kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Nieudany urlop majora Downara

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :675.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
Z

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Nieudany urlop majora Downara.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Z ZEYDLER-ZBOROWSKI ZYGMUNT
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

Zygmunt Zeydler-Zborowski: NIEUDANY URLOP MAJORA DOWNARA: WIELKI SEN 2009 Redaktor serii Grzegorz CIELECKI Projekt okładki i logo serii Rafał BARTLET Skład i łamanie Anna LEWANDOWSKA Korekta Aleksandra BIŁY © Bimali HORSKA ISBN 978-83-923649-5-5 Wydawnictwo WIELKI SEN Al. Jana Pawła II 65/90, 01-038 Warszawa tel. 0-502-322-705 www.klubmord.com, prezesikl3@wp.pl ROZDZIAŁ I Portier był krótkowidzem. Do czytania zdejmował oku- lary. Wieczorem, kiedy już nikt nie interesował się gazetami, zasiadał w swojej dyżurce i uważnie studiował całą prasę. Przede wszystkim kronikę sportową i wiadomości poli- tyczne. Drzwi wejściowe zamykał o dziesiątej. Po tej godzi- nie spóźnieni pensjonariusze musieli dzwonić. Tuż nad sobą posłyszał przyspieszony oddech. Pod- niósł głowę znad „Głosu Wybrzeża". Zobaczył bladą, prze- rażoną twarz. - Co się stało, panie profesorze? - Pogotowie...! Natychmiast...! - Ktoś zachorował? - Proszę natychmiast wezwać pogotowie. Moja żona... Lekarz, młody, szczupły blondyn o ascetycznej twarzy, bezradnie pokręcił głową.

- Niestety, nic pomóc nie mogę. Nie żyje. Gdzie jest te- lefon? Połączył się z komendą milicji i czekał, paląc papiero- sy. Był zdenerwowany. Przyjechał radiowóz. Porucznik Wojnar wbiegł do hallu. Średniego wzrostu, ruchy miał szybkie, zdecydowane. Towarzyszył mu sier- żant. - Co tu się stało, panie doktorze? - Morderstwo. - Kto został zamordowany? - Profesorowa Skoczyńska. - Przyczyna zgonu? - Silne uderzenie tępym narzędziem w tył głowy. Pęk- nięcie podstawy czaszki. - Chciałbym obejrzeć zwłoki. - Drugie piętro. Pokój osiemnaście. - Czas zgonu? - To się stało niedawno. - Lekarz spojrzał na zegarek. - W tej chwili jest dziesięć po jedenastej. Sądzę, że mor- derstwa dokonano między dziewiątą a dziesiątą. - Między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą - skorygował go porucznik. - Czy napisał pan swoje orze- czenie? - Tak. Zostawiłem u portiera. Sądzę, że nie jestem już panu potrzebny, panie poruczniku... - Na razie nie. Dziękuję. Resztę załatwi nasz lekarz z zakładu medycyny sądowej. Porucznik skinął głową na pożegnanie i zwrócił się do sierżanta. - Połączcie się z komendą. Ja skoczę na górę. Downar dowiedział się o wszystkim dopiero na drugi dzień. Przyszedł na obiad jak zwykle około trzeciej. Od razu wyczuł jakieś niecodzienne podniecenie. Nie zwracał na to jednak specjalnej uwagi i o nic nie pytał. Z apetytem zjadł zupę owocową i potężny befsztyk. Przy deserze spostrzegł wchodzącego na salę Sarneckiego. - Cześć, Michał. Ty także na obiadek?

Sarnecki usiadł i wyjął z kieszeni papierosy. - Paskudna sprawa - powiedział. - Jaka sprawa? - To ty nic nie wiesz? - Co mam wiedzieć? - Wczoraj wieczorem zamordowano tu jedną babkę. Downar z niedowierzaniem spojrzał na przyjaciela. - Co ty wygadujesz? - To co słyszysz. Wczoraj wieczorem zamordowano pro- fesorową Skoczyńską. - Żonę tego archeologa? - Tak. Znałeś ją? - Poznałem ją tutaj. Przystojna babka. Nieprawdopo- dobne... - A jednak to fakt. Prowadzę dochodzenie w tej spra- wie. Nie wyobrażasz sobie jak się cieszę, że cię spotkałem. Chyba nie odmówisz mi swojej pomocy? Downar potrząsnął głową. - Nic z tego, kochany. Przyjechałem na urlop i nie mam zamiaru wdawać się w żadne dochodzenia. Dlate- go nie wziąłem skierowania do żadnego z naszych do- mów, żeby zupełnie oderwać się od kryminalnych spraw. Chcę wreszcie odpocząć. Mam dosyć trupów, sekcji, przesłuchań... Sarnecki westchnął. - Szkoda. Liczyłem na twoją pomoc. No cóż... trudno. Nie to nie. Nie mogę cię przecież zmusić. - Kiedy została zamordowana? - spytał Downar. - Wczoraj wieczorem. Między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą. Uderzenie w tył głowy. - Gdzie ją znaleziono? - W jej pokoju na łóżku, a raczej na tapczanie. Downar w zamyśleniu mieszał cukier w herbacie. - Cholerna lura - mruknął. - Co mówisz? - spytał Sarnecki. - Nie, nic. Więc powiadasz, że znaleziono ją na tapczanie? - Tak. Mąż ją znalazł. - Podejrzewasz go? Sarnecki wzruszył ramionami.

- Boja wiem. W tej chwili to jest jedyny podejrzany, ale... - Ale nie musiał tego robić akurat tutaj - dokończył Dow- nar. - Właśnie. Jeżeli nawet chciał pozbyć się babki, to miał przecież tysiąc innych możliwości, żeby to zrobić. Nie mu- siał jej mordować w ich wspólnym pokoju. Downar zapalił papierosa. - Popełniamy obaj pewien błąd - powiedział. - Mianowicie? - To jest przecież najbardziej logiczna linia obrony. Mo- gę ci zaręczyć, że przy najbliższej okazji profesor Skoczyń- ski powie nam: „Ależ panowie, nie jestem głupcem, żeby popełniać zbrodnię w takich okolicznościach. Stać mnie chyba na to, żeby wymyślić coś inteligentniejszego". Po- wiedz, mi gdzie znajdował się Skoczyński w chwili popeł- nienia morderstwa? - Grał w brydża. Tu, w jadalni. Właśnie przy tym stoli- ku, przy którym teraz siedzimy. - Więc na werandzie? -Tak. - Wobec tego ma alibi. - Niezupełnie. Podczas, gdy partner rozgrywał, poszedł do swego pokoju. - Po co? - Twierdzi, że po chusteczkę. - Czy jego żona była wtedy w pokoju? - Mówi, że nie. - A czy pokój był zamknięty na klucz? - Nie pytałem go o to. - Szkoda. To dosyć istotne. Sarnecki był zdziwiony. - Tak sądzisz? - Sądzę, że tego rodzaju szczegóły mają znaczenie. Chyba dobrze by było porozmawiać jeszcze z profesorem. - Chciałbyś wziąć udział w takiej rozmowie? - ożywił się Sarnecki. - Nie wiem. - Byłbym ci niesłychanie wdzięczny. Zrób to dla mnie, Stefan. Pomóż mi. Widzisz... Będę z tobą szczery. Staram

się o przeniesienie do Warszawy. Gdyby mi się udało roz- szyfrować taką sprawę, to... Rozumiesz chyba? - Przyjechałem do Sopotu żeby odpocząć - mruknął Downar. - Jeszcze odpoczniesz. Zdążysz. No co? Zgadzasz się? Porozmawiasz z profesorem? - A co mam robić? Sarnecki promieniał. - Jesteś porządny chłop. Dziękuję ci. 8 „Bardzo młodo został profesorem - myślał Downar. - Chyba nie ma jeszcze czterdziestu lat. Przystojny facet... Bardzo przystojny. Rasowa twarz. Musi mieć powodzenie u kobiet". - Czy pan pozwoli, panie profesorze, że zadam panu kilka pytań? Skoczyński zwrócił spojrzenie ku mówiącemu. - Wydaje mi się, że powiedziałem pańskiemu koledze wszystko, co miałem do powiedzenia w tej sprawie. Ale proszę, niech pan pyta. - Z kim pan grał wczoraj wieczorem w brydża? - Już mówiłem. Z panem Zanderem, z panem Wysz- kowskim i z panią Trzebińską. - Często państwo grywali? - Przez ostatnich parę dni codziennie po kolacji. - Zawsze w tym samym składzie? - Przeważnie. - O której zaczęli państwo wczoraj grę? - Po kolacji. Przypuszczam, że było koło ósmej. - Wspominał mi kolega Sarnecki, że pan w trakcie gry chodził do swego pokoju. - Tak. Zapomniałem chusteczki do nosa i poszedłem na górę. - O której to mogło być godzinie? - Dokładnie nie pamiętam. Chyba parę minut po dzie- siątej. Po pierwszym robrze. - W pokoju żony nie było? - Nie. - Czy drzwi od pokoju zastał pan otwarte?

-Tak. - A światło się w pokoju paliło? - Tak. Paliło się. Sądziłem, że żona wyszła gdzieś na chwilę, może do łazienki... - Czy żona pańska gdzieś się wybierała? - Raczej nie. Powiedziała mi, że czuje się zmęczona i że chce się wcześniej położyć. - Czy wrócił pan do pokoju po skończonej grze? - Nie. Mieliśmy jeszcze kończyć robra. Mój partner roz- grywał, a ja poszedłem do pokoju po pieniądze. - O której godzinie? - Nie było jeszcze jedenastej. Może wcześniej. Może po dziesiątej... - I wtedy znalazł pan żonę... - Tak. Nie żyła. - Czy pan się od razu zorientował, że żona nie żyje? - Nie mogłem w to uwierzyć, ale... - I zszedł pan na dół, do portierni? - Tak. Żeby sprowadzić pogotowie. - Czy próbował pan żonę ratować? Skoczyński jakby się trochę zmieszał. - Nie. To znaczy... To było beznadziejne. - Więc pan był zupełnie przekonany, że żona już nie żyje? - Raczej tak. - Wobec tego po co pan wzywał pogotowie? - Wiem, że w takich wypadkach tak należy postąpić. Poza tym miałem nadzieję, że może... Downar z ogromnym zainteresowaniem oglądał paz- nokcie. - Hm. Chciałbym jeszcze panu zadać, panie profesorze, trochę intymne pytanie. Czy pańskie współżycie z żoną układało się pomyślnie? Skoczyński poruszył się niecierpliwie. - To są moje prywatne sprawy, proszę pana. I nie mam najmniejszego zamiaru rozmawiać na ten temat. Z tego wszystkiego wnioskuję, że panowie podejrzewają mnie o popełnienie tej zbrodni. Nie wydaje się panom, że to śmieszne? Czy rzeczywiście robię wrażenie takiego głupca, który mordowałby żonę w tego rodzaju okolicz-

nościach? Sądzę, że potrafiłbym obmyślić coś inteligent- niejszego. Downar rzucił Sarneckiemu szybkie, wesołe spojrzenie. - Zgadzam się z panem, panie profesorze. To nie byłoby zbyt pomysłowe. Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy w chwi- li, kiedy pan wszedł do pokoju, paliło się tam światło? - Nie. W pokoju było ciemno. - Jest pan tego pewien? - Zupełnie. Dokładnie pamiętam, że zobaczyłem żonę leżącą na tapczanie. Myślałem, że śpi i dlatego zapaliłem małą lampkę przy łóżku. - Z tego co pan mówi wynika, że kiedy pan po raz pierwszy przyszedł do pokoju to światło się paliło, a kiedy przyszedł pan powtórnie, w pokoju było ciemno. -Tak. - I pokój był ciągle otwarty? -Tak. - A gdzie znajdował się klucz? - Wydaje mi się, że tkwił w zamku. Dobrze nie pamię- tam. - Jeszcze jedno pytanie, panie profesorze. Czy pan ma tu znajomych? Chodzi mi o znajomych z Warszawy? - Raczej nie. Moim dawnym znajomym jest tylko mece- nas Zander. Poza tym to przygodne, wakacyjne znajomości. - A czy pańska żona miała tu jakichś znajomych? Skoczyński niechętnie wzruszył ramionami. - Nie potrafię panu na to odpowiedzieć. Może i miała. - Nie interesował się pan znajomymi żony? - Nie. Downar utkwił badawcze spojrzenie w twarzy profesora. - Więc nic mi pan nie może powiedzieć na temat znajo- mych żony? - Nic. - Z tego by wynikało, że niezbyt się pan żoną intereso- wał. - Powiedziałem już panu, że na te tematy nie będę z pa- nem rozmawiał. Downar uśmiechnął się przepraszająco. - Proszę mi wybaczyć. Z panem już nie będę mówił

o tych sprawach. Poszukam innego źródła informacji. Ciemne oczy Skoczyńskiego błysnęły gniewem. - Co to znaczy? - To znaczy - odparł spokojnie Downar - że musimy zdobyć pewne dane, a kto nam ich dostarczy, to obojętne. - Chce pan słuchać tych wszystkich plotek? - Jakich plotek? - No, o mnie i o mojej żonie. Downar bezradnym ruchem rozłożył ręce. - No cóż, panie profesorze. Jeżeli nie możemy zdobyć informacji z pierwszego źródła, to musimy ich poszukać gdzie indziej. Niechże pan sobie wreszcie zda sprawę, że pańska żona została zamordowana i że my prowadzimy śledztwo. Niezbędne nam są pewne dane, które rzuciłyby trochę światła na podłoże tej zbrodni. Bez tego nie może- my posunąć się naprzód w naszej pracy. - Co pan chce wiedzieć? - spytał stłumionym głosem Skoczyński. - Czy mogę być zupełnie szczery? -Tak. - A więc interesuje mnie pańskie pożycie z żoną. Skoczyński przygryzł wargę. Na jego pociągłej, opalonej twarzy odmalowało się wahanie. - Moje pożycie z żoną nie układało się dobrze - powie- dział po chwili. - Czy prowadzili państwo może sprawę rozwodową? - Nie. Moja żona nie chciała zgodzić się na rozwód. - Dlaczego? - Nie wiem. - Czy pańska żona była starsza od pana? - Tak. O parę lat. - Czy ma pan dzieci? - Nie. Byliśmy bezdzietnym małżeństwem. Downar zgasił niedopalonego papierosa. - Dziękuję. Nie będę już pana dłużej zatrzymywał. Je- szcze tylko ostatnie pytanie. Komu mogło zależeć na śmierci pańskiej żony? - Nie mam pojęcia. Ostatnio żyliśmy właściwie oddziel- nie. Łączyło nas tylko wspólne mieszkanie.

- To dlaczego przyjechali państwo tutaj? - Żona bardzo chciała. Prosiła mnie. Załatwiła pokój. - I pan się zgodził? - Zgodziłem się. Później nawet tego żałowałem, bo miesz- kanie we wspólnym pokoju... Czy nie ma pan więcej pytań? - Nie. Na razie to wszystko. Dziękuję. Kiedy zostali sami, Sarnecki powiedział: - Byłeś wspaniały. Downar uśmiechnął się. - Daj spokój. - No jakże. Rozpracowałeś faceta. Powiedział tyle... - Obawiam się, że nie powiedział wszystkiego. - Podejrzewasz go? - W tej chwili to jest nasz podejrzany numer jeden. In- nych nie mamy. - Jest trochę niewyraźny. To fakt - przyznał Sarnecki. Downar zamyślił się. - Miałbym ochotę przejść się do Orłowa na plażę - po- wiedział po chwili. - Co tam chcesz robić? - Chciałbym odnaleźć sympatię pana profesora. - Skąd wiesz o jej istnieniu? - Widziałem ją. Ładna dziewczyna. - Powiedziała ci, że jest przyjaciółką profesora? - Nie potrzebowała mi mówić. Widziałem ich w zupeł- nie niedwuznacznej sytuacji. To na pewno nie był wykład o najnowszych wykopaliskach. Odprowadził ją do domu... - To wiesz nawet gdzie ona mieszka? -Tak. - Szedłeś za nimi? - zdziwił się Sarnecki. - Dlaczego wtedy tak cię to zainteresowało? Downar trochę się zmieszał. - No cóż... Muszę ci się przyznać. Próbowałem ją poder- wać. Podobała mi się. Poszedłem któregoś dnia na plażę do Orłowa i tam poznałem ją na molo. Śliczna dziewczy- na. Wcale się nie dziwię profesorowi. Dała mi fałszywy ad- res, więc potem, kiedy ją zobaczyłem ze Skoczyńskim... - To znaczy, że ci z nią nie wyszło - uśmiechnął się Sar- necki.

- Nie bardzo. Wiesz... Ja nie lubię zbyt długo chodzić koło tych spraw. Z wiekiem zrobiłem się leniwy. Po prostu nie chce mi się tracić zbyt dużo energii. - Byłoby dobrze z nią porozmawiać. Downar kiwnął głową. - To na pewno. Znaleźli ją na plaży. Błękitny elastyczny kostium efek- townie podkreślał złotawą opaleniznę. Downar spostrzegł ją z daleka i trącił przyjaciela. - Widzisz ją? Wyciera się ręcznikiem. To ona. Ta z ja- snymi włosami. Sarnecki gwizdnął cicho. - Ale babka... Podeszli bliżej. - Dzień dobry - powiedział Downar. Ucieszyła się. - O, pan Stefan! Dzień dobry. Dawno pana nie widzia- łam. Gdzie się pan podziewał? - Szukałem pani, ale niestety na próżno. Ten adres, który mi pani podała, był fałszywy. Mieszka tam jakaś staruszka. Nie wiem dlaczego tak mnie pani nabrała. Roześmiała się. Odgarnęła włosy z czoła i powiedziała: - Bo pan z miejsca wziął trochę za ostre tempo, a ja te- go nie lubię. - A jakich mężczyzn pani lubi? - Delikatnych i cierpliwych. - O tak. Archeologia wymaga dużo cierpliwości. Spojrzała na niego uważnie. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Może byś mnie wreszcie przedstawił - wtrącił się do rozmowy Sarnecki. - Ach, prawda. Bardzo przepraszam. Pani pozwoli so- bie przedstawić. To jest mój przyjaciel. Znakomity pływak. Sarnecki mocno uścisnął dłoń dziewczyny. - Miło mi panią poznać. Stefan dużo opowiadał mi o pani. Uśmiechnęła się. - O, tak dużo chyba nie mógł opowiadać. Widzieliśmy się zaledwie dwa razy. - Wystarczy raz panią zobaczyć, żeby mieć bardzo du- żo do opowiadania - powiedział z galanterią Sarnecki. -

Dawno pani nad morzem? - Już trzeci tydzień. - A gdzie pani stale mieszka? - W Warszawie. Dlaczego pan pyta? - Tak sobie. Z przyzwyczajenia. Lubię wiedzieć gdzie mieszkają najpiękniejsze kobiety. Spojrzała na niego spod rzęs. - Zdaje się, że ma pan zamiar zdobyć moje względy komplementami nie pierwszej świeżości. - Och, tak trudno teraz o świeży towar - roześmiał się Sarnecki. - A co do moich zamiarów, to przede wszystkim mam zamiar podziwiać pani urodę. - Jest pan niemożliwy. - Szukałem pani wczoraj i przedwczoraj - powiedział Downar. - Byłem wczoraj wieczorem w Orłowie. Myślałem, że panią spotkam. - To mogło się łatwo zdarzyć, bo ja właśnie wczoraj wie- czorem poszłam brzegiem morza na samotny spacer w kierunku Sopotu. - Żałuję, żeśmy się rozminęli. A o której godzinie tak pani romantycznie spacerowała nad morzem? - Nie pamiętam. Była chyba dziewiąta, a może później. - No to ja właśnie o tej porze kręciłem się po Orłowie. Tylko, że szedłem górą, nie plażą. Szkoda, żeśmy się nie spotkali. Myślałem o pani. - To bardzo miło z pana strony. Downar utkwił uważne spojrzenie w niebieskich oczach dziewczyny. - Czy pani wie. że profesor Skoczyński przeżywa teraz bardzo ciężkie chwile? - powiedział niespodziewanie. - Dlaczego pan sądzi, że interesują mnie przeżycia pro- fesora Skoczyńskiego? - spytała. - Bo to pani przyjaciel. - Skąd to przypuszczenie? - Ja mam dobre informacje, panno Sabino. - O, wcale w to nie wątpię. Milicja powinna być dobrze poinformowana. - Milicja? Roześmiała się, może trochę zbyt hałaśliwie.

14 15 - Mam wrażenie, że pan mnie nie docenia. W związku z zamordowaniem profesorowej Skoczyńskiej spodziewa- łam się odwiedzin milicji. Nie wiedziałam tylko, czy to na- stąpi dzisiaj czy jutro. - Kto panią poinformował, że zostało popełnione mor- derstwo? - spytał Sarnecki. - O, to chyba nie jest żadna tajemnica. Na całym Wy- brzeżu o niczym innym dzisiaj się nie mówi. Ludzie lubią sensacje. - To prawda. Ludzie lubią sensacje - przytaknął Dow- nar. - Cieszę się, że wyjaśniliśmy sytuację. Mam nadzieję, że już nie będzie żadnych niedomówień. Podniosła wysoko brwi, nadając swej twarzy wyraz dziecinnego zdziwienia. - A jakież tu mogą być niedomówienia? - Chciałem powiedzieć, że zależy mi na szczerej rozmowie. - O, to pan doskonale trafił, bo właśnie ostatnio szcze- rość to moje hobby. - Hobby? - zdziwił się Downar. - Tak. Urozmaicam sobie życie jak mogę. Postanowi- łam, że przez kwiecień i maj nie powiem ani słowa praw- dy. Teraz przyszła kolej na szczerość. Do pierwszego września mówię tylko i wyłącznie prawdę albo nic nie mówię. - Widzę, że humor pani dopisuje. - A dlaczegóż miałabym być w złym humorze? - To prawda. Śmierć profesorowej Skoczyńskiej ułatwia pani sytuację. Uśmiechnęła się i skinęła głową. - Niewątpliwie. Jeżeli jednak panowie sądzą, że to ja po- pełniłam to morderstwo, to muszę panów rozczarować. Bar- dzo żałuję, ale nie mam z tym absolutnie nic wspólnego. - Dlaczego pani przypuszcza, że możemy panią podej- rzewać? - spytał Downar. Rzuciła mu wesołe spojrzenie. - Zabawny pan jest. Albo pan udaje naiwnego, albo uważa mnie pan za idiotkę. Jestem kochanką profesora

Skoczyńskiego i śmierć jego żony jest mi, oczywiście, na rękę. Pani profesorowa nie chciała się zgodzić na rozwód, a Robert ma w stosunku do mnie poważne zamiary. Mo- tyw zbrodni więc już mamy. Cały feler polega na tym, że to nie ja... Wiem, że panom bardzo by pasowała taka kon- cepcja, ale ja jej nie zabiłam. Downar uważnie przyglądał się dziewczynie. - Gdzie pani była wczoraj wieczorem? - spytał. - Mówiłam już panu. Chodziłam na samotny spacer. - Nikt pani nie widział podczas tego spaceru? - Zapewne ktoś mnie widział, ale nikt ze znajomych. Niestety, nie mam alibi. - Widzę, że pani ma sporo wiadomości z dziedziny kry- minalistyki. - Trochę. Czytuję wyłącznie powieści kryminalne. Lu- bię także filmy o tej tematyce. Kiedyś nawet marzyłam o tym, żeby pracować w milicji, ale się rozmyśliłam. - I jaki zawód pani sobie wybrała? - Jeszcze się nie zdecydowałam. Znam obce języki. Czasem oprowadzam wycieczki. Pociąga mnie kariera ar- tystki filmowej. Lubię także malować. Trudno jest powziąć decyzję i poświęcić się czemuś jednemu. - A można spytać z czego pani żyje? - Tatuś mi pomaga. Od czasu do czasu także sama coś zarobię. - Jak dawno zna pani profesora Skoczyńskiego? - O, już chyba ze dwa lata. - Gdzie go pani poznała? - W Zakopanem. Ściślej mówiąc na Kasprowym. - Czy żonę profesora także pani znała? - Tylko z widzenia. - I zapewne ze słyszenia. - Od czasu do czasu Robert rozmawiał ze mną o niej. - Sądzę, że nie tylko z panem Skoczyńskim rozmawia- ła pani na temat jego żony. Z różnymi znajomymi chyba także. Z przyjaciółkami... Uśmiechnęła się. - To zupełnie możliwe. Chyba się pan orientuje, że ko- biety lubią sobie poplotkować.

16 17 - Ciekaw jestem, co mówiono o pani Skoczyńskiej, ja- ką miała opinię wśród kobiet? - Niezbyt dobrą. Za bardzo uganiała się za mężczyzna- mi. Uwodziła mężów, narzeczonych. Nie potrzebowała na te rzeczy dużo czasu. To szło błyskawicznie. - Czy miała ostatnio przyjaciela? Nie orientuje się pani? - Tego nie wiem. Pewnie miała. - Ciekawe dlaczego nie chciała dać mężowi rozwodu. - To chyba jasne. Forsa. Robert jest dosyć zamożnym człowiekiem. Niedawno otrzymał jakiś zagraniczny spa- dek. Poza tym dobrze zarabia. Ma dom, samochód... Z ta- kich rzeczy niełatwo się rezygnuje. - Oczywiście. Teraz to wszystko stoi otworem przed panią. - A pan swoje. Koniecznie chce mnie pan awansować na morderczynię. - Nie, niekoniecznie. Ciekaw jestem, kogo pani widzia- łaby w tej roli. Jest pani taka otrzaskana z tematyką kry- minalną, tyle pani czyta. Kto, według pani, mógł popełnić tę zbrodnię? Wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem. Za dużo pan ode mnie wymaga. Nie je- stem detektywem. - To prawda. Ale załóżmy, że pani pisze powieść krymi- nalną i że w tej powieści stworzyła pani podobną sytuację. Kogo typowałaby pani na mordercę? - Osobę najmniej podejrzaną, oczywiście. - Kochanka męża jest osobą zbyt podejrzaną. Prawda? Przyjrzała mu się uważnie. - Wydaje mi się, że tak - powiedziała wolno. - Zgodnie z zasadami, którymi kierują się autorzy powieści krymi- nalnych, to powinien być ktoś stojący poza wszelkimi podejrzeniami. Listonosz, taksówkarz, ratownik, albo... - Albo? - podchwycił Downar. - Bo ja wiem... Albo kierowniczka pensjonatu... * Wypieki na tłustej twarzy wyglądały jak namalowane. Była bardzo zdenerwowana. Co chwila podnosiła się

z krzesła, jakby chciała uciec. Zaraz jednak siadała z po- wrotem. Oddychała z wysiłkiem. - Ja naprawdę nic nie umiem powiedzieć w tej sprawie. Ja... ja nic nie wiem. - Proszę się uspokoić - powiedział łagodnie Downar. - Przecież nikt do pani nie ma żadnej pretensji. Chodzi o pewne informacje. - Ja nic nie wiem, absolutnie nic. - No, coś tam pani zawsze wie. - Nic, zupełnie nic. Downar zapalił papierosa i przez chwilę bawił się zwę- gloną zapałką. - Proszę mi powiedzieć od jak dawna prowadzi pani ten dom? - Od dziesięciu miesięcy. - A przedtem? - Przedtem był tutaj kierownik. - Pytam co pani robiła, zanim objęła pani kierownictwo tego domu? - Byłam kierowniczką w Międzyzdrojach, w Ustroniu... - Czy pani poznała już gdzieś profesora Skoczyńskiego i jego żonę? Może w Ustroniu, czy w Międzyzdrojach? - Nie. Zobaczyłam ich tutaj po raz pierwszy w życiu. - Proszę mi powiedzieć kto tutaj dotrzymywał towarzy- stwa pani Skoczyńskiej? Poruszyła się niespokojnie. - Ja się, proszę pana, nie interesuję tym, kto komu do- trzymuje towarzystwa. To nie moja sprawa. Mam dosyć swojej roboty. - Czy pokojówki pani angażowała, czy też zastała je pa- ni na miejscu? - To nowe dziewczyny. Nic nie umieją. Powiadam panu, że nieraz mi ręce opadają. - Więc cały personel jest nowy? - Tak. Tylko portier... Portier jest już tutaj parę lat. - Zadowolona pani z niego? - Bardzo. Na wszystkim się zna. Wszystko potrafi zro- bić. W zeszłym tygodniu nawet telewizor zreperował. 18

19 Chętny, grzeczny. Goście także go chwalą. Teraz trudno o takiego pracownika. - Niech mi pani powie, z kim pani ostatnio widywała profesorową Skoczyńską? - Z różnymi ludźmi. Ja tam nie lubię robić plotek. - My tu się nie bawimy w plotki, proszę pani - powie- dział z naciskiem Downar. - To jest śledztwo w sprawie popełnionego morderstwa. Mam wrażenie, że pani nie ro- zumie powagi sytuacji. Profesorowa Skoczyńska została zamordowana i pani, jako kierowniczka tego domu, jest obowiązana powiedzieć wszystko, co może rzucić jakiekol- wiek światło na tę zbrodnię. Zrobiła przerażoną minę. - Ależ... Ja nic nie wiem. Jak Boga kocham. - Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. W czyim towa- rzystwie najczęściej widywała pani profesorową Skoczyń- ską? - Zdaje się. że parę razy była na spacerze z panem Ter- nerem. - Kto to jest pan Terner? - Reżyser filmowy. Podobno bardzo znany. Nie słyszał pan o nim? - Nie. Zresztą tylu jest znanych reżyserów filmowych, że trudno spamiętać wszystkie nazwiska. Czy ten pan Terner przyjechał tutaj sam? - Tak. Zajmuje pojedynczy pokój. - Na którym piętrze? - Na drugim. Siedemnastka. - To obok pokoju państwa Skoczyńskich? - Tak. Oni mają osiemnastkę. - I twierdzi pani, że profesorowa Skoczyńska chodziła na spacery z panem Ternerem? - Widywałam ich razem. Kiedyś nawet na molo... Aleja nie mówię, że coś tam było. Downar wyjął z kieszeni notes i coś w nim zapisał. - Czy pan Terner długo tu już przebywa? - spytał. - Chyba ze trzy tygodnie. Dokładnie nie pamiętam. Mu- siałabym sprawdzić. Jeżeli pan sobie życzy, mogę zaraz...

- Nie, nie, to w tej chwili niepotrzebne. Chciałem je- szcze zapytać, co się stało tej pokojówce? - Której pokojówce? - No tej, która chodzi z obwiązaną głową. - Ach, Cesia! Uderzyła się. - Jak to się stało? - Zwyczajnie. Biegła przez korytarz, a że było ciemno... - Ciemno? Dlaczego ciemno? - Nawaliło światło w korytarzu na drugim piętrze. Do- brze, że mi pan przypomniał. Muszę zaraz powiedzieć Le- onowi, żeby zobaczył, co się tam stało. Nie może być ciem- no w korytarzu. Goście mi się gotowi pozabijać. - O, właśnie - powiedział Downar. - Na razie wystarczy nam jeden trup. Chciałbym zamienić parę słów z tą dziew- czyną. Może ją pani zawoła. Cesia była trochę wystraszona, a trochę zaciekawiona. Nie wiedziała czego od niej chcą. Już samo słowo „milicja" budziło w niej zaniepokojenie. - Gdzież to się pani tak urządziła? - spytał Downar, wskazując zabandażowaną głowę. - Pośliznęłam się, proszę pana i wyrżnęłam o klamkę. O mało się nie zabiłam. - Kiedy to się stało? - Wczoraj wieczorem. Pobiegłam zawołać pana Ternera do telefonu. W korytarzu było ciemno i tak jakoś... - O której to było godzinie? - Nie pamiętam. Może była dziewiąta. Chyba już po dzienniku telewizyjnym. - Czy spotkała pani kogoś na korytarzu? - Nie, nikogo. - Dziękuję. Jest pani wolna. Dziewczyna zawahała się. - Ja jeszcze tylko chciałam powiedzieć, pani kierow- niczko, że zginęło prześcieradło. Żeby potem nie było na mnie, jak z tym masłem. - Jakie prześcieradło? - Prześcieradło z pokoju pana Ternera. - Z pokoju pana Ternera? 20

21 - Tak. Dzisiaj rano miałam mu zmienić pościel, bo to już przeszło dwa tygodnie jak przyjechał. Szukam prze- ścieradła, nie ma. Kierowniczka zdumiona spojrzała na Downara, tak jakby on był zamieszany w zniknięcie prześcieradła, na- stępnie zaś przeniosła wzrok na pokojówkę. - Co ty wygadujesz? Gdzieżby się mogło podziać prze- ścieradło? Cesia wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia, proszę pani. Sama byłam zdziwio- na. Szukałam po całym pokoju, nawet na szafie. - Czy pan Terner jest teraz u siebie? - spytał Downar. - Nie. Widziałam jak wychodził. - A pytała go pani o to prześcieradło? - Nie. - Dlaczego? -Takjakoś... Wstydziłam się. - Czego się tu wstydzić? - wybuchnęła kierowniczka. - Nie ma prześcieradła, to rzecz zupełnie naturalna, że za- pytasz gościa. Co za idiotka! - Może zajrzymy do pokoju pana Ternera? - zapropo- nował Downar. Wzięli z dyżurki klucz i poszli na drugie piętro. Kierowniczka, nie tracąc czasu, przystąpiła do facho- wej inspekcji. - Przecież jest prześcieradło - powiedziała surowo. - Co to znaczy Cesiu? Co ty nam za bzdury opowiadasz? Dziewczyna otworzyła usta. Spoglądała bezradnie to na Downara, to na kierowniczkę. - Rano nie było, jak Boga jedynego kocham, nie było. - Głupie gadanie - ucięła kierowniczka.- Coś ci się przywidziało. Chodźmy stąd. - Chwileczkę. - Downar zbliżył się do łóżka i uważnie obejrzał pościel. - Czy pani jest zupełnie pewna, że to jest tutejsze prześcieradło? - Czy tutejsze? - No tak. Bo mnie się wydaje, że to jest zupełnie nowe prześcieradło. Chyba jeszcze nawet nie prane.

Kierowniczka odsunęła go niecierpliwym ruchem. - Przepraszam. Pan pozwoli. Dziwne, dziwne. Rzeczy- wiście... - Co? Co rzeczywiście...? - No, rzeczywiście to nie jest nasze prześcieradło- My mamy tylko lniane prześcieradła. A to... to jest... Pan ma rację. To jest nowiutkie prześcieradło, jeszcze ani razu nie prane. - Jest pani tego zupełnie pewna? - spytał Downar- - Jestem zupełnie pewna. Chyba wiem jakie mamy prześcieradła. - A nie mówiłam, że coś nie jest w porządku - ucie- szyła się Cesia, która nabrała pewności siebie. - Rano, jak przyszłam sprzątać, w ogóle nie było żadnego prze- ścieradła. Kierowniczka podniosła pytające spojrzenie na Downara. - Co to znaczy, panie majorze? Uśmiechnął się. - W każdym razie lepiej, że jest prześcieradło. Nie bę- dzie pani miała kłopotu z remanentem. Myślę, że możemy na tym tę sprawę zakończyć. Chodźmy. Pan Terner nie powinien nas tutaj zastać. Portier zniósł walizki i postawił je koło wozu. - Czy obie pójdą do bagażnika? - spytał. - Tak. Jest dosyć miejsca. W tej chwili po schodach zbiegł Downar. - Przepraszam. Czy pan Terner? - Tak. O co chodzi? - Chciałbym z panem zamienić kilka słów. - Bardzo żałuję, ale właśnie wyjeżdżam. Jak pan widzi, pakuję się. - Przykro mi, ale będzie pan musiał opóźnić swój wy- jazd. - A to dlaczego? - Chyba panu wiadomo, że została zamordowana pani Skoczyńska i że ja prowadzę dochodzenie w tej spraWie. 22 23 - Wiem, ale nie rozumiem co ja mam z tym wszystkim

wspólnego? Downar spojrzał w duże, ciemne oczy, które w tym mo- mencie nic nie wyrażały. - Wcale nie twierdzę, że pan ma z tym coś wspólnego. Sądzę jednak, że odłoży pan swój wyjazd i poświęci mi chwilę czasu. - Spieszę się. W Warszawie czekają na mnie ważne sprawy. Przystępuję do kręcenia filmu. - Rozumiem, ale mimo wszystko muszę z panem poro- zmawiać - nastawał Downar. - Woli pan chyba uniknąć oficjalnego przesłuchania w komendzie. Opalona twarz Ternera pociemniała gniewem. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie. Zapanował jednak nad podnieceniem. Powiedział z pozornym spokojem: - Jeżeli tak bardzo panu na tym zależy, to proszę. Je- stem do pańskiej dyspozycji. Możemy porozmawiać. Co prawda nie wiem o czym mamy rozmawiać, ale proszę... - Może przejdziemy do pańskiego pokoju - zapropono- wał Downar. - O ile się orientuję, jeszcze nie jest zajęty. Poszli. Downar usiadł na krześle, a Terner na łóżku. - Więc o czym pan chciał ze mną mówić? - spytał Ter- ner. Jego głos ciągle brzmiał ostro, agresywnie. Downar zdawał się tego nie dostrzegać. Uśmiechnął się dobrotliwie. - Chciałbym pomówić z panem o pani Skoczyńskiej. - Niech się pan raczej zwróci do jej męża, a nie do mnie. - Podobno dotrzymywał jej pan towarzystwa? - Wszyscy tu sobie dotrzymujemy towarzystwa podczas obiadu i kolacji. - Ale nie wszyscy chodzą we dwoje na wieczorne spa- cery. - Co pan chce przez to powiedzieć? - To, że pan emablował panią Skoczyńską. - Nie więcej aniżeli inne panie. - Gratuluję. Zasłużył pan sobie na miano sopockiego Casanovy '67. Co mógłby mi pan powiedzieć o pani Sko- czyńskiej? 24 - Nic ciekawego. To była bardzo przystojna kobieta.

Nie sądzę, żebym mógł powiedzieć coś więcej na jej te- mat. - Od jak dawna znał pan panią Skoczyńską? - Poznałem ją tutaj, teraz, dwa tygodnie temu. - A przedtem nigdy pan jej nie spotkał? - Nie. - A czy stykał się pan może z jej mężem? - Profesora Skoczyńskiego także poznałem dopiero tu- taj. Inna branża. Film... archeologia... Obracamy się w zu- pełnie różnych środowiskach. - Jakie jest pańskie zdanie o zamordowaniu pani Sko- czyńskiej? Terner zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał nad zna- czeniem tego pytania. - Moje zdanie...? No cóż... Bardzo przykra historia. To wszystkim popsuło humory. - I zapewne dlatego pan wyjeżdża. Bo mam wrażenie, że miał pan dłużej tutaj pozostać. - Tak. Miałem jeszcze tydzień posiedzieć. Otrzyma- łem jednak telefon z Warszawy i muszę wracać. Okaza- ło się, że musimy rozpocząć zdjęcia we wcześniejszym terminie. - Co pan robił wczoraj wieczorem? - spytał nagle Do- wnar. - Wczoraj wieczorem? Zaraz, zaraz... Niech sobie przy- pomnę. Chyba nic specjalnego. Po kolacji oglądałem tele- wizję, a potem poszedłem na spacer... - Czy sam pan był na spacerze? - Tak, sam. - I o której wrócił pan do swojego pokoju? - Pewnie około dziesiątej. Dokładnej godziny nie pa- miętam. Downar zapalił papierosa i rozejrzał się. - Nie ma u pana popielniczki? - spytał. - Właśnie nie wiem co się stało z moją popielniczką - powiedział Terner i także się rozejrzał po pokoju. - Gdzieś zniknęła. Widocznie pokojówka ją zabrała. 25 - Jaka to była popielniczka? - zainteresował się Dow-

nar. - Taka duża, ciężka, z grubego szkła. - Kiedy pan ją widział po raz ostatni? - Bo ja wiem... Chyba wczoraj. - Dużo pan pali papierosów? - Ostatnio przerzuciłem się na fajkę. Podobno to zdrowiej. - A jak to było z tym prześcieradłem? - rzucił szybkie pytanie Downar. Kąciki ust Ternera drgnęły leciutko. Był to ledwo do- strzegalny skurcz mięśni. Tylko bardzo uważny obserwa- tor mógł go zauważyć. - O jakim prześcieradle pan mówi, panie majorze? - O prześcieradle z pańskiego łóżka. - Nie rozumiem... - Pokojówka, która tu sprząta, twierdzi, że z pańskiego łóżka zginęło prześcieradło. Terner odsłonił kołdrę. - Przecież jest prześcieradło. - Tak, ale podobno tutejsze prześcieradła wyglądają inaczej. Zarówno pokojówka, jak i kierowniczka twier- dzą, że to jest nowe prześcieradło, nawet jeszcze nieprane. - Co za idiotki! - wybuchnął Terner. - Więc z tego wy- nikałoby, że ja kupiłem nowe prześcieradło. A cóż wobec tego zrobiłem z tamtym? - Tego nie wiem - powiedział spokojnie Downar. Twarz Ternera nabiegła krwią. - Co to wszystko znaczy, do wszystkich diabłów? Chy- ba pan nie ma zamiaru zwracać uwagi na to, co plotą te kretynki. Ja naprawdę nie mam czasu na tego rodzaju rozmowy. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie te- go, że będę z panem rozmawiał o prześcieradłach. Przecież to kompletny nonsens. - Czy pan jest żonaty? - spytał pozornie bez związku Downar. - Tak, jestem żonaty. - A dlaczego nie wyjechał pan z żoną na urlop? 26 - Tak się złożyło. Moja żona wybierała się od dawna

z koleżankami na plener, a ja chciałem odetchnąć mor- skim powietrzem. - Czy pańska żona jest malarką? -Tak. - Hm - Downar zgasił papierosa o podeszwę i wsunął niedopałek do pudełka z zapałkami. - No tak... A wraca- jąc do tego prześcieradła... - Niechże pan wreszcie da spokój z prześcieradłami! - żachnął się Terner. - To przecież nie ma najmniejszego sensu. - Ale jeżeli kierowniczka twierdzi, że to nie jest tutejsze prześcieradło... - upierał się Downar. Terner pogardliwie wzruszył ramionami. - Chyba już się pan zdążył zorientować, z kim pan ma do czynienia. Przecież to skończona idiotka. - Mam wrażenie, że pan wydaje zbyt autorytatywne sądy o swych bliźnich - uśmiechnął się Downar. - Więc pan sta- nowczo twierdzi, że nie zamieniał pan tego prześcieradła? - Oczywiście, że nie zamieniałem. Po jakiego diabła miałbym to robić? Downar zamyślił się. - Tak. To byłoby rzeczywiście dosyć dziwne. - Czy mogę uważać naszą rozmowę za skończoną? - spytał Terner. - Tak. Na razie dziękuję panu. - I nie ma pan nic przeciwko temu, żebym wyjechał? Downar miał zakłopotaną minę. - Nie mogę pana zatrzymywać - powiedział - byłbym jednak bardzo zobowiązany, gdyby pan zechciał zatrzy- mać się do jutra. To przecież kwestia jednej nocy. Terner wykonał niecierpliwy ruch ręką. - Nie rozumiem o co panu chodzi. Czego pan się wła- ściwie po mnie spodziewa? Bardzo żałuję, ale muszę być w Warszawie. Czekają na mnie. Downar rozłożył ręce. - No cóż, trudno. Życzę szczęśliwej podróży. W razie po- trzeby odnajdę pana w Warszawie. 27 Po kolacji Downar spotkał się z Sarneckim. Poszli na

molo. Noc była ciemna. Chmury zasłoniły gwiazdy. Dął za- chodni wiatr, zwiastując niepogodę. Usiedli na ławce i wpatrywali się w migocące światła dalekiego portu. Milczeli- Pierwszy odezwał się Sarnecki: - No i co? Downar wzruszył ramionami. - Ano nic. Niedaleko żeśmy ujechali. - Co sądzisz o tym filmowcu? - To dosyć podejrzana sprawa. - Może nie trzeba było go wypuszczać? - Nie było podstaw, żeby go zatrzymać. Co do tego prześcieradła, to mogła się mylić zarówno pokojówka, jak i kierowniczka. Wiesz przecież, że w takich sytua- cjach ludzie wymyślają najrozmaitsze historyjki, nieraz w najlepszej wierze. Powiedz mi, Michał, czyś ty przesłu- chiwał portiera? - Oczywiście. Jego przede wszystkim. - Nie zauważył wczoraj na terenie kogoś podejrzanego? - Mówi, że nie. Widzisz... Tam jest o tyle trudna sytua- cja, że wieczorem przychodzą na telewizję różni ludzie z zewnątrz, znajomi stałych pensjonariuszy. Portier nie zna ich wszystkich. Downar pokiwał głową. - Tak. To bardzo utrudnia nam robotę. Zbrodni doko- nano między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą. Mordercą może być ktoś z zewnątrz. Wszedł, zaprawił babkę czymś ciężkim i najspokojniej wyszedł. - Ciekawe czym ją uderzył - powiedział Sarnecki. - Bo ja wiem? Może popielniczką. - Dlaczego sądzisz, że popielniczką? - Dlatego, że taka duża, ciężka popielniczka zginęła z po- koju Ternera. - Popielniczka i prześcieradło. Ciekawe. Downar chwycił Sarneckiego za ramię. - Słuchaj. Jutro z samego rana trzeba będzie obsko- czyć wszystkie sklepy z bielizną pościelową w Gdyni, w Gdańsku, w Sopocie. Może gdzieś sobie przypomną

przystojnego filmowca, który kupił prześcieradło. - Dobra. Spróbujemy. Może któraś z ekspedientek za- pamiętała tego amanta. Jeżeli to w ogóle prawda, że ku- pował to prześcieradło. Nie jest wykluczone, że pokojówka coś kombinowała. Downar potarł ręce. - Chłodno się robi. Chodźmy. Jedziesz do Gdańska? - Oczywiście. A gdzie chcesz, żebym nocował? Downar był zmęczony. Kiedy znalazł się w swoim poko- ju, poczuł, że na nic już nie ma siły. Nie chciało mu się na- wet przeczytać gazety. Wziął prysznic i położył się do łóż- ka. Był pewien, że zaśnie jak tylko przyłoży głowę do poduszki, ale nic z tego. Zaledwie zgasił światło, mózg za- czął pracować ze zdwojoną aktywnością. Kto zabił? Gdzie szukać mordercy? Jaką obrać taktykę? Kto jest podejrza- ny? Jakie poszlaki? Właściwie nic konkretnego. Profesor, Sabina, Terner... A może jest w to zamieszany zupełnie kto inny? Może tło zbrodni okaże się niezwykłe, zaskaku- jące. Cóż on wie o profesorowej Skoczyńskiej? Nic, abso- lutnie nic. Zapadł w niespokojny, gorączkowy sen. Męczyły go po- tworne zmory. Zbudził się nagle i usiadł na łóżku. Początkowo nie wie- dział co się dzieje. Słyszał tylko jakiś hałas. Dopiero po chwili zorientował się, że ktoś się dobija. Wstał, narzucił szlafrok i zszedł na dół. Po drodze zobaczył wystraszoną twarz swojej gospodyni, która ostrożnie wyglądała przez uchylone drzwi. - Kto tam? - Otwórz. To ja - zawołał Sarnecki. - Co się stało? - Ubieraj się. Jedziemy. - Ale co się stało? - Znaleziono trupa Ternerowej. 28 29 ROZDZIAŁ II - Uderzenie w tył głowy - powiedział lekarz. Downar przez chwilę rozglądał się po pokoju hotelo-