loogaro

  • Dokumenty222
  • Odsłony262 025
  • Obserwuję123
  • Rozmiar dokumentów384.8 MB
  • Ilość pobrań139 247

Bram Stoker - Dracula

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Bram Stoker - Dracula.pdf

loogaro Prywatne EBooki
Użytkownik loogaro wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 6,115 osób, 2334 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

M-C-H• 7 lata temu

dziękuje!

Transkrypt ( 25 z dostępnych 584 stron)

BRAM STOKER DRACULA Przełożył Marek Król

Kolejność, w jakiej przedstawiono poniższe zapiski, stanie się dla czytelnika jasna w toku lektury. Pominięto wszystkie szczegóły

nieistotne dla sprawy, by ta opowieść, w której prawdziwość dziś i tak już niemal nie sposób uwierzyć, obejmowała wyłącznie suche fakty. Żadna ze składających się na nią relacji dotyczących przeszłych wydarzeń nie może być przy tym obarczona jakimikolwiek błędami wynikającymi ze słabości ludzkiej pamięci, bowiem wszystkie notatki sporządzane były na bieżąco, chociaż każda z nich prezentuje jedynie punkt widzenia i zakres wiedzy jej autora.

ROZDZIAŁ I Z NOTATEK JONATHANA HARKERA (stenogram) 3 maja. Bistńtz. - Wyjazd z Monachium 1 maja o 8.35 wieczorem, przyjazd do Wiednia wczesnym rankiem dnia następnego; planowo mieliśmy przyjechać o 6.46, ale pociąg miał godzinę spóźnienia. Budapeszt, sądząc z tego, co udało mi się zobaczyć z okien pociągu i podczas krótkiego spaceru po ulicach miasta, jest chyba cudownym miejscem. Nie chciałem się zbytnio oddalać od stacji, ponieważ przyjechaliśmy z opóźnieniem, a w dalszą drogę mieliśmy wyruszyć w miarę możliwości zgodnie z rozkładem. Miałem nieodparte wrażenie, że właśnie tam przekraczam granicę pomiędzy Zachodem a Wschodem. Najbardziej zachodni ze wspaniałych mostów na Dunaju, który w tym miejscu jest niezmiernie szeroki i głęboki, wprowadził nas wprost w świat tradycji wyrosłych pod panowaniem tureckim. Wyjechaliśmy mniej więcej zgodnie z rozkładem i po zapadnięciu zmroku dotarliśmy do Klausenburga. Zatrzymałem się na noc w Hotel Royale. Na obiad - a raczej na kolację - zjadłem kurczaka z papryką, który był po prostu wyśmienity, choć niezmiernie trudno ugasić po nim pragnienie. (Zapam.: zdobyć przepis dla Miny.) Zapytałem o tę potrawę kelnera, a on powiedział, że nazywa się „paprika hendl” i ponieważ jest to lokalna specjalność, powinienem ją spotkać w całych Karpatach. Przekonałem się, że bardzo mi się tu przydaje znajomość tych kilku niemieckich słów; nawet sobie nie wyobrażam, jak bym mógł sobie tutaj

bez nich poradzić. Ponieważ w Londynie miałem nieco wolnego czasu, odwiedziłem British Museum i w tamtejszej bibliotece przejrzałem mapy i książki dotyczące Transylwanii. Przyszło mi do głowy, że nieco wiedzy na temat tego kraju na pewno mi się przyda w kontaktach z przedstawicielem miejscowej arystokracji. Okazało się, że wymieniony przez niego region leży na wschodnich rubieżach tego kraju, w samym sercu Karpat, w miejscu, gdzie zbiegają się granice trzech państw: Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny. To jedno z najdzikszych i najmniej znanych miejsc w Europie. Nie udało mi się znaleźć ani jednej mapy czy opracowania podającego dokładniejszą lokalizację zamku Dracula. Jak dotąd nie sporządzono bowiem żadnych map tego” regionu, które można by porównać z mapami naszego urzędu kartograficznego. Przekonałem się jednak zarazem, że Bistritz, miasto wymienione przez hrabiego Draculę jako siedziba urzędu pocztowego, jest nawet dosyć znane. Dołączę w tym miejscu kilka sporządzonych przeze mnie notatek, by pomogły mi odświeżyć pamięć, kiedy będę opowiadał Minie o moich wojażach. Ludność Transylwanii składa się z przedstawicieli czterech odrębnych narodowości; na południu żyją Sasi przemieszani z Wołochami - potomkami starożytnych Daków; na zachodzie Madziarzy, a na wschodzie i na północy - Szeklerzy. Znajdę się pośród tych ostatnich, którzy, jak sami uważają, pochodzą wprost od Attyli i Hunów. Nie jest to wykluczone, ponieważ, gdy w jedenastym wieku kraj ten podbili Madziarzy, Hunowie już go zamieszkiwali. Przeczytałem gdzieś, że w tym łuku Karpat nagromadziły się wszystkie znane na świecie

przesądy, jak gdyby znajdowało się tam centrum jakiegoś ogromnego wiru zbiorowej wyobraźni; jeśli tak rzeczywiście jest, ta podróż może być bardzo interesującym doświadczeniem. (Zapam.: Poprosić hrabiego, żeby mi wszystko o nich opowiedział.) Chociaż łóżko było dość wygodne, nie spałem zbyt dobrze. Nawiedzały mnie najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze sny, jakie sobie tylko można wyobrazić. Może zawinił pies, który przez całą noc wył pod moim oknem, albo papryka, bo choć wypiłem całą wodę, jaka była w karafce, nadal mnie suszyło. Zasnąłem dopiero nad ranem i obudziło mnie natarczywe stukanie do drzwi, musiałem więc chyba spać dosyć mocno. Na śniadanie znów była papryka, rodzaj kleiku z kukurydzianej mąki, który nazywają tu „mamałygą” oraz faszerowane bakłażany - wyśmienita potrawa zwana „impletata”. (Zapam.: także zdobyć przepis.) Musiałem się spieszyć ze śniadaniem, ponieważ pociąg odjeżdżał przed ósmą - a raczej powinien był odjechać, bo gdy o 7.30 dobiegłem do stacji, jeszcze przez godzinę siedziałem w wagonie, zanim wreszcie ruszyliśmy. Wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym mniej punktualnie kursują pociągi. Jak z tym musi być w Chinach? Przez cały dzień wlekliśmy się wolno poprzez kraj pełen cudowności. Od czasu do czasu mijaliśmy niewielkie miasteczka albo zameczki położone na szczytach stromych wzgórz; takie same można zobaczyć w starych mszałach. Niekiedy jechaliśmy wzdłuż rzek i strumieni, a szerokie pasma nagich kamieni po obu brzegach wskazywały, że zdarzają się tam gwałtowne powodzie. Trzeba wielkiej masy wody i bardzo wartkiego nurtu, by tak wymyć brzegi. Na każdej stacji napotykaliśmy grupy - a czasami nawet tłumy - ludzi w

najprzeróżniejszych strojach. Część przypominała angielskich wieśniaków, albo chłopów, których widywałem, przejeżdżając przez Francję i Niemcy: w krótkich marynarkach, okrągłych kapeluszach i spodniach domowej roboty. Inni wyglądali o wiele bardziej malowniczo. Kobiety z daleka prezentowały się bardzo ładnie - co innego, gdy się do nich podeszło nieco bliżej - ale były bardzo szerokie w talii. Wszystkie miały na sobie białe bluzki z obszernymi rękawami, a większość także szerokie pasy, do których poprzyczepiane były jakieś mniejsze paseczki; wszystko to trzepotało niczym sukienka baletnicy; pod spodem oczywiście nosiły halki. Najdziwniejsze ze wszystkich postaci, jakie zdarzyło nam się po drodze napotkać, to Słowacy. Wyglądają bardziej dziko, niż cała reszta, w swych wielkich pasterskich kapeluszach, ogromnych, workowatych spodniach brudnobiałej barwy, białych, lnianych koszulach i przeogromnych - szerokich niemal na stopę - ciężkich, skórzanych pasach, ponabijanych mosiężnymi ćwiekami. Nogawki spodni wpuszczają w cholewy wysokich butów. Noszą długie czarne włosy i ogromne czarne wąsy. Są bardzo malowniczy, ale nie ujmują swym wyglądem. Na scenie niewątpliwie wyznaczono by im rolę jakiejś bandy wschodnich zbójców. Jak mi jednak powiedziano, są absolutnie niegroźni i raczej nieśmiali. Już po zmierzchu dotarliśmy do Bistritz; to bardzo interesująca miejscowość o długiej historii. Leżąc prawie na samej granicy - ponieważ za przełęczą Borsa rozciąga się już Bukowina - miasto miało bardzo burzliwe dzieje, które pozostawiły tam liczne ślady. Pięćdziesiąt lat temu zostało spustoszone przez pięć wielkich pożarów. Na samym początku siedemnastego wieku przeżyło trzytygodniowe oblężenie, co

kosztowało życie 13 000 ludzi - ofiar samej wojny, której w dodatku towarzyszyły głód i zaraza. Hrabia Dracula skierował mnie do hotelu Golden Krone, który okazał się bardzo staroświecki - zresztą ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, bo chcę rzecz jasna zobaczyć jak najwięcej tego rodzaju osobliwości. Najwyraźniej mnie tam oczekiwano, ponieważ kiedy podszedłem do drzwi, stanąłem twarzą w twarz z wesołą starszą kobietą, ubraną w zwykłą chłopską sukienkę - białą halkę, z długą dwuczęściową (z przodu i z tyłu) zapaską z kolorowego materiału, dopasowaną do ciała nieco bardziej, niż nakazywałaby to skromność. Kiedy podszedłem i ukłoniłem się, powiedziała: „Herr Anglik?”. „Tak - odparłem. - Jonathan Harker”. Uśmiechnęła się i powiedziała coś do starszego mężczyzny w białej koszuli, który stanął zaraz za nią. Na chwilę gdzieś się oddalił i zaraz powrócił z listem: Drogi przyjacielu, witam w Karpatach. Z niecierpliwością oczekuję naszego spotkania. Niech pan śpi dobrze dziś w nocy. Jutro o trzeciej odjeżdża dyliżans do Bukowiny. Ma pan w nim zarezerwowane miejsce. Na przełęczy Borsa będzie na pana czekał mój powóz, który dowiezie pana na miejsce. Mam nadzieję, że podróż z Londynu była udana, a pobyt w moim pięknym kraju będzie przyjemny. Pański oddany przyjaciel DRACULA 4 maja. - Dowiedziałem się, że także mój gospodarz otrzymał od

hrabiego list, w którym polecił mu zarezerwować dla mnie najlepsze miejsce w dyliżansie. Kiedy jednak zacząłem wypytywać go o szczegóły, odniosłem wrażenie, że rozmawia ze mną bardzo niechętnie i udaje, że nie jest w stanie zrozumieć mojego niemieckiego. To nie mogła być prawda, ponieważ aż do tej chwili nie miał z tym żadnych problemów, a przynajmniej odpowiadał na moje pytania tak precyzyjnie, jak gdyby wszystko doskonale rozumiał. On i jego żona - owa starsza pani, która mnie powitała - spoglądali po sobie z przestrachem. Wymamrotał tylko, że w liście przesłano pieniądze i że nic więcej nie wic. Kiedy go spytałem, czy zna hrabiego Draculę i czy może mi coś opowiedzieć o jego zamku, oboje z żoną szybko się przeżegnali i stwier- dziwszy, że nic a nic na ten temat nie wiedzą, po prostu odmówili dalszej rozmowy. Do odjazdu dyliżansu pozostało już zbyt mało czasu, bym mógł zasięgnąć języka gdzie indziej, ale to wszystko wydało mi się bardzo tajemnicze i dosyć deprymujące. Gdy miałem już wychodzić, do mego pokoju weszła starsza pani i krzyknęła histerycznie: „Musi pan tam jechać?! Ach, młody Herr Anglik, musi pan?!”. Była tak zdenerwowana, że najwyraźniej przestała panować nad swym językiem i mieszała niemiecki z jakimś innym, nieznanym mi narzeczem. Żeby ją zrozumieć, musiałem mozolnie o wszystko ją wypytać. Kiedy jej oświadczyłem, że muszę jechać, i to natychmiast, oraz że jestem zaangażowany w bardzo ważną transakcję, zapytała: „Czy pan wie, jaki dzisiaj dzień?”. Odparłem, że czwarty maja. Pokręciła głową i powtórzyła: „O tak! Wiem, wiem! Ale czy pan wie, co to za dzień?”.

Kiedy powiedziałem, że nie rozumiem, o co jej chodzi, ciągnęła dalej: „Dzisiaj wigilia Świętego Grzegorza. Czy pan wie, że dziś, kiedy zegar wybije północ, wszystkie złe siły tego świata będą miały pełną władzę? Czy pan wie, gdzie pan jedzie i do czego pan jedzie?”. Nie ulegało wątpliwości, że jest bardzo zdenerwowana, więc starałem się ją uspokoić, ale bezskutecznie. W końcu padła na kolana i błagała mnie, abym nie jechał, a przynajmniej poczekał z wyjazdem dzień lub dwa. To wszystko było dosyć groteskowe, ale mimo to odczułem jakiś niepokój. Mam jednak do załatwienia poważny interes i nie mogę pozwolić, aby cokolwiek mi w tym przeszkodziło. Spróbowałem więc podnieść ją z kolan i, starając się zachować powagę, zapewniłem, że jestem wdzięczny za jej troskę, ale obowiązki są najważniejsze i muszę jechać. Wtedy wstała i otarła oczy, a następnie zdjęła z szyi krucyfiks i podała mi go. Nie wiedziałem, co robić, bowiem jako członka Kościoła Anglikańskiego uczono mnie, abym takie rzeczy uważał do pewnego stopnia za bałwochwalstwo. Niemniej wydawało mi się, że bardzo nieuprzejmie będzie odmówić tej starszej pani, która miała takie dobre intencje i była w tak okropnym stanie ducha. Chyba zauważyła malującą się na mej twarzy rozterkę, bowiem sama zawiesiła mi na szyi różaniec, rzekła: „Niech pan to zrobi dla matki”, i wyszła z pokoju. Piszę to wszystko, oczekując na dyliżans, który - oczywiście - się spóźnia. A krucyfiks ciągle jest na mojej szyi. Nie wiem, czy sprawił to lęk tej starszej pani, ale jestem trochę rozstrojony. Jeśli ten brulion miałby dotrzeć do Miny przede mną, niech jej przekaże moje pożegnanie. Oho, nadjeżdża dyliżans!

5 maja. Zamek. - Szarość poranka ustąpiła i słońce jest już wysoko nad odległym horyzontem, który wydaje się jakby postrzępiony; czy to są drzewa, czy wzgórza - nie wiem - bowiem jest tak odległy, że rzeczy duże mieszają się z małymi. Nie jestem senny, a ponieważ rano będę mógł spać do woli, naturalnie piszę, czekając, aż nadejdzie sen. Muszę dziś zanotować wiele bardzo dziwnych rzeczy, więc aby ci, którzy będą to kiedyś czytali, nic pomyśleli sobie, że przed wyjazdem z Bistritz zbytnio pofolgowałem sobie przy stole, opiszę dokładnie, co zjadłem na kolację. To coś nazywa się tutaj „zbójnickim befsztykiem”; są to kawałki boczku, cebuli i wołowiny, doprawione papryką, nadziane na patyczki i pieczone nad ogniem; potrawa prosta jak londyńskie „cat's - meat”! Popijałem to winem Golden Mediasch, nieco cierpkim, niemniej dość przyjemnym w smaku. Wypiłem go tylko kilka kieliszków, i to wszystko. Kiedy wsiadałem do dyliżansu, woźnicy nie było jeszcze na koźle i zobaczyłem, jak rozmawia z właścicielką oberży. Bez cienia wątpliwości mówili o mnie, ponieważ od czasu do czasu rzucali w moją stronę ukradkowe spojrzenia. Także niektórzy spośród ludzi okupujących ławkę przed oberżą, zwanych tutaj „roznosicielami słów”, podeszli do nich i przysłuchiwali się rozmowie; potem oni także mi się przyglądali - większość z wielkim współczuciem. W rozmowie często powtarzało się kilka słów, dziwnych słów, bowiem w tłumie byli przedstawiciele rozmaitych narodowości. Ukradkiem wyciągnąłem z torby mój wielojęzyczny słownik i sprawdziłem, co one znaczą. Muszę przyznać, że nie podniosło mnie to na duchu; było wśród nich słowo „Ordog” czyli Szatan, „pokoi” - piekło, „stregoica” - wiedźma, a także

„vrolok” i „vlkoslak”; dwa ostatnie mają to samo znaczenie, przy czym pierwsze pochodzi z języka słowackiego, a drugie z serbskiego, a oznaczają coś, co jest albo wilkołakiem albo wampirem. (Zapam.: Muszę wypytać hrabiego o te przesądy.) Kiedy wreszcie ruszyliśmy, wszyscy ludzie stojący przed wejściem do oberży - a zdążył już się zgromadzić spory tłumek - zaczęli się żegnać znakiem krzyża i wyciągać w moją stronę dwa palce. Udało mi się - choć z pewnymi kłopotami - wydobyć od jednego z moich współpasażerów, co oznacza ten gest. Początkowo w ogóle nie chciał ze mną o tym rozmawiać, ale kiedy się dowiedział, że jestem Anglikiem, wyjaśnił, że ten gest chroni przed złymi urokami. Nie było to zbyt przyjemne odkrycie; wyruszałem wszak w nieznane, by spotkać się z obcym mi zupełnie człowiekiem. Wszyscy byli jednak tak pełni życzliwości i współczucia, że bardzo mnie to poruszyło. Nigdy nie zapomnę mego ostatniego spojrzenia na dziedziniec oberży i tego tłumu malowniczych postaci żegnających się znakiem krzyża, otaczających szerokie wrota oberży, na tle bujnego listowia oleandrów i drzewek pomarańczowych w zielonych donicach ustawionych na środku dziedzińca. Wtedy nasz woźnica, którego szerokie lniane portki, zwane tu „goca”, przesłoniły cały kozioł, strzelił ze swego ogromnego bata ponad czwórką zaprzężonych parami niewielkich koników i ruszyliśmy. W cudownej scenerii, w jakiej przyszło nam podróżować, wkrótce zapomniałem o lękach związanych z duchami, choć gdybym znał język, a raczej języki, którymi posługiwali się moi współpasażerowie, pewnie nie pozbyłbym się ich tak łatwo. Przed nami rozpościerał się zielony, pofalowany, porośnięty lasami teren; gdzieniegdzie urozmaicały go

strome wzgórza, których wierzchołki wieńczyły kępy drzew lub wiejskie domy. Domy zwrócone były do drogi szczytowymi ścianami pozbawionymi okien. Wszędzie rosło mnóstwo kwitnących drzew owocowych - jabłoni, śliw, grusz i czereśni i gdy przejeżdżaliśmy obok nich, widziałem ścielącą się u ich stóp zieloną trawę przyozdobioną opadłymi płatkami kwiatów. Pomiędzy tymi wzgórzami, zwanymi tutaj Mittel Land, wiła się droga; czasami całkiem ginęła na porosłych trawą zakrętach, to znów biegła w cieniu ciągnących się po obu jej stronach sosnowych lasów, które to tu, to tam spływały ze wzgórz na podobieństwo języków ognia. Droga była bardzo wyboista, lecz mimo to pędziliśmy tak, jakbyśmy lecieli, unosząc się nad nią w gorączkowym pośpiechu. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, co ten pośpiech oznacza, ale woźnica najwyraźniej za wszelką cenę pragnął dotrzeć jak najszybciej do przełęczy Borsa. Powiedziano mi, że latem ta droga jest doskonała, lecz zabrakło czasu, by doprowadzić ją do porządku po zimowych śniegach. Pod tym względem stanowi ona wyjątek od ogólnej reguły rządzącej drogami w Karpatach, ponieważ zgodnie z wielowiekową tradycją drogi te nie są utrzymywane w zbyt dobrym stanie. W dawnych czasach hospodarzy nie naprawiali ich, aby Turcy nie pomyśleli, że przygotowują się do sprowadzenia obcych wojsk i nie rozpoczęli wojny, która i tak zawsze wisiała na włosku. Za zielonymi, pofalowanymi wzgórzami Mittel Landu wyrastały potężne lesiste stoki, ciągnące się aż do wyniosłych stromizn samych Karpat. Górowały nad nami po obu stronach drogi w popołudniowym słońcu, które podkreślało wszystkie wspaniałe barwy tego przepięknego górskiego łańcucha: ciemny błękit i fiolet cieni górskich szczytów,

zieleń i brąz tam, gdzie trawa i skała mieszały się ze sobą oraz nieskończoną perspektywę postrzępionych skał i ostrych grani, ginących gdzieś w oddali, gdzie dostojnie wznosiły się ośnieżone szczyty. Od czasu do czasu góry zdawały się rozcinać potężne szczeliny, poprzez które - gdy słońce zaczęło się obniżać - raz po raz widać było białe refleksy wodospadów. Kiedy zatoczyliśmy łuk u podstawy jednego z takich wzgórz, a przed naszymi oczami rozpostarł się widok wyniosłego, ośnieżonego szczytu, który, gdy tak jechaliśmy naszą krętą drogą, wydawał się wyrastać prosto przed nami, jeden z podróżnych dotknął mego ramienia: „Niech pan patrzy! Isten szek! - »Siedzisko Boga«!” - powiedział i przeżegnał się z wielkim szacunkiem. Droga wiła się coraz dalej, a słońce za nami coraz bardziej obniżało się ku zachodowi; wokół nas zaczęły się skradać wieczorne cienie. Kontrastował z nimi tamten ośnieżony szczyt, ciągle jeszcze w pełnym słońcu, który jakby świecił delikatnym i zimnym, różowym światłem. Tu i ówdzie mijaliśmy Czechów i Słowaków, nieodmiennie odzianych w swe malownicze stroje. Z przykrością zauważyłem, że bardzo powszechne jest tutaj wole. Przy drodze stało wiele krzyży i kiedy przejeżdżaliśmy obok nich, wszyscy moi towarzysze nabożnie się żegnali. Co jakiś czas mijaliśmy wieśniaka lub wieśniaczkę klęczących przed kapliczką; kiedy się zbliżaliśmy, nawet nie odwracali głowy, lecz najwyraźniej tak głęboko pogrążeni byli w modlitwie, że nic z zewnątrz do nich nie docierało. Wiele rzeczy było tu dla mnie zupełnie nowych; na przykład stogi siana umieszczane na drzewach, a także mijane od czasu do czasu kępy przepięknych brzóz, których białe pnie lśniły niczym srebro poprzez

delikatną zieleń liści. Od czasu do czasu mijaliśmy leiterwagon - zwykły chłopski wóz z długimi, jakby wężowymi kręgami, pomyślanymi w taki sposób, aby jak najlepiej sprawdzał się na nierównościach dróg. Na każdym takim wozie siedziała spora grupa powracających do domu wieśniaków - Czechów w białych lub Słowaków w barwionych baranich kożuchach - przy czym ci ostatni dzierżyli niczym lance swoje długie, zakończone toporkami laski. Kiedy zapadł wieczór, bardzo się ochłodziło, a gęstniejący półmrok zdawał się łączyć mroczne zarysy drzew - dębów, buków i sosen - w jedną ciemną mglistość, choć w dolinach, wcinających się głęboko pomiędzy wzgórza, w miarę jak wspinaliśmy się na przełęcz, to tu, to tam wystrzelały w górę ciemne jodły, odcinające się wyraźnie na tle leżącego jeszcze na zboczach śniegu. Niekiedy droga wiodła przez sosnowy bór, który w ciemności wydawał się zamykać ponad nami niczym dach, a wielkie masy pokrywającej drzewa szarości wytwarzały szczególnie niesamowity i uroczysty nastrój, co działało na myśli i podsycało ponure fantazje, zrodzone nieco wcześniej, kiedy zachodzące słońce w niesamowity sposób podkreśliło kontury chmur, które w Karpatach, niesione wiatrem, wydają się bez końca szybować poprzez doliny na podobieństwo duchów. Niekiedy wzgórza były tak strome, że - pomimo pośpiechu naszego woźnicy - konie szły bardzo wolno. Chciałem raz wysiąść i pomaszerować obok dyliżansu, tak jak to robimy u nas, ale woźnica nie chciał nawet o tym słyszeć. „Nie, nie! - powiedział. - Tu nie wolno chodzić! Psy są za ostre!”. Potem jeszcze dodał: „A przed snem może pan mieć jeszcze sporo takich atrakcji”. Najwyraźniej miał to być jakiś ponury żart, ponieważ rozejrzał się po twarzach pozostałych pasażerów,

szukając na nich uśmiechu aprobaty. Zatrzymał się tylko raz, na krótką chwilę, aby zapalić latarnie. Kiedy zapadł zmrok, wśród pasażerów dało się odczuć pewne poruszenie; przez cały czas - jeden po drugim - mówili coś do woźnicy, jakby przynaglali go do jeszcze większego pośpiechu. A on bezlitośnie popędzał konie długim batem i dzikim krzykiem zmuszał je do jeszcze większego wysiłku. W pewnej chwili ujrzałem przed nami w ciemności coś jakby plamę szarego światła, jak gdyby pomiędzy wzgórzami była tam jakaś przerwa. Poruszenie wśród pasażerów jeszcze bardziej wzrosło; pędzący dyliżans trząsł się na swych skórzanych resorach i kołysał jak łódź miotana przez wzburzone fale. Musiałem się mocno trzymać. Droga pięła się coraz wyżej, a my zdawaliśmy się unosić nad nią w szalonym pędzie. W pewnej chwili z obu stron do drogi zbliżyły się góry, jakby chciały nas uciszyć swoim spojrzeniem. Wjeżdżaliśmy na przełęcz Borsa. Wtedy kilku pasażerów wręczyło mi rozmaite podar- ki; obdarowywali mnie nimi z taką powagą, że nie miałem odwagi odmówić. Choć były dziwaczne, każdy został mi wręczony z prostotą, w dobrej wierze, z uprzejmym słowem i błogosławieństwem. Towarzyszyły temu owe dziwne, świadczące o ich lęku, symboliczne gesty, które widziałem już wcześniej przed oberżą w Bistritz: znak krzyża i wyciągnięte palce mające uchronić przed złym urokiem. Kiedy potem gnaliśmy dalej, woźnica pochylił się do przodu, a siedzący po obu stronach pasażerowie, wyciągając szyje przez burty dyliżansu, z przejęciem wypatrywali czegoś w ciemności. Było dla mnie jasne, że dzieje się - albo zaraz ma się wydarzyć - coś bardzo ekscytującego, ale choć wszystkich pytałem, co to ma być, nikt nie spieszył z

wyjaśnieniem. Ten stan ogólnego podniecenia utrzymywał się przez chwilę, aż w końcu ujrzeliśmy przed sobą przełęcz otwierającą się na wschód. Było ciemno; nad naszymi głowami przetaczały się chmury, a w powietrzu wisiało ciężkie i przytłaczające przeczucie burzy. Zdawało się, jakby ten górski łańcuch oddzielał od siebie dwie różne masy powietrza, a my właśnie wjechaliśmy w tę burzową. Teraz i ja zacząłem wypatrywać powozu, który miał mnie zawieźć do hrabiego. W każdej chwili spodziewałem się ujrzeć w ciemności światło jego latarni. Ale wszędzie było ciemno. Jedyne światło dawały migotliwe płomienie naszych własnych latarń, a para unosząca się z naszych zmordowanych koni utworzyła w jego blasku biały obłok. Ujrzeliśmy ciągnącą się przed nami białą, piaszczystą drogę, ale nie było na niej ani śladu jakiegokolwiek pojazdu. Pasażerowie cofnęli się do wnętrza z westchnieniem ulgi, które wobec mego rozczarowania zabrzmiało niczym drwina. Zacząłem się już zastanawiać, co w tej sytuacji powinienem zrobić, kiedy woźnica, spojrzawszy na zegarek, powiedział coś do pozostałych pasażerów tak cicho, że prawie nic nie usłyszałem. Zdawało mi się, że stwierdził: „Godzinę przed czasem”. Potem, zwracając się do mnie, odezwał się w niemczyźnie jeszcze gorszej niż moja: „Nie ma powozu. Chyba jednak na Herr Anglik nikt tu nie czeka. Teraz pojedzie na Bukowinę i wróci jutro albo pojutrze. Najlepiej pojutrze”. Kiedy to mówił, konie zaczęły gwałtownie rżeć, parskać i szarpać uprząż, tak że musiał ściągnąć wodze. Wtedy, przy akompaniamencie krzyków wieśniaków i wśród zbiorowego żegnania się, podjechała do

nas z tyłu zaprzężona w czwórkę koni kolasa i zatrzymała się obok dyliżansu. Kiedy znalazła się w kręgu światła naszych latarń, ujrzałem tamte konie: wspaniałe, czarne jak węgiel zwierzęta. Powoził nimi wysoki człowiek z długą brązową brodą, w wielkim czarnym kapeluszu, zupełnie zakrywającym jego twarz. Dojrzałem tylko blask oczu, które, gdy odwrócił się w naszą stronę, zalśniły czerwono w świetle lampy. Rzekł do naszego woźnicy: „Jesteś dziś wcześniej, przyjacielu”. W odpowiedzi mężczyzna zdołał tylko wyjąkać: „Herr Anglik bardzo się spieszył”, na co nieznajomy odparł: „I pewnie dlatego chciałeś go wieźć dalej na Bukowinę. Nie oszukasz mnie, przyjacielu! Za dużo wiem, a moje konie są szybkie”. Przy tych słowach uśmiechnął się, a światło latami oświetliło jego usta o surowym wyrazie, bardzo czerwonych wargach i zębach, które wyglądały na bardzo ostre i były białe niczym kość słoniowa. Jeden z moich towarzyszy podróży wyrecytował szeptem wers z Lenory Burgera Denn die Todten reiten schnell. – (Bowiem zmarli podróżują szybko.) Dziwny woźnica niechybnie usłyszał te słowa, ponieważ podniósł na niego wzrok i promiennie się uśmiechnął. Pasażer natychmiast odwrócił twarz, wyciągając jednocześnie dwa palce i żegnając się  Burger Gottfried August (1747 - 1794) - pisarz niemiecki, przedstawiciel okresu Sturm und Drang (przyp. red.).

znakiem krzyża. „Daj mi bagaże Herr Anglika” - rzekł tamten człowiek, na co nadzwyczaj skwapliwie podano mu moje torby, które natychmiast znalazły się w drugim powozie. Wtedy i ja, nie schodząc na ziemię, przeskoczyłem bezpośrednio do kolasy, która dotykała niemal bokiem dyliżansu, a ponadto dopomógł mi tamten woźnica, podając mi rękę i chwytając w stalowym uścisku. Musiał być nieprawdopodobnie silny. Bez słowa machnął wodzami, konie zawróciły i pognały przed siebie. Zanurzyliśmy się w okrywających przełęcz ciemnościach. Kiedy spojrzałem za siebie, w świetle latami ujrzałem obłok pary buchającej z koni zaprzęgniętych do dyliżansu i wychylające się z niego postaci moich byłych współtowarzyszy podróży, żegnających się jak jeden mąż znakiem krzyża. Potem woźnica strzelił z bata, krzyknął na konie i dyliżans szybko ruszył w dalszą drogę na Bukowinę. Kiedy zniknęli w ciemności, przeszedł mnie dziwny dreszcz i poczułem się bardzo samotny, mimo iż na ramiona miałem narzuconą pelerynę, kolana okryte pledem, a woźnica odezwał się do mnie doskonałą niemczyzną: „Noc jest chłodna, mein Herr, a mój pan, hrabia, przykazał mi dobrze się panem zaopiekować. Jeśli ma pan ochotę, to pod siedzeniem jest flaszka śliwowicy (rodzaj lokalnej brandy)”. Nie skosztowałem jej nawet, ale sama myśl, że ona tam jest, była pocieszająca. Czułem się nieco dziwnie i byłem dość wystraszony. Gdyby wtedy pojawiła się jakakolwiek alternatywa, pewnie chętnie bym z niej skorzystał, zamiast podejmować tę nocną wyprawę w nieznane. Powóz mknął szybko prostą drogą; potem zrobiliśmy pełny zwrot i pomknęliśmy kolejną prostą. Odniosłem wrażenie, że po wielekroć

przejeżdżamy przez te same miejsca. Zapamiętałem więc kilka charakterystycznych punktów i przekonałem się, że tak jest w rzeczywistości. Chciałem zapytać woźnicę, co to wszystko znaczy, ale nie miałem dość odwagi. Pomyślałem, że jeśli to przedłużanie naszej podróży jest celowe, to w mojej sytuacji jakikolwiek sprzeciw i tak nic da. Z czasem zacząłem jednak być ciekaw, ile trwa nasza podróż, więc przyświecając sobie zapałką, spojrzałem na zegarek. Za kilka minut miała minąć północ. Zdrętwiałem z przerażenia; myślę, że przyczyniły się do tego moje ostatnie doświadczenia, które wzmocniły jeszcze pokutujące gdzieś we mnie powszechne przesądy na temat północy. Oczekiwałem jej z mdłym uciskiem w żołądku. Wtedy daleko przed nami, w jakiejś wiejskiej zagrodzie zaczął wyć pies. To było długie, przejmujące zawodzenie, jakby przepełnione strachem. Zaraz podjął je inny pies, a potem jeszcze jeden i kolejny; w końcu rozpętała się prawdziwa orgia wycia, które, niesione wiatrem zawiewającym teraz lekko na przełęczy, zdawało się dolatywać z każdego zakątka, z tak daleka, jak tylko dało się uchwycić wyobraźnią poprzez mroki nocy. Na ten odgłos konie zaczęły szarpać się w uprzęży i stawać dęba, ale woźnica powiedział coś do nich uspokajająco, a one natychmiast się uciszyły; nadal jednak się trzęsły i spływały potem, jak gdyby zmęczone ucieczką przed czymś, co je śmiertelnie przeraziło. Potem gdzieś z bardzo daleka, od piętrzących się po obu stronach drogi górskich szczytów, doleciało do nas wycie głośniejsze i bardziej prze- szywające - wycie wilków. Wystraszyło i mnie, i konie, ponieważ ja chciałem natychmiast wyskoczyć z kolasy i uciekać, a one znowu zaczęły się szaleńczo szarpać i stawać dęba, tak że woźnica musiał użyć

wszystkich sił, ażeby nie poniosły. Po kilku minutach moje uszy przyzwyczaiły się do tego dźwięku, a konie uspokoiły się na tyle, że woźnica mógł zejść z kozła i do nich podejść. Głaskał je i uspokajał, coś im przy tym szepcząc do uszu; tak czynią - słyszałem - poskramiacze koni. Przyniosło to nadzwyczajny efekt, bowiem po tych pieszczotach zaprzęgiem znów dało się powozić, choć rumaki nadal drżały na całym ciele. Woźnica ponownie wdrapał się na kozioł i, machnąwszy wodza- mi, ruszył gwałtownie przed siebie. Tym razem, dojechawszy do przeciwległego końca przełęczy, skręcił nagle ostro w prawo, w wąską leśną drogę. Już po chwili jechaliśmy wśród drzew, które miejscami tworzyły nad drogą łukowate sklepienie, a my poruszaliśmy się pod nim niczym w tunelu; i znów zaczęły nam towarzyszyć wielkie, ponure skalne turnie. Chociaż byliśmy osłonięci od wiatru, słyszeliśmy go; wiał z coraz większą siłą, zawodził i wył pośród skał, a gałęzie drzew biły o siebie nad naszymi głowami. Robiło się coraz zimniej i zaczął padać drobny śnieg, przypominający puder; po krótkim czasie zarówno nas, jak i wszystko wokół, przykrył jednolity biały całun. Silny wiatr wciąż niósł ze sobą wycie psów, choć w miarę jak posuwaliśmy się naprzód, stawało się ono coraz słabsze. Za to wycie wilków rozlegało się coraz bliżej, jak gdyby się zbliżały, otaczając nas ze wszystkich stron. Byłem śmiertelnie przerażony - podobnie jak konie - ale woźnicy najwyraźniej ani trochę to nie przeszkadzało. Nieustannie rozglądał się na boki, choć ja w tych ciemnościach nie byłem w stanie dojrzeć absolutnie nic. Nagle z lewej strony ujrzałem migoczący w oddali, słaby, niebieski płomień. Woźnica zauważył go w tym samym momencie;

natychmiast wstrzymał konie i, zeskoczywszy na ziemię, zniknął w ciemności. Nie wiedziałem, co począć, tym bardziej że wycie wilków rozlegało się coraz bliżej. Kiedy biłem się z myślami, woźnica ponownie się pojawił, bez słowa zajął miejsce na koźle i podjęliśmy naszą przerwaną podróż. Musiałem chyba zasnąć i we śnie przeżywać to zdarzenie jeszcze wiele razy, bo miałem wrażenie, że powtarza się ono bez końca; teraz - z perspektywy czasu - przypomina to raczej jakiś straszny senny koszmar. Raz płomień pojawił się tak blisko drogi, że mimo otaczających nas ciemności mogłem dokładnie obserwować ruchy woźnicy. Pospiesznie podszedł tam, gdzie widać było płomień - chyba bardzo słaby, bo nie był w stanie oświetlić niczego wokół - i zebrawszy kilka kamieni, coś z nich ułożył. Wtedy zaszło bardzo dziwne zjawisko optyczne: kiedy ten człowiek znalazł się pomiędzy mną a płomieniem, wcale go nie przesłonił i przez cały czas widziałem jego upiorne migotanie. Bardzo mnie to wystraszyło, ale że efekt trwał tylko krótką chwilę, doszedłem do wniosku, że to moje oczy mnie zawiodły, zmęczone długim wpatrywaniem się w mrok. Potem przez jakiś czas nie było błękitnych płomieni i pędziliśmy przez mrok, otoczeni jedynie wyciem wilków, które najwyraźniej podążały za nami w jakimś ruchomym kręgu. Za którymś razem woźnica zapuścił się dużo dalej w las, a podczas jego nieobecności konie zaczęły się przeraźliwie trząść, parskać i głośno rżeć z przerażenia. Nie umiałem sobie wytłumaczyć tego zachowania, ponieważ wycie wilków całkowicie ustało. Jednak właśnie wtedy ponad górującą nad nami, porośniętą sośniną, postrzępioną, skalną granią pojawił się księżyc, który dotąd wędrował po niebie przesłonięty

ciemnymi chmurami. W jego świetle ujrzałem, że otacza nas pierścień wilków. Miały białe, wyszczerzone zęby, wywieszone czerwone jęzory, długie, muskularne łapy i gęstą, splecioną w kudły sierść. W tej ponurej ciszy były po stokroć bardziej przerażające niż wtedy, gdy słychać było ich wycie. Siedziałem sparaliżowany ze strachu. Tylko wtedy, gdy człowiek stanie twarzą w twarz z czymś tak przerażającym, można pojąć, co naprawdę znaczą te słowa. Jak gdyby pod wpływem księżycowego światła, wszystkie wilki zaczęły jednocześnie wyć. Konie stanęły dęba i rozpaczliwie rozglądały się wokół, przewracając ze strachu oczami. Jednak ten przerażający żywy pierścień otaczał je ze wszystkich stron i uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Zacząłem przyzywać woźnicę; chciałem się przez nie przedrzeć i pomóc mu wrócić do kolasy. To była jedyna szansa. Krzyczałem i waliłem dłonią w boczną ścianę powozu w nadziei, że hałas wystraszy stojące najbliżej wilki, co pozwoli woźnicy przedostać się do dwukółki. Nie mam pojęcia, jak się tam znalazł, ale kiedy usły- szałem jego podniesiony głos, któremu nadał ton władczej komendy, i spojrzałem w kierunku, skąd on dobiegał, ujrzałem go stojącego na drodze. Kiedy zaczął machać swymi długimi rękami, jak gdyby usuwał jakąś niewidzialną przeszkodę, wilki poczęły się cofać. Właśnie wtedy kolejna ciemna chmura przesłoniła tarczę księżyca i ponownie otoczyły nas ciemności. Kiedy znów mogłem coś zobaczyć, woźnica sadowił się na koźle, a wilków nie było nigdzie widać. Ta cała scena była tak dziwna i niesamowita, że ogarnął mnie paraliżujący strach, tak że nie śmiałem przemówić, ani nawet się poruszyć. Droga wydawała się nie mieć

końca; pędziliśmy teraz niemal w zupełnych ciemnościach, ponieważ przetaczające się po niebie chmury po raz kolejny przesłoniły księżyc. Jechaliśmy pod górę, od czasu do czasu przerywając naszą wspinaczkę szybkimi zjazdami; jednak przez cały czas pięliśmy się coraz wyżej i wyżej. W pewnym momencie dotarło do mnie, że woźnica zatrzymuje konie na dziedzińcu jakiegoś ogromnego, zrujnowanego zamku, z którego wysokich, ciemnych okien nie wydostawał się najmniejszy na- wet promień światła, a popękane mury obronne odcinały się czarną postrzępioną linią na tle rozświetlonego księżycową poświatą nieba.

ROZDZIAŁ II Z NOTATEK JONATHANA HARKERA (ciąg dalszy) 5 maja. - Musiałem chyba zasnąć, bo inaczej z pewnością nie przegapiłbym momentu naszego przybycia do tego niezwykłego miejsca. W mroku dziedziniec sprawiał wrażenie bardzo rozległego, ale ponieważ było tam kilka ciemnych łukowatych przejść, być może wydawał się większy, niż był w rzeczywistości. Nie miałem jeszcze okazji ujrzeć go w świetle dziennym. Kiedy kolasa się zatrzymała, woźnica zeskoczył i wyciągnął rękę, by pomóc mi wysiąść. Znów uderzyła mnie olbrzymia siła tego człowieka. Jego ręka sprawiała wrażenie stalowego imadła, które, gdyby tylko chciał, z łatwością mogłoby zmiażdżyć moją dłoń. Potem wyjął z powozu bagaże i położył je na ziemi, tam gdzie stałem, przed ogromną, bardzo wiekową bramą, nabijaną wielkimi żelaznymi ćwiekami, osadzoną w masywnym kamiennym portalu. Nawet w tym nikłym świetle można było dostrzec, że kamienie zdobiły rzeźbienia, zniszczone już jednak przez czas i surowy klimat. Kiedy tak stałem, woźnica ponownie wskoczył na kozioł i popędził konie, które ostro ruszyły do przodu i dwukółka zniknęła w jednym z ciemnych łukowatych pasaży. Stałem w milczeniu, nie ruszając się z miejsca, bo zupełnie nie wiedziałem, co mam teraz robić. Nigdzie nie było nawet śladu jakiegokolwiek dzwonka czy kołatki. Nie miałem też wielkiej nadziei na to, że mój głos zdoła przeniknąć przez te ponure mury i ciemne okna.