1
ILONA ANDREWS
BAYOU MOON
T. 2 cyklu “Na krawędzi”
Tłumaczenie nieoficjalne: pandion
2
Tytułem wstępu
Po przeczytaniu pierwszej części cyklu “Na krawędzi”, która zresztą
bardzo mi się podobała, czułam zdecydowany niedosyt: co będzie
dalej z Williamem? Wydawnictwo niestety nie kwapi się z wydaniem
kolejnego tomu, zdecydowałam się więc przetłumaczyć oryginał. Jest
to moje pierwsze tłumaczenie, dlatego przepraszam za wszelkie błędy
i niezręczności jakie mogły się zaplątać. D.
Poniższe tłumaczenie w całości należy do autora książki jako jego
prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem
marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora.
Ponadto poniższe tłumaczenie nie służy uzyskiwaniu korzyści
materialnych, a co za tym idzie każda osoba wykorzystująca treść
poniższego tłumaczenia w celu innym niż marketingowym łamie
prawo.
3
ROZDZIAŁ 1
William wysączył butelkę piwa Modelo Especial i rzucił Zielonej Strzale ciężkie
spojrzenie. Zielona Strzała, będąc kawałkiem pomalowanego plastiku, nie podjął wyzwania.
Figurka pozostała niewzruszona, leżąc tam, gdzie ją położył, czyli na słupku ganku domu
Williama. Formalnie rzec biorąc, to była raczej przyczepa niż dom, skonstatował William, ale
zawsze to dach nad głową, więc nie miał zamiaru narzekać.
Ze swojego miejsca Zielona Strzała miał doskonały widok na leżącą na ganku armię
figurek Williama. Gdyby superbohater był skłonny wypowiedzieć swoją opinię, miałby do
tego świetną pozycję. William wzruszył ramionami. Część niego zdawała sobie sprawę, że
mówienie do plastikowej figurki graniczy z obłędem, ale nie miał nikogo innego, a w tym
momencie potrzebował z kimś porozmawiać. Cała ta sytuacja była zwariowana.
– Chłopcy przysłali list – powiedział William.
Zielona Strzała nie powiedział nic.
William rzucił spojrzenie za siebie, tam gdzie tuż za jego trawnikiem, szumiał Bór.
Dwie mile dalej drogą, to był po prostu las składający się ze zwykłych, typowych dla Georgii
sosen i dębów. Ale tutaj, na Rubieży, drzewa rosły ogromne, karmione przez magię,
a puszcza była stara. Dzień chylił się ku sennemu, leniwemu wieczorowi i małe bezimienne
stworzenia spotykane tylko na Rubieży, ścigały się po gałęziach wiekowych drzew, dopóki
zmrok nie zachęcił drapieżników do wyjścia z ich kryjówek.
Rubież była osobliwym miejscem, tkwiącym pomiędzy dwoma światami. Z jednej
strony znajdowała się Niepełnia, gdzie nie było magii a za to mnóstwo technologii. I przepisy.
I prawa. I biurokracja. Tym przeklętym miejscem rządziła biurokracja. W Niepełni zarabiał
teraz pieniądze, pracując na budowie.
Z drugiej strony leżała Dziwoziemia, lustrzane odbicie Niepełni, gdzie rządziła magia
a władzę dzierżyły stare, błękitnokrwiste rody. Urodził się w tym świecie. W Dziwoziemi był
wyrzutkiem, żołnierzem, skazańcem, a nawet przez kilka krótkich tygodni, szlachcicem. Ale
Dziwoziemia wciąż kopała go w zęby, więc w końcu odwrócił się do niej plecami i odszedł.
Rubież nie należała do żadnego ze światów. Idealne miejsce dla mężczyzny, który
nigdzie nie pasował. W taki sposób po raz pierwszy spotkał chłopców, Georga i Jacka.
Mieszkali na Rubieży ze swoją siostrą, Rose. Rose była śliczna i miła i podobała mu się.
Podobało mu się to co mieli ona i dzieci, małą, kochającą się rodzinę. Kiedy William
obserwował ich ze sobą nawzajem, część niego, gdzieś głęboko w środku, cierpiała. Teraz
zdawał sobie sprawę, dlaczego: nawet wtedy wiedział, że rodzina taka jak ta, jest na zawsze
poza jego zasięgiem.
Mimo wszystko, próbował z Rose. Mógłby mieć szansę, ale wtedy pojawił się Declan.
Declan, błękitnokrwisty i żołnierz, ze swoimi nieskazitelnymi manierami i przystojną twarzą.
– Byliśmy przyjaciółmi – powiedział William do Zielonej Strzały – Wybiłem z niego
te bzdury, zanim odszedł.
Kpił sam z siebie, ponieważ Declan odchodząc zabrał ze sobą Rose i chłopców.
William pozwolił im odejść. Jack wymagał mnóstwo czasu i opieki a Declan dobrze sobie
z nim radził. A Rose potrzebowała kogoś takiego jak Declan. Kogoś dobrze poukładanego.
Ona miała wystarczająco dużo problemów z chłopcami. Była cholernie pewna, że nie
potrzebuje kolejnego charytatywnego przedsięwzięcia, a on nie chciał być czymś takim.
4
Minęły już niemal dwa lata odkąd odeszli. Przez dwa lata William mieszkał na
Rubieży, gdzie przesączała się magia, utrzymując dzikość w nim przy życiu. Wykonywał
swoją pracę w Niepełni, oglądał telewizję, pił mnóstwo piwa, kolekcjonował figurki i w ogóle
udawał, że wcześniejsze dwadzieścia sześć lat jego życia nie miało miejsca. Pogranicznicy,
kilka rodzin które mieszkały pomiędzy światami tak jak on, trzymali się ze sobą i zostawiali
go w spokoju.
Większość ludzi, zarówno w Niepełni, jak i Dziwoziemi nie miało pojęcia, że istnieje
inny świat, ale od czasu do czasu przez Rubież przechodzili kupcy, podróżujący pomiędzy
światami. Trzy miesiące wcześniej Nick, wędrowny handlarz wspomniał, że zmierza do
Dziwoziemi, do Południowych Prowincji. William pod wpływem impulsu spakował małe
pudełko zabawek i zapłacił mężczyźnie za ich dostarczenie. Nie oczekiwał odpowiedzi.
W ogóle niczego nie oczekiwał. Chłopcy mieli Declana. Nie będą zainteresowani Williamem.
Nick wrócił poprzedniej nocy. Chłopcy odpisali.
William odebrał list i przyjrzał mu się. Był krótki. Pismo Georga było perfekcyjne, ze
starannie rozmieszczonymi literami. Jack bazgrał jak kura pazurem. Dziękowali za figurki.
Georg’owi podobało się w Dziwoziemi. Dostawał mnóstwo ciał, żeby ćwiczyć nekromancję
i uczył się władać rapierem. Jack skarżył się, że mają tam zbyt wiele zasad i nie pozwalają mu
wystarczająco dużo polować.
– To błąd – powiedział William do Zielonej Strzały. – Powinni pozwolić mu się
wyładować. Połowa ich problemów zostałaby rozwiązana, jeśli jego dzikość znalazłaby
ujście. Dzieciak jest zmieńcem i drapieżnikiem. Przemienia się w rysia, a nie w puszystego
króliczka. – Podniósł list – Najwidoczniej zdecydował się udowodnić im, że jest
wystarczająco dobry. Jack zabił własnoręcznie sarnę i położył ją na stole w jadalni, ponieważ
jest kotem i uznał, że są mizernymi łowcami. Przyznał, że to nie wyszło zbyt dobrze.
Próbował ich nakarmić a oni tego nie docenili.
To czego potrzebował Jack, to wskazówki jak skanalizować całą tę energię. Jednak
William nie zamierzał udać się do Dziwoziemi i pojawić na progu domu Declana. „Cześć,
pamiętasz mnie? Byliśmy kiedyś najlepszymi przyjaciółmi a potem zostałem skazany na
śmierć, twój wuj mnie adoptował, i chciałem cię zabić? Ukradłeś mi Rose?” Tak, pewnie.
Jedyne co mógł zrobić, to odpisać chłopcom i wysłać więcej figurek.
William przyciągnął do siebie pudełko. Włożył tam Deathstroke’a dla Georga –
figurka wyglądała trochę jak pirat, a George lubił piratów, ponieważ jego dziadek był jednym
z nich. Następnie William wepchnął do pudełka Króla Grayskulla dla Declana. Nie, żeby
Declan bawił się figurkami – on miał dzieciństwo w przeciwieństwie do Williama, który
swoje spędził w Sokolej Akademii, czymś niewiele różniącym się od więzienia. Jednak
William nadal lubił utrzeć mu nosa a Król Grayskull ze swoimi długimi blond włosami
wyglądał całkiem jak Declan.
– Tak więc prawdziwym pytaniem jest: czy wysłać Jackowi purpurowego, czy
czarnego Wildcat’a?
Zielona Strzała nie wyraził swojej opinii.
Piżmowy zapach doleciał Williama. Obrócił się dookoła. Dwa małe jarzące się oczka
wpatrywały się w niego spod krzaka na krawędzi trawnika.
– To znowu ty.
Szop pracz obnażył małe, ostre zęby.
5
– Ostrzegałem cię, trzymaj się z dala od moich śmieci, albo cię zjem.
Mała bestia otworzyła pyszczek i zasyczała jak rozzłoszczony kot.
– Dość tego.
William zrzucił z siebie koszulkę. Spodnie i bielizna pofrunęły za nią.
– Teraz się z tobą rozliczę.
Szop zasyczał ponownie, strosząc futro w próbie wydania się większym. Oczy żarzyły
się mu jak dwa węgielki.
William sięgnął w głąb siebie i pozwolił swojej dzikiej naturze zerwać się z łańcucha.
Przeszył go ból, ciskając nim na wszystkie strony, jak pies trzymanym w pysku szczurem.
Jego kości zmiękły i wygięły się, ścięgna popękały a ciało spłynęło jak stopiony wosk.
Pokryło go gęste, czarne futro. Agonia się skończyła i William przetoczył się, żeby stanąć na
nogi.
Szop zamarł.
Przez sekundę William widział w oczach małej bestii swoje odbicie – niezdarny,
ciemny kształt na czworakach. Intruz zrobił krok do tyłu, odwrócił się i uciekł.
William zawył, śpiewając długą, smętną pieśń o polowaniu, dreszczu pogoni
i obietnicy ciepłej krwi pulsującej pomiędzy zębami. Małe stworzenia pochowały się wysoko
wśród gałęzi, dostrzegając, że pojawił się pomiędzy nimi drapieżca.
Zamierające echo pieśni rozbrzmiewało w Borze. William ugryzł powietrze ostrymi,
białymi kłami i ruszył w pogoń.
William biegł przez las. Szop pracz okazał się być samicą z przychówkiem sześciorga
młodych. Jak, do wszystkich diabłów, przegapił, że to jest zapach samicy, nie miał
najmniejszego pojęcia. Kapcaniał na Rubieży. Jego zmysły nie były tutaj tak bardzo
wyczulone.
Pozwolił im odejść. Nie polowało się na samicę z potomstwem – w taki właśnie
sposób ginęły całe gatunki. Zamiast tego złapał ładnego, soczystego królika. William oblizał
wargi. Mmm, dobre. Teraz tylko musiał wymyśleć, w jaki sposób obciążyć pokrywę
pojemnika na śmieci. Może jeden z jego ciężarków załatwiłby sprawę, albo jakiś ciężki
kamień…
Rzucił przelotne spojrzenie na swój dom widoczny pomiędzy drzewami. Podpłynął do
niego zapach: ostry, przypominający cynamon zmieszany ze szczyptą kminku i imbiru.
Sierść mu się zjeżyła i przypadł do ziemi.
Taki zapach nie istniał w tym świecie, no może tylko w piekarniach. To był zapach
ludzi po drugiej stronie granicy z Rubieżą, nadal noszący na sobie strzępy Dziwoziemskiej
magii.
Kłopoty.
William leżał w mroku pomiędzy korzeniami i nadsłuchiwał. Owady brzęczały.
Wiewiórki na drzewie po lewej stronie szykowały się do snu. Dzięcioł w oddali stukał w pień,
próbując wyłapać ostatnie tego dnia larwy.
Nic, poza zwykłymi leśnymi odgłosami.
Ze swojej kryjówki widział wejście na ganek. Nic tam się nie poruszało. Promienie
zachodzącego słońca ślizgały się pomiędzy deskami. Mała gwiazdka zamrugała do niego.
6
Ostrożnie. Ostrożnie.
William przesunął się do przodu, ciemny, stąpający miękko duch w zapadającym
wieczornym zmierzchu. Jeden metr. Dwa. Trzy.
Gwiazda mrugnęła znowu. Prostokątne, drewniane pudełko leżało na stopniu werandy,
zabezpieczone prostą, metalową zasuwką. Zamknięcie lśniło odbitym światłem słonecznym.
Ktoś zostawił mu prezent.
William obszedł dom dwa razy starannie rejestrując wszystkie zapachy i nadsłuchując
wszystkich odgłosów. Znalazł trop oddalający się od domu. Ktokolwiek dostarczył pudełko,
przyszedł i odszedł.
Okrążył dom i spojrzał na pudełko. Długie na osiemnaście cali, wysokie na trzy
i szerokie na stopę. Zwykłe, nieoznakowane drzewo. Wyglądało na sosnowe, również tak
pachniało. Ze środka nie dobiegały żadne dźwięki.
Figurki były nietknięte. List, przyciśnięty ciężkim Hulkiem leżał tam, gdzie go
zostawił. Zapach intruza tam nie sięgał.
William pociągnął drzwi łapą otwierając je i wśliznął się do środka. Do tego będzie
potrzebował palców.
Ból rozdarł go, pędząc przez szpik w jego kościach. Zawarczał nisko, otrząsnął się
konwulsyjnie i zrzucił futro. Dwadzieścia sekund agonii i William kucał na ludzkich nogach
na podłodze w salonie. Kolejne dziesięć i wyszedł na ganek całkowicie ubrany i uzbrojony
w długi nóż. To, że pudełko wyglądało nieszkodliwie, nie znaczyło, że nie wybuchnie, kiedy
je otworzy. Widział już bomby wielkości małej tacki. Nie wydawały żadnych odgłosów, nie
miały zapachu i odrywały ci nogę, jeśli na nie nadepnąłeś.
Użył noża, żeby podważyć zasuwkę i odrzucił wieko pudełka. Stos papieru. Hmm.
William wyciągnął pierwszą kartkę z góry, odwrócił ją i zamarł.
Małe, poszarpane ciało leżało na zielonej łące. Chłopiec miał zaledwie dziesięć lat, od
bieli jego skóry wyraźnie odcinała się smuga szkarłatu wypływająca z rozległej rany na jego
brzuchu. Ktoś wypatroszył go jednym, brutalnym pchnięciem i dzieciak się wykrwawił. Tyle
krwi. Była wszędzie, na jego chudym brzuchu, na rękach, na mleczach dookoła niego. Jasna,
szokująco czerwona, tak jaskrawa, że nie wydawała się autentyczna. Wąska twarz chłopca
wpatrywała się w niebo mętnymi, martwymi oczami, usta były rozwarte w przerażonym ”O”
krótkie, rudawe włosy lepiły się…
To Jack. Ta myśl znokautowała Williama. Serce zaczęło mu walić młotem. Dokładnie
przyjrzał się z bliska twarzy. Nie, nie Jack. Kot, jak Jack – rozdarte kocię – ale Jack miał
brązowe włosy. Chłopiec był w tym samym wieku i miał taką samą budowę ciała, ale to nie
był Jack.
William odetchnął powoli, próbując poradzić sobie z gniewem. Znał to. Widział
wcześniej tego chłopca, chociaż nie na obrazku. Widział ciało osobiście, czuł krew i ostry,
niezapomniany smród uszkodzonych jelit. Jego pamięć przypomniała mu to teraz i niemal
zadławił się od żółci powlekającej mu język.
Następny obrazek przedstawiał małą dziewczynkę. Jej włosy były mieszaniną krwi
i mózgu – miała zmiażdżoną czaszkę.
Wyciągnął więcej zdjęć z pudełka, każde pokazywało zwłoki, jakie miał w pamięci.
Ośmioro zamordowanych dzieci leżało na jego ganku. Ośmioro zamordowanych zmiennych
dzieci.
7
W Dziwoziemi zmieńcy tacy jak on byli niezbyt użyteczni. W Księstwie Luizjany
otwarcie zabijano dzieci jego rodzaju, w momencie przyjścia na świat. W Adrianglii każda
matka, która urodziła zmieńca mogła oddać dziecko rządowi, bez zadawania zbędnych pytań.
Jeden podpis na kawałku papieru i matka mogła pójść swoją drogą, podczas gdy dziecko było
zabierane do Sokolej Akademii. To było więzienie. Więzienie ze sterylnymi pokojami
i bezwzględnymi strażnikami, gdzie zabawki i gry były zabronione; miejsce zaprojektowane,
żeby wytłuc ze swoich uczniów każdą odrobinę wolnej woli. Tylko na dworze dzieci zmieńcy
naprawdę żyły. Dla tej ósemki pozwolenie wyjścia na trawę i słońce musiało być
oszołamiające.
To prawdopodobnie były proste ćwiczenia w tropieniu. Instruktorzy zabierali dzieci na
granicę pomiędzy Adrianglią i jej głównym rywalem, Księstwem Luizjany. Granica zawsze
była gorącym miejscem, Adrianglianie i Luizjańczycy przekraczali ją w jedną i drugą stronę.
Instruktorzy pozwalali dzieciakom tropić grupę uciekinierów z Luizjany. Kiedy William był
dzieckiem wysyłany był na taką misję dziesiątki razy.
William wpatrywał się w obrazki. Okazało się, że Luizjańczycy nie są zwykłymi
uciekinierami. To byli agenci Ręki Luizjany. Szpiedzy, wystarczająco podkręceni magią
i mocą, żeby usunąć tropiący ich oddział Legionistów.
Pozwolili dzieciom się złapać.
Kiedy dzieci i instruktorzy nie stawili się do raportu, wyznaczono oddział
Legionistów, żeby ich odnalazł. William był tropicielem w tym oddziale. To on odnalazł na
łące ich martwe ciała.
To była masakra, dokonana z zimną krwią i brutalna. Dzieci nie zginęły szybko.
Cierpiały, zanim umarły.
Ostatni kawałek papieru czekał w pudełku. William podniósł go. Od pierwszego
wyrazu wiedział co tam jest napisane. Słowa były wypalone w jego pamięci.
Przeczytał je, mimo wszystko.
Głupie zwierzaki dostarczyły nam trochę rozrywki. Luizjana zabija zmieńców przy
narodzinach. To o wiele efektywniejsze niż tracić czas i środki, żeby spróbować zmienić ich
w ludzi. Radzę, żebyście przyjrzeli się tym zwyczajom, ponieważ następnym razem będę
oczekiwał odpowiedniej rekompensaty za pozbycie się waszych małych dziwolągów.
Wasz oddany
Spider
Bezmyślna, gorąca furia zalała Williama zmiatając cały rozsądek i opanowanie.
Podniósł głowę do nieba i zawarczał, dając głos swojej wściekłości zanim rozdarła go na
strzępy.
Przez lata tropił Spidera, jeśli tylko zezwalał mu na to Legion. Dopadł go dwukrotnie.
Za pierwszym razem rozpruł mu brzuch a Spider połamał mu nogi. Za drugim pogruchotał
Luizjańczykowi żebra, a ten niemal go utopił. W obu przypadkach szpieg Ręki wyśliznął mu
się z rąk.
Zmieńcy nikogo nie obchodzili. Dorastali wyłączeni ze społeczeństwa, wychowywani
w posłuszeństwie i karności, aby na rozkaz zabijać dla dobra Adrianglii. Byli mięsem
armatnim, ale dla niego byli dziećmi, tak jak on kiedyś był dzieckiem. Tak samo jak Jack.
Musiał znaleźć Spidera. Musiał go zabić. Morderca dzieci musiał zostać ukarany.
8
Z Boru wyszedł mężczyzna. William zeskoczył z werandy. W mgnieniu oka
przycisnął intruza do pnia najbliższego drzewa i zawarczał, jego zęby szczęknęły o włos od
tętnicy szyjnej mężczyzny.
Mężczyzna nie zrobił nic, żeby się bronić.
– Chcesz zabić mnie, czy Spidera?
– Kim jesteś?
– Nazywam się Erwin.
Mężczyzna wskazał głową na swoje podniesione ręce. Na serdecznym palcu tkwił
duży pierścień – prosta, srebrna obrączka z małym, wypolerowanym lusterkiem.
Zwierciadło – Adriangliańskie Służby Specjalne – przemknęło Williamowi przez
głowę. Największy przeciwnik Ręki.
– Zwierciadło chciałoby zamienić słowo, Lordzie Sandine – powiedział łagodnie
mężczyzna. – Czy byłbyś tak uprzejmy i udzielił nam audiencji?
9
ROZDZIAŁ 2
Cerise pochylała się nad herbacianą wodą Stawu Podkowy. Dookoła niej masywne
cyprysy stały jak wiekowi żołnierze na warcie, guzowate kolana ich korzeni okraczały wodę.
Moczary nigdy nie cichły, ale nic niezwykłego nie przerywało znajomego chóru niewielkich
odgłosów: ropuchy rechoczącej gdzieś z lewej strony, słabych szelestów rubieżańskich
wiewiórek w koronach drzew ponad nią i uporczywego szczebiotania strzygili.
Dziewczyna podtoczyła nogawki dżinsów i przykucnęła, przyzywając wyćwiczonym,
monotonnym zaśpiewem:
– Gdzie jest Nellie? Gdzie jest dobra dziewczynka? Nellie jest najlepszą rolpie na
świecie. Chodź tu Nellie, Nellie, Nellie.
Powierzchnia stawu stała całkiem nieruchomo. Żadnego pluśnięcia.
Cerise westchnęła. Długa, mokra smuga z odbitymi po bokach śladami pazurzastych
łap widniała odciśnięta w błocie, pięć stóp od niej. Trop Nellie. Kiedy miała piętnaście lat
tropienie rolpie na bagnach było przygodą. Teraz miała dwadzieścia cztery i brnięcie przez
Moczary w środku nocy, potykanie się i taplanie po kostki w szlamie było o wiele mniej
zabawne. Mogła wymyślić wiele sposobów znacznie lepszego spędzania czasu. Jak na
przykład spanie we własnym miłym, ciepłym łóżku.
– Tutaj, Nellie. Tutaj, dziewczynko. Kto jest dobrą dziewczynką? Tak, Nellie. Och,
Nellie jest taka ładna. Nellie jest taka gruba. Jest najgrubszą, najmilszą, najgłupszą rolpie na
świecie. Tak, tak jest.
Żadnej odpowiedzi.
Cerise spojrzała w górę. Znacznie powyżej mały kawałek nieba mrugnął do niej
poprzez splecione gałęzie cyprysów i bagiennych pnączy.
– Dlaczego mi to robisz?
Niebo odmówiło odpowiedzi. Robiło tak zawsze, ale ona rozmawiała z nim tak czy
siak.
Nad jej głową rozległ się świergot i biała ptasia kupa spadła z gałęzi. Cerise
odskoczyła i warknęła w kierunku nieba.
– Nieładnie. Zupełnie nieładnie.
Nadszedł czas na środki nadzwyczajne. Cerise oparła miecz na cyprysowym korzeniu,
pochwę wetknęła w błoto, przesunęła się i ściągnąwszy plecak z ramion przekopała go.
Wyjęła splątaną skórzaną obrożę. Została zaprojektowana, żeby ścisnąć pysk rolpie,
dodatkowy pasek blokował jej głowę, gwarantując, że zwierzę się nie wydostanie.
Cerise rozłożyła uprząż w błocie, żeby mieć lepszy dostęp i wyciągnęła otwieracz do
konserw i małą puszkę. Podniosła puszkę i zastukała w nią otwieraczem. Dźwięk metalu
uderzającego o metal poniósł się ponad stawem. Nic.
– Co ja tu mam? Mam tuńczyka!
Mała falka zmarszczyła powierzchnię stawu trzydzieści stóp dalej. Mam cię.
– Mniam, pyszny, pyszny tuńczyk. Zjem go całego sama.
Przyłożyła otwieracz do puszki i nacisnęła podważając wieczko.
Pręgowana głowa wychynęła nad powierzchnię wody. Rolpie powęszyła w powietrzu
czarnym nosem okolonym długimi, ciemnymi wąsami. Spojrzenie dużych, czarnych oczu
z obłędną radością zawisło na puszce.
10
Cerise nacisnęła na szczyt puszki wlewając nieco rybnego sosu do stawu.
Rolpie popędziła przez wodę i wyskoczyła na brzeg. Od dołu do szyi przypominała
smukłą fokę uzbrojoną w długi ogon i cztery szerokie łapy, w połowie otoczone płaskimi
płetwami. Od barków ciało foki przechodziło w pełną wdzięku szyję, zakończoną głową
wydry.
Cerise potrząsnęła puszką.
– Głowa.
Nellie oblizała czarne wargi i ze wszystkich sił starała się wyglądać uroczo.
– Głowa, Nellie.
Rolpie pochyliła głowę. Cerise wsunęła obrożę na mokry pysk i zacisnęła.
– Zapłacisz za to, wiesz o tym.
Nellie szturchnęła ją w ramię mokrym, czarnym nosem. Cerise wyciągnęła z puszki
kawałek tuńczyka i cisnęła go rolpie. Ostre jak brzytwa zęby kłapnęły w powietrzu rwąc
poczęstunek. Cerise uderzyła mieczem w ziemię i pociągnęła za smycz. Rolpie przypełzła do
niej poprzez muliste błoto, kołysząc się ociężale.
– Co to do diabła było? Zerwanie się w środku nocy i wyjście na przechadzkę? Byłaś
zmęczona ciągnięciem łodzi i postanowiłaś zaryzykować z aligatorami na Moczarach? One
mogą przegryźć na pół kości rekina. Patrząc na ciebie zobaczą małą, pulchną przekąskę.
Drugie śniadanie, tym byś dla nich była.
Rolpie oblizała wargi.
– Myślisz, że tuńczyki rosną w błocie? – Cerise oderwała kolejny kawałek i rzuciła go
Nellie. – Na wypadek gdybyś nie wiedziała, to tuńczyków nie ma na Rubieży. Musieliśmy
zdobyć je w Niepełni. W Niepełni nie mają magii. Ale wiesz co mają w Niepełni? Gliny.
Całe mnóstwo gliniarzy. I systemy alarmowe. Masz pojęcie, jak ciężko jest ukraść tuńczyki
z Niepełni, Nellie?
Nellie wydała z siebie cichy pisk desperacji.
– Wcale mi nie jest ciebie żal.
Tuńczyk był drogim towarem. Dotarcie do Niepełni zabierało cztery dni,
a przekroczenie granicy pomiędzy Rubieżą a niemagicznym światem bolało jak cholera.
Z całej rodziny tylko jej i Keldarowi udawało się to zrobić. Reszta rodziny Marów miała
w sobie zbyt wiele magii, żeby przejść przez granicę. Próba przejścia do Niepełni
skończyłaby się dla nich śmiercią.
Cerise walnęła w błocko. Dorastając, ciągle słyszała, że jej magia to dar, cudowna,
rzadka i wyjątkowa rzecz, z której powinna być dumna. Magia mogła być darem, ale
w momentach desperacji, kiedy siedziała ślęcząc nad katastrofalnym stanem rodzinnych
finansów, widziała ją tym, czym była naprawdę – ciężarem. Wielkie, ciężkie jarzmo, które
trzymało jej rodzinę uwięzioną na Moczarach. Gdyby nie ta cała magia, już dawno temu
mogliby uciec do Niepełni. A tak, jedynym sposobem wyjścia z bagien było przekroczenie
granicy z Księstwem Luizjany, w Dziwoziemi, gdzie magia działała z pełną siłą.
Luizjańczycy używali Moczarów jako miejsca zsyłki swoich banitów. Kryminaliści
i sprawiający kłopoty błękitnokrwiści, każdy kto był niewygodny ale zbyt ryzykowne byłoby
uśmiercenie go, ci wszyscy byli deportowani na Moczary. A jeśli raz przekroczyłeś granicę
pomiędzy Dziwoziemią a Moczarami, Straż Luizjany upewniała się, żebyś nigdy nie mógł
wrócić.
11
Roślinność rozdzieliła się, odsłaniając ciemną wodę Strumienia Księżego Języka.
Zielona bagienna żmija leżała w szlamie. Zasyczała, kiedy się zbliżyły. Cerise zahaczyła
węża mieczem i odrzuciła na bok.
– No chodź.
Rzuciła rolpie kolejny kawałek tuńczyka i pokierowała ją do wody w kolorze herbaty.
Cerise owinęła ciaśniej skórzaną pętlę wokół nadgarstków i objęła ramionami wąską
szyję Nellie.
– Resztę dostaniesz jak dotrzemy do domu.
Cerise cmoknęła językiem i rolpie wystartowała płynąc w dół strumienia.
Dwadzieścia minut później Cerise zamknęła bramę zagrody kelpie. Ktoś,
prawdopodobnie młodsi chłopcy, uczynił rozsądną próbę naprawienia ogniw łańcucha
trzymającego ogrodzenie, ale to by nie wytrzymało, jeśli Nellie zdecydowałaby się go
staranować. W plątaninie strumieni i rzek płynących na bagnach kelpie były w swoim
żywiole. W niektórych miejscach woda była całkowicie nieruchoma a bagienna roślinność
zatrzymywała wiatr. Rolpie ciągnęły przez Moczary lekkie łódki i pomagały zaoszczędzić
benzynę.
Dopóki ludzie byli obecni, Nellie była wspaniałą rolpie: posłuszną, słodką i silną.
Kiedy tylko znikali, ta głupia bestia wariowała i próbowała wziąć sobie wolne.
Może czuła lęk przed rozdzieleniem, zastanawiała się Cerise wchodząc na wzgórze
i kierując się do Szczurzej Nory. Oddzielenie Nellie i zamknięcie w mniejszej zagrodzie
doprowadziłoby do katastrofy. Znając ją, ryczałaby dniem i nocą, bo byłaby sama.
A wzmocnienie większego ogrodzenia byłoby zbyt kosztowne i zbyt pracochłonne.
Cerise dysząc stanęła na wzgórzu, przy rodzinnym domu Marów. Woda kapała z jej
ubrań i chlupotała w butach. Marzyła o gorącym prysznicu i dobrym posiłku, najchętniej
z dodatkiem mięsa. Ale rzeczywistość była, jaka była, będzie musiała zadowolić się rybą
i wczorajszym chlebem. Musiała również oczyścić i naoliwić miecz, ale takie były uroki
mieszkania na bagnach. Woda i stal nie współistniały zbyt dobrze.
Szczurza Nora, rozwalający się, ogromny dwupiętrowy dom stał na szczycie niskiego
wzgórza. Pięćdziesiąt jardów oczyszczonej ziemi oddzielało budynek od najbliższej
roślinności. Strefa śmierci. Pięćdziesiąt jardów to mnóstwo miejsca, żeby się ukryć, jeśli masz
skierowane na siebie karabiny i kusze.
Parter nie miał drzwi ani okien. Jedyną możliwością wejścia były schody znajdujące
się na werandzie, na drugim piętrze. Kiedy podeszła do schodów, mały kształt ześliznął się
z kolumn werandy i przysiadł na stopniach. Sophie. Lark, poprawiła się Cerise. Jej siostra
chciała, by teraz nazywano ją Lark.
Lark rzuciła jej znużone spojrzenie spod grzywy ciemnych, potarganych włosów.
Z butów wystawały jej chude jak zapałki nogi. Smugi błota znaczyły łydki. Na ramionach
obok starych siniaków widniały świeże zadrapania. Schowała ręce, ale Cerise gotowa była się
założyć, że jej paznokcie były brudne albo obgryzione, a prawdopodobnie i jedno i drugie.
Mała była kiedyś niezłą dziwaczką, tak bardzo jak tylko jedenastoletnia dziewczynka
wychowana na bagnach mogła być. Teraz to już minęło.
12
Cerise poczuła ukłucie niepokoju. Zachowała spokojny wyraz twarzy. Nie pokazuj nic
po sobie. Nie uświadamiaj dziewczynki.
Weszła na schody, usiadła obok Lark i ściągnęła lewy but wylewając z niego wodę.
– Adrian i Derril pojechali szajowozem na Wężowy Trakt. – wymamrotała Lark.
Szajowóz był piekielnym pojazdem stworzonym dla czystej zabawy.
W rzeczywistości Cerise kiedyś wykradała się nim i miała mnóstwo zabawy, zanim go
zwróciła. Jednak dotykanie go bez nadzoru kogoś z dorosłych było surowo zabronione.
Kradzież samochodziku i marnowanie drogiej benzyny były karane trzema tygodniami
dodatkowych obowiązków domowych.
Oczywiście obaj, piętnastoletni Adrian i jego czternastoletni pomagier Derril wiedzieli
o tym i liczyli się z konsekwencjami. Bardziej palącą kwestią było, dlaczego Lark to
powiedziała. Ona nigdy nie plotkowała.
Cerise zmuszając się do zachowania spokoju zdjęła drugi but. Samo sedno osobowości
jej siostry ulegało zmianie a ona mogła tylko bezradnie się temu przyglądać.
– Chłopcy nie wzięli cię ze sobą?
Odpowiedź była tak cicha, że ledwie ją usłyszała.
– Nie.
Sześć miesięcy temu zabraliby ją. Obie o tym wiedziały. Cerise poczuła potrzebę aby
sięgnąć i objąć uściskiem kościste ramiona dziewczynki, ale nie poruszyła się. Próbowała już
tego wcześniej. Jej siostra zesztywniałaby, wyślizgnęła się z uścisku i zniknęłaby między
drzewami.
Przynajmniej Lark przemówiła do niej. To był rzadki przypadek. Zwykle, mama była
jedyną osobą będącą w stanie do niej dotrzeć a nawet jej ostatnio ciężko było skłonić Lark do
rozmowy. Dzieciak zapadał się w swój własny świat i nikt nie wiedział jak ją stamtąd
wyciągnąć.
– Powiedziałaś mamie? – zapytała Cerise.
– Mamy nie ma.
Dziwne.
– A tata?
– Wyszli. Razem.
– Powiedzieli kiedy wrócą?
– Nie.
Cerise stężała. Na Moczarach zapasów było mało a ludzi wielu. Rodziny zębami
i pazurami walczyły ze sobą o każdą drobnostkę. Prawie każdy klan był w stanie wojny a oni
nie byli wyjątkiem.
Waśń pomiędzy rodzinami Marów i Sheerilów zaczęła się osiemnaście lat temu
i nadal była bardzo silna. Czasami płonęła mocniej, czasami, tak jak teraz, słabiej, ale
w każdej chwili mogła przerodzić się w otwartą wojnę. Ostatnim razem, kiedy uległa
nasileniu, Casey straciła dwóch wujków, ciotkę i kuzyna. Niezmienną, obowiązującą regułą
było: wychodzisz, mówisz komuś gdzie idziesz i kiedy planujesz wrócić. Nawet jej ojciec,
głowa ich rodziny nigdy nie odstąpił od tej zasady.
Ogarnął ją niepokój.
– Kiedy wyszli i dlaczego?
– O wschodzie słońca, ponieważ Cobbler został ugryziony w tyłek.
13
Cobbler, stary moczymorda włóczył się po bagnach wykonując dorywcze prace za
bimber. Cerise mężczyzna nigdy nie obchodził. Dokuczał dzieciom, kiedy myślał, że ich
rodzice nie patrzą i był w stanie dźgnąć kogoś w plecy z czystej złośliwości.
– Mów dalej…
– Przyszedł i powiedział tacie, że dzikie psy dopadły go koło domu dziadka. Ścigały
go a jeden ugryzł go w zadek. Miał dziury w spodniach.
Sene Manor był niezamieszkały przez lata, odkąd ich dziadkowie dwanaście lat temu
zmarli tam na czerwoną gorączkę. Cerise zapamiętała go jako słoneczny dom, pomalowany
na jaskrawożółty, wyróżniający się na bagnach kolor. Teraz to była opuszczona ruina. Nikt
się do niego nie zbliżał. Cobbler również nie miał żadnego interesu żeby tam iść.
Prawdopodobnie szukał czegoś, co mógłby ukraść.
– Co się potem stało?
Lark wzruszyła ramionami.
– Cobbler gadał i gadał, dopóki tata nie dał mu wina, wtedy sobie poszedł. A tata
powiedział, że musi iść i zająć się domem dziadka, ponieważ to wciąż nasza ziemia. Mama
powiedziała, że powinna pójść z nim. I pojechali.
Dotarcie do Sene Manor ciężarówką było niemożliwe. Musieli pojechać konno.
– I nie widziałaś ich od tej pory?
– Nie.
Sene Manor było oddalone o pół godziny jazdy konnej. Do tej pory powinni już
wrócić.
– Myślisz, że mama i tata nie żyją? – Lark zadała pytanie płaskim głosem.
O, Boże.
– Nie. Tata jest śmiertelnie niebezpieczny ze swoim mieczem, a mama trafia
bagiennego aligatora w oko z odległości stu stóp. Coś musiało ich tam zatrzymać.
Przytłumiony ryk rozległ się z pomiędzy drzew – pracujący silnik szajowozu. Głupki.
Nie mieli nawet na tyle sprytu, żeby wyłączyć silnik i dotoczyć samochodzik z powrotem do
domu. Cerise wstała.
– Zajmę się tym, jeśli mama i tata nie wrócą zanim minie godzina, pójdę i to
sprawdzę.
Stary szajowóz wytoczył się spomiędzy sosen i rozbryzgując błoto ruszył w kierunku
domu. Cerise uniosła rękę. Dwie ubłocone twarze na przednim siedzeniu gapiły się na nią ze
skrajnym przerażeniem.
Cerise wzięła głęboki oddech i warknęła.
– Skurcz!
Magia zapulsowała w jej dłoni. Klątwa chwyciła obu chłopców skręcając mięśnie ich
ramion. Adrian zwinął się, kierownica obróciła się w lewo, szajowóz szarpnął i całość
ślizgając się w błocie, z ogromnym pluskiem przewróciła się na bok. Piekielny pojazd
przekręcił się wypluwając dwa diabełki w błoto, obrócił jeszcze raz i zatrzymał.
Cerise odwróciła się do Lark
– Czuj się upoważniona, żeby iść i dać im kopniaka dopóki leżą. Kiedy już to zrobisz,
powiedz im, żeby wszystko wyczyścili i pomaszerowali prosto do stajni. Ciocia Karen będzie
zachwycona z posiadania dwóch niewolników na najbliższe trzy tygodnie.
14
Cerise wzięła buty i skierowała się do domu. Niewyraźne uczucie niepokoju dojrzało
w jej piersi do w pełni rozkwitłego strachu. Musiała zrozumieć co zatrzymało jej rodziców
i to im szybciej, tym lepiej. Już niemal skręcała do stajni, ale samotna wyprawa byłaby jak
proszenie się o kłopoty. Potrzebowała wsparcia, kogoś zaprawionego w walce. Lepiej teraz
spędzić dodatkowe dziesięć minut zbierając pomoc, niż później żałować.
To nie skończy się dobrze, po prostu to wiedziała.
15
ROZDZIAŁ 3
William opierał się o ścianę swojego domu. Dwoje ludzi na podwórzu obserwowało
go. Jeśli znaleźli jego dziwaczną armię zabawek, zatrzymali to dla siebie.
Dzikość w nim warczała i drapała ostrymi pazurami. Miał to pod kontrolą. Obrazki
martwych dzieci otworzyły od nowa starą ranę, ale gniew w tej chwili nic mu nie da. Podczas
swojej służby w Czerwonym Legionie natknął się na agentów Zwierciadła. Przepisy prawa
ich nie obowiązywały i szybko nauczył się, że odwracanie się do nich plecami nie jest
dobrym pomysłem. Kręciłeś z tymi gośćmi na własne ryzyko, wiedząc, że twój następny
oddech może nadejść razem z nożem. William nie wiedział co ci agenci mają zamiar zrobić,
ani dlaczego przybyli się mu naprzykrzać, więc obserwował ich tak jak wilk obserwuje
zbliżającego się niedźwiedzia: żadnego ruchu, żadnej oznaki słabości, żadnego warczenia.
Nie bał się, ale też nie miał powodu ich prowokować. Gdyby powód się pojawił, nie
zawahałby się rozerwać im gardeł.
Dwoje ludzi ze Zwierciadła również się nie poruszało. Erwin stał po lewej stronie.
Z nich dwojga on wydawał się większym zagrożeniem. Większość ludzi zapomniałoby
o Erwinie minutę po tym, jak go poznali. Średniego wzrostu, średniej budowy ciała, miał
nijaką twarz i krótkie włosy w kolorze ciemnego blondu albo jasnego brązu. Jego głos był
łagodny, zachowanie niepozorne, a zapach tak przesycony magią, że całe to miejsce
śmierdziało jak ciastkarnia dzień przed Świętem Dziękczynienia. Sposób, w jaki się trzymał,
luźny, zwodniczo beztroski, również nie wróżył dobrze.
Kobieta obok Erwina była znacznie starsza. Niska, szczupła, wyprostowana jak struna,
ze skórą w kolorze kawy, miała na sobie niebieską suknię, którą nosiła jak zbroję. Spódnica
sukni rozcięta na dole rozchodziła się na boki, ukazując szare spodnie i wygodne buty,
pozwalające kobiecie na szybkie poruszanie się w razie potrzeby. Jej splecione włosy tkwiły
na głowie w skomplikowanym układzie. Twarz kobiety przyciągała wzrok. Miała ciemne
oczy, czarne, ostre i bezlitosne. Oczy obserwowały go z niesamowitą intensywnością. Jakby
był śledzony przez drapieżnego ptaka, zimnego i gotowego zabić. Zapach kobiety podpłynął
do Williama w złożonym amalgamacie perfum: jeżyna, wetiweria, pomarańcza, rozmaryn,
róże. Woń atakująca zmysły. Ona tu dowodziła i chciała, żeby ludzie o tym wiedzieli.
Erwin był gorylem, wydał go sposób w jaki trzymał się blisko kobiety. Mężczyzna
służył jako ochroniarz. Skoro nie miał żadnej widocznej broni, musiał być rozbłyskającym.
Każdy, kto posiadał magię, mógł nauczyć się kanalizować swoją moc w rozbłysku –
skoncentrowanym strumieniu, który wyglądał jak wstęga błyskawicy – i jeśli był
wystarczająco jasny, również tak palącym.
William przesunął się, lekko przeniósł wagę ciała z jednej nogi na drugą i ukrył
uśmiech, kiedy Erwin naprężył się w odpowiedzi. Jako zmieniec, William nie dysponował
rozbłyskiem, ale spędził wystarczająco dużo lat w jednostce pełnej pierwszorzędnych
rozbłyskających. Jeśli Erwin rozbłyskiwał jasnym błękitem albo bielą, był prawdopodobnie
błękitnokrwistym albo miał wyjątkowy talent, jak Rose. Jeśli dysponował zielonym albo
żółtym, nie stał za wysoko w łańcuchu pokarmowym.
Im gorętszy rozbłysk miał Erwin, tym wyżej na drabinie dowodzenia była kobieta.
Nie ma sensu marnować dobrego rozbłyskującego do ochraniania średniego poziomu
gryzipiórka.
16
– Możesz rozbłysnąć? – zapytał William.
Erwin zaprezentował mu łagodny uśmiech.
– On chce wiedzieć z kim ma do czynienia – powiedziała kobieta – masz moje
pozwolenie na demonstrację.
Erwin skłonił ku niej głowę i spojrzał na Williama.
– Podaj cel.
– Gniazdo os, dwadzieścia stóp w lewo na dębie. Druga gałąź od góry.
To musiałby być piekielny strzał, żeby trafić tę przeklętą rzecz. Declan
prawdopodobnie dałby radę, ale zdmuchnąłby przy okazji połowę drzewa.
Erwin odwrócił się.
– Ach.
Biała poświata zalała jego oczy. Małe wici białych błyskawic zaiskrzyły na jego
prawej dłoni i zapłonęły łącząc się w jeden nurt. Wiązka czystej bieli wystrzeliła od niego
i rozcięła gniazdo os na pół, jak nożem.
Erwin nie był zwykłym rozbłyskującym. Był snajperem.
– Słyszałeś o Virai – powiedziała kobieta.
Większość Czerwonych Legionistów wiedziało o Virai. Czerwony Legion wykonywał
tajne misje, więc kiedy Zwierciadło potrzebowało zwykłych, niewyszkolonych mięśni,
wzywało Czerwony Legion. Virai była głową Zwierciadła, siłą stojącą za agencją. Jej imię
wymieniano szeptem.
– Pewnie.
Kobieta uniosła brodę.
– Ja jestem Virai.
William zamrugał.
– Virai?
– Tak. Jeśli wolisz, możesz nazywać mnie Nancy.
Nancy. No dobrze.
– Dlaczego przyniosłaś mi zdjęcia martwych dzieci?
– Ponieważ spędziłeś ostatnie dwa lata mieszkając tutaj w cieple i bezpieczeństwie.
Potrzebowałeś przypomnienia o tym, kim jesteś.
Arogancka wiedźma. William obnażył zęby w powolnym, wilczym uśmiechu.
– Twój pieszczoszek snajper mnie nie powstrzyma. Zdejmowałem już wcześniej
takich jak on.
W wyobraźni William widział jak przeskakuje swoje figurki, uderza w Erwina po
drodze skręcając mu kark, przetacza się…
– Być może – odpowiedziała Nancy – ale czy dasz radę dwojgu za jednym
zamachem?
Jej oczy zapłonęły bielą. Magia rozpostarła się wokół niej jarzącą się zasłoną,
utrzymała przez długą chwilę i zniknęła.
Wymyślony atak umarł, ponieważ wymyślony William został przekrojony na pół
przez rozbłysk Nancy. Mieli go. Z jednym wyborowym rozbłyskującym mógł sobie poradzić.
Przy dwojgu, mieliby go w kawałkach, zanim zdążyłby zacisnąć palce wokół gardła
któregokolwiek z nich.
William skrzyżował ramiona.
17
– Czego chcesz?
Kobieta uniosła głowę.
– Chcę, żebyś wszedł głębiej w Rubież i znalazł Spidera. Chcę, żebyś zabrał
przedmiot, którego szuka i przyniósł go do mnie. Jeśli go zabijesz, uznam to za bonus.
No dobrze, zapyta.
– Dlaczego ja?
– Ponieważ on zna moich agentów. Zna sposób w jaki rozumują i zabija ich. Ty starłeś
się z nim dwukrotnie i przeżyłeś. To, jak do tej pory rekord.
Zacisnęła zęby, aż uwydatniły się mięśnie na jej szczękach.
– Spider to najgorszy rodzaj wroga. On naprawdę wierzy, jest przekonany, że służy
wyższej sprawie. Nie zatrzyma się, dopóki nie umrze.
– I jesteś tutaj, ponieważ nie chcesz tracić w polowaniu na niego własnych ludzi –
powiedział William. Jego, jako zmieńca można poświęcić. Nic nowego.
Głos Nancy trzasnął jak bicz.
– Jestem tutaj, ponieważ spośród wszystkich dostępnych agentów operacyjnych, ty
jesteś najlepszy do tej roboty a ja nie ścierpię kolejnej porażki. Nie mogę ci rozkazać, żebyś
mi pomógł. Nie mam nad tobą władzy. Mogę tylko prosić.
Jeśli to był sposób w jaki prosiła, to nie chciałby usłyszeć jak brzmiała, kiedy
wydawała rozkaz.
Ona naprawdę prosiła. To była nowość. Przez całe życie wydawano mu rozkazy.
Declan był jedynym, który kłopotał się pytaniem o cokolwiek. Głupi błękitnokrwisty upierał
się, żeby traktować go jakby był prawdziwym człowiekiem. Mimo to, myślał William, miał
wygodne życie. Sama prośba nie skłoniłaby go do zrobienia tego, ale oni oferowali mu
również Spidera. Świadomość, że morderca dzieci był w jego zasięgu zżerałaby go teraz,
puchnąc jak kleszcz w jego skórze, dopóki nie doprowadziłaby go do obłędu. Musiał go
zabić. To była ostatnia niedokończona sprawa jaką miał za sobą. Zabije Spidera, skosztuje
jego krwi a potem wróci tutaj bez ciężaru na duszy.
Wejść głębiej w Rubież, ha. Rubież wiła się na skrzyżowaniu dwóch światów od
jednego oceanu do drugiego, rozszerzając się i zwężając, jak się jej podobało. Czasami miała
trzy mile szerokości, czasami pięćdziesiąt.
– Gdzie na Rubieży jest Spider?
– Na bagnach – odpowiedział Erwin. – Na zachód stąd Rubież zwęża się niemalże
zanikając i wtedy nagle poszerza się obejmując ogromne bagno, które miejscowi nazywają
Moczarami. Szacujemy, że ma szerokość co najmniej sześciuset lig kwadratowych, może
więcej.
Dziewięćset mil kwadratowych.
– Piekielne bagno.
– Moczary są wciśnięte pomiędzy Księstwo Luizjany w Dziwoziemi oraz Stan
Luizjana w Niepełni – kontynuował Erwin – Większość z nich to błoto i woda, nieprzebyte
i nienaniesione ma mapę. Księstwo przez lata zsyłało tam banitów. Oni są zbyt wypełnieni
magią aby mogli uciec do Niepełni, więc po prostu zostają tam, pomiędzy światami.
William uniósł brwi.
– Bagno pełne kryminalistów? To byłoby całkiem jak w domu.
18
– Dokładnie – przytaknęła Nancy. – Spider jest miejskim agentem. Nic prócz strasznej
potrzeby nie zaciągnęłoby go na Moczary, gdzie jest poza swoim środowiskiem. Jest
mnóstwo zapalnych punktów, ale zamiast być tam, jego banda przeszukuje bagna. Oni czegoś
szukają. Chcę wiedzieć co to jest i chcę to mieć.
Nie prosiła o wiele, nieprawdaż? Tylko o gwiazdkę z nieba.
– Luizjańczycy przesunęli nad granicę z Moczarami oddział wywern z Sił
Powietrznych – powiedział Erwin.
William skrzywił się.
– Zamierzają przetransportować Spidera natychmiast, jak tylko wyjdzie z bagien.
Erwin skinął głową.
Czegokolwiek szukał Spider, było to na tyle cenne, że byli gotowi zatrzymać dla niego
wywerny.
W oczach Nancy rozbłysły drapieżne światełka.
– Księstwo Luizjany chce wojny, ale nie jest skłonne zaryzykować, chyba że będzie
mieć pewność zwycięstwa. Spider od dziesięciu lat stara się dostarczyć środki, aby wygrać tę
wojnę. Tym razem musiał natrafić na coś niezwykłego. Jeśli będzie wojna i Księstwo wygra,
każdy zmieniec po naszej stronie granicy zostanie zamordowany.
– Przestań – ostrzegł ją William – Zdjęcia były zaskoczeniem, ale nie jestem idiotą.
Wiem co próbujesz zrobić.
Zmieńcom trudniej przychodziło kontrolowanie swoich emocji. To była jedna
z ulubionych technik w Akademii: drażnienie zmieńców, podsycanie ich złości zapachem
krwi albo ciosem w twarz i wysyłanie ich do walki, aby rozdarli wszystko na swojej drodze.
On był starym wilkiem i to nie było jego pierwsze polowanie.
– Tanie sztuczki na mnie nie działają.
Nancy uśmiechnęła się i William zwalczył potrzebę cofnięcia się o krok.
– Miałam rację. Zrobisz to dobrze. Damy ci całe potrzebne wsparcie z tego, co mamy
do dyspozycji. Broń, technologię, mapy, ludzi inteligentniejszych niż grupa Spidera.
William pokazał jej zęby.
– Nie podobasz mi się ty i nie podoba mi się ta misja.
– Lubienie mnie albo misji nie jest wymagane – powiadomiła go Nancy – wymagane
jest tylko zrealizowanie tego zadania. To wszystko.
– Przypuśćmy, że zrobię to dla ciebie. Co z tego będę miał?
Nancy wygięła brew.
– Po pierwsze dostaniesz zemstę. Po drugie, będę ci winna przysługę. Są ludzie,
którzy daliby sobie odciąć prawe ramię za coś takiego. Ale najważniejsze, będziesz miał
całkowitą pewność, że Spider nie zabije już więcej żadnego zmiennego dziecka. Pomyśl
o tym Williamie Wilku. Ale zrób to szybko. Czas jest krótki.
Na bagnach siąpiła zimna mżawka rozmazując drzewa i zaciemniając wąską drogę.
Dźwięk wesołego klap-klap trzech koni mieszał się z odgłosami ptaków i cykaniem owadów.
Gdyby miała wybór, Cerise wolałaby pędzić galopem. Zamiast tego utrzymywała
wolne tempo. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebowali było wjechanie pełnym galopem
w zasadzkę.
19
– To Sheerile – powiedział z prawej strony Erian.
Szczupły, jasnowłosy, jechał na koniu jakby urodził się w siodle. Waśń pomiędzy ich
rodziną a Sheerilami zabrała mu matkę, kiedy miał jedenaście lat i rodzice Cerise go
przygarnęli. Był dla niej bardziej bratem, niż kuzynem.
– Nie mają powodu, żeby wznowić wojnę – zahuczał Mikita.
Kiedy się urodził, Matka Natura zapomniała zainstalować mu regulację głośności
i przyszedł na świat z dwoma ustawieniami dźwięku: grzmot i głośniejszy grzmot.
W przeciwieństwie do Eriana jechał tak, jakby się obawiał, że koń w jakiś sposób wymknie
się spod potężnej masy jego ciała. Wysoki na sześć stóp i pięć cali wzrostu, ważył sto
sześćdziesiąt funtów a nic z tego nie było tłuszczem; był niemal zbyt duży żeby być Marem.
Ciężko wyrosnąć takim dużym na racjach złożonych z ryb i bagiennych jagód, ale Mikita
jakoś dał radę.
– Sheerile nie potrzebują powodu – odparł Erian.
– Potrzebują i dobrze o tym wiesz. Jeśli nie podaliby powodu, milicja Moczarów
spadłaby na nich jak tona cegieł – powiedział Mikita.
Mikita ma rację, pomyślała Cerise kiedy minęli zakręt wijącej się drogi. Księstwo
Luizjany było bardzo hojne uzupełniając ludność Moczarów wygnańcami. Żaden z nich nie
był praworządny, ani nastawiony pokojowo. Rubieżańskie rodziny trzymały się razem
przekształcając w klany pełne na wpół zagłodzonych miejscowych, z palcami swędzącymi na
spuście. Konflikty rozkwitały na Moczarach jak bagienne kwiaty a kilku starych weteranów
dysponowało potężną magią. Sama ich rodzina liczyła sobie czterech klątwiarzy i siedmiu
rozbłyskujących a jeszcze byli ludzie tacy jak Catherine i Kaldar, których magia była tak
specyficzna, że nie mieli dla niej nazwy. Jeśli waśnie nie zostałyby powstrzymane, wkrótce
nie byłoby już na Moczarach nikogo żeby je dalej toczyć.
Dlatego właśnie Rubieżnicy w końcu zebrali się razem i ustanowili swój własny
trybunał i swoją własną milicję. Teraz do ponownego rozniecenia konfliktu potrzebny był
konkretny powód. Sheerile to wiedzieli. Problem w tym, że nie sądziła aby to ich obchodziło.
– Oni mają wszystkie te pieniądze i zdołali utrzymać je przez lata – powiedział Mikita.
Erian zmarszczył brwi.
– A co do tego mają pieniądze?
– Ludzie, którzy zachowują tak długo swoje pieniądze, nie są głupi. Nie podejmują
ryzyka, chyba że uważają, że wszystko ułoży się na ich korzyść. Polowanie na wujka
Gustawa i ciocię Gen bez powodu, jest diabelnie ryzykowne. Wiedzą, że cała nasza rodzina
będzie pragnąć ich krwi.
Cerise powstrzymała westchnienie. W przeciwieństwie do Sheerilów Marowie byli
bagiennymi biedakami. Mieli mnóstwo ziemi i ludzi, ale nie mieli pieniędzy. To dlatego
zyskali swoje przezwisko – Szczury. Liczni, biedni i wściekli. Jeśli chodzi o wściekłość, nie
miała nic przeciwko, na biedę nie mogła nic poradzić, ale liczebność… Cóż, taka była
prawda. Sheerile w walce tracili wynajęte strzelby, podczas gdy ona traciła własnych
krewnych.
Pewna myśl sprawiła, że Cerise się wzdrygnęła. Nieobecność ojca czyniła ją głową
rodziny. Była najstarszym z jego dzieci i jedynym w pełni wyszkolonym wojownikiem
jakiego mieli. Jeśli coś stało się z jej rodzicami, to ona będzie tą, która pośle swoją rodzinę na
20
śmierć. Cerise wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli, próbując wraz z nim odegnać
niepokój. Ten poranek szybko przeradzał się ze złego w jeszcze gorszy.
Ścieżka zakręciła i ukazał się widok pustej ruiny Sene Manor. Cerise serce skoczyło
w piersi. Na ganku opierając się o słup stał tyczkowały mężczyzna, jasne, słomiane włosy
opadały mu na ramiona. Patrzył na nich, jego oczy świeciły w opalonej twarzy a powolny,
leniwy uśmiech rozciągał wargi.
Lagar Sheerile. Najstarszy z braci Sheerilów. On i jego matka przewodzili klanowi
Sheerilów odkąd trzy lata temu ich ojciec spadł z drzewa. Sheerile Senior miał tak
uszkodzoną głowę, że nie mógł samodzielnie jeść a co dopiero myśleć. I dobrze mu tak.
Za Cerise Erian zaklął cicho.
Obok Lagara Peva, jego brat zakołysał się na w połowie zbutwiałym drewnianym
krześle, strugając coś w drewnianym klocku. Za tymi dwoma okna opuszczonego dworku
były szeroko otwarte, pomimo deszczu. Mężczyźni czekali w oknach. Naliczyła dwie kusze,
trzy strzelby i śrutówkę. Sheerile oczekiwali ich i przyprowadzili wynajętych mięśniaków.
Zapłacili wysoką stawkę – strzelcy z karabinami z Niepełni byli drodzy jak cholera.
Wszyscy razem, bracia Sheerile, rozpadający się dom i strzelby w oknach, tworzyli
idealny obrazek z Moczarów. Jak jakaś pokręcona pocztówka. Chciałaby móc wepchnąć ją
w twarz błękitnokrwistym z Luizjany. Chcecie wiedzieć jak żyje się na Rubieży? Proszę
bardzo! Pomyślcie o tym zanim zdecydujecie się zwalić na nas więcej problemów.
Peva zsunął się z krzesła, wysoka postać na nogach, które wydawały się zbyt długie.
Jego kusza leżała obok, na balustradzie. Był tak dumny z tej cholernej rzeczy, że nadał jej
imię. Osa. Jakby to był Ekskalibur, albo coś. Peva sięgnął po nią, ale się rozmyślił.
Zdecydowanie nie przejmował się, prawda? Najwidoczniej nie byli wystarczająco groźni.
Cerise patrzyła na Lagara. Gdzie są moi rodzice ty zadowolony z siebie sukinsynu?
Trzasnęły drzwi i pokazał się trzeci brat Sheerile niosąc miecz Lagara.
Osiemnastoletni Arig był najmłodszy i najgłupszy. Cerise wiedziała, że w ciemnym pokoju
w tłumie pełnym obcych ludzi, mogłaby zdjąć wszystkich trzech w przeciągu paru sekund.
Dorastała wiedząc, że pewnego dnia będzie musiała zabić braci Sheerile, a oni wiedzieli, że
muszą zabić ją, zanim zdoła to zrobić. Dawno temu przeszła nad tym do porządku dziennego.
Arig przyniósł miecz do Lagara ale blondwłosy Sheerile zignorował to. Nie zamierzał
z nią dzisiaj walczyć. Jeszcze nie.
Cerise pchnęła swojego konia i zatrzymała się przy werandzie.
Lagar krótko skinął jej głową.
– Miłego poranka, Cerise.
– Wzajemnie Lagarze. – uśmiechnęła się czyniąc wysiłek aby wyglądać słodko
i czarująco. – Zabłądziliście chłopcy?
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Lagar posłał jej taki sam przyjazny uśmiech.
– Jeśli się nie zgubiliście, to co robicie na mojej ziemi?
Lagar oderwał się od słupa udawanym leniwym ruchem.
– Na mojej ziemi, kochanie.
– Od kiedy?
– Odkąd twój ojciec sprzedał mi ją dzisiaj rano.
Jak cholera to zrobił. Zacisnęła wargi.
– Nie gadaj.
21
– Arig – zawołał Lagar – zanieś dokument naszemu ładnemu gościowi.
Najmłodszy z braci Sheerile pośpiesznie ominął konia i wręczył jej kawałek papieru
zwinięty w rulon. Wzięła rulon od niego.
Arig spojrzał na nią chytrze.
– Gdzie jest twoja słodka, mała siostrzyczka, Cerise? Może Lark chciałaby trochę tego
co mam? Mogę pokazać jej lepsze życie niż to, które ma.
Zapadła wstrząśnięta cisza.
Pewne rzeczy po prostu nie powinny mieć miejsca.
Śmiercionośny płomień wśliznął się do oczu Lagara. Peva zszedł z werandy, podszedł
do Ariga i chwycił go za ucho. Arig zawył.
– Wybacz nam na chwilę.
Peva obrócił Ariga i kopnął go w tyłek.
– Co ja takiego zrobiłem?
Peva kopnął go ponownie. Arig rzucił się przez błoto w górę po rozchwianym ganku
i zniknął we wnętrzu domu. Coś walnęło w środku i głos Ariga wrzasnął:
– Nie w bebechy!
Cerise spojrzała na Lagara.
– Znowu pozwalasz mu chodzić bez kagańca?
Lagar skrzywił się.
– Spójrz na ten cholerny dokument.
Cerise rozwinęła papier. Podpis był doskonały: ostre, wąskie gryzmoły jej ojca. Lagar
musiał zapłacić za to fortunę.
– Ten dokument jest sfałszowany.
Lagar uśmiechnął się.
– Skoro tak twierdzisz.
Oddała mu go z powrotem.
– Gdzie są moi rodzice, Lagarze?
Rozłożył kościste ramiona.
– Nie wiem. Nie widziałem ich od rana. Sprzedali nam dworek i odeszli cali i zdrowi.
– Nie masz nic przeciwko, jeśli sprawdzimy w domu?
Wyszczerzył do niej zęby.
– W gruncie rzeczy mam. Coś przeciwko.
Kusze i strzelby kliknęły jednocześnie, kiedy odwiedziono zamki.
Cerise walczyła, żeby zachować kontrolę. Błysnęło jej w myślach: skok przez klacz,
użycie jej jako zasłony przed pierwszą salwą, atak na werandę, rozprucie brzucha Ariga
ciosem ostrza, natarcie na Pavę…
Ale do tego czasu obaj, Mikita i Erian byliby już martwi. Sześciu kuszników
przeciwko trzem jeźdźcom – to nie była żadna walka.
Lagar przyglądał się jej z osobliwie tęsknym wyrazem twarzy. Widziała go już raz
wcześniej, dwa lata temu, kiedy zalał się w pestkę na Letnim Festiwalu. Przekroczył wtedy
pole, żeby poprosić ją do tańca i okrążyła z nim raz ognisko w zszokowanej ciszy całych
Moczarów: dwoje spadkobierców zwaśnionych rodzin igra ze śmiercią na oczach ich
starszyzny.
22
Miała absurdalne podejrzenie, że on myśli o ściągnięciu jej z konia. Czekała na to
bardziej niż chętnie.
– Lagar – wyszeptała – nie pogrywaj sobie ze mną. Gdzie są moi rodzice?
Lagar podszedł bliżej ściszając głos.
– Zapomnij o Gustawie. Zapomnij o Genevieve. Twoi rodzice przepadli, Cerise. Nic
nie możesz zrobić.
Zimny supeł w jej żołądku pękł i przekształcił się we wściekłość.
– Masz ich, Lagar?
Potrząsnął głową.
Koń wyczuł jej niepokój i zatańczył pod nią.
– Kto ich ma?
Nieważne jak daleko Sheerile ich ukryli, ona ich znajdzie.
Nikły uśmiech wykrzywił wargi Lagara. Uniósł rękę i przyglądał się jej zginając
i rozprostowując palce, jakby była niezwykle interesującym obiektem, a potem spojrzał
z powrotem na nią.
Ręka. Luizjańscy szpiedzy.
Lód wspiął się po kręgosłupie Cerise. Ręka była śmiertelnie niebezpieczna. Wszyscy
słyszeli opowieści o niej. Niektórzy z jej członków byli tak pokręceni przez magię, że nie byli
już nawet ludźmi. Czego luizjańscy szpiedzy chcieli od jej rodziców?
Lagar podniósł głos.
– Wyślę kopię tego dokumentu do twojego domu.
Uśmiechnęła się do niego żałując, że nie może przeciągnąć mieczem po jego szyi.
– Tak, zrób to.
Lagar zgiął się w ukłonie.
– To tyle – powiedziała. – Nie ma odwrotu.
Przytaknął.
– Wiem. Nasi pradziadkowie rozpoczęli tę waśń a ty i ja ją zakończymy.
Cerise odwróciła konia i popędziła go. Za nią Mikita i Erian jechali poprzez deszcz.
Jej rodzice żyli. Sprowadzi ich z powrotem. Znajdzie ich. Jeśli będzie musiała
wymalować ich ślad krwią Sheerilów, tym lepiej.
Cerise wpadła cwałem na podwórze, kopyta jej klaczy rozbryzgiwały błoto. Poprosiła
Eriana, żeby pojechał przodem i zebrał wszystkich. Musiał wykonać piekielnie dobrą robotę,
ponieważ na werandzie stała ciotka Murid z kuszą. Po lewej stronie Lark siedziała na gałęzi
sosny a po prawej Adrian wspiął się na cyprys. Oboje trzymali strzelby i żadne nie chybiało
za często.
Derril podbiegł, żeby wziąć od niej lejce, oczy miał szeroko otwarte.
– Jest tu Richard?
Jej kuzyn przytaknął.
– W bibliotece.
– A wujek Kaldar?
Derril ponownie skinął głową.
– Dobrze.
23
Podczas jazdy jej furia przekształciła się w plan. Bezsensowny plan, ale jednak plan.
Teraz musiała tylko przekonać rodzinę, żeby na niego przystała. Przy ostatnim liczeniu klan
Marów liczył pięćdziesięciu siedmiu członków wliczając w to dzieci. Niektórzy z dorosłych
widzieli ją w pieluchach. Słuchali jej ojca. Skłonienie ich aby posłuchali jej, było zupełnie
inną sprawą.
Cerise zacisnęła szczękę. Jeśli miała mieć jakąś nadzieję na ponowne zobaczenie
rodziców, musiała chwycić lejce, które wypuścił jej ojciec i ścisnąć je mocno, zanim rodzina
będzie miała szansę przemyśleć wszystko i posprzeczać się z nią. Musiała trzymać ich razem.
Życie jej rodziców zależało od tego.
Cerise weszła po schodach. Mikita deptał jej po piętach.
Zatrzymała się obok stojącej w drzwiach ciotki Murid. Wyższa o sześć cali
ciemnowłosa i ciemnooka Murid cedziła słowa jakby były drogocenną wodą pośrodku
pustyni, ale jej kusza nigdy nie chybiała celu.
Cerise spojrzała na nią.
– Jesteś ze mną?
Murid wolno skinęła głową.
Cerise ukryła westchnienie ulgi, otworzyła drzwi i wkroczyła do środka.
– Żadnego wahania się – wymruczała za nią ciotka. – Idź, jak zamierzałaś.
Biblioteka znajdowała się na końcu korytarza. Największe pomieszczenie w domu, za
wyjątkiem kuchni, często służyło jako miejsce rodzinnych zebrań. Jak teraz, kiedy
wiadomość o zaginięciu jej rodziców rozeszła się po całej Szczurzej Norze. Biblioteka była
wypełniona. Jej ciotki, wujkowie, kuzyni. Wszyscy słuchali jej, kiedy kroczyła wzdłuż holu.
Cerise wzięła głęboki oddech i poszła korytarzem nie troszcząc się o pozostawione
ślady błota.
Weszła do biblioteki i przyjrzała się znajomym twarzom. Na krzesłach siedzieli ciotka
Emma, ciotka Petunia – w skrócie ciotka Pete, wujek Rufus; z lewej strony Erian, jego
smukłe, jasnowłose ciało spoczywało na krześle, Kaldar, z ciemnymi włosami w dzikim
nieładzie opierał się o ścianę; pół tuzina innych i na końcu Richard, najstarszy z jej kuzynów,
wysoki, ciemnowłosy o prezencji błękitnokrwistego, czekający przy stole.
Wszyscy spojrzeli na nią.
Cerise przemówiła płaskim głosem.
– Bracia Sheerile zajęli dom dziadków.
W pokoju zapadła grobowa cisza.
– Lagar Sheerile pokazał mi dokument sprzedaży Sene Manor podpisany przez
mojego ojca.
– To fałszerstwo – powiedziała ciotka Pete – Gustaw nigdy by nie sprzedał Sene.
Cerise uniosła dłoń.
– Mój ojciec i matka zniknęli. Lagar powiedział, że zostali zabrani przez Rękę.
Richard pobladł.
– Luizjańskich szpiegów?
Kaldar, wysoki, ciemnowłosy tak samo jak Richard, odepchnął się od ściany. Jak
Richard promieniował lodowatą godnością, tak jego brat żył, żeby się bawić. Miał dzikie oczy
koloru miodu, srebrne kółeczko w jednym uchu i usta wyglądające jakby miał zamiar
powiedzieć coś zabawnego, lub uśmiechnąć się szeroko, nawet jeśli właśnie zatopił ostrze
24
w czyichś wnętrznościach. Richard myślał jak generał, podczas gdy Kaldar myślał jak
przestępca, a ona desperacko potrzebowała ich obu po swojej stronie.
Kaldar wychylił się do przodu, w jego oczach pobłyskiwało twarde, pełne złości
światełko.
– Czego do diabła Ręka od nas chce?
– Lagar nie powiedział. Ale od teraz nasza waśń oficjalnie została wznowiona.
Potrzebuję jeźdźców, aby powiadomili wujka Petera, Emily i Antoine. Ściągniemy
wszystkich do Szczurzej Nory. Ktoś musi również ostrzec Urowa.
– Ja się tym zajmę – powiedział wujek Rufus.
– Dziękuję.
Cerise chciałaby wiedzieć, co dokładnie powinna powiedzieć, ale jakich by słów nie
użyła, musiała to zrobić. No to do dzieła.
– Musimy odzyskać dom dziadków. Po pierwsze tam zniknęli moi rodzice. Jeśli
istnieją jakieś ślady, to tylko w Sene. Po drugie, nie muszę wam mówić ile na Moczarach
znaczy reputacja. Jesteśmy tylko tak silni, za jakich uważają nas inni. Jeśli pozwolimy aby
Sheerile odgryźli kęs naszej ziemi, równie dobrze możemy już się pakować.
Żadnych sprzeciwów. Jak do tej pory, dobrze.
– Kaldar, ile mamy czasu, żeby zakwestionować dokument sprzedaży?
Jej kuzyn wzruszył ramionami.
– Musimy wnieść petycję do trybunału Moczarów do jutra wieczór. Od tego czasu sąd
rozpatrzy ją w ciągu dziesięciu dni, dwóch tygodni.
– Możesz to przeciągnąć?
– Mogę zyskać dla nas dzień, może dwa.
Wąskie usta Richarda skrzywiły się w grymasie.
– Jeśli pójdziemy legalną drogą, przegramy. Do zakwestionowania dokumentu
Sheerilów musielibyśmy mieć oryginalny dokument przyznający Sene Manor naszemu
dziadkowi. Potrzebujemy jego nakazu wygnania. Nie mamy go.
Cerise skinęła głową. Ten dokument i wiele innych uległy zniszczeniu cztery lata temu
podczas powodzi, która niemalże zniszczyła budynki magazynów. O tym również myślała
jadąc tutaj.
– Możemy dostać duplikat? – zapytał jeden z młodszych chłopców.
– Nie. – Kaldar potrząsnął głową. – Kiedy Luizjańczycy skazują kogoś na banicję
tworzone są trzy kopie rozkazu. Jedna idzie prosto do Królewskiego Archiwum, drugą
otrzymuje szeryf, który transportuje skazańca i kiedy dotrą do Rubieży przekazywana jest ona
Straży Granicznej, trzecią dostaje wygnany. Straż Graniczna nie rzuci się szukać dla nas tego
rozkazu. Nawet nie podejdziemy na tyle blisko aby o to poprosić. Zastrzelą nas i powieszą
nasze ciała przy granicy.
– Każdy skazaniec dostaje rozkaz? – zapytała Cerise.
– Każdy dorosły – powiedział Kaldar. – Do czego zmierzasz?
– Było dwoje dorosłych wygnańców, dziadek i babcia – powiedział Richard. –
rozkazu babci nie było pośród papierów zalanych przez powódź. Wiem, segregowałem je.
Gdzie wobec tego jest?
– Hugh – rzekła ciotka Murid.
Cerise przytaknęła.
25
– Dokładnie. Kiedy wujek Hugh odszedł do Niepełni, zabrał ze sobą dla
bezpieczeństwa uwierzytelnione kopie i wszystkie archiwalne dokumenty łącznie
z oryginalnym rozkazem wygnania babci. Pamiętam to, ponieważ mama dając mu go płakała.
Richard zmrużył oczy. Był najbardziej rozważny z nich wszystkich, najrozsądniejszy,
jedyny, który zawsze zachowywał spokój. Równie dobrze mogłeś próbować poruszyć
granitowy głaz. Rodzina go poważała. Jeśli przekona go, żeby kupił jej plan, reszta podąży za
nim.
– Hugh jest w Niepełni. – powiedział Richard. – Nie możesz ruszyć za nim, Cerise.
Nie teraz.
– Ja to zrobię. – powiedział Kaldar. – Jestem w stanie dotrzeć wszędzie.
– Nie. – W głosie Cerise zabrzmiała taka ilość stali, że większość z nich zamrugała.
Erian wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale trzymał gębę na kłódkę.
– Ręka zabrała… – Cerise chciała powiedzieć „moich rodziców” ale się pohamowała.
Musiała trzymać na wodzy swoje emocje, albo uznają, że histeryzuje. – …Gustawa
i Genevieve z jakiegoś powodu. Muszą chcieć czegoś od nich, albo od nas. Będą nas
obserwować. Dlatego musimy zgromadzić wszystkich w głównym domu, albo wyłuskają nas
jednego po drugim.
– Dotarcie do Niepełni zajmie trzy dni, i to skrótami i z dobrą rolpie ciągnącą łódź.
Osoba, która wyruszy ryzykuje, że wpadnie prosto w łapy szpiegów Ręki. – Cerise spojrzała
na Kaldara – Ty jesteś złodziejem, nie wojownikiem. Erian ma zbyt gorącą głowę, ciocia
Murid nie zna drogi, Mikita nie ma umiejętności survivalowych, a ty, Richardzie nie jesteś
w stanie przekroczyć granicy z Niepełnią. Masz w sobie za dużo magii. Przejście cię zabije. –
Przyjrzała się im. – Pozostaję ja. Chodziłam tam z Kaldarem kilka razy, znam drogę, i z was
wszystkich, mam największe szanse na przeżycie starcia z Ręką.
Richard się wahał, widziała niezdecydowanie w jego oczach.
– Nie mamy już Gustawa, jeśli stracimy i ciebie, stracimy naszego najsilniejszego
wyszkolonego do walki rozbłyskującego.
– Więc będę musiała przeżyć – odparła. – Nie mamy wyboru, Richardzie. Jutro, jak
tylko Kaldar złoży petycję i otrzymamy termin rozprawy, będę musiała wyruszyć. Jeśli ty,
albo ktokolwiek inny macie jakiś inny pomysł rozwiązania tej sprawy, chętnie go posłucham.
Przez długą chwilę trwała cisza, a potem wszyscy zaczęli mówić na raz. Richard nie
powiedział nic. Cerise spojrzała w jego posępne oczy i wiedziała, że wygrała.
1 ILONA ANDREWS BAYOU MOON T. 2 cyklu “Na krawędzi” Tłumaczenie nieoficjalne: pandion
2 Tytułem wstępu Po przeczytaniu pierwszej części cyklu “Na krawędzi”, która zresztą bardzo mi się podobała, czułam zdecydowany niedosyt: co będzie dalej z Williamem? Wydawnictwo niestety nie kwapi się z wydaniem kolejnego tomu, zdecydowałam się więc przetłumaczyć oryginał. Jest to moje pierwsze tłumaczenie, dlatego przepraszam za wszelkie błędy i niezręczności jakie mogły się zaplątać. D. Poniższe tłumaczenie w całości należy do autora książki jako jego prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora. Ponadto poniższe tłumaczenie nie służy uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba wykorzystująca treść poniższego tłumaczenia w celu innym niż marketingowym łamie prawo.
3 ROZDZIAŁ 1 William wysączył butelkę piwa Modelo Especial i rzucił Zielonej Strzale ciężkie spojrzenie. Zielona Strzała, będąc kawałkiem pomalowanego plastiku, nie podjął wyzwania. Figurka pozostała niewzruszona, leżąc tam, gdzie ją położył, czyli na słupku ganku domu Williama. Formalnie rzec biorąc, to była raczej przyczepa niż dom, skonstatował William, ale zawsze to dach nad głową, więc nie miał zamiaru narzekać. Ze swojego miejsca Zielona Strzała miał doskonały widok na leżącą na ganku armię figurek Williama. Gdyby superbohater był skłonny wypowiedzieć swoją opinię, miałby do tego świetną pozycję. William wzruszył ramionami. Część niego zdawała sobie sprawę, że mówienie do plastikowej figurki graniczy z obłędem, ale nie miał nikogo innego, a w tym momencie potrzebował z kimś porozmawiać. Cała ta sytuacja była zwariowana. – Chłopcy przysłali list – powiedział William. Zielona Strzała nie powiedział nic. William rzucił spojrzenie za siebie, tam gdzie tuż za jego trawnikiem, szumiał Bór. Dwie mile dalej drogą, to był po prostu las składający się ze zwykłych, typowych dla Georgii sosen i dębów. Ale tutaj, na Rubieży, drzewa rosły ogromne, karmione przez magię, a puszcza była stara. Dzień chylił się ku sennemu, leniwemu wieczorowi i małe bezimienne stworzenia spotykane tylko na Rubieży, ścigały się po gałęziach wiekowych drzew, dopóki zmrok nie zachęcił drapieżników do wyjścia z ich kryjówek. Rubież była osobliwym miejscem, tkwiącym pomiędzy dwoma światami. Z jednej strony znajdowała się Niepełnia, gdzie nie było magii a za to mnóstwo technologii. I przepisy. I prawa. I biurokracja. Tym przeklętym miejscem rządziła biurokracja. W Niepełni zarabiał teraz pieniądze, pracując na budowie. Z drugiej strony leżała Dziwoziemia, lustrzane odbicie Niepełni, gdzie rządziła magia a władzę dzierżyły stare, błękitnokrwiste rody. Urodził się w tym świecie. W Dziwoziemi był wyrzutkiem, żołnierzem, skazańcem, a nawet przez kilka krótkich tygodni, szlachcicem. Ale Dziwoziemia wciąż kopała go w zęby, więc w końcu odwrócił się do niej plecami i odszedł. Rubież nie należała do żadnego ze światów. Idealne miejsce dla mężczyzny, który nigdzie nie pasował. W taki sposób po raz pierwszy spotkał chłopców, Georga i Jacka. Mieszkali na Rubieży ze swoją siostrą, Rose. Rose była śliczna i miła i podobała mu się. Podobało mu się to co mieli ona i dzieci, małą, kochającą się rodzinę. Kiedy William obserwował ich ze sobą nawzajem, część niego, gdzieś głęboko w środku, cierpiała. Teraz zdawał sobie sprawę, dlaczego: nawet wtedy wiedział, że rodzina taka jak ta, jest na zawsze poza jego zasięgiem. Mimo wszystko, próbował z Rose. Mógłby mieć szansę, ale wtedy pojawił się Declan. Declan, błękitnokrwisty i żołnierz, ze swoimi nieskazitelnymi manierami i przystojną twarzą. – Byliśmy przyjaciółmi – powiedział William do Zielonej Strzały – Wybiłem z niego te bzdury, zanim odszedł. Kpił sam z siebie, ponieważ Declan odchodząc zabrał ze sobą Rose i chłopców. William pozwolił im odejść. Jack wymagał mnóstwo czasu i opieki a Declan dobrze sobie z nim radził. A Rose potrzebowała kogoś takiego jak Declan. Kogoś dobrze poukładanego. Ona miała wystarczająco dużo problemów z chłopcami. Była cholernie pewna, że nie potrzebuje kolejnego charytatywnego przedsięwzięcia, a on nie chciał być czymś takim.
4 Minęły już niemal dwa lata odkąd odeszli. Przez dwa lata William mieszkał na Rubieży, gdzie przesączała się magia, utrzymując dzikość w nim przy życiu. Wykonywał swoją pracę w Niepełni, oglądał telewizję, pił mnóstwo piwa, kolekcjonował figurki i w ogóle udawał, że wcześniejsze dwadzieścia sześć lat jego życia nie miało miejsca. Pogranicznicy, kilka rodzin które mieszkały pomiędzy światami tak jak on, trzymali się ze sobą i zostawiali go w spokoju. Większość ludzi, zarówno w Niepełni, jak i Dziwoziemi nie miało pojęcia, że istnieje inny świat, ale od czasu do czasu przez Rubież przechodzili kupcy, podróżujący pomiędzy światami. Trzy miesiące wcześniej Nick, wędrowny handlarz wspomniał, że zmierza do Dziwoziemi, do Południowych Prowincji. William pod wpływem impulsu spakował małe pudełko zabawek i zapłacił mężczyźnie za ich dostarczenie. Nie oczekiwał odpowiedzi. W ogóle niczego nie oczekiwał. Chłopcy mieli Declana. Nie będą zainteresowani Williamem. Nick wrócił poprzedniej nocy. Chłopcy odpisali. William odebrał list i przyjrzał mu się. Był krótki. Pismo Georga było perfekcyjne, ze starannie rozmieszczonymi literami. Jack bazgrał jak kura pazurem. Dziękowali za figurki. Georg’owi podobało się w Dziwoziemi. Dostawał mnóstwo ciał, żeby ćwiczyć nekromancję i uczył się władać rapierem. Jack skarżył się, że mają tam zbyt wiele zasad i nie pozwalają mu wystarczająco dużo polować. – To błąd – powiedział William do Zielonej Strzały. – Powinni pozwolić mu się wyładować. Połowa ich problemów zostałaby rozwiązana, jeśli jego dzikość znalazłaby ujście. Dzieciak jest zmieńcem i drapieżnikiem. Przemienia się w rysia, a nie w puszystego króliczka. – Podniósł list – Najwidoczniej zdecydował się udowodnić im, że jest wystarczająco dobry. Jack zabił własnoręcznie sarnę i położył ją na stole w jadalni, ponieważ jest kotem i uznał, że są mizernymi łowcami. Przyznał, że to nie wyszło zbyt dobrze. Próbował ich nakarmić a oni tego nie docenili. To czego potrzebował Jack, to wskazówki jak skanalizować całą tę energię. Jednak William nie zamierzał udać się do Dziwoziemi i pojawić na progu domu Declana. „Cześć, pamiętasz mnie? Byliśmy kiedyś najlepszymi przyjaciółmi a potem zostałem skazany na śmierć, twój wuj mnie adoptował, i chciałem cię zabić? Ukradłeś mi Rose?” Tak, pewnie. Jedyne co mógł zrobić, to odpisać chłopcom i wysłać więcej figurek. William przyciągnął do siebie pudełko. Włożył tam Deathstroke’a dla Georga – figurka wyglądała trochę jak pirat, a George lubił piratów, ponieważ jego dziadek był jednym z nich. Następnie William wepchnął do pudełka Króla Grayskulla dla Declana. Nie, żeby Declan bawił się figurkami – on miał dzieciństwo w przeciwieństwie do Williama, który swoje spędził w Sokolej Akademii, czymś niewiele różniącym się od więzienia. Jednak William nadal lubił utrzeć mu nosa a Król Grayskull ze swoimi długimi blond włosami wyglądał całkiem jak Declan. – Tak więc prawdziwym pytaniem jest: czy wysłać Jackowi purpurowego, czy czarnego Wildcat’a? Zielona Strzała nie wyraził swojej opinii. Piżmowy zapach doleciał Williama. Obrócił się dookoła. Dwa małe jarzące się oczka wpatrywały się w niego spod krzaka na krawędzi trawnika. – To znowu ty. Szop pracz obnażył małe, ostre zęby.
5 – Ostrzegałem cię, trzymaj się z dala od moich śmieci, albo cię zjem. Mała bestia otworzyła pyszczek i zasyczała jak rozzłoszczony kot. – Dość tego. William zrzucił z siebie koszulkę. Spodnie i bielizna pofrunęły za nią. – Teraz się z tobą rozliczę. Szop zasyczał ponownie, strosząc futro w próbie wydania się większym. Oczy żarzyły się mu jak dwa węgielki. William sięgnął w głąb siebie i pozwolił swojej dzikiej naturze zerwać się z łańcucha. Przeszył go ból, ciskając nim na wszystkie strony, jak pies trzymanym w pysku szczurem. Jego kości zmiękły i wygięły się, ścięgna popękały a ciało spłynęło jak stopiony wosk. Pokryło go gęste, czarne futro. Agonia się skończyła i William przetoczył się, żeby stanąć na nogi. Szop zamarł. Przez sekundę William widział w oczach małej bestii swoje odbicie – niezdarny, ciemny kształt na czworakach. Intruz zrobił krok do tyłu, odwrócił się i uciekł. William zawył, śpiewając długą, smętną pieśń o polowaniu, dreszczu pogoni i obietnicy ciepłej krwi pulsującej pomiędzy zębami. Małe stworzenia pochowały się wysoko wśród gałęzi, dostrzegając, że pojawił się pomiędzy nimi drapieżca. Zamierające echo pieśni rozbrzmiewało w Borze. William ugryzł powietrze ostrymi, białymi kłami i ruszył w pogoń. William biegł przez las. Szop pracz okazał się być samicą z przychówkiem sześciorga młodych. Jak, do wszystkich diabłów, przegapił, że to jest zapach samicy, nie miał najmniejszego pojęcia. Kapcaniał na Rubieży. Jego zmysły nie były tutaj tak bardzo wyczulone. Pozwolił im odejść. Nie polowało się na samicę z potomstwem – w taki właśnie sposób ginęły całe gatunki. Zamiast tego złapał ładnego, soczystego królika. William oblizał wargi. Mmm, dobre. Teraz tylko musiał wymyśleć, w jaki sposób obciążyć pokrywę pojemnika na śmieci. Może jeden z jego ciężarków załatwiłby sprawę, albo jakiś ciężki kamień… Rzucił przelotne spojrzenie na swój dom widoczny pomiędzy drzewami. Podpłynął do niego zapach: ostry, przypominający cynamon zmieszany ze szczyptą kminku i imbiru. Sierść mu się zjeżyła i przypadł do ziemi. Taki zapach nie istniał w tym świecie, no może tylko w piekarniach. To był zapach ludzi po drugiej stronie granicy z Rubieżą, nadal noszący na sobie strzępy Dziwoziemskiej magii. Kłopoty. William leżał w mroku pomiędzy korzeniami i nadsłuchiwał. Owady brzęczały. Wiewiórki na drzewie po lewej stronie szykowały się do snu. Dzięcioł w oddali stukał w pień, próbując wyłapać ostatnie tego dnia larwy. Nic, poza zwykłymi leśnymi odgłosami. Ze swojej kryjówki widział wejście na ganek. Nic tam się nie poruszało. Promienie zachodzącego słońca ślizgały się pomiędzy deskami. Mała gwiazdka zamrugała do niego.
6 Ostrożnie. Ostrożnie. William przesunął się do przodu, ciemny, stąpający miękko duch w zapadającym wieczornym zmierzchu. Jeden metr. Dwa. Trzy. Gwiazda mrugnęła znowu. Prostokątne, drewniane pudełko leżało na stopniu werandy, zabezpieczone prostą, metalową zasuwką. Zamknięcie lśniło odbitym światłem słonecznym. Ktoś zostawił mu prezent. William obszedł dom dwa razy starannie rejestrując wszystkie zapachy i nadsłuchując wszystkich odgłosów. Znalazł trop oddalający się od domu. Ktokolwiek dostarczył pudełko, przyszedł i odszedł. Okrążył dom i spojrzał na pudełko. Długie na osiemnaście cali, wysokie na trzy i szerokie na stopę. Zwykłe, nieoznakowane drzewo. Wyglądało na sosnowe, również tak pachniało. Ze środka nie dobiegały żadne dźwięki. Figurki były nietknięte. List, przyciśnięty ciężkim Hulkiem leżał tam, gdzie go zostawił. Zapach intruza tam nie sięgał. William pociągnął drzwi łapą otwierając je i wśliznął się do środka. Do tego będzie potrzebował palców. Ból rozdarł go, pędząc przez szpik w jego kościach. Zawarczał nisko, otrząsnął się konwulsyjnie i zrzucił futro. Dwadzieścia sekund agonii i William kucał na ludzkich nogach na podłodze w salonie. Kolejne dziesięć i wyszedł na ganek całkowicie ubrany i uzbrojony w długi nóż. To, że pudełko wyglądało nieszkodliwie, nie znaczyło, że nie wybuchnie, kiedy je otworzy. Widział już bomby wielkości małej tacki. Nie wydawały żadnych odgłosów, nie miały zapachu i odrywały ci nogę, jeśli na nie nadepnąłeś. Użył noża, żeby podważyć zasuwkę i odrzucił wieko pudełka. Stos papieru. Hmm. William wyciągnął pierwszą kartkę z góry, odwrócił ją i zamarł. Małe, poszarpane ciało leżało na zielonej łące. Chłopiec miał zaledwie dziesięć lat, od bieli jego skóry wyraźnie odcinała się smuga szkarłatu wypływająca z rozległej rany na jego brzuchu. Ktoś wypatroszył go jednym, brutalnym pchnięciem i dzieciak się wykrwawił. Tyle krwi. Była wszędzie, na jego chudym brzuchu, na rękach, na mleczach dookoła niego. Jasna, szokująco czerwona, tak jaskrawa, że nie wydawała się autentyczna. Wąska twarz chłopca wpatrywała się w niebo mętnymi, martwymi oczami, usta były rozwarte w przerażonym ”O” krótkie, rudawe włosy lepiły się… To Jack. Ta myśl znokautowała Williama. Serce zaczęło mu walić młotem. Dokładnie przyjrzał się z bliska twarzy. Nie, nie Jack. Kot, jak Jack – rozdarte kocię – ale Jack miał brązowe włosy. Chłopiec był w tym samym wieku i miał taką samą budowę ciała, ale to nie był Jack. William odetchnął powoli, próbując poradzić sobie z gniewem. Znał to. Widział wcześniej tego chłopca, chociaż nie na obrazku. Widział ciało osobiście, czuł krew i ostry, niezapomniany smród uszkodzonych jelit. Jego pamięć przypomniała mu to teraz i niemal zadławił się od żółci powlekającej mu język. Następny obrazek przedstawiał małą dziewczynkę. Jej włosy były mieszaniną krwi i mózgu – miała zmiażdżoną czaszkę. Wyciągnął więcej zdjęć z pudełka, każde pokazywało zwłoki, jakie miał w pamięci. Ośmioro zamordowanych dzieci leżało na jego ganku. Ośmioro zamordowanych zmiennych dzieci.
7 W Dziwoziemi zmieńcy tacy jak on byli niezbyt użyteczni. W Księstwie Luizjany otwarcie zabijano dzieci jego rodzaju, w momencie przyjścia na świat. W Adrianglii każda matka, która urodziła zmieńca mogła oddać dziecko rządowi, bez zadawania zbędnych pytań. Jeden podpis na kawałku papieru i matka mogła pójść swoją drogą, podczas gdy dziecko było zabierane do Sokolej Akademii. To było więzienie. Więzienie ze sterylnymi pokojami i bezwzględnymi strażnikami, gdzie zabawki i gry były zabronione; miejsce zaprojektowane, żeby wytłuc ze swoich uczniów każdą odrobinę wolnej woli. Tylko na dworze dzieci zmieńcy naprawdę żyły. Dla tej ósemki pozwolenie wyjścia na trawę i słońce musiało być oszołamiające. To prawdopodobnie były proste ćwiczenia w tropieniu. Instruktorzy zabierali dzieci na granicę pomiędzy Adrianglią i jej głównym rywalem, Księstwem Luizjany. Granica zawsze była gorącym miejscem, Adrianglianie i Luizjańczycy przekraczali ją w jedną i drugą stronę. Instruktorzy pozwalali dzieciakom tropić grupę uciekinierów z Luizjany. Kiedy William był dzieckiem wysyłany był na taką misję dziesiątki razy. William wpatrywał się w obrazki. Okazało się, że Luizjańczycy nie są zwykłymi uciekinierami. To byli agenci Ręki Luizjany. Szpiedzy, wystarczająco podkręceni magią i mocą, żeby usunąć tropiący ich oddział Legionistów. Pozwolili dzieciom się złapać. Kiedy dzieci i instruktorzy nie stawili się do raportu, wyznaczono oddział Legionistów, żeby ich odnalazł. William był tropicielem w tym oddziale. To on odnalazł na łące ich martwe ciała. To była masakra, dokonana z zimną krwią i brutalna. Dzieci nie zginęły szybko. Cierpiały, zanim umarły. Ostatni kawałek papieru czekał w pudełku. William podniósł go. Od pierwszego wyrazu wiedział co tam jest napisane. Słowa były wypalone w jego pamięci. Przeczytał je, mimo wszystko. Głupie zwierzaki dostarczyły nam trochę rozrywki. Luizjana zabija zmieńców przy narodzinach. To o wiele efektywniejsze niż tracić czas i środki, żeby spróbować zmienić ich w ludzi. Radzę, żebyście przyjrzeli się tym zwyczajom, ponieważ następnym razem będę oczekiwał odpowiedniej rekompensaty za pozbycie się waszych małych dziwolągów. Wasz oddany Spider Bezmyślna, gorąca furia zalała Williama zmiatając cały rozsądek i opanowanie. Podniósł głowę do nieba i zawarczał, dając głos swojej wściekłości zanim rozdarła go na strzępy. Przez lata tropił Spidera, jeśli tylko zezwalał mu na to Legion. Dopadł go dwukrotnie. Za pierwszym razem rozpruł mu brzuch a Spider połamał mu nogi. Za drugim pogruchotał Luizjańczykowi żebra, a ten niemal go utopił. W obu przypadkach szpieg Ręki wyśliznął mu się z rąk. Zmieńcy nikogo nie obchodzili. Dorastali wyłączeni ze społeczeństwa, wychowywani w posłuszeństwie i karności, aby na rozkaz zabijać dla dobra Adrianglii. Byli mięsem armatnim, ale dla niego byli dziećmi, tak jak on kiedyś był dzieckiem. Tak samo jak Jack. Musiał znaleźć Spidera. Musiał go zabić. Morderca dzieci musiał zostać ukarany.
8 Z Boru wyszedł mężczyzna. William zeskoczył z werandy. W mgnieniu oka przycisnął intruza do pnia najbliższego drzewa i zawarczał, jego zęby szczęknęły o włos od tętnicy szyjnej mężczyzny. Mężczyzna nie zrobił nic, żeby się bronić. – Chcesz zabić mnie, czy Spidera? – Kim jesteś? – Nazywam się Erwin. Mężczyzna wskazał głową na swoje podniesione ręce. Na serdecznym palcu tkwił duży pierścień – prosta, srebrna obrączka z małym, wypolerowanym lusterkiem. Zwierciadło – Adriangliańskie Służby Specjalne – przemknęło Williamowi przez głowę. Największy przeciwnik Ręki. – Zwierciadło chciałoby zamienić słowo, Lordzie Sandine – powiedział łagodnie mężczyzna. – Czy byłbyś tak uprzejmy i udzielił nam audiencji?
9 ROZDZIAŁ 2 Cerise pochylała się nad herbacianą wodą Stawu Podkowy. Dookoła niej masywne cyprysy stały jak wiekowi żołnierze na warcie, guzowate kolana ich korzeni okraczały wodę. Moczary nigdy nie cichły, ale nic niezwykłego nie przerywało znajomego chóru niewielkich odgłosów: ropuchy rechoczącej gdzieś z lewej strony, słabych szelestów rubieżańskich wiewiórek w koronach drzew ponad nią i uporczywego szczebiotania strzygili. Dziewczyna podtoczyła nogawki dżinsów i przykucnęła, przyzywając wyćwiczonym, monotonnym zaśpiewem: – Gdzie jest Nellie? Gdzie jest dobra dziewczynka? Nellie jest najlepszą rolpie na świecie. Chodź tu Nellie, Nellie, Nellie. Powierzchnia stawu stała całkiem nieruchomo. Żadnego pluśnięcia. Cerise westchnęła. Długa, mokra smuga z odbitymi po bokach śladami pazurzastych łap widniała odciśnięta w błocie, pięć stóp od niej. Trop Nellie. Kiedy miała piętnaście lat tropienie rolpie na bagnach było przygodą. Teraz miała dwadzieścia cztery i brnięcie przez Moczary w środku nocy, potykanie się i taplanie po kostki w szlamie było o wiele mniej zabawne. Mogła wymyślić wiele sposobów znacznie lepszego spędzania czasu. Jak na przykład spanie we własnym miłym, ciepłym łóżku. – Tutaj, Nellie. Tutaj, dziewczynko. Kto jest dobrą dziewczynką? Tak, Nellie. Och, Nellie jest taka ładna. Nellie jest taka gruba. Jest najgrubszą, najmilszą, najgłupszą rolpie na świecie. Tak, tak jest. Żadnej odpowiedzi. Cerise spojrzała w górę. Znacznie powyżej mały kawałek nieba mrugnął do niej poprzez splecione gałęzie cyprysów i bagiennych pnączy. – Dlaczego mi to robisz? Niebo odmówiło odpowiedzi. Robiło tak zawsze, ale ona rozmawiała z nim tak czy siak. Nad jej głową rozległ się świergot i biała ptasia kupa spadła z gałęzi. Cerise odskoczyła i warknęła w kierunku nieba. – Nieładnie. Zupełnie nieładnie. Nadszedł czas na środki nadzwyczajne. Cerise oparła miecz na cyprysowym korzeniu, pochwę wetknęła w błoto, przesunęła się i ściągnąwszy plecak z ramion przekopała go. Wyjęła splątaną skórzaną obrożę. Została zaprojektowana, żeby ścisnąć pysk rolpie, dodatkowy pasek blokował jej głowę, gwarantując, że zwierzę się nie wydostanie. Cerise rozłożyła uprząż w błocie, żeby mieć lepszy dostęp i wyciągnęła otwieracz do konserw i małą puszkę. Podniosła puszkę i zastukała w nią otwieraczem. Dźwięk metalu uderzającego o metal poniósł się ponad stawem. Nic. – Co ja tu mam? Mam tuńczyka! Mała falka zmarszczyła powierzchnię stawu trzydzieści stóp dalej. Mam cię. – Mniam, pyszny, pyszny tuńczyk. Zjem go całego sama. Przyłożyła otwieracz do puszki i nacisnęła podważając wieczko. Pręgowana głowa wychynęła nad powierzchnię wody. Rolpie powęszyła w powietrzu czarnym nosem okolonym długimi, ciemnymi wąsami. Spojrzenie dużych, czarnych oczu z obłędną radością zawisło na puszce.
10 Cerise nacisnęła na szczyt puszki wlewając nieco rybnego sosu do stawu. Rolpie popędziła przez wodę i wyskoczyła na brzeg. Od dołu do szyi przypominała smukłą fokę uzbrojoną w długi ogon i cztery szerokie łapy, w połowie otoczone płaskimi płetwami. Od barków ciało foki przechodziło w pełną wdzięku szyję, zakończoną głową wydry. Cerise potrząsnęła puszką. – Głowa. Nellie oblizała czarne wargi i ze wszystkich sił starała się wyglądać uroczo. – Głowa, Nellie. Rolpie pochyliła głowę. Cerise wsunęła obrożę na mokry pysk i zacisnęła. – Zapłacisz za to, wiesz o tym. Nellie szturchnęła ją w ramię mokrym, czarnym nosem. Cerise wyciągnęła z puszki kawałek tuńczyka i cisnęła go rolpie. Ostre jak brzytwa zęby kłapnęły w powietrzu rwąc poczęstunek. Cerise uderzyła mieczem w ziemię i pociągnęła za smycz. Rolpie przypełzła do niej poprzez muliste błoto, kołysząc się ociężale. – Co to do diabła było? Zerwanie się w środku nocy i wyjście na przechadzkę? Byłaś zmęczona ciągnięciem łodzi i postanowiłaś zaryzykować z aligatorami na Moczarach? One mogą przegryźć na pół kości rekina. Patrząc na ciebie zobaczą małą, pulchną przekąskę. Drugie śniadanie, tym byś dla nich była. Rolpie oblizała wargi. – Myślisz, że tuńczyki rosną w błocie? – Cerise oderwała kolejny kawałek i rzuciła go Nellie. – Na wypadek gdybyś nie wiedziała, to tuńczyków nie ma na Rubieży. Musieliśmy zdobyć je w Niepełni. W Niepełni nie mają magii. Ale wiesz co mają w Niepełni? Gliny. Całe mnóstwo gliniarzy. I systemy alarmowe. Masz pojęcie, jak ciężko jest ukraść tuńczyki z Niepełni, Nellie? Nellie wydała z siebie cichy pisk desperacji. – Wcale mi nie jest ciebie żal. Tuńczyk był drogim towarem. Dotarcie do Niepełni zabierało cztery dni, a przekroczenie granicy pomiędzy Rubieżą a niemagicznym światem bolało jak cholera. Z całej rodziny tylko jej i Keldarowi udawało się to zrobić. Reszta rodziny Marów miała w sobie zbyt wiele magii, żeby przejść przez granicę. Próba przejścia do Niepełni skończyłaby się dla nich śmiercią. Cerise walnęła w błocko. Dorastając, ciągle słyszała, że jej magia to dar, cudowna, rzadka i wyjątkowa rzecz, z której powinna być dumna. Magia mogła być darem, ale w momentach desperacji, kiedy siedziała ślęcząc nad katastrofalnym stanem rodzinnych finansów, widziała ją tym, czym była naprawdę – ciężarem. Wielkie, ciężkie jarzmo, które trzymało jej rodzinę uwięzioną na Moczarach. Gdyby nie ta cała magia, już dawno temu mogliby uciec do Niepełni. A tak, jedynym sposobem wyjścia z bagien było przekroczenie granicy z Księstwem Luizjany, w Dziwoziemi, gdzie magia działała z pełną siłą. Luizjańczycy używali Moczarów jako miejsca zsyłki swoich banitów. Kryminaliści i sprawiający kłopoty błękitnokrwiści, każdy kto był niewygodny ale zbyt ryzykowne byłoby uśmiercenie go, ci wszyscy byli deportowani na Moczary. A jeśli raz przekroczyłeś granicę pomiędzy Dziwoziemią a Moczarami, Straż Luizjany upewniała się, żebyś nigdy nie mógł wrócić.
11 Roślinność rozdzieliła się, odsłaniając ciemną wodę Strumienia Księżego Języka. Zielona bagienna żmija leżała w szlamie. Zasyczała, kiedy się zbliżyły. Cerise zahaczyła węża mieczem i odrzuciła na bok. – No chodź. Rzuciła rolpie kolejny kawałek tuńczyka i pokierowała ją do wody w kolorze herbaty. Cerise owinęła ciaśniej skórzaną pętlę wokół nadgarstków i objęła ramionami wąską szyję Nellie. – Resztę dostaniesz jak dotrzemy do domu. Cerise cmoknęła językiem i rolpie wystartowała płynąc w dół strumienia. Dwadzieścia minut później Cerise zamknęła bramę zagrody kelpie. Ktoś, prawdopodobnie młodsi chłopcy, uczynił rozsądną próbę naprawienia ogniw łańcucha trzymającego ogrodzenie, ale to by nie wytrzymało, jeśli Nellie zdecydowałaby się go staranować. W plątaninie strumieni i rzek płynących na bagnach kelpie były w swoim żywiole. W niektórych miejscach woda była całkowicie nieruchoma a bagienna roślinność zatrzymywała wiatr. Rolpie ciągnęły przez Moczary lekkie łódki i pomagały zaoszczędzić benzynę. Dopóki ludzie byli obecni, Nellie była wspaniałą rolpie: posłuszną, słodką i silną. Kiedy tylko znikali, ta głupia bestia wariowała i próbowała wziąć sobie wolne. Może czuła lęk przed rozdzieleniem, zastanawiała się Cerise wchodząc na wzgórze i kierując się do Szczurzej Nory. Oddzielenie Nellie i zamknięcie w mniejszej zagrodzie doprowadziłoby do katastrofy. Znając ją, ryczałaby dniem i nocą, bo byłaby sama. A wzmocnienie większego ogrodzenia byłoby zbyt kosztowne i zbyt pracochłonne. Cerise dysząc stanęła na wzgórzu, przy rodzinnym domu Marów. Woda kapała z jej ubrań i chlupotała w butach. Marzyła o gorącym prysznicu i dobrym posiłku, najchętniej z dodatkiem mięsa. Ale rzeczywistość była, jaka była, będzie musiała zadowolić się rybą i wczorajszym chlebem. Musiała również oczyścić i naoliwić miecz, ale takie były uroki mieszkania na bagnach. Woda i stal nie współistniały zbyt dobrze. Szczurza Nora, rozwalający się, ogromny dwupiętrowy dom stał na szczycie niskiego wzgórza. Pięćdziesiąt jardów oczyszczonej ziemi oddzielało budynek od najbliższej roślinności. Strefa śmierci. Pięćdziesiąt jardów to mnóstwo miejsca, żeby się ukryć, jeśli masz skierowane na siebie karabiny i kusze. Parter nie miał drzwi ani okien. Jedyną możliwością wejścia były schody znajdujące się na werandzie, na drugim piętrze. Kiedy podeszła do schodów, mały kształt ześliznął się z kolumn werandy i przysiadł na stopniach. Sophie. Lark, poprawiła się Cerise. Jej siostra chciała, by teraz nazywano ją Lark. Lark rzuciła jej znużone spojrzenie spod grzywy ciemnych, potarganych włosów. Z butów wystawały jej chude jak zapałki nogi. Smugi błota znaczyły łydki. Na ramionach obok starych siniaków widniały świeże zadrapania. Schowała ręce, ale Cerise gotowa była się założyć, że jej paznokcie były brudne albo obgryzione, a prawdopodobnie i jedno i drugie. Mała była kiedyś niezłą dziwaczką, tak bardzo jak tylko jedenastoletnia dziewczynka wychowana na bagnach mogła być. Teraz to już minęło.
12 Cerise poczuła ukłucie niepokoju. Zachowała spokojny wyraz twarzy. Nie pokazuj nic po sobie. Nie uświadamiaj dziewczynki. Weszła na schody, usiadła obok Lark i ściągnęła lewy but wylewając z niego wodę. – Adrian i Derril pojechali szajowozem na Wężowy Trakt. – wymamrotała Lark. Szajowóz był piekielnym pojazdem stworzonym dla czystej zabawy. W rzeczywistości Cerise kiedyś wykradała się nim i miała mnóstwo zabawy, zanim go zwróciła. Jednak dotykanie go bez nadzoru kogoś z dorosłych było surowo zabronione. Kradzież samochodziku i marnowanie drogiej benzyny były karane trzema tygodniami dodatkowych obowiązków domowych. Oczywiście obaj, piętnastoletni Adrian i jego czternastoletni pomagier Derril wiedzieli o tym i liczyli się z konsekwencjami. Bardziej palącą kwestią było, dlaczego Lark to powiedziała. Ona nigdy nie plotkowała. Cerise zmuszając się do zachowania spokoju zdjęła drugi but. Samo sedno osobowości jej siostry ulegało zmianie a ona mogła tylko bezradnie się temu przyglądać. – Chłopcy nie wzięli cię ze sobą? Odpowiedź była tak cicha, że ledwie ją usłyszała. – Nie. Sześć miesięcy temu zabraliby ją. Obie o tym wiedziały. Cerise poczuła potrzebę aby sięgnąć i objąć uściskiem kościste ramiona dziewczynki, ale nie poruszyła się. Próbowała już tego wcześniej. Jej siostra zesztywniałaby, wyślizgnęła się z uścisku i zniknęłaby między drzewami. Przynajmniej Lark przemówiła do niej. To był rzadki przypadek. Zwykle, mama była jedyną osobą będącą w stanie do niej dotrzeć a nawet jej ostatnio ciężko było skłonić Lark do rozmowy. Dzieciak zapadał się w swój własny świat i nikt nie wiedział jak ją stamtąd wyciągnąć. – Powiedziałaś mamie? – zapytała Cerise. – Mamy nie ma. Dziwne. – A tata? – Wyszli. Razem. – Powiedzieli kiedy wrócą? – Nie. Cerise stężała. Na Moczarach zapasów było mało a ludzi wielu. Rodziny zębami i pazurami walczyły ze sobą o każdą drobnostkę. Prawie każdy klan był w stanie wojny a oni nie byli wyjątkiem. Waśń pomiędzy rodzinami Marów i Sheerilów zaczęła się osiemnaście lat temu i nadal była bardzo silna. Czasami płonęła mocniej, czasami, tak jak teraz, słabiej, ale w każdej chwili mogła przerodzić się w otwartą wojnę. Ostatnim razem, kiedy uległa nasileniu, Casey straciła dwóch wujków, ciotkę i kuzyna. Niezmienną, obowiązującą regułą było: wychodzisz, mówisz komuś gdzie idziesz i kiedy planujesz wrócić. Nawet jej ojciec, głowa ich rodziny nigdy nie odstąpił od tej zasady. Ogarnął ją niepokój. – Kiedy wyszli i dlaczego? – O wschodzie słońca, ponieważ Cobbler został ugryziony w tyłek.
13 Cobbler, stary moczymorda włóczył się po bagnach wykonując dorywcze prace za bimber. Cerise mężczyzna nigdy nie obchodził. Dokuczał dzieciom, kiedy myślał, że ich rodzice nie patrzą i był w stanie dźgnąć kogoś w plecy z czystej złośliwości. – Mów dalej… – Przyszedł i powiedział tacie, że dzikie psy dopadły go koło domu dziadka. Ścigały go a jeden ugryzł go w zadek. Miał dziury w spodniach. Sene Manor był niezamieszkały przez lata, odkąd ich dziadkowie dwanaście lat temu zmarli tam na czerwoną gorączkę. Cerise zapamiętała go jako słoneczny dom, pomalowany na jaskrawożółty, wyróżniający się na bagnach kolor. Teraz to była opuszczona ruina. Nikt się do niego nie zbliżał. Cobbler również nie miał żadnego interesu żeby tam iść. Prawdopodobnie szukał czegoś, co mógłby ukraść. – Co się potem stało? Lark wzruszyła ramionami. – Cobbler gadał i gadał, dopóki tata nie dał mu wina, wtedy sobie poszedł. A tata powiedział, że musi iść i zająć się domem dziadka, ponieważ to wciąż nasza ziemia. Mama powiedziała, że powinna pójść z nim. I pojechali. Dotarcie do Sene Manor ciężarówką było niemożliwe. Musieli pojechać konno. – I nie widziałaś ich od tej pory? – Nie. Sene Manor było oddalone o pół godziny jazdy konnej. Do tej pory powinni już wrócić. – Myślisz, że mama i tata nie żyją? – Lark zadała pytanie płaskim głosem. O, Boże. – Nie. Tata jest śmiertelnie niebezpieczny ze swoim mieczem, a mama trafia bagiennego aligatora w oko z odległości stu stóp. Coś musiało ich tam zatrzymać. Przytłumiony ryk rozległ się z pomiędzy drzew – pracujący silnik szajowozu. Głupki. Nie mieli nawet na tyle sprytu, żeby wyłączyć silnik i dotoczyć samochodzik z powrotem do domu. Cerise wstała. – Zajmę się tym, jeśli mama i tata nie wrócą zanim minie godzina, pójdę i to sprawdzę. Stary szajowóz wytoczył się spomiędzy sosen i rozbryzgując błoto ruszył w kierunku domu. Cerise uniosła rękę. Dwie ubłocone twarze na przednim siedzeniu gapiły się na nią ze skrajnym przerażeniem. Cerise wzięła głęboki oddech i warknęła. – Skurcz! Magia zapulsowała w jej dłoni. Klątwa chwyciła obu chłopców skręcając mięśnie ich ramion. Adrian zwinął się, kierownica obróciła się w lewo, szajowóz szarpnął i całość ślizgając się w błocie, z ogromnym pluskiem przewróciła się na bok. Piekielny pojazd przekręcił się wypluwając dwa diabełki w błoto, obrócił jeszcze raz i zatrzymał. Cerise odwróciła się do Lark – Czuj się upoważniona, żeby iść i dać im kopniaka dopóki leżą. Kiedy już to zrobisz, powiedz im, żeby wszystko wyczyścili i pomaszerowali prosto do stajni. Ciocia Karen będzie zachwycona z posiadania dwóch niewolników na najbliższe trzy tygodnie.
14 Cerise wzięła buty i skierowała się do domu. Niewyraźne uczucie niepokoju dojrzało w jej piersi do w pełni rozkwitłego strachu. Musiała zrozumieć co zatrzymało jej rodziców i to im szybciej, tym lepiej. Już niemal skręcała do stajni, ale samotna wyprawa byłaby jak proszenie się o kłopoty. Potrzebowała wsparcia, kogoś zaprawionego w walce. Lepiej teraz spędzić dodatkowe dziesięć minut zbierając pomoc, niż później żałować. To nie skończy się dobrze, po prostu to wiedziała.
15 ROZDZIAŁ 3 William opierał się o ścianę swojego domu. Dwoje ludzi na podwórzu obserwowało go. Jeśli znaleźli jego dziwaczną armię zabawek, zatrzymali to dla siebie. Dzikość w nim warczała i drapała ostrymi pazurami. Miał to pod kontrolą. Obrazki martwych dzieci otworzyły od nowa starą ranę, ale gniew w tej chwili nic mu nie da. Podczas swojej służby w Czerwonym Legionie natknął się na agentów Zwierciadła. Przepisy prawa ich nie obowiązywały i szybko nauczył się, że odwracanie się do nich plecami nie jest dobrym pomysłem. Kręciłeś z tymi gośćmi na własne ryzyko, wiedząc, że twój następny oddech może nadejść razem z nożem. William nie wiedział co ci agenci mają zamiar zrobić, ani dlaczego przybyli się mu naprzykrzać, więc obserwował ich tak jak wilk obserwuje zbliżającego się niedźwiedzia: żadnego ruchu, żadnej oznaki słabości, żadnego warczenia. Nie bał się, ale też nie miał powodu ich prowokować. Gdyby powód się pojawił, nie zawahałby się rozerwać im gardeł. Dwoje ludzi ze Zwierciadła również się nie poruszało. Erwin stał po lewej stronie. Z nich dwojga on wydawał się większym zagrożeniem. Większość ludzi zapomniałoby o Erwinie minutę po tym, jak go poznali. Średniego wzrostu, średniej budowy ciała, miał nijaką twarz i krótkie włosy w kolorze ciemnego blondu albo jasnego brązu. Jego głos był łagodny, zachowanie niepozorne, a zapach tak przesycony magią, że całe to miejsce śmierdziało jak ciastkarnia dzień przed Świętem Dziękczynienia. Sposób, w jaki się trzymał, luźny, zwodniczo beztroski, również nie wróżył dobrze. Kobieta obok Erwina była znacznie starsza. Niska, szczupła, wyprostowana jak struna, ze skórą w kolorze kawy, miała na sobie niebieską suknię, którą nosiła jak zbroję. Spódnica sukni rozcięta na dole rozchodziła się na boki, ukazując szare spodnie i wygodne buty, pozwalające kobiecie na szybkie poruszanie się w razie potrzeby. Jej splecione włosy tkwiły na głowie w skomplikowanym układzie. Twarz kobiety przyciągała wzrok. Miała ciemne oczy, czarne, ostre i bezlitosne. Oczy obserwowały go z niesamowitą intensywnością. Jakby był śledzony przez drapieżnego ptaka, zimnego i gotowego zabić. Zapach kobiety podpłynął do Williama w złożonym amalgamacie perfum: jeżyna, wetiweria, pomarańcza, rozmaryn, róże. Woń atakująca zmysły. Ona tu dowodziła i chciała, żeby ludzie o tym wiedzieli. Erwin był gorylem, wydał go sposób w jaki trzymał się blisko kobiety. Mężczyzna służył jako ochroniarz. Skoro nie miał żadnej widocznej broni, musiał być rozbłyskającym. Każdy, kto posiadał magię, mógł nauczyć się kanalizować swoją moc w rozbłysku – skoncentrowanym strumieniu, który wyglądał jak wstęga błyskawicy – i jeśli był wystarczająco jasny, również tak palącym. William przesunął się, lekko przeniósł wagę ciała z jednej nogi na drugą i ukrył uśmiech, kiedy Erwin naprężył się w odpowiedzi. Jako zmieniec, William nie dysponował rozbłyskiem, ale spędził wystarczająco dużo lat w jednostce pełnej pierwszorzędnych rozbłyskających. Jeśli Erwin rozbłyskiwał jasnym błękitem albo bielą, był prawdopodobnie błękitnokrwistym albo miał wyjątkowy talent, jak Rose. Jeśli dysponował zielonym albo żółtym, nie stał za wysoko w łańcuchu pokarmowym. Im gorętszy rozbłysk miał Erwin, tym wyżej na drabinie dowodzenia była kobieta. Nie ma sensu marnować dobrego rozbłyskującego do ochraniania średniego poziomu gryzipiórka.
16 – Możesz rozbłysnąć? – zapytał William. Erwin zaprezentował mu łagodny uśmiech. – On chce wiedzieć z kim ma do czynienia – powiedziała kobieta – masz moje pozwolenie na demonstrację. Erwin skłonił ku niej głowę i spojrzał na Williama. – Podaj cel. – Gniazdo os, dwadzieścia stóp w lewo na dębie. Druga gałąź od góry. To musiałby być piekielny strzał, żeby trafić tę przeklętą rzecz. Declan prawdopodobnie dałby radę, ale zdmuchnąłby przy okazji połowę drzewa. Erwin odwrócił się. – Ach. Biała poświata zalała jego oczy. Małe wici białych błyskawic zaiskrzyły na jego prawej dłoni i zapłonęły łącząc się w jeden nurt. Wiązka czystej bieli wystrzeliła od niego i rozcięła gniazdo os na pół, jak nożem. Erwin nie był zwykłym rozbłyskującym. Był snajperem. – Słyszałeś o Virai – powiedziała kobieta. Większość Czerwonych Legionistów wiedziało o Virai. Czerwony Legion wykonywał tajne misje, więc kiedy Zwierciadło potrzebowało zwykłych, niewyszkolonych mięśni, wzywało Czerwony Legion. Virai była głową Zwierciadła, siłą stojącą za agencją. Jej imię wymieniano szeptem. – Pewnie. Kobieta uniosła brodę. – Ja jestem Virai. William zamrugał. – Virai? – Tak. Jeśli wolisz, możesz nazywać mnie Nancy. Nancy. No dobrze. – Dlaczego przyniosłaś mi zdjęcia martwych dzieci? – Ponieważ spędziłeś ostatnie dwa lata mieszkając tutaj w cieple i bezpieczeństwie. Potrzebowałeś przypomnienia o tym, kim jesteś. Arogancka wiedźma. William obnażył zęby w powolnym, wilczym uśmiechu. – Twój pieszczoszek snajper mnie nie powstrzyma. Zdejmowałem już wcześniej takich jak on. W wyobraźni William widział jak przeskakuje swoje figurki, uderza w Erwina po drodze skręcając mu kark, przetacza się… – Być może – odpowiedziała Nancy – ale czy dasz radę dwojgu za jednym zamachem? Jej oczy zapłonęły bielą. Magia rozpostarła się wokół niej jarzącą się zasłoną, utrzymała przez długą chwilę i zniknęła. Wymyślony atak umarł, ponieważ wymyślony William został przekrojony na pół przez rozbłysk Nancy. Mieli go. Z jednym wyborowym rozbłyskującym mógł sobie poradzić. Przy dwojgu, mieliby go w kawałkach, zanim zdążyłby zacisnąć palce wokół gardła któregokolwiek z nich. William skrzyżował ramiona.
17 – Czego chcesz? Kobieta uniosła głowę. – Chcę, żebyś wszedł głębiej w Rubież i znalazł Spidera. Chcę, żebyś zabrał przedmiot, którego szuka i przyniósł go do mnie. Jeśli go zabijesz, uznam to za bonus. No dobrze, zapyta. – Dlaczego ja? – Ponieważ on zna moich agentów. Zna sposób w jaki rozumują i zabija ich. Ty starłeś się z nim dwukrotnie i przeżyłeś. To, jak do tej pory rekord. Zacisnęła zęby, aż uwydatniły się mięśnie na jej szczękach. – Spider to najgorszy rodzaj wroga. On naprawdę wierzy, jest przekonany, że służy wyższej sprawie. Nie zatrzyma się, dopóki nie umrze. – I jesteś tutaj, ponieważ nie chcesz tracić w polowaniu na niego własnych ludzi – powiedział William. Jego, jako zmieńca można poświęcić. Nic nowego. Głos Nancy trzasnął jak bicz. – Jestem tutaj, ponieważ spośród wszystkich dostępnych agentów operacyjnych, ty jesteś najlepszy do tej roboty a ja nie ścierpię kolejnej porażki. Nie mogę ci rozkazać, żebyś mi pomógł. Nie mam nad tobą władzy. Mogę tylko prosić. Jeśli to był sposób w jaki prosiła, to nie chciałby usłyszeć jak brzmiała, kiedy wydawała rozkaz. Ona naprawdę prosiła. To była nowość. Przez całe życie wydawano mu rozkazy. Declan był jedynym, który kłopotał się pytaniem o cokolwiek. Głupi błękitnokrwisty upierał się, żeby traktować go jakby był prawdziwym człowiekiem. Mimo to, myślał William, miał wygodne życie. Sama prośba nie skłoniłaby go do zrobienia tego, ale oni oferowali mu również Spidera. Świadomość, że morderca dzieci był w jego zasięgu zżerałaby go teraz, puchnąc jak kleszcz w jego skórze, dopóki nie doprowadziłaby go do obłędu. Musiał go zabić. To była ostatnia niedokończona sprawa jaką miał za sobą. Zabije Spidera, skosztuje jego krwi a potem wróci tutaj bez ciężaru na duszy. Wejść głębiej w Rubież, ha. Rubież wiła się na skrzyżowaniu dwóch światów od jednego oceanu do drugiego, rozszerzając się i zwężając, jak się jej podobało. Czasami miała trzy mile szerokości, czasami pięćdziesiąt. – Gdzie na Rubieży jest Spider? – Na bagnach – odpowiedział Erwin. – Na zachód stąd Rubież zwęża się niemalże zanikając i wtedy nagle poszerza się obejmując ogromne bagno, które miejscowi nazywają Moczarami. Szacujemy, że ma szerokość co najmniej sześciuset lig kwadratowych, może więcej. Dziewięćset mil kwadratowych. – Piekielne bagno. – Moczary są wciśnięte pomiędzy Księstwo Luizjany w Dziwoziemi oraz Stan Luizjana w Niepełni – kontynuował Erwin – Większość z nich to błoto i woda, nieprzebyte i nienaniesione ma mapę. Księstwo przez lata zsyłało tam banitów. Oni są zbyt wypełnieni magią aby mogli uciec do Niepełni, więc po prostu zostają tam, pomiędzy światami. William uniósł brwi. – Bagno pełne kryminalistów? To byłoby całkiem jak w domu.
18 – Dokładnie – przytaknęła Nancy. – Spider jest miejskim agentem. Nic prócz strasznej potrzeby nie zaciągnęłoby go na Moczary, gdzie jest poza swoim środowiskiem. Jest mnóstwo zapalnych punktów, ale zamiast być tam, jego banda przeszukuje bagna. Oni czegoś szukają. Chcę wiedzieć co to jest i chcę to mieć. Nie prosiła o wiele, nieprawdaż? Tylko o gwiazdkę z nieba. – Luizjańczycy przesunęli nad granicę z Moczarami oddział wywern z Sił Powietrznych – powiedział Erwin. William skrzywił się. – Zamierzają przetransportować Spidera natychmiast, jak tylko wyjdzie z bagien. Erwin skinął głową. Czegokolwiek szukał Spider, było to na tyle cenne, że byli gotowi zatrzymać dla niego wywerny. W oczach Nancy rozbłysły drapieżne światełka. – Księstwo Luizjany chce wojny, ale nie jest skłonne zaryzykować, chyba że będzie mieć pewność zwycięstwa. Spider od dziesięciu lat stara się dostarczyć środki, aby wygrać tę wojnę. Tym razem musiał natrafić na coś niezwykłego. Jeśli będzie wojna i Księstwo wygra, każdy zmieniec po naszej stronie granicy zostanie zamordowany. – Przestań – ostrzegł ją William – Zdjęcia były zaskoczeniem, ale nie jestem idiotą. Wiem co próbujesz zrobić. Zmieńcom trudniej przychodziło kontrolowanie swoich emocji. To była jedna z ulubionych technik w Akademii: drażnienie zmieńców, podsycanie ich złości zapachem krwi albo ciosem w twarz i wysyłanie ich do walki, aby rozdarli wszystko na swojej drodze. On był starym wilkiem i to nie było jego pierwsze polowanie. – Tanie sztuczki na mnie nie działają. Nancy uśmiechnęła się i William zwalczył potrzebę cofnięcia się o krok. – Miałam rację. Zrobisz to dobrze. Damy ci całe potrzebne wsparcie z tego, co mamy do dyspozycji. Broń, technologię, mapy, ludzi inteligentniejszych niż grupa Spidera. William pokazał jej zęby. – Nie podobasz mi się ty i nie podoba mi się ta misja. – Lubienie mnie albo misji nie jest wymagane – powiadomiła go Nancy – wymagane jest tylko zrealizowanie tego zadania. To wszystko. – Przypuśćmy, że zrobię to dla ciebie. Co z tego będę miał? Nancy wygięła brew. – Po pierwsze dostaniesz zemstę. Po drugie, będę ci winna przysługę. Są ludzie, którzy daliby sobie odciąć prawe ramię za coś takiego. Ale najważniejsze, będziesz miał całkowitą pewność, że Spider nie zabije już więcej żadnego zmiennego dziecka. Pomyśl o tym Williamie Wilku. Ale zrób to szybko. Czas jest krótki. Na bagnach siąpiła zimna mżawka rozmazując drzewa i zaciemniając wąską drogę. Dźwięk wesołego klap-klap trzech koni mieszał się z odgłosami ptaków i cykaniem owadów. Gdyby miała wybór, Cerise wolałaby pędzić galopem. Zamiast tego utrzymywała wolne tempo. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebowali było wjechanie pełnym galopem w zasadzkę.
19 – To Sheerile – powiedział z prawej strony Erian. Szczupły, jasnowłosy, jechał na koniu jakby urodził się w siodle. Waśń pomiędzy ich rodziną a Sheerilami zabrała mu matkę, kiedy miał jedenaście lat i rodzice Cerise go przygarnęli. Był dla niej bardziej bratem, niż kuzynem. – Nie mają powodu, żeby wznowić wojnę – zahuczał Mikita. Kiedy się urodził, Matka Natura zapomniała zainstalować mu regulację głośności i przyszedł na świat z dwoma ustawieniami dźwięku: grzmot i głośniejszy grzmot. W przeciwieństwie do Eriana jechał tak, jakby się obawiał, że koń w jakiś sposób wymknie się spod potężnej masy jego ciała. Wysoki na sześć stóp i pięć cali wzrostu, ważył sto sześćdziesiąt funtów a nic z tego nie było tłuszczem; był niemal zbyt duży żeby być Marem. Ciężko wyrosnąć takim dużym na racjach złożonych z ryb i bagiennych jagód, ale Mikita jakoś dał radę. – Sheerile nie potrzebują powodu – odparł Erian. – Potrzebują i dobrze o tym wiesz. Jeśli nie podaliby powodu, milicja Moczarów spadłaby na nich jak tona cegieł – powiedział Mikita. Mikita ma rację, pomyślała Cerise kiedy minęli zakręt wijącej się drogi. Księstwo Luizjany było bardzo hojne uzupełniając ludność Moczarów wygnańcami. Żaden z nich nie był praworządny, ani nastawiony pokojowo. Rubieżańskie rodziny trzymały się razem przekształcając w klany pełne na wpół zagłodzonych miejscowych, z palcami swędzącymi na spuście. Konflikty rozkwitały na Moczarach jak bagienne kwiaty a kilku starych weteranów dysponowało potężną magią. Sama ich rodzina liczyła sobie czterech klątwiarzy i siedmiu rozbłyskujących a jeszcze byli ludzie tacy jak Catherine i Kaldar, których magia była tak specyficzna, że nie mieli dla niej nazwy. Jeśli waśnie nie zostałyby powstrzymane, wkrótce nie byłoby już na Moczarach nikogo żeby je dalej toczyć. Dlatego właśnie Rubieżnicy w końcu zebrali się razem i ustanowili swój własny trybunał i swoją własną milicję. Teraz do ponownego rozniecenia konfliktu potrzebny był konkretny powód. Sheerile to wiedzieli. Problem w tym, że nie sądziła aby to ich obchodziło. – Oni mają wszystkie te pieniądze i zdołali utrzymać je przez lata – powiedział Mikita. Erian zmarszczył brwi. – A co do tego mają pieniądze? – Ludzie, którzy zachowują tak długo swoje pieniądze, nie są głupi. Nie podejmują ryzyka, chyba że uważają, że wszystko ułoży się na ich korzyść. Polowanie na wujka Gustawa i ciocię Gen bez powodu, jest diabelnie ryzykowne. Wiedzą, że cała nasza rodzina będzie pragnąć ich krwi. Cerise powstrzymała westchnienie. W przeciwieństwie do Sheerilów Marowie byli bagiennymi biedakami. Mieli mnóstwo ziemi i ludzi, ale nie mieli pieniędzy. To dlatego zyskali swoje przezwisko – Szczury. Liczni, biedni i wściekli. Jeśli chodzi o wściekłość, nie miała nic przeciwko, na biedę nie mogła nic poradzić, ale liczebność… Cóż, taka była prawda. Sheerile w walce tracili wynajęte strzelby, podczas gdy ona traciła własnych krewnych. Pewna myśl sprawiła, że Cerise się wzdrygnęła. Nieobecność ojca czyniła ją głową rodziny. Była najstarszym z jego dzieci i jedynym w pełni wyszkolonym wojownikiem jakiego mieli. Jeśli coś stało się z jej rodzicami, to ona będzie tą, która pośle swoją rodzinę na
20 śmierć. Cerise wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli, próbując wraz z nim odegnać niepokój. Ten poranek szybko przeradzał się ze złego w jeszcze gorszy. Ścieżka zakręciła i ukazał się widok pustej ruiny Sene Manor. Cerise serce skoczyło w piersi. Na ganku opierając się o słup stał tyczkowały mężczyzna, jasne, słomiane włosy opadały mu na ramiona. Patrzył na nich, jego oczy świeciły w opalonej twarzy a powolny, leniwy uśmiech rozciągał wargi. Lagar Sheerile. Najstarszy z braci Sheerilów. On i jego matka przewodzili klanowi Sheerilów odkąd trzy lata temu ich ojciec spadł z drzewa. Sheerile Senior miał tak uszkodzoną głowę, że nie mógł samodzielnie jeść a co dopiero myśleć. I dobrze mu tak. Za Cerise Erian zaklął cicho. Obok Lagara Peva, jego brat zakołysał się na w połowie zbutwiałym drewnianym krześle, strugając coś w drewnianym klocku. Za tymi dwoma okna opuszczonego dworku były szeroko otwarte, pomimo deszczu. Mężczyźni czekali w oknach. Naliczyła dwie kusze, trzy strzelby i śrutówkę. Sheerile oczekiwali ich i przyprowadzili wynajętych mięśniaków. Zapłacili wysoką stawkę – strzelcy z karabinami z Niepełni byli drodzy jak cholera. Wszyscy razem, bracia Sheerile, rozpadający się dom i strzelby w oknach, tworzyli idealny obrazek z Moczarów. Jak jakaś pokręcona pocztówka. Chciałaby móc wepchnąć ją w twarz błękitnokrwistym z Luizjany. Chcecie wiedzieć jak żyje się na Rubieży? Proszę bardzo! Pomyślcie o tym zanim zdecydujecie się zwalić na nas więcej problemów. Peva zsunął się z krzesła, wysoka postać na nogach, które wydawały się zbyt długie. Jego kusza leżała obok, na balustradzie. Był tak dumny z tej cholernej rzeczy, że nadał jej imię. Osa. Jakby to był Ekskalibur, albo coś. Peva sięgnął po nią, ale się rozmyślił. Zdecydowanie nie przejmował się, prawda? Najwidoczniej nie byli wystarczająco groźni. Cerise patrzyła na Lagara. Gdzie są moi rodzice ty zadowolony z siebie sukinsynu? Trzasnęły drzwi i pokazał się trzeci brat Sheerile niosąc miecz Lagara. Osiemnastoletni Arig był najmłodszy i najgłupszy. Cerise wiedziała, że w ciemnym pokoju w tłumie pełnym obcych ludzi, mogłaby zdjąć wszystkich trzech w przeciągu paru sekund. Dorastała wiedząc, że pewnego dnia będzie musiała zabić braci Sheerile, a oni wiedzieli, że muszą zabić ją, zanim zdoła to zrobić. Dawno temu przeszła nad tym do porządku dziennego. Arig przyniósł miecz do Lagara ale blondwłosy Sheerile zignorował to. Nie zamierzał z nią dzisiaj walczyć. Jeszcze nie. Cerise pchnęła swojego konia i zatrzymała się przy werandzie. Lagar krótko skinął jej głową. – Miłego poranka, Cerise. – Wzajemnie Lagarze. – uśmiechnęła się czyniąc wysiłek aby wyglądać słodko i czarująco. – Zabłądziliście chłopcy? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Lagar posłał jej taki sam przyjazny uśmiech. – Jeśli się nie zgubiliście, to co robicie na mojej ziemi? Lagar oderwał się od słupa udawanym leniwym ruchem. – Na mojej ziemi, kochanie. – Od kiedy? – Odkąd twój ojciec sprzedał mi ją dzisiaj rano. Jak cholera to zrobił. Zacisnęła wargi. – Nie gadaj.
21 – Arig – zawołał Lagar – zanieś dokument naszemu ładnemu gościowi. Najmłodszy z braci Sheerile pośpiesznie ominął konia i wręczył jej kawałek papieru zwinięty w rulon. Wzięła rulon od niego. Arig spojrzał na nią chytrze. – Gdzie jest twoja słodka, mała siostrzyczka, Cerise? Może Lark chciałaby trochę tego co mam? Mogę pokazać jej lepsze życie niż to, które ma. Zapadła wstrząśnięta cisza. Pewne rzeczy po prostu nie powinny mieć miejsca. Śmiercionośny płomień wśliznął się do oczu Lagara. Peva zszedł z werandy, podszedł do Ariga i chwycił go za ucho. Arig zawył. – Wybacz nam na chwilę. Peva obrócił Ariga i kopnął go w tyłek. – Co ja takiego zrobiłem? Peva kopnął go ponownie. Arig rzucił się przez błoto w górę po rozchwianym ganku i zniknął we wnętrzu domu. Coś walnęło w środku i głos Ariga wrzasnął: – Nie w bebechy! Cerise spojrzała na Lagara. – Znowu pozwalasz mu chodzić bez kagańca? Lagar skrzywił się. – Spójrz na ten cholerny dokument. Cerise rozwinęła papier. Podpis był doskonały: ostre, wąskie gryzmoły jej ojca. Lagar musiał zapłacić za to fortunę. – Ten dokument jest sfałszowany. Lagar uśmiechnął się. – Skoro tak twierdzisz. Oddała mu go z powrotem. – Gdzie są moi rodzice, Lagarze? Rozłożył kościste ramiona. – Nie wiem. Nie widziałem ich od rana. Sprzedali nam dworek i odeszli cali i zdrowi. – Nie masz nic przeciwko, jeśli sprawdzimy w domu? Wyszczerzył do niej zęby. – W gruncie rzeczy mam. Coś przeciwko. Kusze i strzelby kliknęły jednocześnie, kiedy odwiedziono zamki. Cerise walczyła, żeby zachować kontrolę. Błysnęło jej w myślach: skok przez klacz, użycie jej jako zasłony przed pierwszą salwą, atak na werandę, rozprucie brzucha Ariga ciosem ostrza, natarcie na Pavę… Ale do tego czasu obaj, Mikita i Erian byliby już martwi. Sześciu kuszników przeciwko trzem jeźdźcom – to nie była żadna walka. Lagar przyglądał się jej z osobliwie tęsknym wyrazem twarzy. Widziała go już raz wcześniej, dwa lata temu, kiedy zalał się w pestkę na Letnim Festiwalu. Przekroczył wtedy pole, żeby poprosić ją do tańca i okrążyła z nim raz ognisko w zszokowanej ciszy całych Moczarów: dwoje spadkobierców zwaśnionych rodzin igra ze śmiercią na oczach ich starszyzny.
22 Miała absurdalne podejrzenie, że on myśli o ściągnięciu jej z konia. Czekała na to bardziej niż chętnie. – Lagar – wyszeptała – nie pogrywaj sobie ze mną. Gdzie są moi rodzice? Lagar podszedł bliżej ściszając głos. – Zapomnij o Gustawie. Zapomnij o Genevieve. Twoi rodzice przepadli, Cerise. Nic nie możesz zrobić. Zimny supeł w jej żołądku pękł i przekształcił się we wściekłość. – Masz ich, Lagar? Potrząsnął głową. Koń wyczuł jej niepokój i zatańczył pod nią. – Kto ich ma? Nieważne jak daleko Sheerile ich ukryli, ona ich znajdzie. Nikły uśmiech wykrzywił wargi Lagara. Uniósł rękę i przyglądał się jej zginając i rozprostowując palce, jakby była niezwykle interesującym obiektem, a potem spojrzał z powrotem na nią. Ręka. Luizjańscy szpiedzy. Lód wspiął się po kręgosłupie Cerise. Ręka była śmiertelnie niebezpieczna. Wszyscy słyszeli opowieści o niej. Niektórzy z jej członków byli tak pokręceni przez magię, że nie byli już nawet ludźmi. Czego luizjańscy szpiedzy chcieli od jej rodziców? Lagar podniósł głos. – Wyślę kopię tego dokumentu do twojego domu. Uśmiechnęła się do niego żałując, że nie może przeciągnąć mieczem po jego szyi. – Tak, zrób to. Lagar zgiął się w ukłonie. – To tyle – powiedziała. – Nie ma odwrotu. Przytaknął. – Wiem. Nasi pradziadkowie rozpoczęli tę waśń a ty i ja ją zakończymy. Cerise odwróciła konia i popędziła go. Za nią Mikita i Erian jechali poprzez deszcz. Jej rodzice żyli. Sprowadzi ich z powrotem. Znajdzie ich. Jeśli będzie musiała wymalować ich ślad krwią Sheerilów, tym lepiej. Cerise wpadła cwałem na podwórze, kopyta jej klaczy rozbryzgiwały błoto. Poprosiła Eriana, żeby pojechał przodem i zebrał wszystkich. Musiał wykonać piekielnie dobrą robotę, ponieważ na werandzie stała ciotka Murid z kuszą. Po lewej stronie Lark siedziała na gałęzi sosny a po prawej Adrian wspiął się na cyprys. Oboje trzymali strzelby i żadne nie chybiało za często. Derril podbiegł, żeby wziąć od niej lejce, oczy miał szeroko otwarte. – Jest tu Richard? Jej kuzyn przytaknął. – W bibliotece. – A wujek Kaldar? Derril ponownie skinął głową. – Dobrze.
23 Podczas jazdy jej furia przekształciła się w plan. Bezsensowny plan, ale jednak plan. Teraz musiała tylko przekonać rodzinę, żeby na niego przystała. Przy ostatnim liczeniu klan Marów liczył pięćdziesięciu siedmiu członków wliczając w to dzieci. Niektórzy z dorosłych widzieli ją w pieluchach. Słuchali jej ojca. Skłonienie ich aby posłuchali jej, było zupełnie inną sprawą. Cerise zacisnęła szczękę. Jeśli miała mieć jakąś nadzieję na ponowne zobaczenie rodziców, musiała chwycić lejce, które wypuścił jej ojciec i ścisnąć je mocno, zanim rodzina będzie miała szansę przemyśleć wszystko i posprzeczać się z nią. Musiała trzymać ich razem. Życie jej rodziców zależało od tego. Cerise weszła po schodach. Mikita deptał jej po piętach. Zatrzymała się obok stojącej w drzwiach ciotki Murid. Wyższa o sześć cali ciemnowłosa i ciemnooka Murid cedziła słowa jakby były drogocenną wodą pośrodku pustyni, ale jej kusza nigdy nie chybiała celu. Cerise spojrzała na nią. – Jesteś ze mną? Murid wolno skinęła głową. Cerise ukryła westchnienie ulgi, otworzyła drzwi i wkroczyła do środka. – Żadnego wahania się – wymruczała za nią ciotka. – Idź, jak zamierzałaś. Biblioteka znajdowała się na końcu korytarza. Największe pomieszczenie w domu, za wyjątkiem kuchni, często służyło jako miejsce rodzinnych zebrań. Jak teraz, kiedy wiadomość o zaginięciu jej rodziców rozeszła się po całej Szczurzej Norze. Biblioteka była wypełniona. Jej ciotki, wujkowie, kuzyni. Wszyscy słuchali jej, kiedy kroczyła wzdłuż holu. Cerise wzięła głęboki oddech i poszła korytarzem nie troszcząc się o pozostawione ślady błota. Weszła do biblioteki i przyjrzała się znajomym twarzom. Na krzesłach siedzieli ciotka Emma, ciotka Petunia – w skrócie ciotka Pete, wujek Rufus; z lewej strony Erian, jego smukłe, jasnowłose ciało spoczywało na krześle, Kaldar, z ciemnymi włosami w dzikim nieładzie opierał się o ścianę; pół tuzina innych i na końcu Richard, najstarszy z jej kuzynów, wysoki, ciemnowłosy o prezencji błękitnokrwistego, czekający przy stole. Wszyscy spojrzeli na nią. Cerise przemówiła płaskim głosem. – Bracia Sheerile zajęli dom dziadków. W pokoju zapadła grobowa cisza. – Lagar Sheerile pokazał mi dokument sprzedaży Sene Manor podpisany przez mojego ojca. – To fałszerstwo – powiedziała ciotka Pete – Gustaw nigdy by nie sprzedał Sene. Cerise uniosła dłoń. – Mój ojciec i matka zniknęli. Lagar powiedział, że zostali zabrani przez Rękę. Richard pobladł. – Luizjańskich szpiegów? Kaldar, wysoki, ciemnowłosy tak samo jak Richard, odepchnął się od ściany. Jak Richard promieniował lodowatą godnością, tak jego brat żył, żeby się bawić. Miał dzikie oczy koloru miodu, srebrne kółeczko w jednym uchu i usta wyglądające jakby miał zamiar powiedzieć coś zabawnego, lub uśmiechnąć się szeroko, nawet jeśli właśnie zatopił ostrze
24 w czyichś wnętrznościach. Richard myślał jak generał, podczas gdy Kaldar myślał jak przestępca, a ona desperacko potrzebowała ich obu po swojej stronie. Kaldar wychylił się do przodu, w jego oczach pobłyskiwało twarde, pełne złości światełko. – Czego do diabła Ręka od nas chce? – Lagar nie powiedział. Ale od teraz nasza waśń oficjalnie została wznowiona. Potrzebuję jeźdźców, aby powiadomili wujka Petera, Emily i Antoine. Ściągniemy wszystkich do Szczurzej Nory. Ktoś musi również ostrzec Urowa. – Ja się tym zajmę – powiedział wujek Rufus. – Dziękuję. Cerise chciałaby wiedzieć, co dokładnie powinna powiedzieć, ale jakich by słów nie użyła, musiała to zrobić. No to do dzieła. – Musimy odzyskać dom dziadków. Po pierwsze tam zniknęli moi rodzice. Jeśli istnieją jakieś ślady, to tylko w Sene. Po drugie, nie muszę wam mówić ile na Moczarach znaczy reputacja. Jesteśmy tylko tak silni, za jakich uważają nas inni. Jeśli pozwolimy aby Sheerile odgryźli kęs naszej ziemi, równie dobrze możemy już się pakować. Żadnych sprzeciwów. Jak do tej pory, dobrze. – Kaldar, ile mamy czasu, żeby zakwestionować dokument sprzedaży? Jej kuzyn wzruszył ramionami. – Musimy wnieść petycję do trybunału Moczarów do jutra wieczór. Od tego czasu sąd rozpatrzy ją w ciągu dziesięciu dni, dwóch tygodni. – Możesz to przeciągnąć? – Mogę zyskać dla nas dzień, może dwa. Wąskie usta Richarda skrzywiły się w grymasie. – Jeśli pójdziemy legalną drogą, przegramy. Do zakwestionowania dokumentu Sheerilów musielibyśmy mieć oryginalny dokument przyznający Sene Manor naszemu dziadkowi. Potrzebujemy jego nakazu wygnania. Nie mamy go. Cerise skinęła głową. Ten dokument i wiele innych uległy zniszczeniu cztery lata temu podczas powodzi, która niemalże zniszczyła budynki magazynów. O tym również myślała jadąc tutaj. – Możemy dostać duplikat? – zapytał jeden z młodszych chłopców. – Nie. – Kaldar potrząsnął głową. – Kiedy Luizjańczycy skazują kogoś na banicję tworzone są trzy kopie rozkazu. Jedna idzie prosto do Królewskiego Archiwum, drugą otrzymuje szeryf, który transportuje skazańca i kiedy dotrą do Rubieży przekazywana jest ona Straży Granicznej, trzecią dostaje wygnany. Straż Graniczna nie rzuci się szukać dla nas tego rozkazu. Nawet nie podejdziemy na tyle blisko aby o to poprosić. Zastrzelą nas i powieszą nasze ciała przy granicy. – Każdy skazaniec dostaje rozkaz? – zapytała Cerise. – Każdy dorosły – powiedział Kaldar. – Do czego zmierzasz? – Było dwoje dorosłych wygnańców, dziadek i babcia – powiedział Richard. – rozkazu babci nie było pośród papierów zalanych przez powódź. Wiem, segregowałem je. Gdzie wobec tego jest? – Hugh – rzekła ciotka Murid. Cerise przytaknęła.
25 – Dokładnie. Kiedy wujek Hugh odszedł do Niepełni, zabrał ze sobą dla bezpieczeństwa uwierzytelnione kopie i wszystkie archiwalne dokumenty łącznie z oryginalnym rozkazem wygnania babci. Pamiętam to, ponieważ mama dając mu go płakała. Richard zmrużył oczy. Był najbardziej rozważny z nich wszystkich, najrozsądniejszy, jedyny, który zawsze zachowywał spokój. Równie dobrze mogłeś próbować poruszyć granitowy głaz. Rodzina go poważała. Jeśli przekona go, żeby kupił jej plan, reszta podąży za nim. – Hugh jest w Niepełni. – powiedział Richard. – Nie możesz ruszyć za nim, Cerise. Nie teraz. – Ja to zrobię. – powiedział Kaldar. – Jestem w stanie dotrzeć wszędzie. – Nie. – W głosie Cerise zabrzmiała taka ilość stali, że większość z nich zamrugała. Erian wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale trzymał gębę na kłódkę. – Ręka zabrała… – Cerise chciała powiedzieć „moich rodziców” ale się pohamowała. Musiała trzymać na wodzy swoje emocje, albo uznają, że histeryzuje. – …Gustawa i Genevieve z jakiegoś powodu. Muszą chcieć czegoś od nich, albo od nas. Będą nas obserwować. Dlatego musimy zgromadzić wszystkich w głównym domu, albo wyłuskają nas jednego po drugim. – Dotarcie do Niepełni zajmie trzy dni, i to skrótami i z dobrą rolpie ciągnącą łódź. Osoba, która wyruszy ryzykuje, że wpadnie prosto w łapy szpiegów Ręki. – Cerise spojrzała na Kaldara – Ty jesteś złodziejem, nie wojownikiem. Erian ma zbyt gorącą głowę, ciocia Murid nie zna drogi, Mikita nie ma umiejętności survivalowych, a ty, Richardzie nie jesteś w stanie przekroczyć granicy z Niepełnią. Masz w sobie za dużo magii. Przejście cię zabije. – Przyjrzała się im. – Pozostaję ja. Chodziłam tam z Kaldarem kilka razy, znam drogę, i z was wszystkich, mam największe szanse na przeżycie starcia z Ręką. Richard się wahał, widziała niezdecydowanie w jego oczach. – Nie mamy już Gustawa, jeśli stracimy i ciebie, stracimy naszego najsilniejszego wyszkolonego do walki rozbłyskującego. – Więc będę musiała przeżyć – odparła. – Nie mamy wyboru, Richardzie. Jutro, jak tylko Kaldar złoży petycję i otrzymamy termin rozprawy, będę musiała wyruszyć. Jeśli ty, albo ktokolwiek inny macie jakiś inny pomysł rozwiązania tej sprawy, chętnie go posłucham. Przez długą chwilę trwała cisza, a potem wszyscy zaczęli mówić na raz. Richard nie powiedział nic. Cerise spojrzała w jego posępne oczy i wiedziała, że wygrała.