nim zasadniczą rozmowę. — To wy prowadzicie sprawę tego włamania na Poznańskiej? — Tak. — Jak wam idzie? — Dobrze, towarzyszu majorze. Przypuszczam, że dziś, naj- dalej jutro zatrzymam sprawców. — Czy to była fachowa robota? — Skądże. Fuszerka. Łomem. Na chama. Zniszczyli drzwi. Myślałem, że w Warszawie to sami fachowcy, ale gdzie tam... U nas na wsi lepiej takie numery odstawiają. Wytrychem,

delikatnie. Przez twarz majora przesunął się ledwie dostrzegalny uśmiech. — Jakie poszlaki? — Znalazłem futro u pasera na Radzymińskiej. Nawet nie zadali sobie trudu, żeby przefarbować. Zupełni dyletanci. — I cóż ten paser? — Wczoraj nie puścił pary z gęby, ale jestem pewien, że dzisiaj zacznie mówić. Moja w tym głowa. — A co ze skrzynkami na listy? Kociuba wzruszył ramionami. — Bo ja wiem. Albo jakieś chuligańskie wybryki, albo wariat. Na cholerę komu cudza korespondencja. — Trzeba jak najszybciej ująć sprawcę. Wczoraj znowu mieliśmy skargi, że skrzynki wyłamane. — Postaram się, towarzyszu majorze. To nie jest prosta sprawa, bo facet bardzo się pilnuje. Nie sposób na każdej klatce schodowej postawić wywiadowcę. Umilkli. Płotowski zwrócił spojrzenie ku oknu i zaczął bębnić palcami po blacie biurka. — Czy mogę się odmeldować, towarzyszu majorze? — spytał Kociuba. — Chwileczkę. — Połyskujące czernią oczy znowu były utkwione w twarzy młodego człowieka. — Chciałem was, kolego, o coś zapytać. Kociuba odetchnął głęboko i wyprostował się. — Słucham? — Chciałem was zapytać — mówił dalej Płotowski — jak się tutaj u nas czujecie? Jak się wam podoba ta robota? Proszę oczywiście o zupełnie szczerą odpowiedź. Kociuba poczuł, że się czerwieni. Był wściekły na siebie, że nie potrafi tego opanować. — No, śmiało, śmiało — zachęcał go major. — Do każdej roboty trzeba się przyzwyczaić. Nie mam powodu narzekać... Płotowski niecierpliwie machnął ręką.

— Nie o to chodzi. Prosiłem was o szczerą odpowiedź. Wydaje mi się, że jesteście trochę rozczarowani. Zapewne inaczej wyobrażaliście sobie pracę w naszej komendzie Kociuba miał niewyraźną minę. — No cóż, towarzyszu majorze... Przyznaję, że... — Możecie nie kończyć — uśmiechnął się Płotowski. — Doskonale orientuję się. o co chodzi. Nie wy pierwsi i nie wy ostatni, kolego. Z podobnymi problemami spotykamy się bardzo często. Rozczarowanie, zniechęcenie, uczucie zawodu. Młodemu człowiekowi po szkole wydaje się, że czekają na niego niezwykle interesujące zagadki kryminalne, sensacyjne przygody. Różne filmy, „kobry”, powieści kryminalne nie są tu, oczywiście, bez znaczenia. Napatrzycie się i naczytacie najrozmaitszych głupstw i potem każdy z was chciałby być „Świętym”, kapitanem Klossem albo jakim innym tajnym agentem, działającym na terenie co najmniej całej Europy Kociuba potrząsnął głową. — Nie, towarzyszu majorze. To przesada. Płotowski znowu się uśmiechnął. — Oczywiście, że przesadzam. Robię to zupełnie celowo. Musicie jednak przyznać, że w tym, co mówię, jest sporo prawdy. Zresztą nie tylko praca w milicji przynosi młodym ludziom początkowo pewne rozczarowanie. Sądzę, że tak bywa w różnych zawodach. Po prostu często młody człowiek ma trochę inne wyobrażenie o jakimś fachu i w zetknięciu z codzienną, nieraz żmudną i niezbyt efektowną pracą doznaje rozczarowania Kociuba był coraz bardziej zmieszany. Trafność słów majora zaskoczyła go. — Czy nie mam racji? — spytał Płotowski. — Zastanówcie się i odpowiedzcie mi tak, jak rzeczywiście myślicie. Kociuba z wysiłkiem przełknął ślinę. — Nie mogę zaprzeczyć, towarzyszu majorze, że... Rzeczy- wiście czasami trudno się pogodzić... Po prostu chciałoby się jakoś inaczej... Ja rozumiem, że tak od razu nie można... Każdy ma jakieś marzenia, ale... Płotowski z życzliwym uśmiechem patrzył na zmieszanego

chłopaka. — Posłuchajcie, Kociuba. Doskonale rozumiem wasze roz- czarowanie, tym bardziej że i ja także kiedyś przeżywałem podobne nastroje. Praca w milicji ma niewiele wspólnego z sensacyjnymi przygodami Sherlocka Holmesa. To żmudna, codzienna harówka, często niewdzięczna, a prawie zawsze nic doceniana przez społeczeństwo. Z tym niestety musimy się pogodzić. Dużo wody jeszcze w Wiśle przepłynie, zanim ludzie u nas zrozumieją, jak bardzo ważna i niezbędna jest nasza robota. Ale na ten temat porozmawiamy może innym razem. Co się tyczy waszej osoby, to wydaje mi się, że trochę wam się przewróciło w głowie. — Ależ, towarzyszu majorze... — próbował oponować Ko- ciuba. — Przecież ja... Płotowski przerwał mu energicznym ruchem ręki. — Chwileczkę. Wybaczcie może zbyt ostre sformułowanie, ale takie właśnie odnoszę wrażenie. Przewróciło wam się w głowie. Udało się efektywnie pomóc majorowi Downarowi w bardzo skomplikowanym śledztwie i wyobraziliście sobie, że jesteście wyłącznie predestynowani do takich właśnie spraw. Major Downar, który darzy was ogromną sympatią, pomógł wam dostać się do szkoły oficerskiej, a następnie za- protegował was do naszej komendy. Przyszliście tutaj z przekonaniem, że w Warszawie wystąpicie od razu w charakterze asa służby wywiadowczej i że będziecie wykorzystywani w specjalnych i niezwykle atrakcyjnych sprawach. Kociubie krew napłynęła do twarzy. — Towarzyszu majorze... To... to naprawdę jest krzywdząca opinia. Ja przecież... — Wasza reakcja jest najlepszym dowodem tego, że mam rację — powiedział wolno Płotowski. — Trochę oczywiście przejaskrawiam, ale chcę, »żebyście sobie lepiej zdali sprawę z pewnych rzeczy. — Chyba nie zasłużyłem na to, żeby... — bąknął Kociuba. — Wiem, że ta rozmowa jest dla was bardzo przykra — mówił dalej Płotowski. — Czasem jednak trzeba powiedzieć parę słów prawdy. Być może, że na razie będziecie mieli do mnie żal, ale

po namyśle przyznacie mi rację. Chciałbym wam coś zaproponować. — Słucham, towarzyszu majorze? Płotowski wyjął z szuflady biurka paczkę papierosów i po- częstował młodego człowieka. — Moja propozycja jest następująca: Popracujecie tutaj u nas w komendzie przez jakiś czas, odbędziecie pewien staż, a potem zastanowimy się, co dalej? Moglibyście na przykład pomyśleć o wyższych studiach prawniczych. Jeżeli interesuje was kryminalistyka od strony teoretycznej, to przecież możecie nawet robić karierę naukową w tej dziedzinie. Po pewnym czasie moglibyście przejść do Zakładu Kryminalistyki albo zaczepić się przy katedrze kryminalistyki jako asystent profesora. Możliwości jest bardzo dużo. Bądźcie pewni, że z mojej strony zawsze otrzymacie pomoc i poparcie. Radzę wam tylko, żebyście się nie zniechęcali do obecnej pracy. Staż u nas w komendzie na pewno podniesie wasze kwalifikacje, nabierzecie doświadczenia, poznacie ludzi, zorientujecie się trochę w życiu dużego miasta. Wrócimy jeszcze do tej rozmowy, a teraz zastanówcie się spokojnie nad tym wszystkim, co wam powiedziałem. Kociuba wstał. — Dziękuję, towarzyszu majorze, serdecznie dziękuję. Na korytarzu zatrzymał się chwilę, żeby ochłonąć. Nie chciał, żeby koledzy zobaczyli jego rozpaloną twarz. Dźwięczały mu już w uszach żarty i docinki Wolińskiego. Na szczęście Woliński wyjechał na miasto. W pokoju był tylko sierżant Maciaszek. Przepisywał jakieś raporty. — Obsztorc był nielichy, co? Długo cię maglował. — E, nic takiego — uśmiechnął się niewyraźnie Kociuba. — Pogadaliśmy sobie chwilę z majorem. Maciaszek uśmiechnął się i dotknął palcami krótko przy- strzyżonych, siwiejących wąsów. — Opaliłeś się, Franuś, przy tej pogawędce. Musiało być gorąco. Kociuba nic nie odpowiedział. Maciaszek zdawał się być całkowicie pochłonięty żmudną

pisaniną. Tylko od czasu do czasu rzucał szybkie spojrzenie w kierunku młodszego kolegi. Polubił Franka i trochę było mu go żal. Wiedział, że wiejskiemu chłopakowi niełatwo jest przystosować się do życia i pracy w dużym mieście. Starał się też w miarę możności okazywać mu pomoc i życzliwość. — Nie przejmuj się. Od czasu do czasu stary musi każdego obtańcować. To już należy do obowiązków szefa. Ale w gruncie rzeczy to równy chłop. Krzywdy ci na pewno nie zrobi. Nie bój się. — Ja się nie boję. — To i dobrze. Zabierz się z biglem do roboty i wszystko będzie w porządku. Jak tam z tym włamaniem? — Zaraz przesłucham pasera z Radzymińskiej. — Znam go — uśmiechnął się sierżant. — Uważaj z nim, bo to cwaniak kuty na cztery nogi. — Dam sobie radę. * Dopiero około siódmej Kociuba wyszedł z komendy. Był zmęczony i czuł zamęt w głowie. Przesłuchanie pasera zabrało mu parę godzin, a prócz tego musiał załatwić kilka bieżących spraw. Wyprostował ramiona i odetchnął głęboko. Kurz i spaliny podrażniły krtań. Zakaszlał. Ciągle jeszcze nie mógł się przyzwyczaić do warszawskiego powietrza. Bywały momenty, że się po prostu dusił. W Alejach skręcił w prawo i poszedł do Łazienek. Tu było o wiele przyjemniej. Pachniało ziemią i gnijącymi liśćmi. Duże, rozłożyste drzewa pogłębiały wieczorny mrok. Porastające jesiennym futerkiem wiewiórki wybiegały na ścieżki w oczekiwaniu poczęstunku. Kociuba poczuł gwałtowną tęsknotę za lasem, za łąkami, za ogniskiem na rżysku, za pieczonymi ziemniakami. A przecież sam tego chciał, żeby go przenieśli do miasta. Od dawna marzył o Warszawie. Prosił majora Downara o pomoc w urządzeniu się w stolicy. Spełniły się jego marzenia. Jest w Warszawie — i co? Ogród był pusty i cichy. Tylko gdzieniegdzie między drze-

wami mignęła ludzka sylwetka. Jasne ściany pałacyku bieliły się na tle wieczornej scenerii. Łabędzie już spały w zaroślach otaczających staw. Szedł wolno, słuchając szelestu zeschłych liści. Myślami wrócił do dzisiejszej rozmowy z szefem. Major powiedział to, czego on, Franek Kociuba, od dawna nie chciał dopuścić do swojej świadomości. Czy praca w komendzie rozczarowała go? Oczywiście tak. Prawdę mówiąc, zupełnie inaczej wyobrażał sobie to wszystko. Przypomniał sobie swój pobyt w szkole i spotkanie z Downarem, który wtedy powiedział: „Jeżeli tak bardzo zależy ci na tym, żeby się dostać do Warszawy, to ci pomogę, ale zastanów się. Nie myśl, że praca w Warszawie będzie taka niezwykle atrakcyjna. Jesteś przyzwyczajony do wsi. Dosyć trudno będzie ci zaaklimatyzować się w dużym mieście. Ale jeśli koniecznie chcesz... Kociuba dobrze pamiętał te słowa. Wtedy jednak były one dla niego tylko pustym dźwiękiem. Dopiero teraz rozumiał ich znaczenie. Sprawa przeniesienia go do stolicy na pewno nie była taka prosta. Powinien był najprzód pójść do komendy powiatowej, wojewódzkiej, a dopiero potem do Warszawy. Ale major Downar ma dużo znajomości i jakoś to załatwił. Musiał odpowiednio zarekomendować swojego protegowanego. Kociubę ogarnął niepokój. A nuż major Płotowski zadzwoni do Downara i powie mu, że jego pupil jest niezadowolony z pracy, że spóźnia się do komendy i że wcale nie jest takim nadzwyczajnym pracownikiem. Do diabła! Major Downar ręczył za niego, robił mu reklamę, a on... — Panie, już zamykamy! Kociuba drgnął. Tuż koło siebie zobaczył twarz dozorcy. — Zamykamy. Czas do domu. Ale żeś się pan zamyślił Terkoczę tą kołatką i terkoczę, a pan nic. — Roześmiał się niespodziewanie. — Nie przyszła, to nie przyszła. Nie ma się czego martwić. Baba z wozu, koniom lżej, jak to mówią. A zresztą nie ta, to będzie inna. Tego towaru nigdy nie brak. Idź pan do domu i połóż się spać. — Dobranoc — mruknął Kociuba i energicznym krokiem ruszył w kierunku bramy.

Wyszedł na Gagarina. Po wilgotnym, wypełnionym zapachem drzew i zeschłych liści powietrzu, uliczny kurz stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy. Po schodach, wydostał się na Dworkową. Na rogu Puławskiej przystanął, namyślając się, co dalej. Czy od razu iść do domu i położyć się spać, jak radził dozorca w Łazienkach, czy też coś zjeść. Poczuł głód. Wstąpił więc do baru mlecznego i zamówił jajecznicę z sześciu jaj, pierogi ruskie i litr zsiadłego mleka. Polak zły, gdy głodny. Kociuba w dużo lepszym nastroju wyszedł z baru po obfitej kolacji. Jakoś to przecież będzie — myślał pogwizdując. — Chyba major Płotowski nie zadzwoni do Downara. Ma ważniejsze sprawy na głowie. A zresztą gdyby nawet, to co? Majorowi Downarowi można wszystko szczerze powiedzieć. To bardzo wyrozumiały i mądry człowiek. Zrozumie i nie będzie miał żalu. Przecież w końcu nie pracuję tak źle. Już tu w komendzie przeprowadziłem parę spraw na medal. Tak strasznie nie mogą na mnie narzekać. Że się dwa czy trzy razy spóźniłem, to jeszcze nie tragedia. A niech to diabli. Nie warto się tym wszystkim martwić. Niech się koń martwi. Ma duży łeb. Ani się spostrzegł, jak znalazł się na Wiktorskiej. Może już śpią? W oknach ciemno. Ale tak wcześnie nigdy nie chodzą spać. Pewnie poszły do kina albo do teatru. Wolno wszedł na drugie piętro. Wyjął z kieszeni płaszcza klucze i ostrożnie otworzył drzwi. Za każdym razem, kiedy wracał do domu, wydawało mu się, że przeszkadza. Nigdy jeszcze nie mieszkał w sublokatorskim pokoju. Czuł się bardzo skrępowany. „ W przedpokoju paliło się światło. Zza drzwi łazienki po- słyszał głos Justyny: — Czy to pan, panie Franku? — Tak, to ja. Dobry wieczór. — Jeżeli chce pan herbaty, to woda gorąca i esencji także chyba dla pana wystarczy. — Dziękuję. Już jadłem kolację. Poszedł do swego pokoju i zabrał się od razu do słania

tapczanu. Był zmęczony. Chciał jak najprędzej położyć się. Zdjął marynarkę, krawat, usiadł i zaczął przeglądać „Zycie Warszawy”. Czekał, aż łazienka będzie wolna. Wreszcie trzasnęły drzwi. Przez chwilę nadsłuchiwał. Nie był pewien, czy może pójść się umyć, czy też kolej teraz na panią Lewandowską. Nagle ktoś zastukał. — Proszę. Weszła Justyna. Miała na sobie niebieski szlafroczek, przy- brany kokieteryjnie białymi koronkami. Gęste, jasne włosy swobodnymi falami spływały na ramiona. — Można do pana na chwilę? — Ależ, proszę bardzo. Może pani usiądzie. — Pośpiesznie przysunął jej fotel. Nie wiedział, co oznaczają te wieczorowe odwiedziny. Był trochę onieśmielony niebieskim szlafroczkiem i rozpuszczonymi włosami. — Czy wziął pan sobie herbatę? — spytała. — Nie. Dziękuję. Nie mam ochoty na herbatę. — Nie głodny pan? — Nie, bardzo dziękuję. Jadłem kolację w barze mlecznym. — Pewnie dziwi to pana, że przyszłam w odwiedziny w szlafroku. , — Nie. Skądże. Szlafrok takie samo dobre ubranie jak każde inne. — Stwierdzenie to wydało się Kociubie bardzo głupie i zaczerwienił się. Patrzyła na niego z uśmiechem. Unikał spojrzenia tych bardzo ciemnych oczu, które mimo pozorów melancholijnej zadumy miały w sobie coś agresywnego. Nieraz myślał o tym, że Justyna jest zupełnie inną, nie tą roztargnioną, niezaradną artystką, za jaką pragnęła uchodzić. Przypuszczenie to było oparte oczywiście wyłącznie na intuicji. Kociuba bardzo mało znał tę dziewczynę i rozmawiał z nią zaledwie parę razy. — Wie pan... Babcia zachorowała i mama musiała do niej pojechać na Bielany. Pewnie tam zostanie na noc. To była już wyraźna propozycja. Nie wiedział, jak się ma zachować. Dziewczyna podobała mu się i to nawet bardzo. Prawdę mówiąc po raz pierwszy w życiu zetknął się z taką ładną i taką szykowną babką. Pewnie skorzystałby z okazji,

gdyby nie obawa przed komplikacjami. Zarówno major Pło- towski, jak i koledzy z komendy ciągle wbijali mu do głowy, żeby nie wdawał się w żadne flirty ani w miejscu pracy, ani w miejscu zamieszkania. Przyznawał im rację. Nigdy przecież nie wiadomo, co z takiej przelotnej przygody może wyniknąć. Justyna roześmiała się głośno. — Pan zdaje się myśli, że przyszłam pana uwieść. Być może, że to nawet trochę tak wypadło, ale niech się pan nie boi. — Dlaczegóż miałbym się bać? Nie przestawała się śmiać. — Właściwie miał pan prawo przypuszczać, że przyszłam tu z poważnymi zamiarami. Ten szlafrok, te rozpuszczone włosy i ten komunikat, że mama nocuje u babci. Przyznaję, to zagrało trochę dwuznacznie. Po prostu jakoś się nie zastanowiłam. Ale mogę pana zapewnić, panie Franiu, że nie mam w stosunku do pana żadnych złych zamiarów. — Może to i szkoda. — Podobam się panu? — Myślę, że pani podoba się każdemu mężczyźnie. — Wprawia się pan w mówienie komplementów. — Śmieje się pani ze mnie. — Przepraszam, jeżeli uraziłam. Bardzo pana lubię, panie Franiu, i chciałabym, żebyśmy zostali dobrymi przyjaciółmi. Sprawa flirtu czy romansu odpada. Ja mam narzeczonego. — Ja także mam narzeczoną — pośpieszenie pochwalił się Kociuba. — Świetnie. Wobec tego te sprawy wyjaśniliśmy sobie. Miałabym do pana jedną prośbę. — Słucham? — Jest taka historia... mój szkolny kolega znajduje się w ciężkich warunkach. Szuka jakiejkolwiek pracy, może pan mógłby go jakoś ulokować w Radzie Narodowej. Bardzo by- łabym panu zobowiązana. Kociuba zdrętwiał. Kiedy wynajmował ten pokój, nie zdradził się z tym. że pracuje w milicji. Sam później nie bardzo wiedział, dlaczego tak postąpił. Może dlatego, że wydawało mu się, iż milicjantowi niechętnie wynajmą pokój, a może miał nadzieję,

że zachowując incognito, łatwiej wpadnie na ślad jakiejś ciekawej afery kryminalnej. Dobrze już w tej chwili nie pamiętał pobudek swego postępowania. W każdym razie, kiedy pani Lewandowska zapytała go, gdzie pracuje, odpowiedział, że w Radzie Narodowej. Teraz to kłamstwo mogło się wydać. — Postaram się coś załatwić dla tego kolegi — powiedział, opanowując zdenerwowanie. — Jeżeli nie w Radzie Narodowej, to może gdzie indziej. — Bardzo będę panu wdzięczna. Ja mam właściwie tak mało znajomości, a chciałabym mu pomóc. To naprawdę porządny i wartościowy chłopak. — A co on umie? Skończył jakąś szkołę? — Wiem. że czegoś się tam uczył, ale czego, to dokładnie nie potrafię panu powiedzieć. — Niech się pani dowie, jaki jest jego fach. -— Naturalnie, naturalnie — skwapliwie przytaknęła Justyna. — Zrobię to przy najbliższej okazji. A prawda, byłabym zapomniała. Przecież przyszłam tutaj, żeby oddać panu list. — List? — zdziwił się Kociuba. — Tak. — Sięgnęła do kieszeni szlafroka i wyjęła z niej białą kopertę. — Proszę. Kociuba wyciągnął rękę. Od razu poznał energiczny charakter pisma Hanki. — Od narzeczonej? — spytała Justyna. — Tak. — To nie przeszkadzam. Dobranoc. — Zatrzymała się w drzwiach, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale powtórzyła tylko: — Dobranoc — i wyszła. Kociuba rozerwał kopertę. Kochany Franku. Tak dawno nie mamy od Ciebie żadnej wiadomości, że wszyscy tu już zaczynamy się niepokoić. Rozumiem, że jesteś bardzo zajęty, ale przecież od czasu do czasu mógłbyś napisać chociaż kartkę, jeżeli nie do mnie, to przynajmniej do rodziców. Chcemy wiedzieć, czy jesteś zdrów i jak Ci się powodzi. U mnie niezbyt wesoło. Mama poważnie zachorowała i przez szereg tygodni, a może i miesięcy, będzie

musiała leżeć w łóżku. Chciała iść do szpitala, ale ojciec w żaden sposób nie chce się na to zgodzić. Przyjeżdża więc do nas dwa razy na tydzień lekarz. W tych warunkach ja muszę zostać w domu i nie mogę wrócić na studia. Nie wiem jeszcze, jak zrobię, ale, jeżeli Mamie się nie poprawi, chyba wezmę urlop dziekański i trochę będę się uczyć w domu. Bardzo mi smutno, że nie mogę być razem z tobą w Warszawie, ale nie ma rady. Przecież nie zostawię ojca samego. Staszek jak zwykle zajęty końmi i często wyjeżdża na jakieś konkursy. Z resztą gdyby nawet siedział w domu, to z niego żadna opieka. Mam jeszcze trochę nadziei, że Mamie poprawi się i że będę mogła jednak przyjechać do Warszawy, nie tracąc roku. Wysil się, Franeczku, i napisz chociaż kilka słów do mnie. Jestem ogromnie ciekawa, jak się urządziłeś i jak Ci idzie robota. Do swoich rodziców także napisz koniecznie, bo staruszkowie ciągle zaczepiają listonosza i żyć mu nie dają, twierdząc, że na pewno gubi listy. Czekam na wiadomość i ściskam Cię, kochany, bardzo serdecznie. Hanka. Kociuba przeczytał list po raz drugi i zamyślił się. — Jestem skończona Świnia — mruknął i mocno przygryzł dolną wargę. — Biedna Hanka. Zapomniał o kąpieli. Wyjął z teczki papier, długopis i zaczął pisać. Rozdział II Rozmowa z szefem poskutkowała. Kociuba dokładnie wszystko przemyślał i energicznie zabrał się do pracy w ko- mendzie. Zrozumiał, że nie ma co liczyć na jakieś nadzwy- czajne, sensacyjne zagadki kryminalne. Po pierwsze takie atrakcyjne sprawy zdarzają się bardzo rzadko, a po drugie młodemu podporucznikowi, dopiero po szkole, nie powierza się prowadzenia śledztwa w poważniejszej sprawie. Na razie więc tylko drobne kradzieże, typowe oszustwa, fałszerstwa, najwyżej jakieś włamanie. Jak się wykażę dobrą robotą, to może nabiorą do mnie' zaufania i zaczną mi powierzać odpowiedzialniejsze zadania —

pocieszał się. — Może z czasem uda mi się przenieść do Komendy Miasta albo do Głównej Komendy. — Marzył o tym, żeby jeszcze kiedyś współpracować z majorem Downarem. Czas płynął, a nic nie wskazywało na to, żeby w życiu Kociuby miały zajść jakieś zasadnicze zmiany. Rzetelnie przykładał się do roboty, przestał narzekać na niezbyt atrakcyjną pracę w komendzie, ale wszystko to nie torowało mu drogi do sławy Sherlocka Holmesa. Któregoś dnia spotkał na korytarzu majora Płotowskiego, który poklepał go po ramieniu i powiedział: — No, Kociuba, muszę z przyjemnością stwierdzić, że jestem z was bardzo zadowolony. Jak tak dalej pójdzie, powinniście szybko awansować. Także i koledzy zaczęli go traktować zupełnie inaczej. Sier- żant Maciaszek nie szczędził mu pochwał i słów zachęty, a porucznik Woliński coraz rzadziej wyjeżdżał z dowcipami w rodzaju: „Nie lepiej ci to było, Franuś, siedzieć na wsi i krowy doić?” Kociuba czuł zupełnie wyraźnie, że jego pozycja w komendzie z każdym dniem staje się coraz mocniejsza. Doszło już nawet do tego, że tent i ów zwracał się do niego o radę. Zaczęto cenić jego zdrowy, chłopski rozsądek i umiejętność trzeźwego, obiektywnego spojrzenia na każdą sprawę. Posiadał wrodzony dar logicznego wyciągania wniosków i niełatwo było go zasugerować. Zawsze chciał mieć swój własny sąd o danym zagadnieniu. Kociuba miał wszelkie dane po temu, żeby czuć się zado- wolonym, tak jednak nie było. Dlaczego? Przede wszystkim osamotnienie. Ciągle jeszcze czuł się obco w wielkim mieście. Brakowało mu ludzi bliskich, życzliwych, przyjaciół, krewnych, dobrych znajomych. Z kolegami z komendy łączyły go wyłącznie stosunki oficjalne, służbowe. Z nikim się bliżej nie zżył, z nikim się nie zaprzyjaźnił. Nikt też specjalnie nie szukał jego towarzystwa Każdy był zajęty swoimi sprawami — albo służbowymi, albo prywatnymi. Z panią Lewandowską i jej córką także nie nawiązał serdeczniejszej znajomości. Justyna podobała mu się i właśnie dlatego unikał

jej. Więcej już go nie prosiła o znalezienie posady dla kolegi szkolnego. Był z tego bardzo^ zadowolony. Z natury wesoły, towarzyski, tym bardziej odczuwał swoją samotność. Po skończonej pracy błąkał się po ulicach, oglądał wystawy sklepowe, czasem szedł do kina albo wstępował do jakiejś kawiarni. Obserwował ludzi, biegnących, zaafero- wanych, podnieconych. Miał ochotę włączyć się w ten nurt' wielkomiejskiego życia, ale nie wiedział, jak to zrobić. W ko- mendzie był kimś, miał swoje miejsce, stawał się częścią składową jakiegoś mechanizmu. Kiedy wychodził na miasto jako osoba prywatna, znowu czuł się zagubionym, onieśmie- lonym wiejskim chłopakiem. Uciekał też najchętniej do swo- jego pokoju, czytał powieści kryminalne albo studiował książki z zakresu kryminalistyki, kryminologii i medycyny sądowej. Postanowił' pogłębić swoją wiedzę fachową. Był późny wieczór. Po słonecznym dniu powietrze ochładzało się szybko. Zimny wiatr ciągnący od Wisły dmuchnął bezceremonialnie w twarze przechodniów. Ten i ów staranniej zapiął płaszcz. Ten i ów poprawił szalik pod szyją. Szła zima. Kociuba spacerował już prawie dwie godziny i czuł ogar- niające go zmęczenie. Powlókł się więc wolno w kierunku Marszałkowskiej. Postanowił wsiąść w tramwaj i pojechać do domu. Kiedy mijał ,,Roxanę”, posłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Odwrócił się zdziwiony, ciągle jeszcze niepewny, czy to o niego chodzi. Na tarasie zobaczył Justynę. Śmiała się i machała ręką, wołając: — Panie Franciszku! Niechże pan tu przyjdzie! Dopiero kiedy wszedł do kawiarni, zauważył, że Justyna nie jest sama. Była w towarzystwie wysokiej, smukłej dziewczyny o ognistych włosach. — Pozwólcie, że dokonam uroczystej prezentacji — po- wiedziała wesoło Justyna. — To jest pan Franciszek, najsym- patyczniejszy ze wszystkich Franciszków, a to moja najdroższa przyjaciółka Klaudia Cardinale. — Wprawdzie Klaudia, ale nie Cardinale — poprawiła

miedzianowłosa. Słowa te wypowiedziane zostały tak głębokim kontraltem, że Kociuba aż drgnął. Niezwykłość tego głosu zaskoczyła go. Uważniej spojrzał na przyjaciółkę Justyny. Twarz miała bladą, poważną. Szarozielone oczy nie były wesołe. Natomiast Justyna ciągle się śmiała, najwyraźniej zadowo- lona ze spotkania. — Cóż pan, panie Franku, tak samotnie krąży po Warszawie? — Wyszedłem się trochę przejść. Właśnie wracam z długiego spaceru. — Nie smutno panu samemu? — Przyzwyczaiłem się. — Nie poderwał pan jakiejś cizi? — Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do podrywania. Justyna parsknęła śmiechem. — Pan jest kapitalny, panie Franku. Ale jak pan tak dalej będzie się prowadził, to odtransportujemy pana do Puszczy Białowieskiej w charakterze pustelnika. — Nie chciałbym robić konkurencji żubrom — powiedział poważnie Kociuba. — Podobno żubr samotnik jest niebezpieczny. A pan? — Co ja? — Pytam, czy pań także jest niebezpieczny? — Myślę, że nie. Chyba że mi ktoś na odcisk za mocno nastąpi. — Coś nie widać Sławka — powiedziała tycjanowska pięk- ność. — Nie sądzisz, że zapomniał o naszym spotkaniu? — Na pewno przyjedzie — uspokoiła ją Justyna, a widząc pytające spojrzenie Kociuby, dodała: — Czekamy na mojego narzeczonego. Powinien tu być lada chwila. Kociuba poruszył się. — To ja może przeszkadzam? — Ale skądże. Wprost przeciwnie. Może nam się pan bardzo przydać. — Przydać? Ja? — Oczywiście. Nie sądzisz, Klaudio, że to jest znakomity pomysł, żeby porwać pana Franka?

Klaudia zaszczyciła Kociubę uważniejszym spojrzeniem. — Myślę, że masz rację. Rzeczywiście mogłybyśmy porwać pana Franka. — Nie orientuję się, o co chodzi — uśmiechnął się niepewnie Kociuba. — Ale jeżeli panie liczą na jakiś większy okup, to proszę się nie łudzić. Dwieście, najwyżej trzysta złotych i to na raty. — Niech się pan nie obawia — uspokoiła go Justyna. — Nie jesteśmy bandą kidnaperów. Proponujemy panu wzięcie udziału w pewnej imprezie rozrywkowej. Co pan na to? — Nie wiem, jakiego typu jest ta imprezą rozrywkowa. — Och, taka sobie skromna kolacyjka w gronie przyjaciół. Chcemy trochę potańczyć, a ponieważ w towarzystwie prze- waża płeć piękna, więc... Niech się pan da namówić, panie Franku. Rozerwie się pan trochę. — Sam nie wiem — zawahał się Kociuba. — Ja bardzo słabo tańczę. Wątpię, czy panie byłyby zadowolone z takiego tancerza. — Głupstwo. Nauczymy pana. — uśmiechnęła się Justyna. — W każdym razie lepszy taki tancerz jak żaden. Zresztą jestem pewna, że pan świetnie tańczy — dodała pośpiesznie, pragnąc zatuszować swą gafę. — Niech się pan da namówić. Bardzo proszę. — Ręczę, że nie zrobimy panu krzywdy — dodała swym zdumiewająco niskim głosem Klaudia. — O, jest Sławek! — zawołała Justyna, machając ręką w kierunku wysokiego mężczyzny, który przeciskał się między stolikami. — Zobaczcie, jak mu świetnie w tym garniturze. Sama wybrałam, materiał. Narzeczony Justyny był bardzo przystojnym brunetem o smagłej twarzy i dużych błyszczących oczach. Jego urodę południowca podkreślały jeszcze gęste, kręcone jak u Murzyna włosy. — Umówiłaś się ze mną w „Stolicy”, a siedzisz w „Roxanie” — powiedział z wymówką. — Mógłbym was szukać do jutra, gdybym nie spotkał Kazia Makowskiego, który przypadkowo was tu widział.

— Ja się z tobą umówiłam w „Stolicy”? — wykrzyknęła Justyna. — Oczywiście. — Czekaj, czekaj. To z kim ja się w takim razie umówiłam w „Roxanie”? Aha, już sobie przypomniałam. To jutro mam się spotkać w „Roxanie” ze Zbyszkiem. Bardzo cię, Sławeczku, przepraszam. Jestem ostatnio niemożliwie roztargniona. — Może byś zapoznała Sławka z panem Frankiem? — zaproponowała Klaudia. — Ach, prawda... rzeczywiście. Przepraszam. Panowie po- zwolą... Narzeczony Justyny niedbale podał rękę Kociubie, nie pa- trząc na niego. — Wołoszyński — mruknął. — No więc jak? Jedziemy? — spytała Klaudia. Justyna podniosła się. — No chyba, że jedziemy. Słuchaj, Sławeczku... Zaprosiłyśmy także i pana Franka. Pojedzie z nami. Będzie wam pomagał bawić piękne kobiety. — To bardzo milo — mruknął bez entuzjazmu Wołoszyński. — Ale nie traćmy czasu. Już późno. Kociuba był niezdecydowany. Miał ochotę trochę się ro- zerwać, ale z drugiej strony nie był pewny, czy mu wypada zadawać się z tymi ludźmi. Co by powiedział major, gdyby go zobaczył w takim towarzystwie? — Nie chciałbym przeszkadzać... — Ależ nie będzie pan nikomu przeszkadzał — żywo za- oponowała Justyna. — Przecież gdybyśmy nie chciały, żeby pan z nami pojechał, to nie proponowałybyśmy panu wspólnej zabawy. — Niech się pan zgodzi. Bardzo proszę — dorzuciła Klaudia. Wołoszyński klepnął Kociubę po plecach. — No, chodź pan. Nie wypada odmawiać kobietom, a tym bardziej tak pięknym kobietom. Justyna wzięła narzeczonego pod rękę. — Gdzie masz wóz? — Tutaj zaraz. Na Widok.

Ciemnozielony „mercedes” błyszczał świeżym lakierem. Wóz wyglądał tak, jakby przed chwilą wyszedł z fabryki. Za kierownicą usiadł Wołoszyński, przy nim Justyna, a na tylnym siedzeniu Klaudia i Kociuba. Chmielną dojechali do Nowego Światu, potem Plac Trzech Krzyży, Aleje Ujazdowskie, Belwederska... Na szosie Woło- szyński rozwinął dużą szybkość. Widać było, że chce się popisać zarówno „mercedesem”, jak i swą zręcznością w prowadzeniu wozu. Kociuba zaczął się trochę niepokoić. Eleganckie dziewczęta, forsiasty facet, luksusowy wóz — wszystko to na kilometr pachniało dolarowymi aferami, handlem samochodami i „ba- nanową” młodzieżą. Nie daj Boże, żeby ich zatrzymał patrol drogowy. Ten idiota pędzi na złamanie karku. Niech go wszyscy diabli. Gotowi ich wylegitymować i wtedy okaże się, że porucznik Franciszek Kociuba rozbija się „mercedesem” w podejrzanym towarzystwie. Cholera. — Dokąd jedziemy? Justyna odwróciła się do niego. — To niespodzianka. Zaraz będziemy na miejscu. Dobry wóz, co? Lubi pan szybką jazdę? — Tak sobie — mruknął Kociuba.- Siedząca obok Klaudia dotknęła jego ręki. — Boi się pan? — A czegóż miałbym się bać? — Nie wiem. Ma pan taką przerażoną minę. Może pan być zupełnie spokojny. Sławek to świetny kierowca. Brał udział w niejednym rajdzie samochodowym. Kociuba chciał powiedzieć, że najczęściej zabijają się właśnie świetni kierowcy, ale milczał. Co będzie, to będzie — myślał zrezygnowany. — Może jednak nie zatrzyma nas milicja. Minęli Wilanów, potem Konstancin, a samochód pędził ciągle z tą samą szybkością. Wreszcie Wołoszyński zwolnił, skręcili w boczną drogę. Przez pewien czas luksusowy „mer- cedes” podskakiwał po zupełnie nieluksusowych wybojach. Nie trwało to jednak zbyt długo.

Zatrzymali się. Ściany domu połyskiwały jasnymi plamami poprzez gałęzie bezlistnych drzew. Koło wysokiej drucianej siatki stało już parę samochodów. Justyna pierwsza wysiadła z wozu i przeciągnęła się. — Nareszcie. Cała zdrętwiałam. Wołoszyński zajął się wprowadzeniem „mercedesa” do ga- rażu, Kociuba zaś, z lekka popychany przez obie panie, ruszył niezbyt chętnie w kierunku willi. Drzwi nie były zamknięte. Weszli do obszernego hallu, gdzie natychmiast otoczyła ich spora gromadka roześmianych dziewczyn. Wszystkie ładne, zgrabne i bardzo efektownie ubrane. Jest w czym wybierać — pomyślał Kociuba i poprawił krawat. Potem wprowadzono go do dużego, tonącego w nastrojowym półmroku pokoju. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego z zewnątrz nie widział światła. Okna zasłonięte były ciężkimi kotarami, a całe mieszkanie słabo oświetlały kolorowe lampki, umieszczone nisko nad samą podłogą. Krzeseł czy foteli ani śladu. Wszyscy siedzieli pod ścianami na poduszkach albo na niziutkich, wąskich tapczanach, przykrytych dywanami. Dzbanki napełnione cocktailami, ogromne kryształowe karafki, szklanki, kieliszki i gliniane kubki — wszystko to stało na podłodze obok tac z maleńkimi kanapkami. Kociuba zrezygnował z powitalnych ceremonii. Usiadł nie- daleko drzwi na niskim taborecie, skonstruowanym z kwad- ratowych poduszek i ciekawie rozejrzał się dokoła. Dopiero teraz spostrzegł, że oprócz dziewczyn, było tu także paru mężczyzn. Wszyscy pozdejmowali marynarki i połyskiwali w półmroku białymi koszulami. Przewaga płci pięknej była jednak decydująca. Smakowity zapach stojących opodal kanapek drażnił po- wonienie. Warto by coś przekąsić — pomyślał Kociuba. Był trochę zdziwiony, że nikt się nim nie interesuje i że zarówno Justyna, jak i Klaudia pozostawiły go na pastwę losu. Właśnie zastanawiał się nad tym, czy wypada mu zabrać się

do kanapek (pociągały go szczególnie te z kawiorem), kiedy tuż przed nim uklękła śliczna, młodziutka dziewczyna. Miała na sobie króciutką i bardzo wydekoltowaną sukienkę. Niecierpliwym ruchem odgarnęła z czoła długie, rozpuszczone włosy i oparła podbródek na kolanie Franka. — Czy chcesz, abym została twoją niewolnicą? — spytała zniżając głos do tajemniczego szeptu. Kociuba może by i chciał, ale zachowanie nieznajomej za- skoczyło go i zmieszało. Co u licha? — pomyślał. — Albo babka podpiła sobie, albo struga ze mnie wariata? A może ktoś ją na mnie napuścił? Czekajcie. Nie dam się wrobić w konia. — Za taką piękną niewolnicę trzeba drogo zapłacić — powiedział z udaną powagą. — A ja niestety... — żartobliwie rozłożył ręce. Teatralnym gestem wyciągnęła ku niemu ramiona. — O, nie troszcz się o pieniądze. U nas panują inne obyczaje, zupełnie inne. U nas niewolnica płaci haracz, aby mogła służyć wybranemu przez siebie panu. Kociuba z uznaniem pokiwał głową. — Zwyczaj ten bardzo mi się podoba. Ponieważ jednak znamy się raczej słabo, proponuję, żebyśmy coś wypili i przekąsili, a potem spokojnie pogadamy o interesie. W tej chwili zbliżyła się do nich Justyna i czule pogładziła po włosach klęczącą dziewczynę. — Co ty tu rozrabiasz, Marcelino? Nie męcz naszego Frania. Kandydatka na niewolnicę zerwała się i uciekła. Justyna usiadła koło Kociuby. — Podoba się panu? Uśmiechnął się. — Dowcipna panieneczka, tylko chyba trochę narwana. — Ma pan rację. Trochę narwana, ale to dobre i miłe dziecko. Kociuba spojrzał w ślad za Marceliną i zobaczył, jak „dobre i miłe dziecko” nalewa koniak do sporej szklaneczki. — Ma pan może ochotę coś zjeść? — spytała Justyna. — Chętnie dotrzymam pani towarzystwa. Postawiła mu tacę z kanapkami na kolanach i sama zaczęła

się energicznie posilać. Kiedy sobie już nieźle podjedli, Justyna przyniosła dwie szklanki z jakimś cocktailem. Kociuba wypił łyk i aż prychnął. Roześmiała się. — Wie pan, jak to się nazywa? „Diabelski nektar”. Specjalność Izy Mokrzyskiej. Mocne, ale można się przyzwy- czaić. Polem lepiej smakuje. Podoba się tu panu? — Owszem. Przyjemny lokalik. — Raz na miesiąc urządzamy sobie takie towarzyskie spot- kania. Dzisiaj mieliśmy pójść do Klaudii, ale ktoś tam u niej w domu zachorował i dlatego zorganizowaliśmy tutaj, u Sławka. A jak się panu podoba Klaudia? — Bardzo ładna, ale wydaje mi się trochę smutna. — Biedna dziewczyna nie ma łatwego życia. — Dlaczego? Chora? — Nie. Zupełnie zdrowa, tylko w domu ma parszywe sto- sunki. Żre się z macochą. — Biedactwo. Pewnie, że takiej młodej dziewczynie ciężko bez matki. — Ona nie ma ani ojca, ani matki. Ojciec zginął w katastrofie samochodowej dwa czy trzy lata temu. Macocha wyszła powtórnie za mąż. Oboje nie myślą o niczym innym, tylko o tym, żeby się jak najprędzej pozbyć Klaudii z domu. Do tego wszystkiego nie ma szczęścia do mężczyzn. W zeszłym roku narzeczony ją rzucił. Już mieli się pobrać, a tu ni z tego, ni z owego chłopak się rozmyślił i prysnął. — To przykre — pokiwał głową Kociuba i wypił resztę cocktailu. — A co panna Klaudia robi? Studiuje coś? — Tak. Jest na czwartym roku Akademii Sztuk Pięknych. — Ma talent? — Podobno ma. — Moim zdaniem powinna się wziąć do śpiewu. Takiego głosu u kobiety jeszcze nie słyszałem. — Prawda? — zapaliła się Justyna. — Prawda, że Klaudia mą wspaniały głos? — Niezwykły. Na pewno zrobiłaby karierę jako śpiewaczka.

— Wszyscy jej to radzimy, ale ona nie chce śpiewać. Mówi, że ją to nie interesuje. Ktoś nastawił adapter. Z głośnika radiowego zadźwięczał kastanietami taniec hiszpański. Towarzystwo trochę się oży- wiło. Spod przeciwległej ściany podniósł się barczysty młodzieniec z kudłatą głową i trochę zataczając się podszedł do Justyny. — Zatańczysz ze mną? — Najprzód przedstaw się. Zapoznaj się z panem Kociubą. — Kociuba? — roześmiał się hałaśliwie kudłaty. — A dlaczego na przykład nie Pogrzebacz? — A dlaczego ty się, przyjacielu, nie nazywasz osioł? — spytał spokojnie Kociuba — Ejże! — Głos młodzieńca z dawno nie czesaną czupryną zabrzmiał groźbą. Kociuba wstał, wziął za ramiona niedoszłego agresora, ścisnął tak, że aż tamtemu chrupnęły kości i, pochyliwszy się, coś mu zaczął szeptać na ucho. Chłopak odwrócił się i odszedł pośpiesznie, rezygnując ze zwady. .— Co mu pan powiedział? — spytała zaintrygowana Justyna. Kociuba machnął ręką. — E, tam... Nie warto gadać. To są takie nasze męskie sprawy. Nie dla kobiet. — Przez chwilę bałam się, że pana uderzy. Ten Włodek to zupełnie nieobliczalny chłopak. Zawsze są z nim jakieś kłopoty. Przecież mogło dojść do poważniejszej awantury. Mógł panu zrobić krzywdę. — Nie ma obawy. — Taki pan pewny siebie? — Po prostu mam trochę wprawy w tych sprawach. Miał ochotę opowiedzieć, jak to kiedyś w wiejskiej gospodzie poradził sobie z czterema podpitymi awanturnikami, ale doszedł do wniosku, że mogłoby to wyglądać na samochwal- stwo, i dał spokój. — Muszę pójść pocieszyć mojego narzeczonego — powiedzia- ła Justyna. — Pewnie się wścieka, że z panem rozmawiam. — Taki zazdrosny?