JIM BUTCHER
Akta Harry’ego Dresdena
tom 2
Pełnia księżyca
Przekład Anna Cichowicz
Rozdział 1
Nigdy nie śledziłem faz księżyca. Gdy więc Kim Delaney przysiadła się
do mnie w pubie McAnally’ego, prosząc mnie, bym jej coś wytłumaczył, nie
miałem pojęcia, że następnej nocy będzie pełnia. Kim patrzyła wyczekująco.
Ja jednak wiedziałem, że to, o co pyta, może się dla niej okazać śmiertelnie
niebezpieczne.
- Nie - powiedziałem. - Absolutnie nie.
Złożyłem kartkę, na której narysowane były trzy koncentryczne kręgi
nagryzmolonych symboli i odepchnąłem ją od siebie po gładkim blacie
dębowego stołu.
Kim Delaney spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi i odgarnęła z
czoła ciemne, lśniące włosy. Była wysoką dziewczyną, urodziwą i śliczną w
staromodnym stylu, z piękną jasną cerą i krągłymi policzkami, jakby
stworzonymi do uśmiechu. Teraz się nie uśmiechała.
- O, daj spokój, Harry - powiedziała. - Jesteś jedynym praktykującym
profesjonalnym magiem w Chicago i tylko ty możesz mi pomóc.
Pochyliła się ku mnie nad stołem. W oczach miała determinację.
- Nie rozumiem tych wszystkich symboli. Nikt ich nie rozpoznaje.
Jesteś jedynym prawdziwym magiem, o jakim słyszałam i jakiego znam.
Chcę tylko wiedzieć, co to jest.
Nie - odpowiedziałem. - Nie chcesz wiedzieć. Najlepiej zapomnij o tym
kręgu i zajmij się czymś innym.
- Ale...
Mac machnął na mnie zza krętego, dębowego baru, zwracając moją
uwagę na dwa talerze z parującym jedzeniem, które podsunął mi po gładkiej
powierzchni. Dodał do tego parę butelek ciemnego ale własnego wyrobu, a
mnie ślinka napłynęła do ust. Burczało mi w brzuchu równie pustym, jak mój
portfel. Nie mógłbym pozwolić sobie dziś na kolację, gdyby nie Kim, która
zaproponowała, że mi ją postawi, jeśli przy jedzeniu jej o czymś opowiem.
Stek na kolację to mniej, niż wynosi moje zwykłe honorarium, ale Kim była
miłą towarzyszką, a niegdyś moją uczennicą. Wiedziałem, że nie ma dużo
pieniędzy, ale ja miałem jeszcze mniej.
Pomimo burczenia w brzuchu nie poderwałem się natychmiast, żeby
przynieść jedzenie. (W pubie McAnally’ego nie ma obsługi. Mac twierdzi, że
jeśli komuś nie chce się ruszyć z miejsca, żeby odebrać zamówienie, to w
ogóle nie musi tu przychodzić). Rozejrzałem się po sali stanowiącej
przedziwną kompozycję niskich stropów z obracającymi się leniwie śmigłami
wentylatorów, trzynastu rzeźbionych, drewnianych kolumn, trzynastu okien i
trzynastu bezładnie rozstawionych stołów, co służy rozpraszaniu i osłabianiu
magicznej aury, jaka czasami otacza głodnych (inaczej mówiąc, złych)
magów. McAnally to raj w mieście, w którym nikt nie wierzy w magię. Wielu
z nas tu jada.
- Posłuchaj, Harry - podjęła Kim. - Nie zamierzam tego użyć. Obiecuję.
Żadnego przyzywania ani wiązania. To czysto akademickie zainteresowanie.
Pochyliła się do przodu, kładąc swoją dłoń na mojej i patrząc mi w
twarz bez spoglądania w oczy - trik, który potrafi opanować niewielu z tych,
co nie praktykują Sztuki. Uśmiechnęła się, pokazując głębokie dołeczki w
policzkach.
Znów odezwał się mój żołądek, więc obejrzałem się na czekające na
barze jedzenie.
- Jesteś pewna? - spytałem. - Chcesz się tylko podrapać tam, gdzie cię
swędzi? Nie planujesz nic więcej?
- Przysięgam - powiedziała, bijąc się w piersi, a ja zmarszczyłem brwi.
- Sam nie wiem...
Roześmiała się.
- Daj już spokój, Harry. To nic wielkiego. Posłuchaj, jeśli nie chcesz mi
powiedzieć, nie szkodzi. I tak postawię ci kolację. Wiem, że ostatnio kiepsko
u ciebie z forsą. To znaczy, od tej sprawy na wiosnę.
Naburmuszyłem się, ale nie na Kim byłem zły. To nie jej wina, że moja
główna pracodawczyni, Karrin Murphy, naczelnik wydziału specjalnego
policji w Chicago, od tygodni nie wzywała mnie na konsultacje. Przez kilka
ostatnich lat żyłem na ogół z tego, że służyłem wydziałowi specjalnemu dość
szczególną pomocą. Wiosną jednak rozegrały się w przestępczym światku
Chicago dramatyczne wydarzenia z udziałem czarnej magii, w które ja też
byłem zamieszany - po stronie białej magii, rzecz jasna. Od tej pory moja
współpraca z wydziałem specjalnym wyraźnie się rozluźniła, więc zmalały
też moje dochody. Nie wiedziałem, dlaczego Murphy nie wzywa mnie już tak
często. Miałem pewne podejrzenia, nie było jednak okazji ich z nią omówić.
Może nie miało to związku ze mną. Może zbrodnicze potwory akurat
zastrajkowały. No tak, już w to wierzę.
Tak czy inaczej, byłem kompletnie bez pieniędzy. Od wielu tygodni
żywiłem się makaronem i zupą z puszki. Niebiańska woń przygotowanych
przez Maca steków dochodziła do mnie przez salę. W brzuchu mi burczało,
opanował mnie neolityczny głód pieczonego mięsa. Nie mogłem jednak tak
po prostu zjeść sobie kolacji. To Kim mi ją postawiła i w zamian chciała
informacji. Nie mówię, że nie zdarzało mi się wymigać od wywiązania się z
umowy, nigdy jednak nie postąpiłem tak wobec istoty ludzkiej, a tym bardziej
nie wobec kogoś, kto okazuje mi szacunek. Czasem nie mogę znieść tego, że
mam sumienie i idiotycznie bezwzględne poczucie honoru.
- W porządku, niech ci będzie. - Westchnąłem. - Pozwól, że przyniosę
jedzenie i powiem ci, co wiem.
W krągłych policzkach Kim znów ukazały się dołeczki.
- Dzięki, Harry. To dla mnie ważne.
- Jasne, jasne - powiedziałem i zacząłem przeciskać się do baru
pomiędzy kolumnami i stołami. Tego wieczoru u McAnally’ego panował
większy tłok niż zazwyczaj i choć Mac rzadko się uśmiecha, od razu było
widać, że cieszy go ten tłum. Chwyciłem talerze i butelki z pewnym
rozdrażnieniem. Trudno jest w pełni cieszyć się sukcesami przyjaciela, kiedy
twoje własne interesy leżą.
Wróciłem do naszego stołu z dwiema porcjami steków, ziemniaków i
fasolki szparagowej i usiadłem, podsuwając Kim talerz. Jedliśmy przez
chwilę - ja w posępnym milczeniu, ona dość łapczywie.
- No więc, co możesz mi o tym powiedzieć? - odezwała się w końcu,
wskazując widelcem kartkę.
Przełknąłem kęs, pociągnąłem łyk wybornego piwa, po czym uniosłem
rysunek.
- Dobra. To jest wykres Wielkiej Magii. Dokładnie mówiąc trzy,
umieszczone jeden w drugim, jak warstwy muru. Pamiętasz, co ci mówiłem o
magicznych kręgach?
Kim skinęła głową.
- Albo utrzymują coś poza, albo w środku. Na ogół oddziałują na
magiczne energie lub byty z Nigdynigdy, ale istoty śmiertelne mogą
przekroczyć krąg i rozerwać go.
- Dobrze - powiedziałem. - Taki jest ten zewnętrzny krąg symboli. To
bariera dla istot duchowych i sił magicznych. Te symbole tu i tu, i tu są
kluczowe - wskazałem odpowiednie zawijasy na rysunku.
Kim skwapliwie przytaknęła.
- Rozumiem ten zewnętrzny. A następny?
- Drugi krąg jest raczej zaklętą barierą dla ciał śmiertelnych. Nie będzie
działać, jeśli użyjesz samych tylko symboli. Potrzebowałabyś czegoś jeszcze,
jakichś kamieni czy klejnotów umieszczonych pomiędzy rysunkami.
Odkroiłem sobie kolejny kęs steku. Kim ze zmarszczonymi brwiami
zerknęła na kartkę, a potem na mnie.
- I co wtedy? Jak to będzie działać?
- To niewidzialny mur - odparłem. - Jak z cegieł. Przepuszcza duchy i
magię, ale nie ciała śmiertelne. Tak samo powstrzymuje rzucone kamienie,
wystrzelone kule, wszystko, co jest czysto materialne.
- Rozumiem - powiedziała podekscytowana. - Coś w rodzaju pola sił.
- Coś takiego - przyznałem.
Jej policzki płonęły z podniecenia, oczy lśniły.
- Wiedziałam! A czym jest ten ostatni?
Z dezaprobatą rzuciłem okiem na wewnętrzny krąg symboli.
- To pomyłka.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli, że to po prostu bełkot. Nic sensownego z tego nie
wynika. Jesteś pewna, że dokładnie to przerysowałaś?
Kim wydęła wargi.
- Pewnie, że jestem pewna. Bardzo uważałam.
Przez chwilę przyglądałem się jej twarzy.
- Jeśli właściwie odczytuję symbole, jest to trzeci mur. Ma
powstrzymywać byty zarazem cielesne i duchowe. Ani śmiertelne, ani
niematerialne, coś pomiędzy.
Zmarszczyła czoło.
- Które istoty są takie?
Wzruszyłem ramionami.
- Żadne - stwierdziłem i oficjalnie była to prawda. Biała Rada magów
nie dopuszcza dyskusji na temat demonów, które mogą być przywołane na
świat i które będąc istotami duchowymi, potrafią przybrać postać cielesną.
Zazwyczaj taki krąg, jak ten zewnętrzny, wystarcza, by powstrzymać
wszystko, oprócz najsilniejszych demonów czy Pradawnych Bytów z
najdalszych zakątków Nigdynigdy. Ten trzeci krąg miał na celu
powstrzymanie tych właśnie istot, które są w stanie przekroczyć słabsze
bariery. Miał więzić demonicznych półbogów i archanioły.
Moja odpowiedź nie zadowoliła Kim.
- Nie rozumiem, po co ktoś miałby tworzyć krąg, żeby w nim zamknąć
nic, Harry.
- Ludzie nie zawsze działają racjonalnie i celowo. Tacy już są. -
Wzruszyłem ramionami.
- Przestań już, Harry - żachnęła się. - Nie jestem dzieckiem. Nie musisz
mnie chronić.
- A ty nie musisz wiedzieć, co miał w sobie zawierać trzeci krąg. Wcale
nie chcesz tego wiedzieć. Wierz mi.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie gniewnie, po czym łyknęła piwa
i wzdrygnęła się.
- No dobrze. Kręgi trzeba uaktywnić, prawda? Trzeba wiedzieć, jak je
włączyć, tak jak światła?
- Coś w tym rodzaju. Oczywiście.
- Jak można by włączyć?
Wpatrywałem się w nią długo.
- Harry? - nie ustępowała.
- Tego też nie musisz wiedzieć. Zwłaszcza jeśli to tylko akademickie
zainteresowanie. Nie wiem, co ci chodzi po głowie, Kim, ale zostaw to.
Zapomnij. Daj sobie spokój, zanim stanie ci się krzywda.
- Harry, ja nie...
- Oszczędź sobie - przerwałem jej. - Siedzisz na klatce tygrysa, Kim. -
Dla podkreślenia swoich słów postukałem palcem w kartkę. - I nie
potrzebowałabyś tego, gdybyś nie planowała zamknąć tygrysa w środku.
Oczy jej zabłysły i uniosła podbródek.
- Uważasz, że nie jestem wystarczająco silna.
- Twoja siła nie ma tu nic do rzeczy - odparowałem. - Nie masz
praktyki. Brakuje ci wiedzy. Nie spodziewałbym się po dzieciaku z
podstawówki, że siądzie i rozwiąże zadanie z zakresu wyższej matematyki.
Od ciebie też tego nie oczekuję. Pochyliłem się do przodu. - Nie wiesz
jeszcze dość, żeby się bawić w takie rzeczy, Kim. A nawet gdybyś wiedziała,
nawet gdybyś była w pełni wykwalifikowanym magiem, też bym ci
powiedział, żebyś się do tego nie brała. Sknocisz coś i wielu ludziom może
się stać krzywda.
Jej oczy zapłonęły gniewem.
- Jeśli planowałam coś zrobić, to jest to moja sprawa, Harry. Nie masz
prawa podejmować za mnie decyzji.
- Nie. Mam obowiązek ci pomóc w podjęciu właściwej decyzji.
Zwinąłem kartkę w palcach i zgniotłem, a potem rzuciłem na podłogę.
Kim wbiła widelec w kawałek steku nagłym, gwałtownym ruchem.
- Posłuchaj, Kim - mówiłem dalej. - Poczekaj trochę. Kiedy będziesz
starsza, bardziej doświadczona...
- Ty wcale nie jesteś tak dużo starszy ode mnie - odpaliła. Zacząłem się
wiercić na krześle, bo zrobiło mi się niewygodnie.
- Ja dużo trenowałem. I wcześnie zacząłem.
Moje własne zdolności magiczne, daleko wykraczające poza normę, nie
były tematem, w który chciałbym się zagłębiać, więc spróbowałem skierować
rozmowę na inne tory.
- Jak idzie jesienne zbieranie datków?
- Nie idzie - powiedziała, ze znużeniem odchylając się na oparcie
krzesła. - Jestem zmęczona błaganiem ludzi o pieniądze na ratowanie planety,
którą zatruwają, czy zwierząt, które mordują. Jestem zmęczona pisaniem
listów i organizowaniem marszów, w których cel nikt już nie wierzy. - Potarła
powieki. - Jestem po prostu zmęczona.
- No widzisz, Kim. Spróbuj trochę odpocząć. I proszę, bardzo proszę,
nie zajmuj się tym kręgiem. Obiecaj mi.
Rzuciła swoją serwetkę, położyła na stole kilka banknotów i wstała.
- Smacznego, Harry. I dzięki za nic. Podniosłem się również.
- Kim, zaczekaj - spróbowałem jeszcze, ale ona, ignorując mnie
kompletnie, ruszyła w kierunku drzwi, powiewając spódnicą i długimi
włosami. Wyglądała imponująco. Czułem kipiący w niej gniew. Gdy
przechodziła pod jednym z wentylatorów, ten zazgrzytał i wydawszy z siebie
kłąb dymu, przestał się obracać. Pędem pokonała niskie schody i opuściła bar,
trzaskając za sobą drzwiami. Ludzie, którzy obserwowali jej wyjście,
przenieśli z kolei wzrok na mnie. Z ich twarzy bez trudu dało się wyczytać
rozliczne domysły.
Sfrustrowany usiadłem z powrotem. Cholera. Kim była jedną z kilku
osób, które przeprowadzałem przez trudny okres związany z odkrywaniem
wrodzonych talentów magicznych. Czułem się podle, ukrywając przed nią
prawdę. Ale ona igrała z ogniem. Nie mogłem na to pozwolić. Moim
obowiązkiem było uchronić ją przed takimi rzeczami, dopóki nie zdobędzie
odpowiedniej wiedzy. Dopóki sama nie zda sobie sprawy z
niebezpieczeństwa. Poza tym, jeśli nie będąc magiem, zabawiasz się
najważniejszymi kręgami przywoływania, na pewno będziesz mieć do
czynienia z Białą Radą. A Biała Rada nie podejmuje w takich wypadkach
ryzyka. Po prostu działa, zdecydowanie i bez szczególnej dbałości o ludzkie
życie czy bezpieczeństwo.
Postąpiłem słusznie. Nie udzieliłem Kim informacji, o które prosiła, i
była to właściwa decyzja. Chroniłem ją przed niebezpieczeństwem, którego
ona sama w pełni nie doceniała.
Postąpiłem słusznie, nawet jeśli ją zawiodłem. Nawet jeśli wierzyła, że
udzielę jej odpowiedzi, tak jak w przeszłości, kiedy uczyłem ją rozwijać jej
skromne magiczne talenty i panować nad nimi. Nawet jeśli ufała, że zgodzę
się być jej przewodnikiem w mroku.
Postąpiłem słusznie.
Jasna cholera.
W żołądku czułem gorycz. Nie miałem już ochoty na pyszne jedzenie
Maca. Nie czułem, żebym na nie zasłużył.
Kiedy tak siedziałem pogrążony w ponurych myślach, sącząc piwo,
drzwi otworzyły się znowu. Nie podniosłem głowy, oddając się smętnej
zadumie, co jest znaną rozrywką wszelkich magów. W tym momencie padł na
mnie cień.
- Co tu tak siedzisz skwaszony? - zagadnęła Murphy. Schyliła się i w
roztargnieniu podniosła zmiętą kartkę, którą wcześniej wyrzuciłem, i wsunęła
ją dla porządku do kieszeni płaszcza, żeby nie zaśmiecała podłogi. - To do
ciebie niepodobne, Harry.
Spojrzałem na Murphy. Nie musiałem bardzo zadzierać głowy. Karrin
Murphy ma niewiele ponad półtora metra wzrostu. Zauważyłem, że przycięła
swoje złociste włosy, dawniej były do ramion, teraz o wiele krótsze, choć z
przodu dłuższe niż z tyłu. Nadawało jej to nieco punkowy wygląd, bardzo
atrakcyjny w połączeniu z błękitnymi oczami i zadartym nosem. Ubrana była
stosownie do pogody i całkiem nieformalnie: ciemne dżinsy, flanelowa
koszula, wygodne buty i ciężka kurtka leśnika. Przy pasku miała swoją
służbową plakietkę.
Murphy jest nieprawdopodobnie śliczna, jak na dorosłą osobę z
czarnym pasem w aikido i szeregiem nagród strzeleckich policji Chicago. To
prawdziwa profesjonalistka. Wywalczyła, a raczej wydarła pazurami, rangę
porucznika, przechodząc przez kolejne stopnie. Narobiła sobie przy tym
wrogów, a jeden z nich dopilnował, by wkrótce po nominacji objęła
kierownictwo wydziału specjalnego.
- Cześć, Murphy - powiedziałem. - Dawno się nie widzieliśmy.
Starałem się, by mój głos brzmiał zwyczajnie, ale jestem prawie
pewien, że słyszała w nim gniew.
- Posłuchaj, Harry...
- Czytałaś artykuł redakcyjny w „Tribune”? Ten krytykujący cię za
trwonienie pieniędzy z budżetu miasta na zatrudnianie „szarlatana, medium o
nazwisku Harry Dresden”? Chyba musiałaś go czytać, bo nie odzywałaś się
do mnie, odkąd się ukazał.
Potarła sobie grzbiet nosa.
- Nie mam czasu na takie gadki.
Zignorowałem ją i mówiłem dalej:
- Nie, żebym cię winił. Chodzi mi o to, że niewielu rzetelnych
podatników w Chicago wierzy w magię czy w magów. Oczywiście niewielu z
nich widziało to, co my widzieliśmy. Wiesz, wtedy, kiedy pracowaliśmy
razem. Albo kiedy ci ocaliłem życie.
Kąciki jej oczu zwęziły się.
- Potrzebuję cię. Jest sprawa.
- Ty mnie potrzebujesz? Nie rozmawialiśmy od ponad miesiąca i nagle
mnie potrzebujesz? Mam biuro i telefon, i wszystko, poruczniku. Nie musisz
dopadać mnie tutaj, kiedy akurat jem kolację.
- Powiem mordercy, żeby następnym razem działał w godzinach
urzędowania - odpaliła Murphy. - Ale potrzebuję cię, żebyś mi pomógł go
znaleźć.
Wyprostowałem się na krześle, marszcząc brwi.
- Morderstwo? Coś z mojej dziedziny?
Murphy rzuciła mi ponury uśmiech.
- Mam nadzieję, że nie masz nic ważniejszego do roboty.
Poczułem, że szczęki mi się zaciskają.
- Nie. Jestem gotów. Wstałem.
- W porządku - powiedziała, odwracając się do wyjścia - możemy iść?
Rozdział 2
Murphy odmówiła jazdy moim starym niebieskim garbusem. Tak
naprawdę garbus nie jest wcale niebieski, już nie. Jedne drzwi zostały
zastąpione zielonymi, drugie białymi, gdy coś pazurzastego rozszarpało te
oryginalne. Klapa sczerniała od ognia i mój mechanik, Mike, wymienił ją na
czerwoną. Ale to nieważne, grunt, że garbus w ogóle jeździ, nawet jeśli
niezbyt szybko. Mike zapewnił mnie, że volkswagen garbus to najłatwiejszy
samochód do reperowania i rzeczywiście, potrafi sprawić, że wóz jest na
chodzie przez osiem czy dziewięć dni na dziesięć. To fenomenalne.
Technika zawodzi w bliskości magów - włączasz światła, a tu przepala
się żarówka. Wjeżdżasz na skrzyżowanie, a silnik krztusi się i gaśnie. Co
może się popsuć, na pewno się popsuje, z samochodami włącznie.
Nie sądzę, żeby Murphy zrobiła sensownie, narażając swój samochód,
kiedy mogła jechać moim, ale skoro sama chciała...
Nie odzywała się, prowadząc swojego saturna w kierunku Rosemont.
Przyglądałem się jej z niepokojem. Spieszyła się, ryzykownie zajeżdżała
drogę i wyprzedzała, aż zapiąłem pasy. Dobrze przynajmniej, że nie
jechaliśmy na jej motocyklu.
- Murph - zagadnąłem - gdzie się pali?
Rzuciła mi spojrzenie z ukosa.
- Chcę, żeby cię tam już nie było, kiedy pojawią się pewni ludzie.
- Prasa? - Nie udało mi się wymówić tego słowa bez sarkazmu.
Wzruszyła ramionami.
- Ktokolwiek.
Popatrzyłem na nią spode łba, ale nic więcej nie powiedziała. Typowe.
Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu, zjechaliśmy z autostrady i
zatrzymaliśmy się na parkingu przed na wpół ukończonym niewielkim
kompleksem rozrywkowym. Wysiedliśmy z samochodu.
Nisko nad nami przeleciał odrzutowiec, kierując się w stronę
międzynarodowego portu lotniczego O’Hare, odległego zaledwie o kilka
kilometrów na zachód. Przez chwilę patrzyłem za nim, po czym marszcząc
brwi, spojrzałem na Murphy, gdy umundurowany funkcjonariusz prowadził
nas do budynku otoczonego taśmą policyjną. Było niezwykle jasno. Tarcza
księżyca, prawie zupełnie okrągła, lśniła jasnym srebrem. W moim
obszernym prochowcu rzucałem ogromny, nieforemny cień. Górował nad
niedużym cieniem idącej przede mną Murphy.
- Murphy? - zwróciłem się do niej. - Czy nie jesteśmy poza granicami
miasta Chicago?
- Tak - odpowiedziała krótko Murphy.
- Aha. Zatem jesteśmy praktycznie poza jego jurysdykcją?
- Ludzie szukają pomocy tam, gdzie mogą ją dostać, Dresden. A kilka
ostatnich zabójstw miało miejsce w Chicago, więc chcemy i to zobaczyć na
własne oczy. Już to załatwiłam z lokalnymi władzami. To naprawdę nie jest
problem.
- Kilka zabójstw? - powtórzyłem. - Kilka? Czyli więcej niż jedno?
Murphy, czekaj!
Nawet nie zwolniła. Poprowadziła mnie do przestronnego budynku,
najwyraźniej jeszcze w budowie, choć wszystkie prace na zewnątrz zostały
już ukończone. Niektóre okna wciąż były zabite deskami. Nie dostrzegłem
napisu na drzwiach wejściowych, dopóki nie podszedłem bliżej.
- Pierwsza Liga? - przeczytałem. - Wydawało mi się, że Marcone spalił
ją na wiosnę.
- Tak, tak - powiedziała Murphy, spoglądając na mnie przez ramię. -
Przeniesiona i odbudowana.
Marcone, boss narkotykowy i król przestępczego świata, swoje
podejrzane interesy utrzymywał w mieście, natomiast legalny biznes
prowadził na przedmieściach, tak jak tu, w Rosemont. Na wiosnę, kiedy
starłem się z nim w jego klubie, poprzednim wcieleniu Pierwszej Ligi,
miejsce to bardzo ucierpiało. Dokładniej mówiąc, spłonęło doszczętnie.
Kiedy już skończyło się całe zamieszanie, rozeszła się pogłoska, że
handlarz narkotyków, którego sprzątnąłem, był wrogiem Marconego i że
załatwiłem go na żądanie szefa mafii. Nie dementowałem tych plotek.
Łatwiej było dać ludziom gadać, niż zmusić Marconego, żeby zaprzeczył.
Podłogi w budynku były surowe, niewykończone. Ktoś włączył parę
reflektorów halogenowych, które zalały wnętrze ostrym białym światłem.
Wszystko pokryte było warstwą cementowego pyłu. Na kilku zestawionych
razem kartonach leżały poukładane narzędzia robotników. Plastikowe
wiaderka z farbą, płachty brezentu, z drugiej strony worek nowych pędzli.
Nie zauważyłem krwi i pewnie bym w nią wdepnął, gdyby Murphy mnie nie
zatrzymała.
- Obudź się, Dresden - powiedziała surowo.
Zatrzymałem się i spojrzałem na ziemię. Krew. Dużo krwi. Długa
plama zaczynała się przy moich stopach i rozciągała jak ramię leżącego
mężczyzny, barwiąc zakurzoną podłogę szkarłatem. Mój wzrok powędrował
wzdłuż plamy do kałuży głębokiej na jakieś dwadzieścia centymetrów,
otaczającej stertę porwanego ubrania i rozdartego na strzępy mięsa, które
jeszcze niedawno było ludzkim ciałem.
Żołądek podszedł mi do gardła, grożąc wyrzuceniem kawałków
zjedzonego przed chwilą steku. Opanowałem się jednak. Obszedłem ciało
wokół, trzymając się na dystans. To musiał być mężczyzna po trzydziestce.
Wielki, ostrzyżony na jeża. Upadł na bok, nie widziałem twarzy, ramionami
otoczył głowę, podkulił nogi. Broń, mały pistolet automatyczny, leżała ze
dwa metry dalej, bezużyteczna, poza zasięgiem ofiary. Przeszedłem na drugą
stronę, żeby zobaczyć twarz mężczyzny.
Cokolwiek go zabiło, nie było istotą ludzką. Twarz została rozszarpana:
usta oderwane, nos rozdarty na całej długości, a część zwisała na jedną stronę.
Głowa była zniekształcona, tak jakby potworny nacisk na skronie wgniótł
czaszkę do środka.
Facet nie miał oczu. Zostały wydarte. Wygryzione. Widać było
poszarpane ślady kłów wokół oczodołów.
Mocno zacisnąłem powieki. Wziąłem głęboki wdech. Drugi. Trzeci.
Nic nie pomogło. Ciało cuchnęło mdlącym odorem ścieków, który
wydobywał się z rozprutych wnętrzności. Żołądek podszedł mi do gardła,
jakby chciał wyskoczyć przez usta.
Nawet z zamkniętymi oczami, notowałem skrupulatnie dalsze
szczegóły, które mogły się przydać. Rękawy marynarki i koszuli stanowiły
krwawe strzępy, co świadczyło o tym, że ofiara próbowała się bronić. Ręce i
ramiona były masą poszarpanego mięsa, dłonie i palce bezkształtną miazgą.
Podkurczone nogi skrywały podbrzusze, ale stamtąd właśnie sączyła się krew,
rozlewając się jak atrament z przewróconego kałamarza. Odór tylko
potwierdzał, że ciało zostało wypatroszone. Odwróciwszy się, otworzyłem
oczy i wbiłem wzrok w podłogę.
- Harry? - odezwała się Murphy, stojąca bez ruchu po drugiej stronie.
Twarda nuta, pobrzmiewająca w jej głosie przez cały wieczór, jakoś znikła.
- Poznaję go - powiedziałem. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Dla
pewności będziesz musiała sprawdzić dokumentację stomatologiczną albo coś
w tym rodzaju.
W jej głosie zabrzmiało zdziwienie.
- Ach tak? Kto to?
- Nie wiem, jak się nazywał. Dla mnie był zawsze bandziorem. Był
jednym z goryli Johnny’ego Marconego.
Murphy milczała przez chwilę, po czym rzuciła zwięźle:
- Kurwa!
- Co takiego, Murph? - Spojrzałem na nią, starając się ominąć
wzrokiem sponiewierane szczątki.
Twarz miała zasępioną, choć ja dostrzegałem w jej błękitnych oczach
łagodność. W mgnieniu oka rysy się jej wygładziły, przybrała neutralny
wyraz twarzy. Jak przypuszczam, nie spodziewała się, że na nią spojrzę.
- Rozejrzyj się jeszcze trochę - powiedziała. - Potem pogadamy.
- Czego mam szukać?
- Będziesz wiedział - stwierdziła, a następnie dodała szeptem, tak,
żebym nie słyszał - mam nadzieję.
Wróciłem do swojej roboty i zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu.
Jedno z okien było wybite. W pobliżu, na podłodze leżał stół o wyłamanych
nogach. Podszedłem do niego. Podłoga wokół zasypana była odłamkami
szkła. Skoro szkło znajdowało się w środku, coś musiało się dostać do
wnętrza budynku przez okno. Na kilku odłamkach widać było krew.
Podniosłem jeden z większych i przyjrzałem się uważnie. Krew była
ciemnoczerwona i jeszcze nie zdążyła całkiem zastygnąć. Wyjąłem z kieszeni
chustkę do nosa, zawinąłem w nią odłamek i wsunąłem do kieszeni
prochowca.
Wyprostowałem się i przeszedłem po sali ze wzrokiem utkwionym w
zakurzoną podłogę. W jednym miejscu kurz był starty prawie do czysta, tak
jakby toczyła się tu walka, zanim polała się krew. Dalej, prawie poza
zasięgiem halogenowych reflektorów, dostrzegłem plamę księżycowego
światła, które wpadało przez okno. Przykląkłem obok.
Pośrodku plamy światła widniał w kurzu odcisk łapy prawie tak
wielkiej, jak moja rozpostarta dłoń. Psiej łapy. Ślady na czubkach odcisków
opuszek świadczyły o ogromnych pazurach, a raczej szponach.
Spojrzałem przez okno, na zaokrągloną, srebrną tarczę księżyca
dochodzącego do pełni.
- O, do diabła, wystękałem. - O, do diabła.
Murphy podeszła bliżej, patrzyła na mnie wyczekująco. Oblizałem
wargi, wstałem i zwróciłem się do niej:
- No to masz problem.
- Bez żartów. Mów, Dresden.
Skinąłem głową, po czym wskazałem na okno.
- Napastnik prawdopodobnie dostał się tędy. Wytropił ofiarę,
zaatakował, pozbawił broni i zabił. Na szybie jest jego krew. Chyba walczyli
przez jakiś czas tam, na tym wytartym miejscu, a napadnięty starał się uciec
do drzwi. Nie udało się. Został rozszarpany na strzępy.
Popatrzyłem na Murphy z powagą.
- Masz inne morderstwa popełnione w ten sam sposób.
Prawdopodobnie jakieś cztery tygodnie temu, w czasie ostatniej pełni. To jest
to, o czym mówiłaś.
Murphy spoglądała mi przez chwilę w twarz, nie patrząc w oczy.
Kiwnęła głową.
- Tak. Prawie dokładnie cztery tygodnie temu. Ale nikt nie skojarzył
tego z pełnią. Tylko ja.
- No, no. W takim razie powinnaś zobaczyć i to. - Pokazałem ślad łapy
odciśnięty w pyle. Przyglądała mu się w milczeniu.
- Harry - odezwała się po chwili. - Czy istnieje coś takiego jak
wilkołaki?
Odgarnęła pasmo włosów z policzka drobnym, dziwnie bezbronnym
gestem. Objęła się ramionami, jakby zrobiło się jej zimno. Przytaknąłem:
- Tak. Nie takie, jakie pokazują w filmach, ale tak. Myślę, że właśnie z
tym masz tu do czynienia.
Zrobiła głęboki wdech.
- No dobrze. Dobrze. Co możesz mi powiedzieć? Co muszę wiedzieć?
Już otworzyłem usta, ale nie dane mi było powiedzieć. Przez chwilę z
zewnątrz dobiegały podniesione głosy, po czym drzwi wejściowe otworzyły
się gwałtownie. Murphy stężała i widziałem, jak zaciska wargi w wąską linię.
Wyprostowała się, przestała obejmować się ramionami i oparła pięści na
biodrach.
- Do jasnej cholery - powiedziała. - Jak to możliwe, że te dupki zjawiają
się wszędzie tak szybko?
Przesunąłem się kawałek, żeby lepiej widzieć. Weszło czterech ludzi w
garniturach, formując po wojskowemu czworobok. Ten z przodu nie był tak
wysoki jak ja, był jednak bardzo wysoki, może metr osiemdziesiąt pięć, może
nawet metr dziewięćdziesiąt. Miał kruczoczarne włosy, tak samo jak brwi,
natomiast jego szare oczy miały jasny odcień dymu z ogniska. Granatowy
garnitur leżał na nim doskonale. Odniosłem wrażenie, że facet ma atletyczną
budowę, choć z pewnością przekroczył czterdziestkę. Niebieski identyfikator
z wielkimi, obrzydliwymi literami FBI dyndał u klapy marynarki.
- Zabezpieczyć miejsce zbrodni - zakomenderował z naciskiem,
głębokim głosem. - Poruczniku Murphy, co u diabła robi pani na miejscu
zbrodni poza swoją jurysdykcją?
- Też się cieszę, że pana widzę, agencie Denton - odparła Murphy
beznamiętnie. - Szybko pan przyjechał.
- Mówiłem już, że ma pani nie być w tym śledztwie - powiedział
Denton dobitnie. Oczy mu błysnęły, zobaczyłem żyłę pulsującą rytmicznie na
jego czole. Przeniósł wzrok na mnie. - Kto to jest?
- Har... - zacząłem, ale przerwało mi parsknięcie Murphy.
- Nikt - powiedziała, posyłając mi spojrzenie mówiące bardzo jasno, że
mam się zamknąć. Rozwścieczyło mnie to.
- Harry Dresden - przedstawiłem się głośno i wyraźnie. Wymieniliśmy
z Murphy spojrzenia.
- A, szarlatan. Czytałem w „Tribune” - skwitował Denton. Jego jasne,
przenikliwe spojrzenie spoczęło z powrotem na Murphy. - Proszę usunąć się z
drogi wraz ze swoim medium. To jest praca dla policji. Poważna praca, w
której dba się o odciski palców, włókna, ślady genetyczne tego rodzaju
głupstwa.
Czy równoczesne spojrzenie dwóch par naszych zmrużonych oczu
zrobiło wrażenie na agencie Dentonie, nie sposób było zgadnąć. Murphy i
Denton stoczyli krótki pojedynek wzrokowy - jej furia przeciwko jego
nieustępliwości.
- Agent Benn! - zawołał Denton.
Kobieta koło trzydziestki, z długą do ramion grzywą przedwcześnie
posiwiałych włosów odwróciła się do nas, przerywając kontemplację
martwego ciała, w której była pogrążona. Miała oliwkową cerę, głęboko
osadzone, zielone oczy i wąskie, zacięte usta. Zbliżała się do nas jakby
świadoma ruchu swych twardych mięśni, poruszając się jak ktoś, kto potrafi
być bardzo szybki i niebezpieczny, kiedy zajdzie potrzeba. Z czworga
agentów FBI tylko ona obnosiła się z bronią. Pod rozpiętą marynarką
widziałem paski od kabury, odcinały się wyraźnie od jej białej koszuli.
- Tak jest - odezwała się Benn spokojnym głosem. Utkwiła wzrok
gdzieś pomiędzy Murphy a mną. Nie patrząc na żadne z nas, miała baczenie
na oboje.
- Proszę wyprowadzić tych dwoje cywili - Denton szczególnie
zaakcentował to słowo - z miejsca zbrodni.
Benn kiwnęła głową, ale nic nie powiedziała. Po prostu czekała. Już
chciałem odejść, ale zatrzymałem się. Murphy zaparła się stopami i
swobodnie opuściła ramiona. Rozpoznałem to charakterystyczne wysunięcie
szczęki, znamionujące upór. Tak samo wyglądała, kiedy przegrywała na
którymś z turniejów sztuk walki. Murphy była gotowa się bić. Cholera.
Musiałem ją ostudzić, zanim do czegoś dojdzie.
- Murphy - powiedziałem spokojnie - możemy porozmawiać na
zewnątrz?
- Jeszcze czego - odparowała. - Kimkolwiek jest morderca, wykończył
w tym miesiącu pół tuzina ludzi. Jestem tu i znajduję się na jego tropie.
Departament Rosemont wyraził zgodę na moją obecność tutaj.
Murphy gniewnie patrzyła na Benn. Agentka FBI miała nad nią
przewagę mięśni i zasięgu rąk. Zobaczyłem, jak Benn mruży oczy i napina
ramiona.
- Czy to jest na piśmie? - upierał się Denton. Żyła na jego czole
pulsowała groźnie. - Czy naprawdę chce pani, żebym powiadomił o tym pani
przełożonych, poruczniku?
- Nie zmuszaj mnie, Denton - warknęła Murphy wściekle.
Skrzywiłem się.
- Posłuchaj, Murphy - poprosiłem, kładąc dłoń na jej ramieniu. -
Wyjdźmy na chwilę na zewnątrz.
Ścisnąłem jej ramię. Troszeczkę. Odwróciła się do mnie. Zaryzykowała
krótkie spojrzenie w oczy i nieco się rozluźniła, a po twarzy przemknął jej
cień niepewności. Zaczęła się uspokajać i mogłem odetchnąć. Absolutnie nie
chciałem, żeby doszło do przemocy. Nic by to nie dało.
- Wyprowadź ich stąd - nakazał Denton, a w jego głosie pobrzmiewał
ton, który mi się nie spodobał.
Benn, bez żadnego ostrzeżenia natarła na Murphy, szybko i ostro,
wymierzając jej cios prosto w skroń. Wyglądało to na jakąś wschodnią sztukę
walki. Zakotłowało się. Murphy zdążyła się zasłonić, obróciła się, w
niepojęty sposób podźwignęła Benn, odrywając jej stopy od podłogi, i
walnęła nią o ścianę.
Wyraz zaskoczenia na twarzy agentki w ułamku sekundy przeszedł we
wściekłość. Sięgnęła pod marynarkę, zawahała się przez mgnienie, po czym
kontynuowała ruch. Wyciągnęła broń z mistrzowską precyzją, gładko i
szybko, ale bez widocznego pośpiechu. Oczy jej płonęły. Skoczyłem na
Murphy i ściągnąłem ją w dół w chwili, gdy rewolwer wypalił. We wnętrzu
na wpół wykończonej restauracji strzał brzmiał głośniej od bliskiego grzmotu.
Wylądowaliśmy jak bezładna sterta na pokrytej pyłem podłodze.
- Benn! - krzyknął Denton. Rzucił się naprzód, nie zważając na
rewolwer i znalazł się pomiędzy uzbrojoną agentką a nami. Słyszałem, jak
przemawia do niej cicho i dobitnie.
- Ty wściekła suko! - wrzasnąłem. - Co z tobą?
Nadbiegli dwaj pozostali faceci z FBI i kilku funkcjonariuszy z
zewnątrz. Murphy jęknęła i dała mi łokciem kuksańca w brzuch. Teraz ja
jęknąłem, zsuwając się z niej. Oboje stanęliśmy na nogach.
- Co tu się, u diabła, dzieje? - dopytywał się jeden z policjantów, starszy
mężczyzna o przerzedzonych siwych włosach.
- Pomyłka - odpowiedział mu Denton, spokojny i opanowany. - Zaszło
nieporozumienie i broń agentki Benn przypadkowo wypaliła.
Funkcjonariusz podrapał się po głowie i spojrzał na Murphy.
- Tak było, poruczniku?
- Akurat! - wtrąciłem się, wskazując palcem na Benn. - Ta wściekła
su...
Murphy dźgnęła mnie łokciem w brzuch i spiorunowała wzrokiem.
- Tak było, potwierdziła, gdy ja masowałem się po brzuchu. - To
prawda, co powiedział agent Denton. Zdarzył się wypadek.
Gapiłem się osłupiały.
- Murph, czegoś tu nie rozumiem. Ta kobieta...
- Miała wypadek z bronią - powiedziała Murphy twardo. - Każdemu się
może zdarzyć.
Teraz patrzyła spode łba na starzejącego się policjanta, który łagodnie
zamrugał, po czym wzruszył ramionami. Denton wrócił do nas i przez
moment intensywnie wpatrywał się w Murphy. Następnie kiwnął głową.
- Roj, George, może upewnicie się, czy z panią porucznik wszystko w
porządku i odprowadzicie ją do samochodu.
- Pewnie, Phil. No jasne - powiedział chudy, rudy, pryszczaty chłopak z
odstającymi uszami. - No, panie Dresden, poruczniku Murphy, może
wyjdziemy na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem? Nazywam się
Roger Harris, a to jest agent Wilson.
Drugi facet z FBI, zwalisty mężczyzna dobrze po czterdziestce, miał
nadwagę i łysiejące zakola, a brzuch wylewał mu się znad paska. Skinął na
nas i poszedł w kierunku drzwi. Murphy gniewnie patrzyła przez moment na
Dentona, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła za ociężałym Wilsonem.
Ja podążyłem za nią.
- Nie do wiary. Dobrze się czujesz? Dlaczego, do cholery, nie
powiedziałaś im, co ona zrobiła? - dopytywałem się półgłosem.
- Ta suka - mówiła Murphy, ani trochę nie ściszając głosu - próbowała
JIM BUTCHER Akta Harry’ego Dresdena tom 2 Pełnia księżyca Przekład Anna Cichowicz
Rozdział 1 Nigdy nie śledziłem faz księżyca. Gdy więc Kim Delaney przysiadła się do mnie w pubie McAnally’ego, prosząc mnie, bym jej coś wytłumaczył, nie miałem pojęcia, że następnej nocy będzie pełnia. Kim patrzyła wyczekująco. Ja jednak wiedziałem, że to, o co pyta, może się dla niej okazać śmiertelnie niebezpieczne. - Nie - powiedziałem. - Absolutnie nie. Złożyłem kartkę, na której narysowane były trzy koncentryczne kręgi nagryzmolonych symboli i odepchnąłem ją od siebie po gładkim blacie dębowego stołu. Kim Delaney spojrzała na mnie spod zmarszczonych brwi i odgarnęła z czoła ciemne, lśniące włosy. Była wysoką dziewczyną, urodziwą i śliczną w staromodnym stylu, z piękną jasną cerą i krągłymi policzkami, jakby stworzonymi do uśmiechu. Teraz się nie uśmiechała. - O, daj spokój, Harry - powiedziała. - Jesteś jedynym praktykującym profesjonalnym magiem w Chicago i tylko ty możesz mi pomóc. Pochyliła się ku mnie nad stołem. W oczach miała determinację. - Nie rozumiem tych wszystkich symboli. Nikt ich nie rozpoznaje. Jesteś jedynym prawdziwym magiem, o jakim słyszałam i jakiego znam. Chcę tylko wiedzieć, co to jest. Nie - odpowiedziałem. - Nie chcesz wiedzieć. Najlepiej zapomnij o tym kręgu i zajmij się czymś innym. - Ale...
Mac machnął na mnie zza krętego, dębowego baru, zwracając moją uwagę na dwa talerze z parującym jedzeniem, które podsunął mi po gładkiej powierzchni. Dodał do tego parę butelek ciemnego ale własnego wyrobu, a mnie ślinka napłynęła do ust. Burczało mi w brzuchu równie pustym, jak mój portfel. Nie mógłbym pozwolić sobie dziś na kolację, gdyby nie Kim, która zaproponowała, że mi ją postawi, jeśli przy jedzeniu jej o czymś opowiem. Stek na kolację to mniej, niż wynosi moje zwykłe honorarium, ale Kim była miłą towarzyszką, a niegdyś moją uczennicą. Wiedziałem, że nie ma dużo pieniędzy, ale ja miałem jeszcze mniej. Pomimo burczenia w brzuchu nie poderwałem się natychmiast, żeby przynieść jedzenie. (W pubie McAnally’ego nie ma obsługi. Mac twierdzi, że jeśli komuś nie chce się ruszyć z miejsca, żeby odebrać zamówienie, to w ogóle nie musi tu przychodzić). Rozejrzałem się po sali stanowiącej przedziwną kompozycję niskich stropów z obracającymi się leniwie śmigłami wentylatorów, trzynastu rzeźbionych, drewnianych kolumn, trzynastu okien i trzynastu bezładnie rozstawionych stołów, co służy rozpraszaniu i osłabianiu magicznej aury, jaka czasami otacza głodnych (inaczej mówiąc, złych) magów. McAnally to raj w mieście, w którym nikt nie wierzy w magię. Wielu z nas tu jada. - Posłuchaj, Harry - podjęła Kim. - Nie zamierzam tego użyć. Obiecuję. Żadnego przyzywania ani wiązania. To czysto akademickie zainteresowanie. Pochyliła się do przodu, kładąc swoją dłoń na mojej i patrząc mi w twarz bez spoglądania w oczy - trik, który potrafi opanować niewielu z tych, co nie praktykują Sztuki. Uśmiechnęła się, pokazując głębokie dołeczki w policzkach.
Znów odezwał się mój żołądek, więc obejrzałem się na czekające na barze jedzenie. - Jesteś pewna? - spytałem. - Chcesz się tylko podrapać tam, gdzie cię swędzi? Nie planujesz nic więcej? - Przysięgam - powiedziała, bijąc się w piersi, a ja zmarszczyłem brwi. - Sam nie wiem... Roześmiała się. - Daj już spokój, Harry. To nic wielkiego. Posłuchaj, jeśli nie chcesz mi powiedzieć, nie szkodzi. I tak postawię ci kolację. Wiem, że ostatnio kiepsko u ciebie z forsą. To znaczy, od tej sprawy na wiosnę. Naburmuszyłem się, ale nie na Kim byłem zły. To nie jej wina, że moja główna pracodawczyni, Karrin Murphy, naczelnik wydziału specjalnego policji w Chicago, od tygodni nie wzywała mnie na konsultacje. Przez kilka ostatnich lat żyłem na ogół z tego, że służyłem wydziałowi specjalnemu dość szczególną pomocą. Wiosną jednak rozegrały się w przestępczym światku Chicago dramatyczne wydarzenia z udziałem czarnej magii, w które ja też byłem zamieszany - po stronie białej magii, rzecz jasna. Od tej pory moja współpraca z wydziałem specjalnym wyraźnie się rozluźniła, więc zmalały też moje dochody. Nie wiedziałem, dlaczego Murphy nie wzywa mnie już tak często. Miałem pewne podejrzenia, nie było jednak okazji ich z nią omówić. Może nie miało to związku ze mną. Może zbrodnicze potwory akurat zastrajkowały. No tak, już w to wierzę. Tak czy inaczej, byłem kompletnie bez pieniędzy. Od wielu tygodni żywiłem się makaronem i zupą z puszki. Niebiańska woń przygotowanych przez Maca steków dochodziła do mnie przez salę. W brzuchu mi burczało,
opanował mnie neolityczny głód pieczonego mięsa. Nie mogłem jednak tak po prostu zjeść sobie kolacji. To Kim mi ją postawiła i w zamian chciała informacji. Nie mówię, że nie zdarzało mi się wymigać od wywiązania się z umowy, nigdy jednak nie postąpiłem tak wobec istoty ludzkiej, a tym bardziej nie wobec kogoś, kto okazuje mi szacunek. Czasem nie mogę znieść tego, że mam sumienie i idiotycznie bezwzględne poczucie honoru. - W porządku, niech ci będzie. - Westchnąłem. - Pozwól, że przyniosę jedzenie i powiem ci, co wiem. W krągłych policzkach Kim znów ukazały się dołeczki. - Dzięki, Harry. To dla mnie ważne. - Jasne, jasne - powiedziałem i zacząłem przeciskać się do baru pomiędzy kolumnami i stołami. Tego wieczoru u McAnally’ego panował większy tłok niż zazwyczaj i choć Mac rzadko się uśmiecha, od razu było widać, że cieszy go ten tłum. Chwyciłem talerze i butelki z pewnym rozdrażnieniem. Trudno jest w pełni cieszyć się sukcesami przyjaciela, kiedy twoje własne interesy leżą. Wróciłem do naszego stołu z dwiema porcjami steków, ziemniaków i fasolki szparagowej i usiadłem, podsuwając Kim talerz. Jedliśmy przez chwilę - ja w posępnym milczeniu, ona dość łapczywie. - No więc, co możesz mi o tym powiedzieć? - odezwała się w końcu, wskazując widelcem kartkę. Przełknąłem kęs, pociągnąłem łyk wybornego piwa, po czym uniosłem rysunek. - Dobra. To jest wykres Wielkiej Magii. Dokładnie mówiąc trzy, umieszczone jeden w drugim, jak warstwy muru. Pamiętasz, co ci mówiłem o
magicznych kręgach? Kim skinęła głową. - Albo utrzymują coś poza, albo w środku. Na ogół oddziałują na magiczne energie lub byty z Nigdynigdy, ale istoty śmiertelne mogą przekroczyć krąg i rozerwać go. - Dobrze - powiedziałem. - Taki jest ten zewnętrzny krąg symboli. To bariera dla istot duchowych i sił magicznych. Te symbole tu i tu, i tu są kluczowe - wskazałem odpowiednie zawijasy na rysunku. Kim skwapliwie przytaknęła. - Rozumiem ten zewnętrzny. A następny? - Drugi krąg jest raczej zaklętą barierą dla ciał śmiertelnych. Nie będzie działać, jeśli użyjesz samych tylko symboli. Potrzebowałabyś czegoś jeszcze, jakichś kamieni czy klejnotów umieszczonych pomiędzy rysunkami. Odkroiłem sobie kolejny kęs steku. Kim ze zmarszczonymi brwiami zerknęła na kartkę, a potem na mnie. - I co wtedy? Jak to będzie działać? - To niewidzialny mur - odparłem. - Jak z cegieł. Przepuszcza duchy i magię, ale nie ciała śmiertelne. Tak samo powstrzymuje rzucone kamienie, wystrzelone kule, wszystko, co jest czysto materialne. - Rozumiem - powiedziała podekscytowana. - Coś w rodzaju pola sił. - Coś takiego - przyznałem. Jej policzki płonęły z podniecenia, oczy lśniły. - Wiedziałam! A czym jest ten ostatni? Z dezaprobatą rzuciłem okiem na wewnętrzny krąg symboli. - To pomyłka.
- Co masz na myśli? - Mam na myśli, że to po prostu bełkot. Nic sensownego z tego nie wynika. Jesteś pewna, że dokładnie to przerysowałaś? Kim wydęła wargi. - Pewnie, że jestem pewna. Bardzo uważałam. Przez chwilę przyglądałem się jej twarzy. - Jeśli właściwie odczytuję symbole, jest to trzeci mur. Ma powstrzymywać byty zarazem cielesne i duchowe. Ani śmiertelne, ani niematerialne, coś pomiędzy. Zmarszczyła czoło. - Które istoty są takie? Wzruszyłem ramionami. - Żadne - stwierdziłem i oficjalnie była to prawda. Biała Rada magów nie dopuszcza dyskusji na temat demonów, które mogą być przywołane na świat i które będąc istotami duchowymi, potrafią przybrać postać cielesną. Zazwyczaj taki krąg, jak ten zewnętrzny, wystarcza, by powstrzymać wszystko, oprócz najsilniejszych demonów czy Pradawnych Bytów z najdalszych zakątków Nigdynigdy. Ten trzeci krąg miał na celu powstrzymanie tych właśnie istot, które są w stanie przekroczyć słabsze bariery. Miał więzić demonicznych półbogów i archanioły. Moja odpowiedź nie zadowoliła Kim. - Nie rozumiem, po co ktoś miałby tworzyć krąg, żeby w nim zamknąć nic, Harry. - Ludzie nie zawsze działają racjonalnie i celowo. Tacy już są. - Wzruszyłem ramionami.
- Przestań już, Harry - żachnęła się. - Nie jestem dzieckiem. Nie musisz mnie chronić. - A ty nie musisz wiedzieć, co miał w sobie zawierać trzeci krąg. Wcale nie chcesz tego wiedzieć. Wierz mi. Przez dłuższą chwilę patrzyła na mnie gniewnie, po czym łyknęła piwa i wzdrygnęła się. - No dobrze. Kręgi trzeba uaktywnić, prawda? Trzeba wiedzieć, jak je włączyć, tak jak światła? - Coś w tym rodzaju. Oczywiście. - Jak można by włączyć? Wpatrywałem się w nią długo. - Harry? - nie ustępowała. - Tego też nie musisz wiedzieć. Zwłaszcza jeśli to tylko akademickie zainteresowanie. Nie wiem, co ci chodzi po głowie, Kim, ale zostaw to. Zapomnij. Daj sobie spokój, zanim stanie ci się krzywda. - Harry, ja nie... - Oszczędź sobie - przerwałem jej. - Siedzisz na klatce tygrysa, Kim. - Dla podkreślenia swoich słów postukałem palcem w kartkę. - I nie potrzebowałabyś tego, gdybyś nie planowała zamknąć tygrysa w środku. Oczy jej zabłysły i uniosła podbródek. - Uważasz, że nie jestem wystarczająco silna. - Twoja siła nie ma tu nic do rzeczy - odparowałem. - Nie masz praktyki. Brakuje ci wiedzy. Nie spodziewałbym się po dzieciaku z podstawówki, że siądzie i rozwiąże zadanie z zakresu wyższej matematyki. Od ciebie też tego nie oczekuję. Pochyliłem się do przodu. - Nie wiesz
jeszcze dość, żeby się bawić w takie rzeczy, Kim. A nawet gdybyś wiedziała, nawet gdybyś była w pełni wykwalifikowanym magiem, też bym ci powiedział, żebyś się do tego nie brała. Sknocisz coś i wielu ludziom może się stać krzywda. Jej oczy zapłonęły gniewem. - Jeśli planowałam coś zrobić, to jest to moja sprawa, Harry. Nie masz prawa podejmować za mnie decyzji. - Nie. Mam obowiązek ci pomóc w podjęciu właściwej decyzji. Zwinąłem kartkę w palcach i zgniotłem, a potem rzuciłem na podłogę. Kim wbiła widelec w kawałek steku nagłym, gwałtownym ruchem. - Posłuchaj, Kim - mówiłem dalej. - Poczekaj trochę. Kiedy będziesz starsza, bardziej doświadczona... - Ty wcale nie jesteś tak dużo starszy ode mnie - odpaliła. Zacząłem się wiercić na krześle, bo zrobiło mi się niewygodnie. - Ja dużo trenowałem. I wcześnie zacząłem. Moje własne zdolności magiczne, daleko wykraczające poza normę, nie były tematem, w który chciałbym się zagłębiać, więc spróbowałem skierować rozmowę na inne tory. - Jak idzie jesienne zbieranie datków? - Nie idzie - powiedziała, ze znużeniem odchylając się na oparcie krzesła. - Jestem zmęczona błaganiem ludzi o pieniądze na ratowanie planety, którą zatruwają, czy zwierząt, które mordują. Jestem zmęczona pisaniem listów i organizowaniem marszów, w których cel nikt już nie wierzy. - Potarła powieki. - Jestem po prostu zmęczona. - No widzisz, Kim. Spróbuj trochę odpocząć. I proszę, bardzo proszę,
nie zajmuj się tym kręgiem. Obiecaj mi. Rzuciła swoją serwetkę, położyła na stole kilka banknotów i wstała. - Smacznego, Harry. I dzięki za nic. Podniosłem się również. - Kim, zaczekaj - spróbowałem jeszcze, ale ona, ignorując mnie kompletnie, ruszyła w kierunku drzwi, powiewając spódnicą i długimi włosami. Wyglądała imponująco. Czułem kipiący w niej gniew. Gdy przechodziła pod jednym z wentylatorów, ten zazgrzytał i wydawszy z siebie kłąb dymu, przestał się obracać. Pędem pokonała niskie schody i opuściła bar, trzaskając za sobą drzwiami. Ludzie, którzy obserwowali jej wyjście, przenieśli z kolei wzrok na mnie. Z ich twarzy bez trudu dało się wyczytać rozliczne domysły. Sfrustrowany usiadłem z powrotem. Cholera. Kim była jedną z kilku osób, które przeprowadzałem przez trudny okres związany z odkrywaniem wrodzonych talentów magicznych. Czułem się podle, ukrywając przed nią prawdę. Ale ona igrała z ogniem. Nie mogłem na to pozwolić. Moim obowiązkiem było uchronić ją przed takimi rzeczami, dopóki nie zdobędzie odpowiedniej wiedzy. Dopóki sama nie zda sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Poza tym, jeśli nie będąc magiem, zabawiasz się najważniejszymi kręgami przywoływania, na pewno będziesz mieć do czynienia z Białą Radą. A Biała Rada nie podejmuje w takich wypadkach ryzyka. Po prostu działa, zdecydowanie i bez szczególnej dbałości o ludzkie życie czy bezpieczeństwo. Postąpiłem słusznie. Nie udzieliłem Kim informacji, o które prosiła, i była to właściwa decyzja. Chroniłem ją przed niebezpieczeństwem, którego ona sama w pełni nie doceniała.
Postąpiłem słusznie, nawet jeśli ją zawiodłem. Nawet jeśli wierzyła, że udzielę jej odpowiedzi, tak jak w przeszłości, kiedy uczyłem ją rozwijać jej skromne magiczne talenty i panować nad nimi. Nawet jeśli ufała, że zgodzę się być jej przewodnikiem w mroku. Postąpiłem słusznie. Jasna cholera. W żołądku czułem gorycz. Nie miałem już ochoty na pyszne jedzenie Maca. Nie czułem, żebym na nie zasłużył. Kiedy tak siedziałem pogrążony w ponurych myślach, sącząc piwo, drzwi otworzyły się znowu. Nie podniosłem głowy, oddając się smętnej zadumie, co jest znaną rozrywką wszelkich magów. W tym momencie padł na mnie cień. - Co tu tak siedzisz skwaszony? - zagadnęła Murphy. Schyliła się i w roztargnieniu podniosła zmiętą kartkę, którą wcześniej wyrzuciłem, i wsunęła ją dla porządku do kieszeni płaszcza, żeby nie zaśmiecała podłogi. - To do ciebie niepodobne, Harry. Spojrzałem na Murphy. Nie musiałem bardzo zadzierać głowy. Karrin Murphy ma niewiele ponad półtora metra wzrostu. Zauważyłem, że przycięła swoje złociste włosy, dawniej były do ramion, teraz o wiele krótsze, choć z przodu dłuższe niż z tyłu. Nadawało jej to nieco punkowy wygląd, bardzo atrakcyjny w połączeniu z błękitnymi oczami i zadartym nosem. Ubrana była stosownie do pogody i całkiem nieformalnie: ciemne dżinsy, flanelowa koszula, wygodne buty i ciężka kurtka leśnika. Przy pasku miała swoją służbową plakietkę. Murphy jest nieprawdopodobnie śliczna, jak na dorosłą osobę z
czarnym pasem w aikido i szeregiem nagród strzeleckich policji Chicago. To prawdziwa profesjonalistka. Wywalczyła, a raczej wydarła pazurami, rangę porucznika, przechodząc przez kolejne stopnie. Narobiła sobie przy tym wrogów, a jeden z nich dopilnował, by wkrótce po nominacji objęła kierownictwo wydziału specjalnego. - Cześć, Murphy - powiedziałem. - Dawno się nie widzieliśmy. Starałem się, by mój głos brzmiał zwyczajnie, ale jestem prawie pewien, że słyszała w nim gniew. - Posłuchaj, Harry... - Czytałaś artykuł redakcyjny w „Tribune”? Ten krytykujący cię za trwonienie pieniędzy z budżetu miasta na zatrudnianie „szarlatana, medium o nazwisku Harry Dresden”? Chyba musiałaś go czytać, bo nie odzywałaś się do mnie, odkąd się ukazał. Potarła sobie grzbiet nosa. - Nie mam czasu na takie gadki. Zignorowałem ją i mówiłem dalej: - Nie, żebym cię winił. Chodzi mi o to, że niewielu rzetelnych podatników w Chicago wierzy w magię czy w magów. Oczywiście niewielu z nich widziało to, co my widzieliśmy. Wiesz, wtedy, kiedy pracowaliśmy razem. Albo kiedy ci ocaliłem życie. Kąciki jej oczu zwęziły się. - Potrzebuję cię. Jest sprawa. - Ty mnie potrzebujesz? Nie rozmawialiśmy od ponad miesiąca i nagle mnie potrzebujesz? Mam biuro i telefon, i wszystko, poruczniku. Nie musisz dopadać mnie tutaj, kiedy akurat jem kolację.
- Powiem mordercy, żeby następnym razem działał w godzinach urzędowania - odpaliła Murphy. - Ale potrzebuję cię, żebyś mi pomógł go znaleźć. Wyprostowałem się na krześle, marszcząc brwi. - Morderstwo? Coś z mojej dziedziny? Murphy rzuciła mi ponury uśmiech. - Mam nadzieję, że nie masz nic ważniejszego do roboty. Poczułem, że szczęki mi się zaciskają. - Nie. Jestem gotów. Wstałem. - W porządku - powiedziała, odwracając się do wyjścia - możemy iść?
Rozdział 2 Murphy odmówiła jazdy moim starym niebieskim garbusem. Tak naprawdę garbus nie jest wcale niebieski, już nie. Jedne drzwi zostały zastąpione zielonymi, drugie białymi, gdy coś pazurzastego rozszarpało te oryginalne. Klapa sczerniała od ognia i mój mechanik, Mike, wymienił ją na czerwoną. Ale to nieważne, grunt, że garbus w ogóle jeździ, nawet jeśli niezbyt szybko. Mike zapewnił mnie, że volkswagen garbus to najłatwiejszy samochód do reperowania i rzeczywiście, potrafi sprawić, że wóz jest na chodzie przez osiem czy dziewięć dni na dziesięć. To fenomenalne. Technika zawodzi w bliskości magów - włączasz światła, a tu przepala się żarówka. Wjeżdżasz na skrzyżowanie, a silnik krztusi się i gaśnie. Co może się popsuć, na pewno się popsuje, z samochodami włącznie. Nie sądzę, żeby Murphy zrobiła sensownie, narażając swój samochód, kiedy mogła jechać moim, ale skoro sama chciała... Nie odzywała się, prowadząc swojego saturna w kierunku Rosemont. Przyglądałem się jej z niepokojem. Spieszyła się, ryzykownie zajeżdżała drogę i wyprzedzała, aż zapiąłem pasy. Dobrze przynajmniej, że nie jechaliśmy na jej motocyklu. - Murph - zagadnąłem - gdzie się pali? Rzuciła mi spojrzenie z ukosa. - Chcę, żeby cię tam już nie było, kiedy pojawią się pewni ludzie. - Prasa? - Nie udało mi się wymówić tego słowa bez sarkazmu. Wzruszyła ramionami.
- Ktokolwiek. Popatrzyłem na nią spode łba, ale nic więcej nie powiedziała. Typowe. Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu, zjechaliśmy z autostrady i zatrzymaliśmy się na parkingu przed na wpół ukończonym niewielkim kompleksem rozrywkowym. Wysiedliśmy z samochodu. Nisko nad nami przeleciał odrzutowiec, kierując się w stronę międzynarodowego portu lotniczego O’Hare, odległego zaledwie o kilka kilometrów na zachód. Przez chwilę patrzyłem za nim, po czym marszcząc brwi, spojrzałem na Murphy, gdy umundurowany funkcjonariusz prowadził nas do budynku otoczonego taśmą policyjną. Było niezwykle jasno. Tarcza księżyca, prawie zupełnie okrągła, lśniła jasnym srebrem. W moim obszernym prochowcu rzucałem ogromny, nieforemny cień. Górował nad niedużym cieniem idącej przede mną Murphy. - Murphy? - zwróciłem się do niej. - Czy nie jesteśmy poza granicami miasta Chicago? - Tak - odpowiedziała krótko Murphy. - Aha. Zatem jesteśmy praktycznie poza jego jurysdykcją? - Ludzie szukają pomocy tam, gdzie mogą ją dostać, Dresden. A kilka ostatnich zabójstw miało miejsce w Chicago, więc chcemy i to zobaczyć na własne oczy. Już to załatwiłam z lokalnymi władzami. To naprawdę nie jest problem. - Kilka zabójstw? - powtórzyłem. - Kilka? Czyli więcej niż jedno? Murphy, czekaj! Nawet nie zwolniła. Poprowadziła mnie do przestronnego budynku, najwyraźniej jeszcze w budowie, choć wszystkie prace na zewnątrz zostały
już ukończone. Niektóre okna wciąż były zabite deskami. Nie dostrzegłem napisu na drzwiach wejściowych, dopóki nie podszedłem bliżej. - Pierwsza Liga? - przeczytałem. - Wydawało mi się, że Marcone spalił ją na wiosnę. - Tak, tak - powiedziała Murphy, spoglądając na mnie przez ramię. - Przeniesiona i odbudowana. Marcone, boss narkotykowy i król przestępczego świata, swoje podejrzane interesy utrzymywał w mieście, natomiast legalny biznes prowadził na przedmieściach, tak jak tu, w Rosemont. Na wiosnę, kiedy starłem się z nim w jego klubie, poprzednim wcieleniu Pierwszej Ligi, miejsce to bardzo ucierpiało. Dokładniej mówiąc, spłonęło doszczętnie. Kiedy już skończyło się całe zamieszanie, rozeszła się pogłoska, że handlarz narkotyków, którego sprzątnąłem, był wrogiem Marconego i że załatwiłem go na żądanie szefa mafii. Nie dementowałem tych plotek. Łatwiej było dać ludziom gadać, niż zmusić Marconego, żeby zaprzeczył. Podłogi w budynku były surowe, niewykończone. Ktoś włączył parę reflektorów halogenowych, które zalały wnętrze ostrym białym światłem. Wszystko pokryte było warstwą cementowego pyłu. Na kilku zestawionych razem kartonach leżały poukładane narzędzia robotników. Plastikowe wiaderka z farbą, płachty brezentu, z drugiej strony worek nowych pędzli. Nie zauważyłem krwi i pewnie bym w nią wdepnął, gdyby Murphy mnie nie zatrzymała. - Obudź się, Dresden - powiedziała surowo. Zatrzymałem się i spojrzałem na ziemię. Krew. Dużo krwi. Długa plama zaczynała się przy moich stopach i rozciągała jak ramię leżącego
mężczyzny, barwiąc zakurzoną podłogę szkarłatem. Mój wzrok powędrował wzdłuż plamy do kałuży głębokiej na jakieś dwadzieścia centymetrów, otaczającej stertę porwanego ubrania i rozdartego na strzępy mięsa, które jeszcze niedawno było ludzkim ciałem. Żołądek podszedł mi do gardła, grożąc wyrzuceniem kawałków zjedzonego przed chwilą steku. Opanowałem się jednak. Obszedłem ciało wokół, trzymając się na dystans. To musiał być mężczyzna po trzydziestce. Wielki, ostrzyżony na jeża. Upadł na bok, nie widziałem twarzy, ramionami otoczył głowę, podkulił nogi. Broń, mały pistolet automatyczny, leżała ze dwa metry dalej, bezużyteczna, poza zasięgiem ofiary. Przeszedłem na drugą stronę, żeby zobaczyć twarz mężczyzny. Cokolwiek go zabiło, nie było istotą ludzką. Twarz została rozszarpana: usta oderwane, nos rozdarty na całej długości, a część zwisała na jedną stronę. Głowa była zniekształcona, tak jakby potworny nacisk na skronie wgniótł czaszkę do środka. Facet nie miał oczu. Zostały wydarte. Wygryzione. Widać było poszarpane ślady kłów wokół oczodołów. Mocno zacisnąłem powieki. Wziąłem głęboki wdech. Drugi. Trzeci. Nic nie pomogło. Ciało cuchnęło mdlącym odorem ścieków, który wydobywał się z rozprutych wnętrzności. Żołądek podszedł mi do gardła, jakby chciał wyskoczyć przez usta. Nawet z zamkniętymi oczami, notowałem skrupulatnie dalsze szczegóły, które mogły się przydać. Rękawy marynarki i koszuli stanowiły krwawe strzępy, co świadczyło o tym, że ofiara próbowała się bronić. Ręce i ramiona były masą poszarpanego mięsa, dłonie i palce bezkształtną miazgą.
Podkurczone nogi skrywały podbrzusze, ale stamtąd właśnie sączyła się krew, rozlewając się jak atrament z przewróconego kałamarza. Odór tylko potwierdzał, że ciało zostało wypatroszone. Odwróciwszy się, otworzyłem oczy i wbiłem wzrok w podłogę. - Harry? - odezwała się Murphy, stojąca bez ruchu po drugiej stronie. Twarda nuta, pobrzmiewająca w jej głosie przez cały wieczór, jakoś znikła. - Poznaję go - powiedziałem. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Dla pewności będziesz musiała sprawdzić dokumentację stomatologiczną albo coś w tym rodzaju. W jej głosie zabrzmiało zdziwienie. - Ach tak? Kto to? - Nie wiem, jak się nazywał. Dla mnie był zawsze bandziorem. Był jednym z goryli Johnny’ego Marconego. Murphy milczała przez chwilę, po czym rzuciła zwięźle: - Kurwa! - Co takiego, Murph? - Spojrzałem na nią, starając się ominąć wzrokiem sponiewierane szczątki. Twarz miała zasępioną, choć ja dostrzegałem w jej błękitnych oczach łagodność. W mgnieniu oka rysy się jej wygładziły, przybrała neutralny wyraz twarzy. Jak przypuszczam, nie spodziewała się, że na nią spojrzę. - Rozejrzyj się jeszcze trochę - powiedziała. - Potem pogadamy. - Czego mam szukać? - Będziesz wiedział - stwierdziła, a następnie dodała szeptem, tak, żebym nie słyszał - mam nadzieję. Wróciłem do swojej roboty i zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu.
Jedno z okien było wybite. W pobliżu, na podłodze leżał stół o wyłamanych nogach. Podszedłem do niego. Podłoga wokół zasypana była odłamkami szkła. Skoro szkło znajdowało się w środku, coś musiało się dostać do wnętrza budynku przez okno. Na kilku odłamkach widać było krew. Podniosłem jeden z większych i przyjrzałem się uważnie. Krew była ciemnoczerwona i jeszcze nie zdążyła całkiem zastygnąć. Wyjąłem z kieszeni chustkę do nosa, zawinąłem w nią odłamek i wsunąłem do kieszeni prochowca. Wyprostowałem się i przeszedłem po sali ze wzrokiem utkwionym w zakurzoną podłogę. W jednym miejscu kurz był starty prawie do czysta, tak jakby toczyła się tu walka, zanim polała się krew. Dalej, prawie poza zasięgiem halogenowych reflektorów, dostrzegłem plamę księżycowego światła, które wpadało przez okno. Przykląkłem obok. Pośrodku plamy światła widniał w kurzu odcisk łapy prawie tak wielkiej, jak moja rozpostarta dłoń. Psiej łapy. Ślady na czubkach odcisków opuszek świadczyły o ogromnych pazurach, a raczej szponach. Spojrzałem przez okno, na zaokrągloną, srebrną tarczę księżyca dochodzącego do pełni. - O, do diabła, wystękałem. - O, do diabła. Murphy podeszła bliżej, patrzyła na mnie wyczekująco. Oblizałem wargi, wstałem i zwróciłem się do niej: - No to masz problem. - Bez żartów. Mów, Dresden. Skinąłem głową, po czym wskazałem na okno. - Napastnik prawdopodobnie dostał się tędy. Wytropił ofiarę,
zaatakował, pozbawił broni i zabił. Na szybie jest jego krew. Chyba walczyli przez jakiś czas tam, na tym wytartym miejscu, a napadnięty starał się uciec do drzwi. Nie udało się. Został rozszarpany na strzępy. Popatrzyłem na Murphy z powagą. - Masz inne morderstwa popełnione w ten sam sposób. Prawdopodobnie jakieś cztery tygodnie temu, w czasie ostatniej pełni. To jest to, o czym mówiłaś. Murphy spoglądała mi przez chwilę w twarz, nie patrząc w oczy. Kiwnęła głową. - Tak. Prawie dokładnie cztery tygodnie temu. Ale nikt nie skojarzył tego z pełnią. Tylko ja. - No, no. W takim razie powinnaś zobaczyć i to. - Pokazałem ślad łapy odciśnięty w pyle. Przyglądała mu się w milczeniu. - Harry - odezwała się po chwili. - Czy istnieje coś takiego jak wilkołaki? Odgarnęła pasmo włosów z policzka drobnym, dziwnie bezbronnym gestem. Objęła się ramionami, jakby zrobiło się jej zimno. Przytaknąłem: - Tak. Nie takie, jakie pokazują w filmach, ale tak. Myślę, że właśnie z tym masz tu do czynienia. Zrobiła głęboki wdech. - No dobrze. Dobrze. Co możesz mi powiedzieć? Co muszę wiedzieć? Już otworzyłem usta, ale nie dane mi było powiedzieć. Przez chwilę z zewnątrz dobiegały podniesione głosy, po czym drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie. Murphy stężała i widziałem, jak zaciska wargi w wąską linię. Wyprostowała się, przestała obejmować się ramionami i oparła pięści na
biodrach. - Do jasnej cholery - powiedziała. - Jak to możliwe, że te dupki zjawiają się wszędzie tak szybko? Przesunąłem się kawałek, żeby lepiej widzieć. Weszło czterech ludzi w garniturach, formując po wojskowemu czworobok. Ten z przodu nie był tak wysoki jak ja, był jednak bardzo wysoki, może metr osiemdziesiąt pięć, może nawet metr dziewięćdziesiąt. Miał kruczoczarne włosy, tak samo jak brwi, natomiast jego szare oczy miały jasny odcień dymu z ogniska. Granatowy garnitur leżał na nim doskonale. Odniosłem wrażenie, że facet ma atletyczną budowę, choć z pewnością przekroczył czterdziestkę. Niebieski identyfikator z wielkimi, obrzydliwymi literami FBI dyndał u klapy marynarki. - Zabezpieczyć miejsce zbrodni - zakomenderował z naciskiem, głębokim głosem. - Poruczniku Murphy, co u diabła robi pani na miejscu zbrodni poza swoją jurysdykcją? - Też się cieszę, że pana widzę, agencie Denton - odparła Murphy beznamiętnie. - Szybko pan przyjechał. - Mówiłem już, że ma pani nie być w tym śledztwie - powiedział Denton dobitnie. Oczy mu błysnęły, zobaczyłem żyłę pulsującą rytmicznie na jego czole. Przeniósł wzrok na mnie. - Kto to jest? - Har... - zacząłem, ale przerwało mi parsknięcie Murphy. - Nikt - powiedziała, posyłając mi spojrzenie mówiące bardzo jasno, że mam się zamknąć. Rozwścieczyło mnie to. - Harry Dresden - przedstawiłem się głośno i wyraźnie. Wymieniliśmy z Murphy spojrzenia. - A, szarlatan. Czytałem w „Tribune” - skwitował Denton. Jego jasne,
przenikliwe spojrzenie spoczęło z powrotem na Murphy. - Proszę usunąć się z drogi wraz ze swoim medium. To jest praca dla policji. Poważna praca, w której dba się o odciski palców, włókna, ślady genetyczne tego rodzaju głupstwa. Czy równoczesne spojrzenie dwóch par naszych zmrużonych oczu zrobiło wrażenie na agencie Dentonie, nie sposób było zgadnąć. Murphy i Denton stoczyli krótki pojedynek wzrokowy - jej furia przeciwko jego nieustępliwości. - Agent Benn! - zawołał Denton. Kobieta koło trzydziestki, z długą do ramion grzywą przedwcześnie posiwiałych włosów odwróciła się do nas, przerywając kontemplację martwego ciała, w której była pogrążona. Miała oliwkową cerę, głęboko osadzone, zielone oczy i wąskie, zacięte usta. Zbliżała się do nas jakby świadoma ruchu swych twardych mięśni, poruszając się jak ktoś, kto potrafi być bardzo szybki i niebezpieczny, kiedy zajdzie potrzeba. Z czworga agentów FBI tylko ona obnosiła się z bronią. Pod rozpiętą marynarką widziałem paski od kabury, odcinały się wyraźnie od jej białej koszuli. - Tak jest - odezwała się Benn spokojnym głosem. Utkwiła wzrok gdzieś pomiędzy Murphy a mną. Nie patrząc na żadne z nas, miała baczenie na oboje. - Proszę wyprowadzić tych dwoje cywili - Denton szczególnie zaakcentował to słowo - z miejsca zbrodni. Benn kiwnęła głową, ale nic nie powiedziała. Po prostu czekała. Już chciałem odejść, ale zatrzymałem się. Murphy zaparła się stopami i swobodnie opuściła ramiona. Rozpoznałem to charakterystyczne wysunięcie
szczęki, znamionujące upór. Tak samo wyglądała, kiedy przegrywała na którymś z turniejów sztuk walki. Murphy była gotowa się bić. Cholera. Musiałem ją ostudzić, zanim do czegoś dojdzie. - Murphy - powiedziałem spokojnie - możemy porozmawiać na zewnątrz? - Jeszcze czego - odparowała. - Kimkolwiek jest morderca, wykończył w tym miesiącu pół tuzina ludzi. Jestem tu i znajduję się na jego tropie. Departament Rosemont wyraził zgodę na moją obecność tutaj. Murphy gniewnie patrzyła na Benn. Agentka FBI miała nad nią przewagę mięśni i zasięgu rąk. Zobaczyłem, jak Benn mruży oczy i napina ramiona. - Czy to jest na piśmie? - upierał się Denton. Żyła na jego czole pulsowała groźnie. - Czy naprawdę chce pani, żebym powiadomił o tym pani przełożonych, poruczniku? - Nie zmuszaj mnie, Denton - warknęła Murphy wściekle. Skrzywiłem się. - Posłuchaj, Murphy - poprosiłem, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Wyjdźmy na chwilę na zewnątrz. Ścisnąłem jej ramię. Troszeczkę. Odwróciła się do mnie. Zaryzykowała krótkie spojrzenie w oczy i nieco się rozluźniła, a po twarzy przemknął jej cień niepewności. Zaczęła się uspokajać i mogłem odetchnąć. Absolutnie nie chciałem, żeby doszło do przemocy. Nic by to nie dało. - Wyprowadź ich stąd - nakazał Denton, a w jego głosie pobrzmiewał ton, który mi się nie spodobał. Benn, bez żadnego ostrzeżenia natarła na Murphy, szybko i ostro,
wymierzając jej cios prosto w skroń. Wyglądało to na jakąś wschodnią sztukę walki. Zakotłowało się. Murphy zdążyła się zasłonić, obróciła się, w niepojęty sposób podźwignęła Benn, odrywając jej stopy od podłogi, i walnęła nią o ścianę. Wyraz zaskoczenia na twarzy agentki w ułamku sekundy przeszedł we wściekłość. Sięgnęła pod marynarkę, zawahała się przez mgnienie, po czym kontynuowała ruch. Wyciągnęła broń z mistrzowską precyzją, gładko i szybko, ale bez widocznego pośpiechu. Oczy jej płonęły. Skoczyłem na Murphy i ściągnąłem ją w dół w chwili, gdy rewolwer wypalił. We wnętrzu na wpół wykończonej restauracji strzał brzmiał głośniej od bliskiego grzmotu. Wylądowaliśmy jak bezładna sterta na pokrytej pyłem podłodze. - Benn! - krzyknął Denton. Rzucił się naprzód, nie zważając na rewolwer i znalazł się pomiędzy uzbrojoną agentką a nami. Słyszałem, jak przemawia do niej cicho i dobitnie. - Ty wściekła suko! - wrzasnąłem. - Co z tobą? Nadbiegli dwaj pozostali faceci z FBI i kilku funkcjonariuszy z zewnątrz. Murphy jęknęła i dała mi łokciem kuksańca w brzuch. Teraz ja jęknąłem, zsuwając się z niej. Oboje stanęliśmy na nogach. - Co tu się, u diabła, dzieje? - dopytywał się jeden z policjantów, starszy mężczyzna o przerzedzonych siwych włosach. - Pomyłka - odpowiedział mu Denton, spokojny i opanowany. - Zaszło nieporozumienie i broń agentki Benn przypadkowo wypaliła. Funkcjonariusz podrapał się po głowie i spojrzał na Murphy. - Tak było, poruczniku? - Akurat! - wtrąciłem się, wskazując palcem na Benn. - Ta wściekła
su... Murphy dźgnęła mnie łokciem w brzuch i spiorunowała wzrokiem. - Tak było, potwierdziła, gdy ja masowałem się po brzuchu. - To prawda, co powiedział agent Denton. Zdarzył się wypadek. Gapiłem się osłupiały. - Murph, czegoś tu nie rozumiem. Ta kobieta... - Miała wypadek z bronią - powiedziała Murphy twardo. - Każdemu się może zdarzyć. Teraz patrzyła spode łba na starzejącego się policjanta, który łagodnie zamrugał, po czym wzruszył ramionami. Denton wrócił do nas i przez moment intensywnie wpatrywał się w Murphy. Następnie kiwnął głową. - Roj, George, może upewnicie się, czy z panią porucznik wszystko w porządku i odprowadzicie ją do samochodu. - Pewnie, Phil. No jasne - powiedział chudy, rudy, pryszczaty chłopak z odstającymi uszami. - No, panie Dresden, poruczniku Murphy, może wyjdziemy na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem? Nazywam się Roger Harris, a to jest agent Wilson. Drugi facet z FBI, zwalisty mężczyzna dobrze po czterdziestce, miał nadwagę i łysiejące zakola, a brzuch wylewał mu się znad paska. Skinął na nas i poszedł w kierunku drzwi. Murphy gniewnie patrzyła przez moment na Dentona, a potem odwróciła się na pięcie i ruszyła za ociężałym Wilsonem. Ja podążyłem za nią. - Nie do wiary. Dobrze się czujesz? Dlaczego, do cholery, nie powiedziałaś im, co ona zrobiła? - dopytywałem się półgłosem. - Ta suka - mówiła Murphy, ani trochę nie ściszając głosu - próbowała