loogaro

  • Dokumenty222
  • Odsłony266 021
  • Obserwuję124
  • Rozmiar dokumentów384.8 MB
  • Ilość pobrań140 661

Jim Butcher - Akta Harryego Dresdena 3 - Upiorne Zagrozenie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Jim Butcher - Akta Harryego Dresdena 3 - Upiorne Zagrozenie.pdf

loogaro Prywatne EBooki
Użytkownik loogaro wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 466 stron)

JIM BUTCHER Akta Harry’ego Dresdena tom 3 Upiorne Zagrożenie Tytuł oryginału GRAVE PERIL BOOK THREE OF THE DRESDEN FILES Przekład Anna Cichowicz

Rozdział 1 Mam powody, by nie lubić szybkiej jazdy. Przede wszystkim niebieski garbus, mój poskładany z niedopasowanych części volkswagen, którym szwendam się po okolicy, grzechocze i pojękuje niebezpiecznie przy prędkości przekraczającej choćby nieznacznie dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Poza tym nie radzę sobie najlepiej z techniką. Każde urządzenie wyprodukowane po II wojnie światowej w mojej obecności wydaje się szczególnie podatne na usterki. Z reguły, kiedy prowadzę samochód, robię to ostrożnie i rozważnie. Tego wieczoru trzeba było odstąpić od reguły. Opony garbusa zapiszczały na znak protestu, kiedy skręciliśmy na rogu ulicy, dokładnie pod znakiem zakazu skrętu w lewo. Stary samochód ryknął dziarsko, jakby wyczuwał, w czym rzecz, i dzielnie podążał dalej, zawodząc i stukając. - Nie można by trochę szybciej? - wycedził Michael. Nie narzekał, po prostu spytał spokojnym głosem. - Tak, gdybyśmy dostali wiatr w plecy albo zaczęli zjeżdżać z górki - odparłem. - Jak daleko stąd do szpitala? Wielki mężczyzna wzruszył ramionami i pokręcił głową. Miał szpakowate włosy, ciemne, przeplatane srebrem, jakie u niektórych szczęściarzy są dziedziczne, za to jego broda pozostawała jednolicie ciemnobrązowa, prawie czarna. Zmarszczki od trosk i śmiechu znaczyły jego ogorzałą twarz. Szerokie, żylaste dłonie oparł na kolanach, które musiał podkurczyć, bo nie mieściły się pod deską.

- Nie jestem pewien - powiedział. - Trzy kilometry? Rzuciłem okiem przez okno na blaknące światło dnia. - Słońce już prawie zaszło. Mam nadzieję, że nie będziemy za późno. - Robimy, co możemy - zapewnił Michael. - Jeśli taka wola boska, będziemy tam na czas. Jesteś pewien swojego... - skrzywił się z niesmakiem - źródła? - Bob jest wkurzający, ale rzadko się myli - powiedziałem, dając po hamulcach, żeby nie władować się pod śmieciarkę. - Jeśli powiedział, że duch tam będzie, to znaczy, że będzie. - Panie, miej nas w opiece - westchnął Michael i przeżegnał się. Poczułem otaczającą go silną, spokojną energię. Moc wiary. - Harry, jest coś, o czym chciałbym z tobą pomówić. - Nie proś mnie znowu, żebym poszedł na mszę - powiedziałem, czując się niezręcznie. - Wiesz, że odmówię. Czerwony taurus zajechał mi drogę, więc musiałem gwałtownie wjechać na pas skręcający, żeby go wyprzedzić. Dwa koła garbusa oderwały się od ziemi. - Frajerze! - ryknąłem przez boczne okno. - To nie znaczy, że nie można poprosić - stwierdził Michael. - Ale nie. Chciałbym wiedzieć, kiedy zamierzasz ożenić się z panną Rodriguez. - Do diabła, Michael - popatrzyłem na niego spode łba - przez ostatnie dwa tygodnie uganiamy się obaj po mieście za zjawami i duchami, które nagle, wszystkie naraz, wytknęły swoje paskudne łby. Wciąż nie mamy pojęcia, kto je tu nasłał. - Wiem, Harry, ale...

- W tej chwili - przerwałem mu - mamy się zmierzyć z podłą starą babą, która może nas zabić, jeśli nie będziemy skoncentrowani. A ty mnie pytasz o moje życie erotyczne. Michael zmarszczył brwi. - Sypiasz z nią, prawda? - spytał. - Nie dość często - warknąłem, zmieniając pas ruchu, żeby wyprzedzić autobus. Rycerz westchnął. - Kochasz ją? - Michael, litości! - Czy ją kochasz? - naciskał. - Teraz usiłuję prowadzić samochód. - Harry - zwrócił się do mnie z uśmiechem - kochasz tę dziewczynę czy nie? To nie jest trudne pytanie. - Ekspert się odezwał - burknąłem, mijając samochód policyjny z prędkością przekraczającą dozwoloną o trzydzieści kilometrów na godzinę. Zobaczyłem, jak policjant za kierownicą zamrugał na mój widok i wylał na siebie kawę. Spojrzałem we wsteczne lusterko. Niebieskie światło na samochodzie policyjnym zaczęło się obracać. - Cholera, gliny! Chcą nas ścigać. - Nie martw się o nich - uspokoił mnie Michael. - Po prostu odpowiedz. Spojrzałem na niego. Przyglądał mi się. Miał szeroką szczerą twarz, mocne szczęki i błysk w szarych oczach. Ostrzyżony był krótko, jak w piechocie morskiej, nosił jednak brodę wojownika, również krótko przyciętą. - Tak sądzę - powiedziałem po chwili. - Tak.

- Więc mógłbyś to powiedzieć. - Co powiedzieć? - udawałem, że nie rozumiem. - Harry - zaczął Michael karcąco i przerwał, bo podskoczyliśmy na nierówności jezdni - nie bądź dziecinny. Jeśli kochasz kobietę, powiedz to. - Dlaczego? - chciałem wiedzieć. - Nie powiedziałeś jej, prawda? Nigdy tego nie powiedziałeś. Popatrzyłem na niego groźnie. - No i co z tego? Ona to wie. W czym problem? - Harry, to ty najbardziej spośród wszystkich ludzi powinieneś znać siłę słów. - Posłuchaj, ona wie - powiedziałem, hamując pulsacyjnie, a następnie naciskając znów na gaz. - Dałem jej kartę. - Kartę? - powtórzył Michael. - Karnet ozdobny. Westchnął. - Chciałbym usłyszeć, jak wypowiadasz te słowa. - Dlaczego? - Powiedz to - domagał się. - Jeśli kochasz kobietę, dlaczego nie możesz tego powiedzieć? - Ja nie mówię ludziom takich rzeczy. Boże, to jest... Po prostu nie mógłbym, dobra? - Nie kochasz jej - stwierdził Michael. - Rozumiem. - Wiesz, że to nie... - Powiedz to, Harry. - Jeśli wtedy dasz mi spokój - powiedziałem, dociskając gaz do dechy.

Widziałem gdzieś z tyłu samochód policyjny. - Niech ci będzie. Rzuciłem Michaelowi spojrzenie wściekłego maga i wyburczałem: - Kocham ją. No i jak? Michael rozpromienił się. - Widzisz? To jedyna rzecz, która stoi pomiędzy wami. Nie należysz do osób, które mówią, co czują, albo to analizują, Harry. Czasami powinieneś spojrzeć w lustro i zobaczyć, co tam widać. - Nie lubię luster - burknąłem. - Tym niemniej, musiałeś zdać sobie sprawę z tego, że kochasz tę kobietę. Wydawało mi się, że po Elaine mogłeś się zbytnio odizolować i nigdy... Poczułem nagły, gwałtowny przypływ gniewu. - Nie rozmawiam o Elaine, Michael. Nigdy. Jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, spieprzaj z mojego samochodu i daj mi pracować samemu. Michael zmarszczył brwi, prawdopodobnie bardziej z powodu mojego słownictwa niż czego innego. - Ja mówię o Susan, Harry. Skoro ją kochasz, powinieneś się z nią ożenić. - Jestem magiem. Nie mam czasu na żonę. - Ja jestem rycerzem - odpowiedział Michael. - I ja mam czas. Małżeństwo jest tego warte. A twoja samotność... No cóż, robi się coraz bardziej widoczna. Rzuciłem mu kolejne groźne spojrzenie. - Co masz na myśli? - Jesteś spięty. Ponury. I coraz bardziej się izolujesz. Potrzebujesz

kontaktu z ludźmi, Harry. Łatwo możesz pogrążyć się w mroku. - Michael, nie potrzebuję wykładu - uciąłem. - Nie musisz mnie nawracać. Nie chcę znów słyszeć „odrzuć złe moce, zanim tobą owładną”. Wiesz, czego mi trzeba. Żebyś mnie wspierał, kiedy będę się zajmował tą sprawą. Szpital rejonowy Cook County pojawił się w zasięgu wzroku, więc zawróciłem w niedozwolonym miejscu, by podjechać wjazdem dla pogotowia. Zanim jeszcze samochód się zatrzymał, Michael odpiął pas bezpieczeństwa i sięgnął na tylne siedzenie po ogromny, półtorametrowy miecz w czarnej pochwie. Wysiadłszy z samochodu, przypasał sobie miecz. Następnie wydobył białą pelerynę z czerwonym krzyżem na lewej piersi i zarzucił ją sobie na ramiona wprawnym ruchem. Spiął ją pod szyją kolejnym krzyżem, tym razem srebrnym. Zupełnie nie pasowało to do flanelowej, roboczej koszuli, niebieskich dżinsów i ciężkich, podkutych butów. - Nie możesz przynajmniej zostawić peleryny? - zrzędziłem. Otworzyłem drzwi i wygramoliłem się z garbusa, rozprostowując przydługie nogi. Potem wziąłem z tylnego siedzenia mój ekwipunek - nowy magiczny kij i różdżkę, świeżo wycięte i jeszcze zielone przy końcach. Michael spojrzał na mnie urażony. - Peleryna jest mi tak samo niezbędna jak miecz, Harry. Poza tym nie uważam, żeby była bardziej śmieszna od twojego płaszcza. Zerknąłem na swój czarny, skórzany płaszcz z wielką peleryną opadającą z ramion, łopoczący wokół nóg ciężko i przyjemnie. Moje czarne dżinsy i ciemna kowbojska koszula były o półtora tonu bardziej stylowe od

kostiumu Michaela. - Coś z nim nie tak? - Wygląda jak z planu El Dorado - odpowiedział Michael. - Jesteś gotów? Zmiażdżyłem go wzrokiem, na co on uśmiechnął się i ruszyliśmy ku wejściu. Usłyszałem zbliżające się wycie syren policyjnych. Byli o przecznicę czy dwie od nas. - Lepiej się pospieszmy. Odrzucił białą pelerynę z prawego ramienia i oparł dłoń na rękojeści wielkiego miecza. Potem skłonił głowę, przeżegnał się i wymruczał: - Łaskawy Ojcze, prowadź nas i chroń w walce, jaką mamy stoczyć z ciemnością. Znów poczułem otaczającą go energię, co przypominało muzykę słyszaną zza grubej ściany. Pokręciłem głową, a następnie wyciągnąłem z kieszeni płaszcza skórzany woreczek wielkości mniej więcej dłoni. Przez chwilę przekładałem kij, różdżkę i woreczek z ręki do ręki, aż skończyło się na tym, że uchwyciłem kij w lewą rękę, jak należy, różdżkę w prawą, a woreczek w zęby. - Słońce zaszło - wycedziłem. - Do dzieła. Puściliśmy się biegiem, mag i rycerz, i wpadliśmy do izby przyjęć. Ściągnęliśmy na siebie niemało spojrzeń - płaszcz wzdymał się za mną jak czarna chmura, biała peleryna Michaela rozpościerała się jak skrzydła anioła pomsty, którego imię nosił. Wbiegliśmy do środka i wyhamowaliśmy z poślizgiem na najbliższym skrzyżowaniu chłodnych, sterylnych, pełnych

krzątaniny korytarzy. Chwyciłem za ramię pierwszego napotkanego sanitariusza. Zamrugał powiekami, po czym wgapił się we mnie, mierząc wzrokiem od nosów kowbojskich butów po ciemne włosy na czubku głowy. Dość niespokojnie zerkał na mój kij i różdżkę, i na srebrny pentagram, który noszę na piersi. Przełknął ślinę. Potem popatrzył na Michaela, wysokiego i barczystego, którego łagodny wyraz twarzy nie przystawał do białej peleryny i miecza przy boku. Nerwowo zrobił krok do tyłu. - W... w czym mogę pomóc? Obezwładniłem go swoim najdzikszym, ponurym uśmiechem i powiedziałem przez zęby zaciśnięte na skórzanym woreczku. - Cześć. Proszę nam powiedzieć, gdzie jest oddział noworodków.

Rozdział 2 Wybraliśmy schody przeciwpożarowe. Michael wie, jak działam na urządzenia techniczne, a ostatnią rzeczą, jakiej byśmy sobie obaj życzyli, było uwięźnięcie w popsutej windzie w chwili, gdy gaśnie życie niewinnych. Michael szedł pierwszy z jedną ręką na poręczy, a drugą na rękojeści miecza, tupiąc ciężkimi buciorami. Podążałem za nim, sapiąc i dysząc. Przed drzwiami Michael zatrzymał się i obejrzał na mnie przez ramię, przy czym jego biała peleryna zawirowała i oplotła mu łydki. Minęła dobra chwila, zanim zrównałem się z nim, łapiąc powietrze. - Gotów? - spytał. - Hghtgh - odpowiedziałem i skinąłem głową, bo zęby miałem wciąż zaciśnięte na skórzanym woreczku. Z kieszeni płaszcza wygrzebałem białą świecę i pudełko zapałek. Musiałem odłożyć na chwilę różdżkę i kij, żeby zapalić świecę. Michael zmarszczył nos, czując zapach dymu, i pchnął drzwi. Ruszyłem za nim ze świecą w jednej ręce, a różdżką i kijem w drugiej. Spoglądałem wciąż to na płomień świecy, to wokół. A wokół był tyko szpital. Czyste ściany, czyste korytarze, dużo kafelków i światło jarzeniowe. Długie rurki jarzeniówek mrugały, jakby wszystkie naraz miały się przepalić, i korytarz pogrążony był w półmroku. Wózek inwalidzki stojący przed jedną z sal rzucał długi cień, cienie zalegały pod rzędem niewygodnych plastikowych krzeseł, ustawionych przy ścianie. Trzecie piętro było jakby wymarłe, panowała tu grobowa cisza. Nie grało radio ani telewizor. Nie brzęczały interkomy. Nie szumiała

klimatyzacja. Nic. Szliśmy długim korytarzem, a nasze kroki słychać było wyraźnie, choć staraliśmy się zachowywać cicho. Strzałka z napisem Oddział Noworodków na ścianie ozdobionej plastikowym klownem w jaskrawych kolorach wskazywała jedno z bocznych odgałęzień. Idąc za Michaelem, spojrzałem wzdłuż korytarza. Na jego końcu znajdowały się wahadłowe drzwi. Tu również panowała cisza. Pokój pielęgniarek był pusty. Jarzeniówki nawet nie mrugały, żadna się nie świeciła. Cisza i ciemność. W mroku majaczyły nieokreślone kształty. Wysunąłem się przed Michaela, a w tej samej chwili płomień świecy zmienił się w jasny punkt zimnego niebieskiego światła. Wyplułem woreczek i wsadziłem go do kieszeni. - Michael - odezwałem się głosem pełnym tłumionego podniecenia - jest tutaj. Odwróciłem się, żeby mógł zobaczyć światło. Zerknął na świecę, a następnie w ciemność poza nią. - Miej ufność, Harry - powiedział, sięgając szeroką dłonią po miecz. Powoli i cicho wydobył z pochwy Amoracchiusa. To dodało mi odwagi nieco bardziej niż jego słowa. Wielkie, wypolerowane ostrze zajaśniało łagodnym blaskiem, kiedy Michael stanął w ciemności u mojego boku, a powietrze zadrgało mocą płynącą z jego wiary. - Gdzie są pielęgniarki? - spytał chrapliwym szeptem. - Może uciekły ze strachu - odpowiedziałem równie cicho. - A może zostały zauroczone. W każdym razie nie będą przeszkadzać. Spojrzałem na miecz, długie, smukłe ostrze osadzone w gardzie w

kształcie krzyża. Pewno zadziałała tu moja wyobraźnia, ale zdawało mi się, że widzę na nim czerwone plamy. Prawdopodobnie rdza, wytłumaczyłem sobie. Na pewno rdza. Odstawiłem świecę na podłogę. Płonęła jasnym, zimnym światłem, wyraźnie wskazującym na obecność ducha. Potężnego ducha. Bob nie kłamał, kiedy twierdził, że zjawa Agathy Hagglethorn nie jest byle kim. - Zostań z tyłu - poleciłem Michaelowi. - Daj mi chwilę. - Jeśli ten twój duch mówił prawdę, ta istota jest groźna - powiedział Michael. - Pozwól, żebym poszedł pierwszy. Tak będzie bezpieczniej. Ruchem głowy wskazałem połyskujące ostrze miecza. - Wierz mi, duch wyczułby zbliżający się miecz, zanim zdążyłbyś podejść do drzwi. Zobaczmy najpierw, co ja mogę zdziałać. Jeśli uda mi się oprószyć upiora, będzie po zawodach. Nie czekałem, aż Michael mi odpowie. Wziąłem kij i różdżkę w lewą rękę, a w prawą woreczek. Rozwiązałem zamykający go prosty węzeł i ruszyłem w mrok. Kiedy dotarłem do wahadłowych drzwi, uchyliłem jedną ich część i znieruchomiałem na dłuższą chwilę, nasłuchując. Usłyszałem śpiew. Łagodny, śliczny, kobiecy głos nucił: „Śpij mój skarbie, śpij, słodko sobie śnij.” Obejrzałem się na Michaela i wśliznąłem się w kompletną ciemność panującą za drzwiami. Nic nie widziałem, ale nie na próżno jestem magiem. Pomyślałem o pentagramie, który miałem na piersi, na sercu, o srebrnym amulecie odziedziczonym po matce. Był zniszczony, powgniatany i podrapany od używania w sposób nie całkiem zgodny z

przeznaczeniem, ale wciąż go nosiłem. Pięcioramienna gwiazda wpisana w okrąg symbolizowała moją magię, to, w co wierzę, uosabiała pięć sił wszechświata, które współpracują w harmonii pod kontrolą człowieka. Skupiłem się na nim i nasyciłem go cząstką swojej woli. Amulet rozbłysnął łagodnym, błękitnosrebrnym światłem, które delikatną falą rozlewało się przede mną, wydobywając kształty przewróconych krzeseł i dwóch pielęgniarek przy biurku recepcji. Na wpół leżały na swoich stanowiskach, oddychając głęboko. Kiedy im się przyglądałem, słyszałem cały czas kojącą, cichą kołysankę. Zaczarowany sen. Nic nowego. Były nieobecne, choć nigdzie nie poszły i próżno by tracić czas i siły na próbę przerwania zaklęcia. Łagodny śpiew sączył się jednostajnie, a ja złapałem się na tym, że sięgam po przewrócone krzesło, aby je postawić, wygodnie usiąść i chwilę odpocząć. Stężałem i musiałem upomnieć sam siebie, że byłbym idiotą, gdybym choć na chwilę przysiadł pod wpływem nieziemskiego śpiewu. Subtelna, ale silna magia. Nawet wiedząc, czego się spodziewać, z trudem ją w porę rozpoznałem. Wyminąłem krzesło i wszedłem do pomieszczenia, w którym na wieszakach wisiały rzędem krótkie szpitalne fartuchy w pastelowych kolorach. Tu śpiew brzmiał głośniej, choć nadal nie potrafiłbym określić jego źródła. Jedną ścianę prawie w całości stanowiła tafla pleksi. Za nią znajdowała się sala, która miała sprawiać wrażenie sterylnej, a zarazem przytulnej. Rzędami stały tu szklane łóżeczka umieszczone w stelażach na kółkach. Ich maleńcy mieszkańcy, w szpitalnych rękawiczkach jak dla lalek na zupełnie nowych paluszkach i w malutkich szpitalnych czepeczkach na

łysych główkach, spali, śniąc swoje niemowlęce sny. W blasku magicznego światła dostrzegłem przechadzającą się między nimi istotę, która była źródłem dźwięku. Agatha Hagglethorn umarła młodo. Ubrana była w bluzkę z wysoką stójką, stosowną dla damy o jej pozycji w dziewiętnastowiecznym Chicago, i w długą ciemną spódnicę. Widziałem poprzez nią na wskroś łóżeczko za jej plecami, jednak mimo to wydawała się rzeczywista, cielesna. Twarz miała piękną, szczupłą i nerwową. Prawą dłonią obejmowała kikut lewej ręki. - Mama cię utuli, luli, lulaj, luli... Głos był obezwładniający. Dosłownie. Śpiewając, nasycała przestrzeń usypiającą energią. Gdyby pozwolić jej śpiewać dalej, zarówno dzieci, jak i pielęgniarki zmorzyłby sen, z jakiego nie można się już obudzić. Władze winiłyby o to zapewne tlenek węgla bądź doszukiwałyby się innej przyczyny, bardziej racjonalnej niż pojawienie się złowrogiej zjawy. Podkradłem się bliżej. Miałem dość proszku na upiory, by unieruchomić Agathę i z dziesięć duchów takich jak ona. Michael załatwiłby ją potem sprawnie i bez krzyku, o ile tylko bym trafił. Przykucnąłem z otwartym woreczkiem proszku w prawej ręce i wśliznąłem się przez drzwi do sali pełnej śpiących niemowląt. Zjawa zdawała się mnie nie zauważać - duchy nie są szczególnie spostrzegawcze. Przypuszczam, że będąc martwym, widzi się życie w zupełnie odmienny sposób. Kiedy znalazłem się w sali, głos Agathy Hagglethorn uderzył mnie jak narkotyk, aż zamrugałem i wzdrygnąłem się. Musiałem utrzymać koncentrację, skupić myśli na chłodnej mocy magii przepływającej przez mój

pentagram i emanującej z niego widmowym światłem. - Gwiazdki błyszczą w niebie, gdy kołyszę ciebie... Zwilżyłem wargi, widząc jak zjawa pochyla się nad jednym z łóżeczek. Uśmiechała się, spoglądając łagodnym, pełnym miłości wzrokiem. Piosenka unosiła się nad dzieckiem wraz z jej oddechem. Maleństwo zadrżało przy wydechu i przestało oddychać. - Śpij mój skarbie, śpij... Czas uciekał. W lepiej urządzonym świecie po prostu wysypałbym na upiora proszek. To jednak nie był lepszy świat. Duchy nie mają obowiązku podporządkowywać się prawom naszej rzeczywistości i dopóki nie zwrócą uwagi na obecność człowieka, trudno, bardzo trudno, wywrzeć na nie jakikolwiek wpływ. Jedynym sposobem jest skonfrontować ducha z rzeczywistością, ale nawet wtedy trzeba znać jego imię i wypowiedzieć je głośno. A żeby było jeszcze trudniej, większość duchów nie słucha byle kogo. By móc bezpośrednio przemówić do życia po życiu, potrzebna jest magia. Wyprostowałem się, wciąż trzymając w ręce woreczek, i zawołałem pełnym głosem: - Agatho Hagglethorn! Zjawa rozejrzała się, jakby głos dobiegł do niej z oddali, i zwróciła się w moją stronę. Otworzyła szeroko oczy. Piosenka urwała się. - Kim jesteś? - spytała. - Co robisz w moim pokoju dziecinnym? Starałem się ściśle trzymać tego, co Bob powiedział mi o duchach. - To nie jest pokój dziecinny, Agatho Hagglethorn. Od twojej śmierci minęło ponad sto lat. Nie jesteś rzeczywista. Jesteś duchem. Nie żyjesz. Zjawa wyprostowała się, przyjmując chłodną, wyniosłą postawę,

typową dla wyższych sfer. - Mogłam się domyślić. Benson cię przysłał, prawda? Benson zawsze robi okrutne, nikczemne rzeczy, a potem nazywa mnie szaloną. Ja szalona! On chce zabrać moje dziecko. - Benson Hagglethorn od dawna nie żyje, Agatho Hagglethorn - powiedziałem i cofnąłem prawą rękę, przygotowując się do rzutu - tak samo jak twoje dziecko i ty. Te maleństwa tutaj nie są twoje, więc nie trzeba, żebyś im śpiewała. Nie możesz ich zabrać ze sobą. Gotów do rzutu, zacząłem unosić ramię. Zjawa popatrzyła na mnie z wyrazem zagubienia. To jest właśnie najtrudniejsze, kiedy ma się do czynienia z naprawdę poważnymi, niebezpiecznymi duchami. Są prawie ludzkie. Wydają się zdolne do odczuwania emocji, mają pewien stopień samoświadomości. Duchy nie są żywe, nie w sensie dosłownym. Są jak odcisk w kamieniu, jak skamieniały szkielet. Duch przybiera kształt pierwotnej postaci, ale nią nie jest. Ja natomiast zawsze spieszę z pomocą damie w opałach. Taki już jestem. Rycerska postawa to moja specjalność. Gdy dostrzegłem na twarzy Agathy Hagglethorn ból i zagubienie, drgnęła we mnie czuła struna współczucia. Moje ramię znieruchomiało. Może przy odrobinie szczęścia udałoby mi się jej pozbyć siłą perswazji. Zjawy takie są. Kiedy uświadomi się im ich rzeczywistą sytuację, znikają. - Przykro mi, Agatho - powiedziałem - ale nie jesteś osobą, którą myślisz, że jesteś. Jesteś zjawą. Odbiciem. Prawdziwa Agatha Hagglethorn zmarła ponad sto lat temu. - N...nie - zaprotestowała drżącym głosem. - To nieprawda.

- To prawda. Umarła tej samej nocy, co jej mąż i dziecko. - Nie - jęknął duch, przymykając oczy. - Nie, nie, nie. Nie chcę tego słuchać. Znów zaczęła nucić, cicho, rozpaczliwie, tym razem bez obezwładniającego czaru, którym nieświadomie siała spustoszenie. Ale malutka dziewczynka wciąż nie oddychała, jej usteczka zaczęły sinieć. - Posłuchaj mnie, Agatho - powiedziałem, nasycając głos siłą woli, wplatając w słowa magię, by duch mnie usłyszał. - Wiem o tobie. Umarłaś. Pamiętasz. Mąż cię pobił. Przeraziłaś się, że mógłby pobić twoją córkę. Kiedy zaczęła płakać, przykryłaś jej buzię dłonią. Czułem się ostatnim sukinsynem, na zimno przypominając jej szczegóły z przeszłości. Nieważne, że była duchem. Na jej twarzy malował się prawdziwy ból. - Ja nie. Ja jej nie skrzywdziłam - zawodziła. - Nie chciałaś jej skrzywdzić - powiedziałem, korzystając z informacji, jakich dostarczył mi Bob. - Ale on był pijany, a ty przerażona. Kiedy spojrzałaś, dziecko już nie żyło. Nie mam racji? Oblizałem wargi i znów zerknąłem na maleństwo. Jeśli nie uporam się z tym szybko, dziewczynka umrze. Zastygła w niesamowitym bezruchu, wyglądała jak gumowa lalka. W oczach upiora błysnęła iskra przypomnienia. - Pamiętam - syknęła. - Siekiera. Siekiera, siekiera, siekiera. Proporcje jej twarzy uległy zmianie, wyciągnęła się, stała się szczuplejsza. - Wzięłam moją siekierę, moją siekierę, moją siekierę i zadałam

mojemu Bensonowi dwadzieścia ciosów. Zjawa stała się większa, rozrosła się, widmowy wiatr wionął od niej i z szumem przetoczył się przez salę, przynosząc zapach żelaza i krwi. - Cholera - mruknąłem i przygotowałem się, by móc się rzucić w kierunku dziecka. - Mój aniołek odszedł - zawyła zjawa. - Benson odszedł. I ta ręka, ta ręka, która zabiła ich oboje. - Uniosła w górę kikut. - Odeszli, odeszli, odeszli. Odrzuciła do tyłu głowę i wydała z siebie ogłuszający, nieludzki ryk, który wstrząsnął ścianami sali noworodków. Skoczyłem do przodu, ku dziecku, które nie oddychało, a w tej samej chwili reszta niemowląt zaniosła się płaczem z przerażenia. Kiedy znalazłem się przy dziewczynce, uderzyłem ją w wypięty ku górze tyłeczek. Klaps sprawił, że otworzyła oczy i przyłączyła się do płaczu pozostałych dzieci. - Nie - wykrzyknęła Agatha. - Nie, nie, nie! Usłyszy cię! On cię usłyszy! Zamachnęła się na mnie kikutem lewej ręki. Poczułem cios zarówno ciałem, jak i duszą, jakby wbiła mi głęboko w pierś odłamek lodu. Siła uderzenia odrzuciła mnie na ścianę jak zabawkę, a kij i różdżka ze stukiem upadły na podłogę. Jakimś cudem udało mi się utrzymać w dłoni woreczek z proszkiem na upiory, ale w głowie mi dzwoniło i ogarnęła mnie gwałtowna fala zimnych dreszczy. - Michael - wydyszałem tak głośno, jak tylko byłem w stanie. Słyszałem otwierające się drzwi i zbliżające się do mnie kroki ciężkich, roboczych butów. Stanąłem o własnych siłach, potrząsając głową. Zerwał się

wicher, a łóżeczka na kółkach zaczęły jeździć po całej sali. Musiałem chronić jedną ręką oczy przed podmuchami. Cholera. Przy takiej wichurze proszek jest bezużyteczny. - Śpij, mój skarbie, śpij... Duch Agathy znów pochylił się nad kolebką maleńkiej dziewczynki i wetknął kikut ręki w usteczka dziecka, jej półprzezroczyste ciało przenikło przez skórę. Dziecko drgnęło i przestało oddychać, chociaż wciąż próbowało płakać. Wydałem z siebie nieartykułowany okrzyk, wyzywając zjawę. Jeśli nawet nie udałoby mi się sypnąć na nią proszkiem poprzez salę, mogłem cisnąć woreczek w jej widmowe ciało i tak ją unieszkodliwić - sposób sprawiający męczarnie, ale bez wątpienia skuteczny. Kiedy się zbliżyłem, Agatha gwałtownie zwróciła głowę w moją stronę i warcząc odskoczyła od dziecka. Długie włosy otaczały jej twarz rozwianą grzywą, co pasowało do dzikiego wyrazu twarzy, który zastąpił uprzednią łagodność rysów. Cofnęła lewą rękę, a nad kikutem pojawił się ciężki topór o krótkim trzonku. Z okrzykiem opuściła topór na mnie. Widmowa stal zadźwięczała o prawdziwe żelazo, a Amoracchius rozbłysnął jasnym, białym światłem. Michael zaparł się stopą o podłogę i zacisnął zęby z wysiłku, powstrzymując broń zjawy, by nie tknęła mojego ciała. - Dresden! - zawołał. - Proszek! Mimo wiatru udało mi się podsunąć do przodu, wepchnąć pięść w uzbrojone ramię Agathy i wytrząsnąć trochę proszku ze skórzanego woreczka.

W kontakcie z jej niematerialnym ciałem proszek rozjarzył się ognikami purpurowego światła. Agatha krzyknęła i odskoczyła w tył, ale jej ramię mocno tkwiło w miejscu, jakby zatopione w betonie. - Benson! - krzyczała. - Benson! Śpij mój skarbie! Potem po prostu oddzieliła się od swojego ramienia i znikła, pozostawiając fragment widmowego ciała. Ramię z toporem opadło na podłogę, przeistaczając się nagle w plamę przezroczystej, półpłynnej galarety. Wszystkim, co zostało po upiornym ciele, gdy upiór odszedł, była szybko niknąca ektoplazma. Wichura ucichła, ale światła migały nadal. Mój białobłękitny magiczny płomień i łagodny blask miecza Michaela były jedynymi pewnymi źródłami światła. W uszach dzwoniło mi od nagłego braku dźwięku, choć z dziesięcioro niemowląt tworzyło monotonnie zawodzący chór. - Nic się nie stało dzieciom? - spytał Michael. - Dokąd to poszło? - Z dziećmi chyba wszystko dobrze. A zjawa musiała przejść na drugą stronę - domyśliłem się. - Wiedziała, że ma dość. Michael powoli obrócił się wkoło, wciąż trzymając miecz w pogotowiu. - Więc odeszła? Pokręciłem głową, rozglądając się po sali. - Nie sądzę - odpowiedziałem, pochylając się nad kolebką dziewczynki, która o mało co nie została uduszona. Na rączce miała opaskę z imieniem i nazwiskiem. Alison Ann Summers. Pogłaskałem ją po policzku, a ona odwróciła buzię w stronę mojego palca. Chwyciła go wargami i przestała płakać. Nie wkładaj jej palca do buzi. Jest brudny - skarcił mnie Michael. - Co

teraz? - Zabezpieczę salę - powiedziałem. - A potem musimy się stąd zabierać, zanim pojawi się policja i aresz... Alison Ann drgnęła i przestała oddychać. Jej rączki i nóżki wyprężyły się. Poczułem, że coś chłodnego przesunęło się nad nią. Z oddali dobiegły mnie dźwięki szalonej kołysanki. - Śpij, mój skarbie, śpij... - Michael! - krzyknąłem. - Duch wciąż tu jest. Sięga tu z Nigdynigdy. - Chryste, miej nas w opiece - powiedział Michael. - Harry, musimy przejść. Serce zamarło mi na samą myśl. - Nie, nie ma mowy - zaprotestowałem. - To jest potężny upiór, Michaelu. Nie mam zamiaru wkraczać na jej własny teren z propozycją, że ją załatwię. - Nie mamy wyboru - uciął Michael. - Popatrz. Popatrzyłem. Dzieci, jedno po drugim, milkły, ich płacz urywał się nagle, zduszony w pół oddechu. - Śpij mój skarbie, śpij... - Michael, ona nas rozszarpie. A nawet jeśli nie ona, to moja matka chrzestna. Michael pokręcił głową, marszcząc brwi. - Nie, na Boga. Nie dopuszczę do tego. - Wpatrywał się we mnie intensywnie. - Ani ty, Harry Dresdenie. Masz zbyt wiele dobroci w sercu, by pozwolić tym dzieciom umrzeć. Niepewnie odwzajemniłem jego spojrzenie. Przy naszym pierwszym

spotkaniu Michael wymógł na mnie, bym spojrzał mu w oczy. Gdy mag spogląda komuś w oczy, to poważna sprawa. Może zajrzeć mu w duszę, przejrzeć wszystkie mroczne sekrety i skrywane lęki. A druga osoba doświadcza tego samego. Dusza Michaela sprawiła, że załkałem. Chciałbym, żeby moja dusza wyglądała dla niego tak samo, jak jego dla mnie, jednak miałem całkowitą, cholerną pewność, że tak nie było. Zapadła cisza. Wszystkie dzieci umilkły. Zawiązałem woreczek z proszkiem i schowałem go do kieszeni. Na nic by mi się nie przydał w Nigdynigdy. Odwróciłem się w stronę swojego kija i różdżki, wyciągnąłem rękę i rzuciłem: - Ventas servitas. Powietrze zawirowało, unosząc kij i różdżkę ku moim otwartym dłoniom, po czym znów się uspokoiło. - Dobrze - powiedziałem. - Rozdzieram przejście, co da nam pięć minut. Mam nadzieję, że matka chrzestna nie zdąży mnie znaleźć. Po tym czasie będziemy martwi albo wrócimy tutaj, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. - Masz dobre serce, Harry Dresdenie - powiedział Michael, uśmiechając się szeroko. - Boga raduje twój wybór. - No tak. Poproś go, żeby nie robił Sodomy i Gomory z mojego mieszkania i będziemy kwita. Michael rzucił mi spojrzenie pełne rozczarowania. Ja popatrzyłem na niego z gniewną urazą. On położył mi rękę na ramieniu i przytrzymał. Potem sięgnąłem, by uchwycić końcami palców rzeczywistość i wysiłkiem woli, szepcząc Aparturum, rozdarłem przejście pomiędzy tym

światem a następnym.

Rozdział 3 Nawet dzień, który kończy się wielką bitwą z szalonym duchem i przeprawą przez granicę pomiędzy tym światem a królestwem widm, zazwyczaj zaczyna się całkiem normalnie. Ten dzień, na przykład, zaczął się od śniadania, a potem była praca w biurze. Mam biuro w śródmieściu Chicago, w dość starym budynku w nie najlepszym stanie, zwłaszcza od czasu wypadku z windą w zeszłym roku. Nie obchodzi mnie, co mówią, to nie była moja wina. Kiedy gigantyczny skorpion wielkości wilczarza irlandzkiego przedziera się przez sufit kabiny windy, zdesperowany człowiek chwyta się wszelkich sposobów. Wracając do mojego biura - jest niewielkie, jednopokojowe, ale narożne, z dwoma oknami. Tabliczka na drzwiach stwierdza po prostu: Harry Dresden, mag. Tuż za drzwiami stoi stolik zasłany ulotkami zatytułowanymi na przykład: Magia i ty albo Dlaczego czarownice nie toną szybciej niż pozostali ludzie. Opinia maga. Większość z nich napisałem ja. Uważam, że ważne jest, abyśmy my, praktykujący Sztukę, dbali o swój publiczny wizerunek. Wszystko po to, by uniknąć kolejnej Inkwizycji. Dalej znajduje się zlew, blat i stary ekspres do kawy. Moje biurko stoi przodem do drzwi, a naprzeciwko niego parę wygodnych krzeseł. Klimatyzacja stuka, wentylator pod sufitem popiskuje za każdym obrotem, a wykładzina podłogowa i ściany przesiąkły zapachem kawy. Człapiąc, wszedłem do środka, nastawiłem kawę i zanim się zaparzyła, przejrzałem pocztę. List od Campbellów z podziękowaniem za przegnanie upiora z ich domu. Ulotki reklamowe. A także, chwała Bogu, czek od miasta

za ostatnie zlecenie dla policji Chicago. To była obrzydliwa sprawa od początku do końca. Przyzywanie demona, ofiary z ludzi, czarna magia - takie rzeczy. Nalałem sobie kawy i postanowiłem zadzwonić do Michaela, żeby zaproponować mu, że się z nim podzielę honorarium. Nawet jeśli ja wykonałem całą wstępną pracę, to on i Amoracchius wystąpili w finale. Ja poradziłem sobie z czarownikiem, on wziął na siebie demona i koniec końców dobro zwyciężyło. Podliczyłem czas pracy i okazało się, że przy stawce pięćdziesięciu dolarów za godzinę wyszła z tego przyjemna sumka dwóch tysięcy. Michael odmówiłby (jak zwykle), ale wydawało mi się, że elegancko będzie zaproponować, zwłaszcza skoro tak dużo czasu ostatnio spędziliśmy razem, usiłując wytropić źródło wszystkich upiornych zdarzeń w mieście. Zanim zdążyłem podnieść słuchawkę, żeby porozmawiać z Michaelem, telefon zadzwonił. Odebrałem: - Harry Dresden. - Witam, panie Dresden - odezwał się ciepły kobiecy głos. - Chciałabym wiedzieć, czy może mi pan poświęcić chwilę. Podskoczyłem na krześle, czując, jak twarz rozciąga mi się w szerokim uśmiechu. - Ależ to panna Rodriguez, prawda? Czy to pani jest tą wścibską reporterką „Arkanów”, tego nędznego szmatławca, który publikuje historie o czarownicach i duchach? - I o Elvisie - uzupełniła. - Proszę nie zapominać o Królu. Mam teraz stały kontrakt. Pisma o wątpliwej reputacji na całym świecie przedrukowują