2
ILONA ANDREWS
Krawędź miecza
T. 4 cyklu “Na Krawędzi”
Tłumaczenie nieoficjalne: pandion
Poniższe tłumaczenie w całości należy do autora książki jako jego
prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem
marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora.
Ponadto poniższe tłumaczenie nie służy uzyskiwaniu korzyści
materialnych, a co za tym idzie każda osoba wykorzystująca treść
poniższego tłumaczenia w celu innym niż marketingowym łamie
prawo.
3
PROLOG
– Moja pani?
Charlotte spojrzała sponad swojej filiżanki herbaty na Laisę. Młoda dziewczyna
trzymała ciężką, grubą, kopertę.
– To przyszło do ciebie, pani.
Nagły ból przeszył pierś Charlotty, jakby coś ważnego pękło wewnątrz niej. Poczuła
zimno i drżenie. To były złe wieści. Gdyby byłyby dobre, dostałaby wiadomość skrajerem.
Poczuła chęć wsunięcia palców w jasne włosy i potargania fryzury. Nie robiła tego, odkąd
przestała być dzieckiem.
– Dziękuję ci – wydusiła z siebie odpowiedź.
Pokojówka zwlekała, niepokój odbił się na jej twarzy.
– Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić, pani?
Charlotte potrząsnęła głową.
Laisa przyglądała się jej przez długą chwilę, po czym ociągając się przeszła przez
balkon w stronę drzwi i weszła do środka.
Koperta leżała przed Charlotte. Zmusiła się, żeby podnieść filiżankę herbaty do ust.
Brzeg filiżanki zadrżał. Jej palce się trzęsły.
Skupiła się na tym brzegu przyzywając lata ćwiczeń w panowaniu nad emocjami.
Spokój i opanowanie, to była mantra uzdrowicielki. Skuteczna uzdrowicielka nie jest ani
bezduszna, ani czułostkowa, szepnęła jej pamięć. Nie pozwala sobie na uleganie namiętności
albo rozpaczy i nigdy nie dopuszcza, żeby emocje zagroziły jej umiejętnościom.
Trzymała się tego kredo przez dwadzieścia lat. Nigdy jej nie zawiodło.
Spokój ponad wszystko.
Spokój.
Charlotte oddychała głęboko licząc każdy wdech i wydech. Jeden, dwa, trzy, cztery…
dziesięć. Filiżanka w jej rękach trwała nieruchomo. Charlotte napiła się, odstawiła ją
i rozerwała kopertę. Koniuszki jej palców były bez czucia. W górnej części kartki widniała
ozdobna pieczęć Adriangliańskiej Akademii Lekarskiej. Z żalem informujemy…
Charlotte zmusiła się do przeczytania całości, do ostatniego słowa, a potem zwróciła
spojrzenie ponad białą kamienną balustradą na ogród poniżej. Tam w dole biegła w stronę
odległych drzew dróżka z cegieł w piaskowym kolorze. Po obu stronach ścieżki ciągnęły się
pasy niskiej, srebrzystej trawy otoczone przez rzędy niewysokich, szmaragdowych
żywopłotów, za którymi kwitły kwiaty: róże o dziesiątkach odcieni, ich ciężkie pąki były
doskonałe, konstelacje krzewów z kiściami gwiaździstych kwiatków, purpurowych, różowych
i białych, żółte ostróżki, ich delikatne kwiatuszki jak małe dzwoneczki…
Ona nie zakwitnie. Nie przyniesie owoców. Zatrzasnęły się przed nią ostatnie drzwi.
Charlotte objęła się wpół. Była jałowa.
Słowo przygniotło ją jak miażdżący, materialny ciężar, żelazna kotwica zawieszona
u szyi. Nigdy nie poczuje, jak wewnątrz niej rośnie życie. Nie przekaże swojego talentu
i nigdy nie zobaczy śladu swoich rysów w twarzy dziecka. Leczenie i magia najlepszych
uzdrowicieli w Adrianglii zawiodły. Ironia była tak wyraźna, że zaśmiała się gorzkim,
szorstkim śmiechem.
4
W Adrianglii dwie rzeczy miały największe znaczenie: ród i magia. Jej rodzina nie
była ani stara, ani majętna, a jej nazwisko było zwyczajne. W przeciwieństwie do jej magii.
Mając cztery latka uzdrowiła rannego kotka i jej życie zrobiło zwrot w nieoczekiwanym
kierunku.
Medyczne talenty były rzadkie i wysoko cenione w królestwie, tak rzadkie, że kiedy
miała siedem lat, Adrianglia upomniała się o nią. Rodzice wyjaśnili jej sytuację: opuści ich,
żeby studiować w Ganer College’u Nauk Medycznych. Adrianglia zapewni jej
zakwaterowanie, naukę, wyszkoli jej magię, a w zamian za to, po ukończeniu edukacji
Charlotte poświęci dziesięć lat służąc królestwu. Na koniec tej dekady zostanie jej przyznany
tytuł szlachecki, czyniący ją jedną z wysoce pożądanej elity, oraz niewielka posiadłość. Jej
rodzice z kolei otrzymają wory pieniędzy, żeby ukoić smutek po stracie dziecka. Nawet
w tak młodym wieku zrozumiała, że została sprzedana. Trzy miesiące później odeszła do
College’u i nigdy nie wróciła.
Jako dziesięciolatka była cudownym dzieckiem, kiedy miała piętnaście lat,
wschodzącą gwiazdą; mając siedemnaście, kiedy jej służba oficjalnie się rozpoczęła,
Charlotte była najlepsza w College’u. Nazwano ją Uzdrowicielką i strzeżono jak skarbu.
Oczekując na zasłużenie na ten tytuł odbywała szkolenia u najlepszych nauczycieli. Lady
Augustine, której linia krwi na Starym Kontynencie sięgała stuleci wstecz, osobiście objęła
nadzór nad jej edukacją, upewniając się, że Charlotte wejdzie do adriangliańskiej socjety,
jakby należała tam od zawsze. Jej postawa była bez skazy, smak wyrafinowany, postępowanie
wzorowe. Od czasu ukończenia College’u, teraz, kiedy była Charlottą de Ney, baronową Ney
i właścicielką małej posiadłości, uzdrowiła tysiące.
Ale nie potrafiła uzdrowić siebie.
Nie potrafił tego również nikt inny. Po osiemnastu miesiącach leczenia przez
specjalistów i magię trzymała w ręce ostateczny werdykt. Była bezpłodna.
Jałowa. Jak pustynia. Jak ugór.
Dlaczego ona? Dlaczego właśnie ona nie mogła mieć dziecka? Uzdrowiła niezliczone
dzieci odciągając je znad krawędzi śmierci i zwracając rodzicom, ale pokój dziecinny, który
urządziła obok ich sypialni wciąż pozostawał pusty. Czy nie zasłużyła na swój mały kawałek
szczęścia? Co takiego strasznego zrobiła, że nie mogła mieć dziecka?
Wyrwał się jej szloch. Charlotte zebrała się w sobie i wstała. Żadnej histerii. Elvei
musiał zostać powiadomiony. Będzie zdruzgotany. Dzieci znaczyły dla jej męża tak wiele.
Zeszła po schodach na ścieżkę prowadzącą na północne patio. Stary dom rozpierał się
w ogrodzie jak leniwa, biała bestia, pozornie chaotyczna trzypiętrowa zbieranina pokojów,
werand, balkonów i kamiennych schodów. Północne patio znajdowało się po drugiej stronie
dworu a ona chciała mieć kilka minut na uspokojenie. Mąż będzie potrzebował jej wsparcia.
Biedny Elvei.
Dopiero zaczęła się przyzwyczajać do swojego nowego życia, kiedy Elvei Leremine
wystąpił z oświadczynami. Miała wtedy dwadzieścia osiem lat, rok po ukończeniu College’u
i była samotna. Życie uzdrowicielki nie pozostawiało zbyt wiele czasu na romantyczne
zabiegi. Pomysł bycia zamężną i dzielenia życia z innym człowiekiem nagle wydał się jej
bardzo pociągający. Baron Leremine był uprzejmy, wytworny i atrakcyjny. Chciała mieć
rodzinę, więc się zgodziła. Kiedy minął rok i nie było dziecka, poddała się badaniom czyniąc
pierwszy krok w swojej wyczerpującej, osiemnastomiesięcznej podróży.
5
Pragnęła dziecka. Obdarzyłaby je miłością i opieką a jej syn albo córka nie musieliby
się martwić o to, że zostaną wydarci z jej ramion, ponieważ nawet jeśli dziecko
odziedziczyłoby jej talent, ona poszłaby do College’u razem z nim. Charlotte zatrzymała się
na chwilę i zacisnęła powieki. Nie będzie żadnego dziecka.
Tydzień temu miesiące zabiegów, testów i czekania przytłoczyły ją. Czuła się
samotna, zrozpaczona i przerażona myślą o przyszłości, tak samo jak wtedy kiedy mając
siedem lat pierwszy raz przekraczała ogromne, kamienne wrota Ganer College. Więc zwróciła
się do tej samej osoby, która pocieszała ją wtedy, kobiety zastępującej jej matkę po tym, jak
naturalni rodzice oddali ją. Wróciła do Ganer College porozmawiać z lady Augustine.
Spacerowały po ogrodach tak jak ona teraz, chodząc po zataczających łuki
wybrukowanych ścieżkach, z ponurymi, kamiennymi ścianami College’u za plecami. Lady
Augustine nie zmieniła się za bardzo. Ciemnowłosa, pełna wdzięku, o klasycznie pięknej
twarzy nie szła, lecz płynęła. Jej postawa wciąż była królewska, zachowanie wytworne
a magia, która w jednej chwili potrafiła uspokoić najgwałtowniejszego szaleńca, potężna jak
zawsze.
– Myślisz, że to jest kara? – zapytała Charlotte.
Lady uniosła brwi.
– Kara? Za co?
Charlotte zacisnęła zęby.
– Możesz powiedzieć mi wszystko – wyszeptała lady Augustine. – Nie zdradzę
twojego zaufania, serduszko. Wiesz o tym.
– Jest we mnie coś mrocznego. Coś złośliwego. Czasami czuję to, jak patrzy moimi
oczami z mego wnętrza.
– Czujesz pragnienie? – zapytała starsza kobieta.
Charlotte kiwnęła głową. Pragnienie nieustannie wisiało nad każdym uzdrowicielem
jak upiór. Uzdrowiciele potrafili naprawiać rozległe rany i usuwać choroby, ale mogli
również krzywdzić. Używanie destrukcyjnej strony ich magii było zabronione. „Nie czynić
krzywdy” było pierwszym zdaniem przysięgi składanej przez uzdrowiciela. Były to pierwsze
słowa które usłyszała na pierwszej lekcji, i przez lata słyszała je niezliczoną ilość razy.
Krzywdzenie było uwodzicielskie. Ci, którzy tego próbowali uzależniali się i zatracali w nim.
– Czy to staje się silniejsze? – zapytała lady Augustine.
Charlotte kiwnęła głową.
– Wybacz sobie bycie człowiekiem.
Co takiego? Charlotte spojrzała na starszą kobietę.
Ponury uśmiech wygiął wargi lady Augustine.
– Moja droga, myślisz, że jesteś pierwszą, która ma takie myśli? Nasze talenty dają
nam możliwości zarówno uzdrawiania jak i zadawania krzywdy. W naszej naturze leży
czynienie obu tych rzeczy, jednak żąda się od nas, żebyśmy odcięli połowę siebie i przez
długie lata tylko uzdrawiali. To stwarza brak równowagi. Myślisz, że ja nie wyobrażałam
sobie, co mogłabym zrobić, gdybym uwolniła swoją moc? Mogłabym wejść do pokoju
pełnego dyplomatów i popchnąć kraj do wojny. Mogłabym wzbudzić zamieszki. Mogłabym
doprowadzić ludzi do morderstwa.
Charlotte wpatrywała się w nią. Ze wszystkich ludzi, jej przybrana matka była ostatnią
osobą, którą podejrzewałaby o takie myśli.
6
– To co czujesz jest normalne. To nie powód do ukarania cię. Znajdujesz się w stanie
silnego stresu i twój umysł i ciało bronią się. Żyjesz w ogromnym napięciu i to czyni cię
podatną. Chcesz się odegrać, ale Charlotte, musisz utrzymać swoją magię pod kontrolą.
– A co jeśli popełnię błąd? – zapytała Charlotte.
– Nie ma czegoś takiego jak błąd. Jesteś albo uzdrowicielką, albo abominacją.
Charlotte wzdrygnęła się.
– Wierzę w ciebie. Wiesz jakie są konsekwencje.
Wiedziała. Każdy uzdrowiciel znał konsekwencje. Ci którzy zadawali krzywdę innym
zamieniali się w nosicieli zarazy, niewolników własnej magii, istniejących tylko po to, żeby
roznosić chorobę i śmierć. Wieki temu, na Starym Kontynencie próbowano wykorzystać
nosicieli zarazy jako broń podczas wojny. Dwóch uzdrowicieli wyszło na pole bitwy
i wypuściło swoją magię. Żadna z armii tego nie przeżyła, a zaraza którą uwolnili szalała
miesiącami i zdziesiątkowała całe królestwa.
Lady Augustine westchnęła.
– Królestwo zabiera nas od naszych rodzin w tak młodym wieku, ponieważ chce nas
ukształtować po swojemu. Dając nam tak staranne wykształcenie żąda tylko dziesięciu lat
służby, bo to co robimy niszczy nas. Tyle z siebie dajemy. Dla wielu ludzi stanowimy ostatnią
nadzieję i jesteśmy narażeni na doświadczanie wielu strasznych rzeczy: rany zadane
z okrucieństwa, umierające dzieci, rodziny rozdarte rozpaczą. To ciężkie brzemię i ma ono
wpływ na ciebie, na mnie, na nas wszystkich. Czucie niszczycielskich popędów jest
naturalne, Charlotte. To działanie pod ich wpływem uczyni z ciebie mordercę. Może nie od
razu. Może przez jakiś czas można je kontrolować, ale na koniec magia cię pożre i będziesz
chodzić po ziemi niosąc śmierć. Od tej reguły nie ma wyjątków. Nie stań się abominacją,
Charlotte.
– Nie zrobię tego.
Powstrzyma ciemność. Musi – po prostu nie ma wyboru.
Przez kilka chwil szły w milczeniu.
– Rozważmy najgorsze – powiedziała Lady Augustine. – Jesteś bezpłodna.
Serce Charlotte zgubiło rytm.
– Tak.
– To nie oznacza, że musisz być bezdzietna. Setki dzieci czekają żeby ktoś je
pokochał. Nie możesz urodzić, Charlotte. To ledwie niewielka część bycia rodzicem. Nadal
możesz zostać matką i poznać wszystkie radości i męki wychowywania dziecka. Za bardzo
martwimy się o nasze linie krwi, nazwiska rodowe i nasze własne głupie pojęcie arystokracji.
Jeśli ktoś zostawi na twoim progu koszyk z dzieckiem, naprawdę zawahasz się czy go
podnieść, ponieważ dziecko nie będzie z twojej krwi? To po prostu dzieciątko, małe życie,
które czeka żeby się nim zaopiekować. Pomyśl o tym.
– Nie muszę. Zamierzam wziąć dziecko – powiedziała Charlotte.
Weźmie je i będzie kochać. To, że nie ona sprowadziła je na świat, nie będzie miało
znaczenia.
– Oczywiście, że tak. Jesteś moją córką pod każdym względem, za wyjątkiem krwi
i znam cię. Myślę, że będziesz wspaniałą matką.
Oczy zapiekły ją od łez. Charlotte nie pozwoliła im popłynąć.
– Dziękuję ci.
7
– A co twój mąż myśli o tym wszystkim?
– Dzieci są dla niego bardzo ważne. Jego dziedzictwo zależy od spłodzenia
spadkobiercy.
Starsza kobieta przewróciła oczami.
– Dziedziczenie warunkowe? Ach, te radości posiadania szlacheckiej krwi i odrobiny
pieniędzy. Czy to jakiś nowy wymóg? Nie przypominam sobie takiego warunku w twoim
małżeńskim kontrakcie.
Charlotte westchnęła.
– Nie było go.
– Czy on w którymś momencie przed ślubem wspomniał, że będzie potrzebował
dziedzica?
Charlotte potrząsnęła głową.
Twarz lady Augustine zlodowaciała.
– Nie przyjmuję dobrze bycia okłamywaną. Kiedy się dowiedziałaś?
– Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że jest problem z poczęciem.
– Tę rozmowę powinniście byli odbyć zanim wasze podpisy znalazły się na
kontrakcie. Jak również powinno to zostać przedstawione formalnie. – Popatrzyła w dal, tak
jak to miała w zwyczaju, kiedy próbowała coś sobie przypomnieć. – Jak mogłam się tak
pomylić? On wydawał się trafnym wyborem, powściągliwy mężczyzna. Nieprawdopodobne,
żeby miał spowodować jakieś problemy.
Powściągliwy mężczyzna?
– Co masz na myśli?
– Charlotte, potrzebujesz kogoś solidnego, kogoś niezawodnego, kto będzie obchodził
się z tobą rozważnie. Masz za sobą ponad dekadę uzdrawiania a twoja magia jest wygłodzona
i znużona wykonywaniem ciągle tych samych rzeczy. Nie trzeba dużo, żeby wytrącić ją
z równowagi. Właśnie dlatego tutaj pozostałam. – lady Augusta wskazała na ogród
eleganckim ruchem dłoni. – Spokój, piękno i małe prawdopodobieństwo doznania
psychicznego lub fizycznego urazu. Właśnie dlatego niektórzy weterani po zakończeniu
krwawej wojny zostają mnichami.
To znaczy że ona jest zbyt krucha, żeby żyć poza ścianami College’u? Charlotte
zacisnęła zęby.
– Może Elvei nie wiedział o warunkach dziedziczenia.
– O nie, wiedział. Dorastamy z tą wiedzą, Charlotte. Zataił to celowo, bo zdawał sobie
sprawę, że nigdy nie wyraziłabym zgody na wasz ślub.
Charlotte uniosła głowę.
– Jeśli zawarłby taki wymóg w małżeńskim kontrakcie, nie wyszłabym za niego. Nie
chciałabym wejść w związek będący tylko umową w celu wyprodukowania dziecka.
Pragnęłam małżeństwa i myślę, że on również.
– On chciał dzieci z uzdrowicielskim talentem – powiedziała starsza kobieta.
Charlotte zatrzymała się.
– Przepraszam serduszko – powiedziała lady Augustine. – Nie powinnam była tego
mówić. To było z mojej strony grubiańskie. Jestem tak wściekła, że to przesłania mój
rozsądek. To moja wina. Właśnie tego typu rzeczy próbowałam uniknąć i zawiodłam cię. Jest
mi bardzo, bardzo przykro.
8
– Nie jestem dzieckiem – odparła Charlotte. – Mam prawie trzydzieści lat i jestem
odpowiedzialna za moje małżeństwo.
– Jesteś wykształcona, ale Ganer College nie przygotował cię do życia w realnym
świecie poza tymi murami. Nie ma znaczenia ile masz lat, nie masz doświadczenia
w kontaktach z ludźmi spoza kontrolowanego środowiska. Nigdy nie zostałaś zdradzona,
zraniona albo oszukana. Nigdy nie cierpiałaś upokorzenia. Każdego dnia spoglądam
w ludzkie dusze i to co widzę napełnia mnie radością, ale również i przerażeniem. Tak bardzo
chciałabym ci tego oszczędzić.
Mówiła tak, jakby koniec małżeństwa Charlotte był sprawą przesądzoną.
– Moje małżeństwo jeszcze się nie skończyło, a Elvei nie jest jakimś bezdusznym
nikczemnikiem. Nie powiedział mi o dziedziczeniu. To godne pożałowania przeoczenie, ale
uporamy się z tym. Rozumiem, że miłość nie trafia się często, ale on troszczy się o mnie a ja
troszczę się o niego, mocno. Żyliśmy ze sobą prawie trzy lata. Budziliśmy się w tym samym
łóżku. Kiedy zaczęłam leczenie bezpłodności powiedział mi, że mnie kocha.
Lady Augustine przyglądała się jej.
– Może masz rację i on zwyczajnie cię kocha. Jeśli naprawdę zależy mu na tobie,
poradzi sobie z tym.
Zrobiły kolejny krok. Wewnątrz Charlotte kłębiła się mieszanka niepokoju i lęku.
Zapiekły ją oczy i przycisnęła rękę do ust.
Lady Augustine otworzyła ramiona.
Ostatnie linie obronne Charlotte padły. Postąpiła krok naprzód wchodząc w serdeczne
objęcia i zapłakała.
– Serduszko, najdroższa moja, wszystko będzie dobrze – uspokajała lady Augustine
trzymając ją. – Będzie dobrze. Wyrzuć to z siebie.
Ale nie było dobrze i teraz Charlotte musiała powiedzieć o tym Elveiowi.
To co mówiono o tym, że miłość do osoby z którą żyjesz przychodzi z czasem, było
prawdą. Nauczyła się go kochać. Zawsze był dla niej dobry i teraz potrzebowała tej dobroci.
Czuła się słaba i bezradna. Tak bardzo bezradna.
Ścieżka zaprowadziła ją na północne patio. Jej mąż siedział na krześle pijąc swoją
poranną herbatę i przeglądając gazety. Przeciętnego wzrostu i budowy ciała, Elvei był
przystojny w ten szczególny, właściwy dla błękitnokrwistej arystokracji sposób: subtelne rysy
twarzy, perfekcyjnie wyrzeźbione, kwadratowa szczęka, wąski nos, niebieskie oczy, brązowe
włosy z domieszką czerwieni. Kiedy budziła się obok niego a światło poranka igrało na jego
twarzy, często myślała sobie, że jest piękny.
Charlotte weszła po schodkach. Elvei wstał i odsunął dla niej krzesło. Usiadła
i wręczyła mu list.
Przeczytał go niewzruszony, jego ładna twarz pozostała spokojna. Spodziewała się po
nim jakiejś większej reakcji.
– To niefortunne – powiedział Elvei.
To tyle? Niefortunne? Jej instynkty mówiły, że coś było poważnie nie tak z tym
pogodnym wyrazem jego twarzy.
– Naprawdę mi na tobie zależy – powiedział Elvei. – Bardzo. – wyciągnął rękę nad
stołem i wziął jej dłoń w swoją. – Małżeństwo z tobą nie było wymuszone, Charlotte. Jestem
pełen podziwu dla ciebie za to kim jesteś i co robisz.
9
– Przepraszam – powiedziała.
Logiczna część niej wiedziała, że nie odpowiada za swoją bezpłodność. Nie wywołała
jej i zrobiła wszystko co możliwe, żeby się wyleczyć. Pragnęła dziecka tak samo jak Elvei.
Ale jednocześnie czuła się winna.
– Proszę, nie – odchylił się do tyłu. – To nie jest twoja wina, ani moja. To po prostu
przypadek, albo fatum.
Był taki spokojny, prawie nonszalancki. Byłoby lepiej gdyby zaklął, albo rzucił
czymś. Wciąż siedział na swoim krześle, ale każde słowo które wypowiadał oddalało ich od
siebie.
– Możemy zaadoptować – powiedziała z nadzieją.
– Jestem pewien, że możesz.
Alarm zawył w jej głowie.
– Powiedziałeś „ty”. Nie „my”.
Popchnął w jej stronę kawałek papieru.
– Pomyślałem, że sprawy mogą przybrać taki obrót, więc pozwoliłem sobie
przygotować to.
Spojrzała na papier.
– Unieważnienie? – Jej opanowanie prysło. Równie dobrze mógł dźgnąć ją nożem. –
Po dwóch i pół roku chcesz unieważnić nasze małżeństwo? Oszalałeś?
Elvei skrzywił się.
– Już to przerabialiśmy: mam trzy lata na spłodzenie dziedzica. Mój brat jest
zaręczony, Charlotte. Powiedziałem ci o tym dwa miesiące temu. Będzie miał trzy lata na
sprokurowanie dziecka. Jeśli rozwiodę się z tobą i ożenię ponownie, będę miał sześć miesięcy
a zatem nie będę w stanie spełnić warunków dziedziczenia. Nie zdołasz urodzić dziecka
w sześć miesięcy. Potrzebuję unieważnienia, żeby moje trzy lata zostały wznowione, inaczej
Kalin mnie wyprzedzi. Nadal może to zrobić, biorąc wszystko pod uwagę, ponieważ zawarcie
małżeństwa zabiera trochę czasu…
To nie mogło się dziać.
– Więc będziesz po prostu udawał, że wszystko co dzieliliśmy przez te lata nie istnieje
i pozbędziesz się mnie? Jak śmieci?
Westchnął.
– Powiedziałem ci, mam dla ciebie wiele szacunku. Ale celem tego małżeństwa było
stworzenie rodziny.
– Jesteśmy rodziną. Ty i ja.
– To nie takiej rodziny potrzebuję. Nie mogę stracić dworu, Charlotte.
Było jej zimno i gorąco jednocześnie, szok zmroził cały ból i gniew.
– Chodzi o pieniądze? Wiesz, że mogę zapewnić nam tyle pieniędzy, ile
potrzebujemy.
Elvei westchnął.
– Przez większość czasu jesteś tak nieskazitelna, że czasami zapominam, że nie jesteś
błękitnokrwistą z urodzenia. Nie, oczywiście, że nie chodzi o pieniądze. Ten kto posiada
dwór, rządzi rodziną. To moje dziedzictwo. Urodziłem się pierwszy, przez całe życie
przygotowywałem się do zajęcia interesami naszej rodziny i nie pozwolę się temu wyślizgnąć.
– To tylko cholerny dom! – jej głos załamał się.
10
Opanowanie Elveia prysło. Otoczka uprzejmości zsunęła się z niego. Podniósł głos.
– To dom mojego dzieciństwa. Moja rodzina sięga szesnastu pokoleń wstecz.
Oczekujesz ode mnie, że pozwolę, żeby dostał go mój brat idiota, podczas gdy ty i ja
będziemy udawać, że bawimy się w dom tutaj, w tej rozpadającej się ruinie? Nie, dziękuję.
Mam większe ambicje.
Słowa paliły.
– To właśnie robiliśmy? – zapytała cicho. – Kiedy kochaliśmy się w naszej sypialni, to
bawiliśmy się w dom?
– Nie bądź melodramatyczna. Oboje cieszyliśmy się tym, ale teraz to już skończone.
Oburzenie wzbierało w niej, mieszając się z bólem. Ubiegłej nocy pocałował ją
a potem zasnęli obok siebie. Czy to jest ten sam mężczyzna obok którego budziła się każdego
ranka?
– Elvei, zdajesz sobie sprawę, że właśnie mi mówisz, że nie mam żadnej wartości poza
byciem klaczą rozpłodową?
– Nie rób ze mnie łajdaka. – Elvei odchylił się. – Chodziłem z tobą na wszystkie testy
i zabiegi. Cierpliwie wysłuchiwałem, jak podniecałaś się to tym specjalistą, to tamtym.
Siedziałem w poczekalniach i poświęciłem na to tyle czasu, ile mogłem. Nie została już żadna
możliwość leczenia. Po prostu chcę mieć dziecko, jak każdy normalny, zdrowy dorosły
człowiek.
Za każdym razem, kiedy myślała, że dotarła do kresu bólu, on przekręcał nóż jeszcze
bardziej, wbijając go w nią coraz głębiej, tnąc żywą ranę.
– Więc jestem nienormalna?
Rozłożył ręce.
– Możesz zajść w ciążę? Nie. Jesteś wybrakowana, Charlotte.
Wybrakowana. Właśnie nazwał ją wybrakowaną. Ból wewnątrz niej zaczął tlić się
w furii.
– Jestem ciekawa po jakie słowo jeszcze sięgniesz? Jak bardzo możesz być okrutny,
Elvei?
– Kosztowałaś mnie dwa i pół roku.
Dwa i pół roku rozczarowań, bolesnych procedur i roztrzaskanych nadziei, poczucia
bycia okaleczoną, ale nie, liczył się tylko on. Ona nigdy nie będzie mieć swojego własnego
dziecka, ale on tylko siebie widział jako stronę poszkodowaną. Powinna była to w nim
dostrzec. Powinna była wiedzieć. Jak mogła być taka głupia?
– Jesteś okropnym człowiekiem.
Elvei zerwał się na równe nogi i oparł o stół.
– Gdybym poślubił kogoś innego do tej pory miałbym już swoje dziedzictwo.
Próbowałem zakończyć to w cywilizowany sposób, ale ty zdecydowałaś się zrobić scenę.
Potrzebuję spadkobiercy, Charlotte a ty nie możesz mi go dać. Co w tym takiego
skomplikowanego? Skończyłem z pozwalaniem ci na marnowanie mojego czasu.
– Powiedziałeś, że mnie kochasz. – Wciąż pamiętała jak wyglądała jego twarz, kiedy
mówił te słowa.
– Potrzebowałaś zachęty, żeby zacząć leczenie. Dobry Boże, Charlotte, ty naprawdę
jesteś taka naiwna, czy po prostu głupia?
11
Słowa wstrząsnęły nią. Ciemność wewnątrz niej zadrżała, rozciągając się w gotowości
do ucieczki. Charlotte zacisnęła się wokół niej próbując to powstrzymać.
– Pozwól, że ci to wyjaśnię: ożeniłem się z tobą z powodu twego daru uzdrawiania,
który mógł przejść na nasze dzieci, oraz twojej prezencji. Jesteś atrakcyjna, wykształcona
i wiedziałem, że nigdy mnie publicznie nie wprawisz w zakłopotanie. Poza tym nic więcej za
tobą nie przemawiało.
Powietrze stało się gęste i parzące jak wrzący klej. Nie mogła oddychać.
– Jesteś błękitnokrwista mniej niż trzy lata. Moja rodzina przypłynęła na ten kontynent
z Drugą Flotą i już wtedy była utytułowana.
Ciemność wiła się wewnątrz niej, błagając o wypuszczenie.
– Mój ojciec jest earlem a matka przed ich związkiem była baronową. Twój ojciec jest
kucharzem a matka kelnerką. Co takiego u licha kazało ci myśleć, że jesteś mi równa stanem?
Wyświadczyłem ci przysługę. Uczyniłem ci zaszczyt swoimi oświadczynami Charlotte, a ty
mnie zawiodłaś. Przyjmij to z godnością. Sądzę, że przeprosiny byłyby na miejscu.
Wepchnął ostrze tak daleko w ranę, że dosięgnął ciemności, którą schowała głęboko
w sobie. Jej linie obronne wybuchły. Ciemność wyślizgnęła się na zewnątrz wywracając jej
skórę na drugą stronę.
– Masz rację. Teraz usiądziesz i przeprosisz mnie. – W jej głosie zabrzmiała groźba.
Wpatrywał się w nią.
– Twoja pozycja nie pozwala ci na wydawanie mi rozkazów.
Magia wypłynęła z niej owijając się wokół jej rąk i otaczając ciało strumieniami czerni
podświetlonej głęboką, intensywną czerwienią. Nigdy wcześniej nie widziała tej czerwieni.
Jasne złoto przy uzdrawianiu tak, setki razy. Ale ta ciemna, wściekła czerń i czerwień? Nie.
Więc tak wygląda magia abominacji.
– Mogę zniszczyć całą twoją rodzinę, ty głupcze. Wybierz zarazę i twoje szesnaście
pokoleń skończy się właśnie teraz.
Elvei rozdziawił usta.
– Nie zrobiłabyś tego.
Magia wyrwała się z niej jak atakujący wąż i ugryzła go. Elvei szarpnął się
z zakłopotanym wyrazem twarzy. Czuła jak jej magia kłuje go, tnąc wnętrze gardła i zalała ją
fala nieoczekiwanej przyjemności. O bogowie. Strach przeszył Charlotte. Szarpnęła ciemny
prąd do tyłu, wciągając go w siebie. Pozwoliła mu nieco posmakować, ledwie ukąsić, ale to
chciało więcej i musiała się wysilić, żeby je powstrzymać.
Elvei kaszlał coraz mocniej, przyciskając rękę do ust. Krew ciekła mu pomiędzy
palcami plamiąc skórę jasnym, gorącym szkarłatem. Zaczął się podnosić, ale zastygł w pół
ruchu. Charlotte zdała sobie sprawę, że go nienawidzi i ranienie go ją uszczęśliwia. Moc
krążyła w niej, ponura, ale ożywcza. Jej magia błagała o więcej.
Nie. Nie mogła na to pozwolić.
– Siadaj.
Opadł na krzesło.
– Dostaniesz swoje unieważnienie – powiedziała. – Jednakże mieszkałeś tu przez cały
ten czas, a skoro nie życzysz sobie być traktowany jako mój mąż, potraktuję cię jako
pensjonariusza. Zwrócisz mi koszty za czynsz, jedzenie, ubrania, prezenty i usługi moich
pracowników. Wszedłeś do tego pozorowanego małżeństwa z niczym i odejdziesz z niczym.
12
To była niska cena, ale nie mogła tak po prostu pozwolić mu odejść, wolnym
i swobodnym. Jej gniew nie pozwoliłby na to. Musiała mieć choćby symboliczną
rekompensatę. Jeśliby tego nie zrobiła, jej magia zażądałaby swojej własnej zapłaty.
– Nie mam takich pieniędzy – powiedział.
– Nie interesują mnie twoje problemy finansowe – stwierdziła. – Wspierałam cię
finansowo przez te wszystkie lata, a ty nie przyniosłeś mi korzyści. Mój prawnik sporządzi
kosztorys a ty zapłacisz go w całości, albo zmuszę cię do złożenia przeprosin o wiele bardziej
publicznie.
Cała krew odpłynęła mu z twarzy.
– Dostaniesz swoje pieniądze.
– Wyślij je do organizacji charytatywnej Matki Jutrzenki.
Pieniądze pójdą na leczenie dzieci. Przynajmniej z tego koszmaru powstanie jakieś
dobro.
Jej magia błagała o kolejne małe uszczypnięcie. Charlotte ścisnęła swoją moc w pięści
i trzymała ją pod kontrolą.
– Przeproś mnie za bycie bękartem bez serca.
– Przepraszam – powiedział drewnianym głosem.
Charlotte skoncentrowała się. Magia pokryła jej ramię promieniując złotą barwą
uzdrawiania.
– Daj mi rękę.
Wyciągnął rękę nad stołem. Jego palce się trzęsły. Objęła dłonią jego nadgarstek,
zwalczając wstręt. Dziś rano obudzili się w tym samym łóżku. Leżała tam myśląc o tym jaki
on jest przystojny i że chciałaby mieć jego dzieci, kiedy on obmyślał warunki unieważnienia.
Dokument został sporządzony przez prawnika, co musiało zająć trochę czasu. Elvei musiał
zacząć przygotowania do tej chwili całe dni temu. Jej umysł z trudem starał się pogodzić
z faktem jak mógł być tak zimny.
Odsunęła z wysiłkiem te myśli i skupiła się na naprawie uszkodzeń, które
spowodowała w jego gardle. Chwila i jego wewnętrze rany zamknęły się. Puściła go i wytarła
rękę w obrus.
– Możesz odejść. Twoje rzeczy zostaną odesłane, kiedy organizacja poinformuje mnie,
że otrzymali twoją wpłatę.
Elvei zerwał się i odbiegł. Siedziała tam sama, na patio domu, który nie był już dłużej
domem i zastanawiała się, co teraz zrobi. Ciemny prąd mocy wił się i skręcał wokół niej.
Czuła jego głód przyzywający ją. To chciało zostać nakarmione.
Wreszcie niekończące się nauki i polecenia nabrały sensu. Jej nauczyciele mówili, że
używanie daru uzdrawiania żeby niszczyć uzależnia, ale zapomnieli wspomnieć dlaczego.
Ranienie jej byłego męża sprawiło jej przyjemność. Chciała to zrobić ponownie.
Nie stań się abominacją, Charlotte.
Nie było żadnych wyjątków od tej reguły. Ciemna magia pojawiłaby się ponownie,
a radość którą by przyniosła, pochłonęłaby ją. Podążyłaby za mroczną pokusą do bezmyślnej
otchłani, gdzie miałby znaczenie tylko następny moment euforii wywołanej powodowaniem
bólu. Była tykającą bombą. Musiała powstrzymać swoje moce za wszelką cenę.
Charlotte osunęła się na krzesło. Miała kilka możliwości. Mogła wrócić do Ganer
College i ukryć się z dala od świata. Nie, powrót do College’u gdzie każdy ją znał i wiedział
13
o jej małżeństwie nie wchodził w rachubę. Ich litość doprowadziłaby ją do ostateczności.
Mogła pozostać we dworze i żyć w odosobnieniu mając nadzieję, że izolacja zmniejszy
pokusę użycia ciemnej strony jej magii, ale nie chciała być również Charlotte de Ney. Lady
de Ney była głupią, naiwną dziewczyną, zaślepioną przez przystojną twarz i obietnicę
przyszłego szczęścia. Myślała, że po latach studiowania i uzdrawiania zasłużyła na bycie
kochaną za to kim była, jakby miłość była jakimś przywilejem. Jeśli tutaj zostanie, będzie
musiała stawić czoło sąsiadom i przyjaciołom i wyjaśnić, dlaczego jej małżeństwo zostało
unieważnione. Nie, to również nie jest dobry pomysł, zwłaszcza, że Elvei będzie obracał się
w tych samych kręgach polując na nową żonę.
Na wspomnienie Elveia magia wezbrała w niej. Charlotte objęła się. Zranienie go było
takim wspaniałym uczuciem. Mogła sobie wyobrazić zesłanie na niego choroby. Może takiej
niewielkiej. Nic drastycznego. Wiedziała, gdzie mieszkał przed ich małżeństwem. Wciąż
posiadał ten dom i najpewniej tam wróci. A jeśli się ożeni, mogłaby uczynić jego szczęśliwą,
zarumienioną pannę młodą nieco mniej pełną życia. Myśl o tym gryzłaby ją, dopóki by jej nie
pochłonęła a wtedy zrobiłaby to. To było niewłaściwe i złe. Wiedziała o tym, ale była tak
wyczerpana, a jej emocjonalne rany zbyt surowe. Nie była pewna jak długo zdoła wytrzymać.
Musiała zniknąć gdzieś daleko od błękitnokrwistych, Adrianglii i Elveia.
Pamięć podsunęła jej na wpół zapomniane zdarzenie sprzed wielu lat, kiedy została
wezwana, żeby uzdrowić grupę żołnierzy. Przypomniała sobie wrażenie silnej magicznej
granicy, niewidzialnej ściany, która wydawała się przedzielać ich świat, i obserwowanie jak
żołnierze przechodzą przez nią pojedynczo a ich twarze wykrzywia ból. Rozmawiała
z jednym z nich podczas zamykania jego ran. Powiedział jej, że należą do Zwierciadła, tajnej
agencji kontrwywiadowczej. Przenieśli się poza ich świat, powiedział mężczyzna, do miejsca
gdzie magia była słaba. Nazwał je Rubieżą. Mężczyzna majaczył i zlekceważyłaby go, gdyby
nie wyczuła niewidzialnej ściany wznoszącej się jak bariera napierającej magii.
Na tej Rubieży, miejscu słabej magii, również nacisk ciemności mógłby być słabszy,
więc nawet jeśli zdołałaby przejąć kontrolę nad Charlottą, wyrządziłaby mniej krzywd.
Pytanie brzmiało, czy potrafi znaleźć to miejsce?
Éléonore Drayton odchyliła się na swoim bujanym fotelu sącząc herbatę z wysokiej
szklanki w kształcie żonkila. Wiosenne słońce ogrzewało ganek. Éléonore uśmiechała się,
było jej przyjemnie ciepło we wszystkich warstwach porwanych ubrań. Ostatnio czuła każdy
rok ze swoich stu dziewięciu lat i uczucie gorąca było bardzo miłe. Za trawnikiem prowadziła
w dal droga, a po drugiej stronie rosły lasy Rubieży, gęste, karmione przez magię. Powietrze
pachniało świeżymi liśćmi i wiosennymi kwiatami.
Obok niej Melanie Dove, sama nie będąca już młódką, uniosła swoją szklankę do
światła i przyjrzała się jej. Słońce złapało cienką złotą żyłkę wijącą się po szklanych
ściankach.
– Ładne szklanki. Pochodzą z Dziwoziemi?
– Yhm. Magia utrzymuje herbatę zimną.
14
Szklanki działały nawet tutaj, na Rubieży, gdzie magia nie była za silna. Nie
powstrzymywały lodu przed topieniem się bez końca, jak obiecywała instrukcja, ale
wytrzymywały pięć do sześciu godzin, i naprawdę, kto mógłby pić szklankę herbaty przez
pięć godzin?
– Wnuki ci je przysłały?
Éléonore przytaknęła. Szklanki przybyły specjalnym kurierem prosto z Adrianglii,
w pudle z pieczęcią earla Camarine, wraz z najnowszym strumieniem prezentów. Rose,
najstarsza z jej wnuków wybrała je i napisała miły liścik.
– Kiedy zamierzasz się tam przenieść?
Éléonore uniosła brwi.
– Próbujesz się mnie pozbyć?
– Proszę. – Druga wiedźma potrząsnęła siwą głową. – Twoja wnuczka poślubiła
nadzianego błękitnokrwistego szlachcica, twoi wnukowie przybyli po ciebie parę miesięcy po
przeprowadzce, ale ty siedzisz tu jak kurczak na kupie kompostu. Na twoim miejscu już bym
odeszła.
– Oni mają swoje własne życie, ja mam swoje. Co miałabym tam robić? Chłopcy są
całymi dniami w szkole. George ma trzynaście lat, Jack jedenaście, a Rose ma własne
małżeństwo żeby się o nie troszczyć. Tam nawet nie mam swojego miejsca. Tutaj mam dwa
domy.
– Earl Camarine kupi ci dom. On mieszka w zamku, kobieto.
– Nigdy nie korzystałam z niczyjej dobroczynności i nie zamierzam zacząć teraz.
– Cóż, na twoim miejscu przeniosłabym się tam.
– Cóż, nie jesteś na moim miejscu, prawda?
Éléonore uśmiechnęła się do swojej herbaty. Były przyjaciółkami przez pięćdziesiąt
lat i przez całe te pół wieku Melanie mówiła wszystkim dookoła, co mają zrobić ze swoim
życiem. Wiek tylko uczynił ją bardziej nietaktowną i nie była w tym wszystkim zbyt subtelna.
Prawda była taka, że tęskniła za nimi. Za Rose, Georgem i Jackiem, tęskniła za
swoimi wnuczętami tak bardzo, że czasami pierś bolała ją od wspomnień. Ale nie należała do
Dziwoziemi, myślała Éléonore. Odwiedziła ich i zapewne jeszcze to zrobi, ale nie czuła się
tam jak w domu. Magia była tam silniejsza i pewnie mogłaby żyć dłużej, ale tutaj na Rubieży,
w obszarze pomiędzy Dziwoziemią z całą tą magią a Niepełnią zupełnie jej pozbawioną, tu
było jej prawdziwe miejsce. Była Draytonem i mieszkanką Rubieży w każdym calu.
Rozumiała to małe miasteczko; znała swoich sąsiadów, ich dzieci i wnuki. I miała również
władzę. Pewne poważanie. Kiedy groziła, że kogoś przeklnie, ludzie zatrzymywali się
i słuchali. W Dziwoziemi byłaby tylko dla Rose kamieniem u szyi.
To nieuchronne, uspokajała się. Dzieci opuszczają gniazdo. Wszystko jest tak jak
powinno być.
Obok podwórza zadudniła ciężarówka prowadzona przez Sandrę Wicks, jej tlenione
blond włosy były rozczochrane.
– Latawica – powiedziała Melanie pod nosem.
– Taa.
Sandra pomachała do nich przez okno. Wiedźmy uśmiechnęły się i odmachały.
– Słyszałaś o jej „przyjacielu” w pobliżu Macon? – zapytała Éléonore.
15
– Yhm. W momencie, kiedy jej mąż wyjeżdża, ona daje nogę przez granicę do
Niepełni. To cud, że jej magia wciąż działa, tak wiele czasu tam spędza. Ktoś powinien dać
cynk Michaelowi.
– Nie mieszaj się do tego – powiedziała jej Éléonore. – To nie twoja sprawa.
Melanie skrzywiła się.
– Kiedy byłam w jej wieku…
– Kiedy byłaś w jej wieku uważano, że noszenie staników zamiast gorsetu jest
gorszące.
Melanie zacisnęła wargi.
– Jak wiesz, nosiłam półhalkę.
– Ach, byłaś prawdziwą buntowniczką.
– W dodatku zrobioną ze sztucznego jedwabiu.
Na zakręcie drogi zatoczyła się kobieta. Szła nierówno, potykając się i słaniając przy
stawianiu kroków, jasne włosy opadały jej na ramiona a twarz miała umazaną brudem.
– Kto to jest, u diabła? – Melanie odstawiła szklankę.
Obie znały wszystkich mieszkańców Wschodnich Wrót i Éléonore była całkowicie
pewna, że nigdy wcześniej nie widziała tej kobiety. Wełniane ubranie, dziwoziemski krój.
Każdy z Niepełni miałby na sobie dżinsy albo bojówki, buty na obcasach albo tenisówki.
Nieznajoma nosiła trzewiki i śmiesznie szła.
Kobieta zatoczyła się i upadła na drogę.
Éléonore wstała.
– Nie – syknęła Melanie. – Nie wiesz kim ona jest.
– Półżywa, oto jaka jest.
– Mam co do tego złe przeczucia.
– Masz złe przeczucia co do wszystkiego.
Éléonore zeszła z ganku i poszła z pospiechem ku drodze.
– Sprowadzisz na mnie śmierć – wymamrotała Melanie i podążyła za nią. Kobieta
powoli przekręciła się i usiadła. Była wysoka, ale szczupła, w dodatku nienaturalnie.
Zagłodzona, zrozumiała Éléonore. Nie nastolatka, ale kobieta w okolicach trzydziestki.
Według standardów Éléonore wciąż dziewczyna.
– Wszystko w porządku, kochanie? – zawołała Éléonore.
Kobieta spojrzała na nią. Tak, zdecydowanie pochodziła z Dziwoziemi, w dodatku
była zamożna: twarz miała ładną i bez zmarszczek, bez wątpienia zadbaną do pewnego
momentu, ale teraz wychudzoną i zaostrzoną przez brak jedzenia, oraz pokrytą brudem.
– Zostałam postrzelona – powiedziała cichym głosem.
Mon Dieu.
– Gdzie?
– W prawe udo. To powierzchowna rana. Proszę. – Kobieta popatrzyła na nią
i Éléonore wyczytała desperację w jej szarych oczach. – Chciałabym tylko trochę wody.
– Éléonore, nie ośmielisz się wziąć jej do swojego domu.
Rose była wiele mil stąd a ta brudna dziewczyna w żaden sposób jej nie przypominała,
ale coś w twarzy nieznajomej przypominało starszej kobiecie jej wnuczkę.
Éléonore chwyciła rękę dziewczyny.
– Spróbuj się podnieść.
16
– To skończy się łzami – Melanie złapała drugie ramię dziewczyny. – Chodź. Oprzyj
się na mnie.
Kobieta podniosła się i zadyszała, cichy, bolesny dźwięk. Jak na tak wysoką
dziewczynę ważyła tyle co nic. Poprowadziły ją po schodkach, krok po małym kroku do
środka i położyły na zapasowym łóżku. Éléonore ściągnęła jej wełniane spodnie. Na udzie
widniał mały czerwony otwór po kuli.
– Melanie przynieś podręczną apteczkę.
– Już, już – wiedźma poszła do kuchni.
– Czy kula przeszła na wylot? – zapytała Éléonore.
Dziewczyna kiwnęła głową.
– Jak dostałaś ten postrzał?
– Tam był chłopiec… – jej głos był słaby. – Miał złamane ramię. Próbowałam
wyleczyć złamanie i jego ojciec mnie postrzelił.
Zaskoczenie i oburzenie zadźwięczały w jej głosie.
Lecznicza magia była naprawdę rzadka, prawie niespotykana. Éléonore zmarszczyła
brwi. Co u licha dziewczyna robiła tutaj, na Rubieży?
Melanie pojawiła się w drzwiach z apteczką.
– Jeśli potrafisz leczyć, dlaczego nie naprawiłaś dziury w swojej nodze?
– Nie potrafię uzdrowić siebie – odpowiedziała jej dziewczyna.
– Myślę, że kłamiesz – powiedziała Melanie podając apteczkę.
Dziewczyna uniosła rękę. Jej palce musnęły pokrytą starczymi plamami rękę Melanie.
Słaby strumień złotych iskier wypłynął z jej palców i zatopił się w skórze Melanie. Ciemne
wątrobowe plamy rozpłynęły się.
Éléonore sapnęła. Melanie stała zastygła.
Dziewczyna uśmiechnęła się smutnym skrzywieniem warg.
– Proszę, czy mogę dostać trochę wody?
Jej noga wciąż krwawiła.
– Przynieś jej wodę, Melanie.
– Co to ja jestem, służąca? – Melanie poszła do kuchni.
Éléonore odkorkowała butelkę alkoholu do nacierania, wylała trochę na gazę
z apteczki i przyłożyła do rany. Dziewczyna szarpnęła się.
– Jesteś z Dziwoziemi, prawda? Co robisz tutaj na Rubieży?
– Musiałam odejść – powiedziała dziewczyna. – Miałam konia i pieniądze. Ktoś je
ukradł. Próbowałam zarobić, ale nikt nie chciał pozwolić, żebym go uzdrowiła. Spróbowałam
pomóc dziecku temu mężczyzny a on mnie postrzelił. Postrzelił mnie! Co to za obłąkane
miejsce?
– Dla ciebie, to jest Rubież. – Éléonore wycisnęła na ranę trochę neosporinu z tubki. –
Nie jesteśmy życzliwi dla obcych.
Melanie pojawiła się ponownie z kubkiem. Dziewczyna piła dużymi, spragnionymi
łykami.
– Dziękuję.
– Kto cię postrzelił? – zapytała Melanie. – Jak wyglądał?
– Wysoki mężczyzna, rude włosy…
– Twarz jak łasica? – zapytała Melanie.
17
– Bardziej jak gronostaj – stwierdziła dziewczyna, jej głos był słaby.
– Marvin – powiedziały jednogłośnie Éléonore i Melanie.
– On jest naszym miejscowym paranoicznym świrem – ciągnęła Éléonore. – Nie może
usiedzieć spokojnie w kościele, ponieważ lustruje sufit w poszukiwaniu czarnych
helikopterów.
– Co to jest helikopter? – zapytała dziewczyna.
– To wielka metalowa maszyna ze śmigłami na czubku. Policja w Niepełni używa ich
do patroli powietrznych.
– Co to jest Niepełnia?
– O rety – westchnęła Melanie.
– Miejsce z którego pochodzisz nazywa się Dziwoziemia – powiedziała Éléonore. –
Żeby się tutaj dostać przeszłaś przez granicę, magiczną barierę, prawda?
– Tak.
– No cóż, teraz jesteś na Rubieży, pomiędzy światami. Po drugiej stronie Rubieży jest
kolejna magiczna bariera a za nią inny świat, taki sam jak Dziwoziemia, tyle że nie ma tam
magii.
– Dlatego nazywamy go Niepełnią – powiedziała Melanie. – Jeśli tam pójdziesz,
pozbawi cię magii.
– Jak to, nie ma magii? – zapytała dziewczyna.
Éléonore ciągle zajmowała się raną. Kula weszła w ciało dziewczyny od zewnętrznej
strony uda i wyszła dwa cale poniżej. Nieco więcej niż draśnięcie. Marvin nie trafiłby w stado
słoni, choćby przedefilowały przed nim.
– Jak masz na imię?
– Charlotte.
– Teraz się prześpij, Charlotte. Nie martw się, jesteś bezpieczna. Możesz tutaj zostać,
dopóki nie poczujesz się lepiej. Nikt tu cię nie postrzeli i mamy mnóstwo czasu, żeby
porozmawiać o Niepełni i helikopterach.
– Dziękuję – wyszeptała Charlotte.
– Bardzo proszę, kochanie.
Dziewczyna zamknęła oczy. Jej oddech stał się równomierny. Éléonore skończyła
opatrywać ranę.
– Znalazłaś sobie kolejnego ptaka ze złamanym skrzydłem – powiedziała Melanie. –
I ty zastanawiasz się, po kim George to ma.
– Popatrz na nią. Jak mogłabym ją odprawić?
Przyjaciółka potrząsnęła głową.
– Och, Éléonore. Mam nadzieję, że wiesz co robisz.
Był wieczór następnego dnia. Éléonore siedziała na ganku swojego domu pijąc
mrożoną herbatę z dziwoziemskiej szklanki i obserwując rubieżańskie jaskółki latające tam
i z powrotem w pogoni za komarami.
18
Siatkowe drzwi za nią otworzyły się. Charlotte wyszła na ganek owinięta w koc.
Włosy miała zmierzwione a twarz nadal bladą, ale jej oczy były jasne.
– Czujesz się lepiej? – zapytała Éléonore.
– Tak.
– Chodź, usiądź obok mnie.
Dziewczyna ostrożnie opuściła się na krzesło. Rana wciąż musiała boleć.
– Jak noga?
– To tylko draśnięcie – powiedziała dziewczyna. – Przepraszam, że rozpadłam się na
kawałki. To było bardziej z powodu szoku i odwodnienia.
– Proszę – Éléonore popchnęła ku niej talerz z ciasteczkami. – Wyglądasz, jakby
minęło trochę czasu odkąd ostatni raz jadłaś.
Charlotte wzięła herbatnik.
– Dziękuję, że mi pomogłaś. Nie wiem, jak się za to odwdzięczę.
– Nie mówmy o tym – powiedziała Éléonore. – Skąd pochodzisz? Mam na myśli
Dziwoziemię. Z jakiego kraju?
Charlotte zawahała się przez sekundę.
– Z Adrianglii.
– Moja wnuczka poślubiła mężczyznę z Adrianglii – powiedziała jej Éléonore. – Earla
Camarine.
– Marshalla Południowych Prowincji – stwierdziła Charlotte.
Może ona znała Rose.
– Dokładnie. Znasz go?
– Nigdy go nie spotkałam – odparła Charlotte. – Znam tę rodzinę ze względu na jej
renomę.
Popatrzyła na las. Wyczerpanie odbiło się na jej twarzy w wyrazie zmęczonych,
obwisłych ust i ciemnych kołach pod smutnymi oczami. Wyraźnie była tam jakaś przeszłość,
pomyślała Éléonore. Dziewczyna nie wyglądała jak zbiegły przestępca. Bardziej jak ofiara
uciekająca przed czymś, samotna, ale zdeterminowana. Dokładnie to samo spojrzenie
widziała na twarzy wnuczki, kiedy Rose kończyły się pieniądze, albo chłopcy popadli
w jakieś niespodziewane tarapaty. To było spojrzenie „życie kopnęło mnie raz jeszcze, ale
dam sobie radę”.
– Zatem dokąd zmierzałaś? – zapytała Éléonore.
– W żadne konkretne miejsce – odparła Charlotte.
– Cóż, nie jesteś w formie, żeby wybierać się gdziekolwiek.
Charlotte otworzyła usta.
– Nie jesteś w formie – powtórzyła Éléonore. – Moja wnuczka zostawiła tutaj dom.
Zamierzałam go wynająć, ale nie znalazłam nikogo, komu mogłabym zaufać, że go nie
zniszczy. Teraz jest tam pełno pajęczyn, ale jeśli nie boisz się szczotki i wody z mydłem,
szybko doprowadzisz to miejsce do porządku. Możesz tam zostać na jakiś czas. I jeśli chcesz
praktykować uzdrawianie, również możemy to zrobić. Potrzebujesz tylko zostać właściwie
przedstawiona ludziom. Sprawy tutaj toczą się w pewien określony sposób.
Charlotte patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, wyglądając na ogłuszoną.
– Dlaczego? Nawet mnie nie znasz. Mogę być kryminalistką.
Éléonore sączyła swoją herbatę.
19
– Kiedy earl Camarine po raz pierwszy pokazał się na Rubieży, nie byłam
uszczęśliwiona jego przybyciem. Moja wnuczka jest wyjątkowa, Charlotte. Wszystkie babcie
myślą, że ich wnuczęta są wyjątkowe, ale Rose naprawdę taka jest. Jest miła, mądra
i stanowcza. Ćwiczyła przez lata i nauczyła się rozbłyskiwać bielą, tak jak najlepsi
błękitnokrwiści. I jest piękna. Jej matka zmarła, a jej ojciec…
Éléonore skrzywiła się.
– Nie dokonałam w swoim życiu mądrych wyborów. Nie wyszłam mądrze za mąż
i nie zdołałam wychować syna, który uciekł od własnych dzieci. John zostawił Rose i jej
dwóch braci bez grosza przy duszy. Mając osiemnaście lat Rose została matką dla dwóch
malców. Utknęła tu na Rubieży, wykonując parszywą pracę w Niepełni i starając się
wychować swoich braci. Pragnęłam dla niej tylu wspaniałych rzeczy, a zamiast tego
patrzyłam jak powoli się wyniszcza i nic nie mogłam z tym zrobić. Wtedy zjawił się Declan
Camarine i obiecał jej wszystko: że będzie ją kochał i troszczył się o nią, i zaopiekuje się
Georgem i Jackiem. Ostrzegałam ją, że to zbyt piękne, aby było prawdziwe, ale i tak z nim
odeszła. Wyszło na to, że się myliłam. Żyje teraz jak księżniczka. Mąż ją kocha. Rozmawiają
o posiadaniu dzieci, kiedy chłopcy podrosną.
Krótki błysk bólu przemknął po twarzy Charlotte. A więc to tak. Uciekała od
rozbitego małżeństwa albo śmierci dziecka. Biedna dziewczyna.
Éléonore uśmiechnęła się.
– Moja wnuczka jest szczęśliwa, Charlotte. Ma wszystko, czego zawsze dla niej
chciałam. Na początku, kiedy odeszła martwiłam się jak dostosuje się do świata
błękitnokrwistych, ale jej teściowa wkroczyła i wzięła ją pod swoje skrzydła. Nie jestem
żadną księżną, ale teraz mam okazję zrobić to samo. Chcę odpłacić Opatrzności za
pobłogosławienie naszej rodziny. My, Draytonowie bywaliśmy piratami, wiedźmami,
łobuzami… ale nikt nigdy nie oskarżył nas o bycie niewdzięcznikami. Rodzina musi mieć
swoje standardy. Nawet na Rubieży. Jesteś mile widziana, jak długo zechcesz zostać.
20
ROZDZIAŁ 1
Trzy lata później.
Richard Mar biegł przez las. Z rany w jego boku płynęła ciemna, prawie czarna krew.
Zły znak. Prawdopodobnie miał uszkodzoną wątrobę. Gratulacje, powiedział sobie. W końcu
zdołałeś dać się zabić, i to ni mniej ni więcej tylko amatorowi. Gdyby twoja rodzina o tym
wiedziała, byłaby dumna.
Na swoją obronę miał tylko to, że nikomu nie przyszłoby do głowy, że mężczyzna
wymyśli i przeprowadzi plan obejmujący zgwałcenie własnej siostry przez łajdaka tylko po
to, żeby zastawić na niego pułapkę. Mimo wszystkiego co Richard widział wcześniej, taka
głębia ludzkiej podłości do tej pory mu umykała. Podziękował Szakalowi Tuline za
naprawienie tego przeoczenia oddzielając jego głowę od ciała. Niestety, Tuline miał sześciu
wspólników i chociaż prezentowali znaczący brak należytego wyszkolenia, jeden z nich
zdołał go podejść.
Pnie drzew migały obok niego, ogromne adriangliańskie sosny, proste jak maszty.
Jego oddech przeszedł w nierówne, bolesne sapnięcia. Gorący ból wwiercał się w jego bok,
kąsając ranę przy każdym kroku.
Odległe wycie przetoczyło się przez las. Łowcy niewolników mieli psy myśliwskie
a on zostawiał krwawy ślad. Był w poważnych tarapatach i nie widział sposobu, żeby się
z nich wykaraskać. Drzewa zafalowały wokół niego rozmazując się, a potem wróciły do
normalności. Wzrok go zawodził. Richard otrząsnął się i ruszył naprzód. Musiał dostać się do
granicy. Za granicą leżała Rubież. Z lasami Dziwoziemi rozciągającymi się wiele mil w każdą
stronę, Rubież była jego jedyną szansą. Nie to, żeby Rubieżnicy pomogli mu z dobroci serca.
Urodził się na Rubieży i lepiej niż ktokolwiek wiedział, że w tym miejscu pomiędzy światami
każdy człowiek dbał tylko o siebie. Ale Rubieżnicy, paranoiczny i podejrzliwy ludek mieli
pistolety i palce świerzbiące na spustach. Zobaczą grupę uzbrojonych łowców niewolników
jadących przez ich ziemie i zastrzelą ich dla zasady.
Chwyciły go zawroty głowy ciskając na pień drzewa. Richard chwycił wonną korę,
żeby odzyskać równowagę, jego palce utknęły w żywicy i zapragnął, żeby drzewo przestało
się kręcić. No dalej, opanuj się. To nie jest dobry sposób, żeby umrzeć. Mógłby przynajmniej
odejść w blasku chwały, zamiast wykrwawić się pod jakąś sosną.
Las rozpłynął się zmieniając w szare, przesiąknięte deszczem bagno. Richard czuł
ostry aromat roślin Moczarów zmieszany z odorem stojącej wody. Poznałby ten zapach
wszędzie – wyrósł nim okryty. Biegł przez spłukaną, błotnistą ziemię do polanki otoczonej
przez cyprysy. Szerokie dziury ziały w ziemi jak ciemne paszcze. Sprawdził pierwszą
i zobaczył ciało dziecka, jasny, chudy kształt pływający twarzą w dół w dwóch stopach
brązowej wody…
Richard potrząsnął głową odrzucając wspomnienie. Znów pojawiły się drzewa.
Miał halucynacje. Wspaniale. Odepchnął się od pnia i ruszył dalej. Z oddali dobiegło wycie
następnego psa, bardziej na zachodzie. Musieli podzielić się na dwie grupy. Byli tchórzliwą
bandą, ale mieli sporo praktyki w ściganiu zbiegłych niewolników i byli w tym niepokojąco
dobrzy.
21
Gąszcz skończył się nagle. Zobaczył parów, ale zbyt późno. Dywan z igieł usunął mu
się spod nóg, brzeg wzgórka rozpadł, a Richard potoczył w dół zbocza i uderzył w drzewo.
Jego żebra chrupnęły a ból wbił szpony w bok.
Błoto zachlupotało pod jego nogami. Mężczyzna rzucił się na niego klucząc pomiędzy
dziurami z mieczem w ręku, usta miał szeroko otwarte w głośnym wrzasku, mokre włosy
deszcz przylepił mu do czaszki. Richard ciął. Ciało upadło przed nim. Kolejny łowca
niewolników zaatakował z lewej. Miecz Richarda zatoczył kolejny łuk i głowa łowcy stoczyła
się z jego ramion i wpadła do najbliższej dziury. Czerwona krew trysnęła z kikuta szyi
i spryskała muł…
Rzeczywistość uderzyła Richarda w przypływie agonii. Zacisnął zęby, podniósł się
na czworaki, niezdarnie jak raczkujące dziecko i zmusił do wstania. Znajome tępe ciśnienie
naparło na jego skórę i wnętrzności. Postąpił krok naprzód i ściana magii uniosła się
naprzeciw jego zmysłom. Nie widział jej i nie czuł, ale naciskała na niego, jakby niewidzialna
ręka ściskała go od wewnątrz. Dotarł do Rubieży. Wreszcie.
Wielkie futrzaste ciało poszybowało przez krawędź parowu. Richard obrócił się
wyciągając miecz z pochwy. Słońce odbiło się w długim, smukłym ostrzu. Pies rasy
rozpruwacz wilków wylądował na zboczu i biegł naprzód, sto siedemdziesiąt funtów mięśni
pokrytych krótką, gęstą, czarną sierścią. Richard pochylił się do przodu, zaciskając lewą rękę
na małym nadajniku ultradźwięków osadzonym w głowicy miecza. Prezent od jego brata.
Kaldar kupił, albo co prawdopodobniejsze, ukradł urządzenie podczas jednej ze swoich
wycieczek do Niepełni i działało również w Dziwoziemi. Psy łowców nienawidziły tego
i Richard używał go często. Nigdy nie przepadał za zabijaniem psów. Robiły tylko to, co
kazali im ich panowie.
Troje ludzi pojawiło się na szczycie wąwozu. Dwaj mężczyźni, jeden szczupły, wręcz
wychudzony, drugi ubrany w skórę i trzymający psią smycz, oraz kobieta, wysoka,
muskularna, z twardymi oczami. Zwiadowcy łowców. Witajcie.
Pies był prawie przy nim, biegnąc szybko na potężnych łapach, zwalisty,
grubokościsty, wyhodowany żeby zabić watahę wilków i wrócić do domu w jednym kawałku.
Pięćdziesiąt stóp. Trzydzieści.
Richard nacisnął nadajnik. Dźwięk zbyt wysoki dla ludzkich uszu przeciął wrażliwą
błonę bębenkową psa.
Zwierzę zatrzymało się.
– Bierz go! – wrzasnął łowca ze smyczą. – Bierz go!
Pies wyszczerzył wielkie kły.
Richard ponownie nacisnął nadajnik, trzymając guzik przez kilka bolesnych sekund.
Pies zajęczał i odbiegł na bok, okrążając go.
Wychudzony łowca z prawej strony tresera psa zaklął i wyciągnął zza pasa pistolet.
Łowcy niewolników byli oportunistycznymi bandziorami – większość z nich miała zaledwie
tyle magii, żeby urodzić się w Dziwoziemi, albo na Rubieży, ale za mało aby odnieść w życiu
sukces. Wyrównywali swoje szanse okrucieństwem i bronią przemycaną z Niepełni, licząc na
element zaskoczenia.
Łowca wycelował broń w Richarda. Był młody, jasnowłosy, a sposób w jaki trzymał
broń, bokiem, przyprawił Richarda o ból głowy.
– Potrzebujemy go żywego, ty głupcze – powiedział treser psa.
22
– Cieniasy, pieprzyć to. – Czarny wylot lufy spoglądał Richardowi w twarz. – Zdejmę
go od razu.
– On jest nowicjuszem? – zapytał Richard zbierając siły.
– Co? – kobieta gapiła się na niego.
– Czy on jest łajzą podczas treningu? – Richard popatrzył na strzelca. – Przynajmniej
mógłbyś mieć tyle przyzwoitości, żeby trzymać pistolet właściwie, ty głupcze. Jeśli nie wiesz
jak, oddaj go komuś, kto wie. Nie zamierzam ścierpieć bycia postrzelonym przez kogoś mniej
niż w pełni wyszkolony zakapior.
Strzelec wycharczał.
– Pieprz się.
Pistolet szczeknął, dźwięk zagrzmiał w lesie.
Richard rozbłysnął, rozciągając swoją magię w ochronny ekran. Przejrzysta biała
magia zapulsowała formując przed nim półokrąg. Trwał sekundę, wystarczająco długo, żeby
odrzucić kulę na bok. Nawet w pełni sił nie mógł utrzymać tarczy dłużej niż przez chwilę, ale
z właściwą synchronizacją, to wystarczało. Jego rozbłysk zwykle był niebieski, ale
przebywanie w Dziwoziemi wzmocniło jego magiczną siłę.
Handlarz wypluł kolejne przekleństwo i wystrzelił naciskając spust w szybkim rytmie.
Bum, bum, bum.
Richard rozbłyskiwał dopasowując się do tempa strzałów na chwilę zanim
wybrzmiały. Biały ekran pulsował odrzucając pociski. Bum, bum, bum.
Ostry skowyt przedarł się przez strzały. Pistolet kliknął. Mężczyźnie zbrakło amunicji.
Richard obejrzał się. Pies upadł. Ten idiota postrzelił własnego psa. Tak się właśnie
działo, kiedy niszczycielskie możliwości broni mężczyzny przewyższały jego inteligencję.
– Po co do diabła to zrobiłeś? – Treser gapił się na psa dyszącego z bólu na trawie. –
Ty za to bekniesz. Nie ma mowy, żebym bulił z własnej kieszeni.
– Jasna cholera. – Strzelec schował broń z powrotem za pasek.
– Mogłam ci to powiedzieć wcześniej – stwierdziła wysoka kobieta. – Kule nie zranią
błękitnokrwistego.
On nie był błękitnokrwistym. Wręcz przeciwnie. Richard popatrzył na trójkę
handlarzy.
– Jak do tej pory postrzeliliście własnego psa i zmarnowaliście dwanaście kul. Jeszcze
jakieś próby olśnienia mnie waszymi wybitnymi umiejętnościami w zakresie walki?
– Musimy zejść tam na dół i dorwać go – powiedział kobieta.
Dwaj handlarze spojrzeli na niego. Żaden się nie ruszył.
– Nie – powiedział treser psa.
– To zły pomysł – dodał zbir z pistoletem.
– Och, wy skamlące suki – kobieta potrząsnęła głową. – Popatrzcie na niego, ma
piętnaście lat więcej niż wy i ledwie stoi. Pewnie się wykrwawi zanim tam zejdę.
Richard pozwolił sobie zachwiać się. W jego aktualnym stanie nie było to zbyt trudne.
Potrzebował wszystkich trojga w zasięgu uderzenia, ponieważ drzewa groziły ponownym
rozpłynięciem.
– Schodzę tam – powiedziała kobieta. – Wiedzcie tylko, że jakąkolwiek dostanę za to
nagrodę, nie podzielę się z wami.
23
Zaczęła zsuwać się po zboczu. Zbir z pistoletem splunął na bok i skierował się za nią.
Treser psa przez długą chwilę wpatrywał się w Richarda, a potem poszedł za nimi. Kobieta
wyciągnęła z pochwy długi, wąski miecz. Treser wymachiwał toporem z krótkim trzonkiem.
Trzeci łowca wyjął pałkę.
Richard walczył żeby ustać prosto. Kropla krwi skapnęła z przesiąkniętego materiału
kaftana i spadła na sosnowe igły. Następna…
Kobieta zaatakowała. Była wysoka i szybka, stała pewnie na nogach i miała niezły
zasięg. W ułamku sekundy pomiędzy odczytaniem z jej oczu zamiarów a wykonaniem ich
przez jej ciało, Richard uwolnił swoją magię. Rozciągnęła się cienką, śmiercionośną linią
wzdłuż krawędzi ostrza. Zrobił krok naprzód unikając jej pchnięcia i ciął potężnie przez
ramię. Pokryty rozbłyskiem miecz przeciął ludzkie ścięgna i kość jak nożyce bibułę.
Oderwana kończyna upadła na ziemię.
Zanim kobieta zdążyła wydać z siebie krzyk, Richard zatopił miecz w piersi tresera
psów przebijając serce, wyciągnął go z szarpnięciem, przekręcił i uderzył do tyłu przesuwając
ostrze wzdłuż boku i trafiając trzeciego łowcę w pachwinę.
Kobieta w końcu wrzasnęła. Richard ściął jej głowę jednym ostrym ciosem, odwrócił
się i wykończył chudzielca brutalnie podrzynając mu gardło.
Trzy ciała upadły na ziemię.
Richardowi kręciło się w głowie. Jego nogi poddały się. Opadł na jedno kolano
wbijając miecz w ziemię i trzymając się go jak podpory. To co powinno było zabrać trzy
ciosy, wymagało pięciu.
– To żenujące – wyszeptał.
Dwie czerwone krople rozprysnęły się na zielonych liściach – jego krew. Krzaki
dookoła były nią splamione – część była jego, część należała do łowców niewolników.
Pies obok niego zaskomlał. Richard skupił wzrok i zobaczył brązowe ślepia patrzące
na niego z cichym psim błaganiem.
– Przykro mi, mały. Nie mogę ci pomóc.
Richard zmusił się do powstania i zatoczył do przodu, do granicy. Magia objęła go
ściskając, gniotąc, jakby samo powietrze stało się ciężkie i lepkie. Ciało krzyknęło
w proteście, czując jak część jego magii zostaje wydarta. Rubież była jego ostateczną granicą.
Raz próbował wejść do Niepełni i prawie umarł. Ta sama magia, która sprawiała, że był taki
dobry w posługiwaniu się mieczem, trzymała go tutaj. Teraz czuł się jakby miał umrzeć, ale
przetrwa. Musiał tylko iść dalej. Jedna stopa za drugą.
Krok.
Następny.
Magia polizała jego skórę szorstkim językiem i nacisk zniknął. Przeszedł.
Las kołysał się wokół niego, drzewa rozsuwały na boki. Richard potykał się idąc
naprzód. Chłód sunął po jego skórze. Mięśnie nóg drżały, z trudem dźwigając jego ciężar.
Wata zatkała mu uszy, a po niej przyszły głębokie, obezwładniające nudności. Przedzierał się
na wpół ślepy przez krzaki.
Rozciągała się przed nim bagienna polana. Łowcy niewolników leżeli martwi,
wyekspediowani na tamten świat przez jego ostrze. Rzucał się od dziury do dziury. Martwe
dzieci patrzyły na niego nieruchomymi oczami.
– Sophie! Sophie!
24
– Tutaj – słabiutko zabrzmiał głos jego kuzynki.
– Gdzie jesteś?
Dziury wypełnione były dziećmi leżącymi w błotnistej wodzie. Sprawdził już każdą
biegając dookoła w panice. Ciała. Kolejne ciała. Ona gdzieś tu była. Musiał ją znaleźć.
Świat stał się czarny. Przedarł się przez tę ciemność czystą siłą woli i zobaczył skraj
zakurzonej drogi biegnącej między drzewami, niewiele więcej niż dwa ślady po oponach
z pasem trawy rosnącej między nimi. Nie był pewien czy to jest prawdziwe, czy to też
fragment jakichś wspomnień.
Ciemność zalewała go.
Richard zacisnął zęby i poczołgał się do drogi. To nie był koniec. Nie umrze tutaj.
Miał rzeczy do zrobienia.
Zalana deszczem polana otoczona cyprysami pojawiła się na widoku.
– Pomóż mi! – zawołała Sophie.
Przedzierał się przez ciała łowców kierując się jej głosem.
– Pomóż mi!
Próbuję, chciał jej powiedzieć. Próbuję kochanie. Trzymaj się. Czekaj na mnie.
Ciemność nadepnęła na tył jego głowy. Świat zniknął.
Charlotte obserwowała artykuły spożywcze leżące na wysepce w jej kuchni. Prawie
skończone. Został tylko duży kawał wołowiny na kotlety. Pokroiła go nożem na pięć równych
porcji – każda wystarczy na obiad dla jednej osoby wraz z resztami na lunch – i zaczęła
zawijać je w folię.
Za pierwszym razem kiedy wynajęła mieszkankę Rubieży, żeby przywiozła jej
żywność z Niepełni, kobieta dostarczyła jej dużą paczkę wołowiny. Charlotte zamroziła ją
w całości w opakowaniu. Niestety okazało się, że jeśli raz rozmrozić wołowinę
w mikrofalówce, to ponowne jej zamrożenie nie jest bezpieczne. Skończyło się na tym, że
musiała wyrzucić połowę mięsa. Lekcja została zapamiętana.
Gotowanie było jedną z rzeczy których musiała się na uczyć na Rubieży. W Ganer
College posiłki przygotowywał personel, a w swojej posiadłości zatrudniała kucharza.
Charlotte westchnęła na to wspomnienie. Nigdy tak naprawdę nie doceniała Colina, dopóki
sama nie musiała sobie poradzić w kuchni. Éléonore dała jej książkę kucharską i dopóki
Charlotte dokładnie kierowała się przepisem, rezultat wychodził znośny, czasami nawet
smaczny. Lata spędzone na przyrządzaniu leków sprawiały, że miała dobrą technikę
i wystarczającą cierpliwość, ale jeśli nie miała właściwych składników pod ręką, próby
zastępowania ich innymi kończyły się kompletną katastrofą. Kilka tygodni temu patrzyła jak
Éléonore robi chlebek bananowy. Wszystko wyglądało tak: „garść mąki”, „szczypta
cynamonu”, oraz „dodawać rozgniecione banany, dopóki nie będzie wyglądać właściwie”.
Charlotte starannie wszystko zapisała a kiedy spróbowała odtworzyć przepis, skończyła ze
słoną, uformowaną na kształt bochenka skałą.
Przyswoiła sobie również inne lekcje. Bycie pokornym. Przeżywanie życia
zwyczajnie. Ciemna magia wewnątrz niej popadła w długi stan uśpienia i to jej pasowało.
25
Jasne światło słoneczne wlewało się przez otwarte okno rysując gorący prostokąt na
kuchennej podłodze. Dzień był piękny. Powietrze pachniało wiosną i kapryfolium. Kiedy
skończy, wyjdzie na zewnątrz usiąść na ganku na huśtawce i poczytać. I weźmie szklankę
mrożonej herbaty. Mmm. Mrożona herbata będzie strzałem w dziesiątkę.
– Charlotte? Jesteś tam? – znajomy głos zawołał z werandy. Éléonore.
– Może – uśmiechnęła się Charlotte, owijając w folię ostatni kawałek wołowiny.
Éléonore wkroczyła do kuchni. Wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat, ale w ubiegłym
roku wspomniała mimochodem, że dla kobiety przetrwać sto dwunaste urodziny to całkiem
nieźle. Jej ubrania były malowniczą zbieraniną podartych i postrzępionych warstw
materiałów, wszystkich idealnie czystych i pachnących lekko lawendą. Włosy miała
nastroszone, tworzące siwą plątaninę hojnie przyozdobioną talizmanami, gałązkami i suchymi
ziołami. W środku tego gniazda siedział mały zegar z kukułką.
Martwiła się o Éléonore. Przez te trzy lata odkąd się poznały, kondycja fizyczna
starszej kobiety stopniowo się pogarszała. Jej kości stawały się coraz cieńsze i traciła mięśnie.
Cztery miesiące temu poślizgnęła się na oblodzonej ścieżce i złamała biodro. Charlotte
uleczyła to, ale jej talent miał swoje granice. Mogła uzdrawiać tylko w ramach istniejącego
potencjału organizmu. U dzieci te możliwości były wysokie i mogła nawet regenerować
odcięte palce. Ale ciało Éléonore było zmęczone. Jej kości były kruche i skłonienie ich do
zrośnięcia okazało się trudne.
Starość to jedyna choroba na którą nie ma lekarstwa. Na Rubieży tak samo jak
w Dziwoziemi długość ludzkiego życia wydłuża się dzięki działaniu magii, ale nawet ona się
wyczerpuje.
Zegar z kukułką przekrzywił się.
– To zaraz spadnie – powiedziała Charlotte.
Éléonore westchnęła i wyciągnęła zegar z włosów.
– On po prostu nie chce tam zostać, prawda?
– Próbowałaś szpilkami?
– Próbowałam wszystkiego – Éléonore dokonała przeglądu wysepki wypełnionej
mięsem i warzywami, wszystko idealnie posortowane i owinięte w folię lub włożone do
strunowych torebek. – Masz obsesję, moja droga.
Charlotte zaśmiała się.
– Lubię mieć dobrze uporządkowaną chłodziarkę.
Éléonore otworzyła zamrażarkę i zamrugała.
– Co? – Charlotte nachyliła się próbując zrozumieć na co wiedźma patrzy. Jej lodówka
naprawdę nie była godna takiego gapienia się. Były tam cztery półki, każda ze staranną
etykietą napisaną niezmywalnym markerem na kawałku białej taśmy: wołowina, wieprzowina
i kurczaki, owoce morza, warzywa.
Éléonore postukała palcem w najbliższy napis.
– Nie ma dla ciebie nadziei. – Pochyliła się i usiadła na stołku. – Czy ty kiedykolwiek
robisz bałagan tak dla zabawy?
Charlotte potrząsnęła głową, ukrywając uśmiech.
– Lubię porządek. To mnie zakotwicza.
– Jeśli zakotwiczysz się jeszcze bardziej, wypuścisz korzenie.
Charlotte zaśmiała się. To była prawda.
2 ILONA ANDREWS Krawędź miecza T. 4 cyklu “Na Krawędzi” Tłumaczenie nieoficjalne: pandion Poniższe tłumaczenie w całości należy do autora książki jako jego prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora. Ponadto poniższe tłumaczenie nie służy uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba wykorzystująca treść poniższego tłumaczenia w celu innym niż marketingowym łamie prawo.
3 PROLOG – Moja pani? Charlotte spojrzała sponad swojej filiżanki herbaty na Laisę. Młoda dziewczyna trzymała ciężką, grubą, kopertę. – To przyszło do ciebie, pani. Nagły ból przeszył pierś Charlotty, jakby coś ważnego pękło wewnątrz niej. Poczuła zimno i drżenie. To były złe wieści. Gdyby byłyby dobre, dostałaby wiadomość skrajerem. Poczuła chęć wsunięcia palców w jasne włosy i potargania fryzury. Nie robiła tego, odkąd przestała być dzieckiem. – Dziękuję ci – wydusiła z siebie odpowiedź. Pokojówka zwlekała, niepokój odbił się na jej twarzy. – Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić, pani? Charlotte potrząsnęła głową. Laisa przyglądała się jej przez długą chwilę, po czym ociągając się przeszła przez balkon w stronę drzwi i weszła do środka. Koperta leżała przed Charlotte. Zmusiła się, żeby podnieść filiżankę herbaty do ust. Brzeg filiżanki zadrżał. Jej palce się trzęsły. Skupiła się na tym brzegu przyzywając lata ćwiczeń w panowaniu nad emocjami. Spokój i opanowanie, to była mantra uzdrowicielki. Skuteczna uzdrowicielka nie jest ani bezduszna, ani czułostkowa, szepnęła jej pamięć. Nie pozwala sobie na uleganie namiętności albo rozpaczy i nigdy nie dopuszcza, żeby emocje zagroziły jej umiejętnościom. Trzymała się tego kredo przez dwadzieścia lat. Nigdy jej nie zawiodło. Spokój ponad wszystko. Spokój. Charlotte oddychała głęboko licząc każdy wdech i wydech. Jeden, dwa, trzy, cztery… dziesięć. Filiżanka w jej rękach trwała nieruchomo. Charlotte napiła się, odstawiła ją i rozerwała kopertę. Koniuszki jej palców były bez czucia. W górnej części kartki widniała ozdobna pieczęć Adriangliańskiej Akademii Lekarskiej. Z żalem informujemy… Charlotte zmusiła się do przeczytania całości, do ostatniego słowa, a potem zwróciła spojrzenie ponad białą kamienną balustradą na ogród poniżej. Tam w dole biegła w stronę odległych drzew dróżka z cegieł w piaskowym kolorze. Po obu stronach ścieżki ciągnęły się pasy niskiej, srebrzystej trawy otoczone przez rzędy niewysokich, szmaragdowych żywopłotów, za którymi kwitły kwiaty: róże o dziesiątkach odcieni, ich ciężkie pąki były doskonałe, konstelacje krzewów z kiściami gwiaździstych kwiatków, purpurowych, różowych i białych, żółte ostróżki, ich delikatne kwiatuszki jak małe dzwoneczki… Ona nie zakwitnie. Nie przyniesie owoców. Zatrzasnęły się przed nią ostatnie drzwi. Charlotte objęła się wpół. Była jałowa. Słowo przygniotło ją jak miażdżący, materialny ciężar, żelazna kotwica zawieszona u szyi. Nigdy nie poczuje, jak wewnątrz niej rośnie życie. Nie przekaże swojego talentu i nigdy nie zobaczy śladu swoich rysów w twarzy dziecka. Leczenie i magia najlepszych uzdrowicieli w Adrianglii zawiodły. Ironia była tak wyraźna, że zaśmiała się gorzkim, szorstkim śmiechem.
4 W Adrianglii dwie rzeczy miały największe znaczenie: ród i magia. Jej rodzina nie była ani stara, ani majętna, a jej nazwisko było zwyczajne. W przeciwieństwie do jej magii. Mając cztery latka uzdrowiła rannego kotka i jej życie zrobiło zwrot w nieoczekiwanym kierunku. Medyczne talenty były rzadkie i wysoko cenione w królestwie, tak rzadkie, że kiedy miała siedem lat, Adrianglia upomniała się o nią. Rodzice wyjaśnili jej sytuację: opuści ich, żeby studiować w Ganer College’u Nauk Medycznych. Adrianglia zapewni jej zakwaterowanie, naukę, wyszkoli jej magię, a w zamian za to, po ukończeniu edukacji Charlotte poświęci dziesięć lat służąc królestwu. Na koniec tej dekady zostanie jej przyznany tytuł szlachecki, czyniący ją jedną z wysoce pożądanej elity, oraz niewielka posiadłość. Jej rodzice z kolei otrzymają wory pieniędzy, żeby ukoić smutek po stracie dziecka. Nawet w tak młodym wieku zrozumiała, że została sprzedana. Trzy miesiące później odeszła do College’u i nigdy nie wróciła. Jako dziesięciolatka była cudownym dzieckiem, kiedy miała piętnaście lat, wschodzącą gwiazdą; mając siedemnaście, kiedy jej służba oficjalnie się rozpoczęła, Charlotte była najlepsza w College’u. Nazwano ją Uzdrowicielką i strzeżono jak skarbu. Oczekując na zasłużenie na ten tytuł odbywała szkolenia u najlepszych nauczycieli. Lady Augustine, której linia krwi na Starym Kontynencie sięgała stuleci wstecz, osobiście objęła nadzór nad jej edukacją, upewniając się, że Charlotte wejdzie do adriangliańskiej socjety, jakby należała tam od zawsze. Jej postawa była bez skazy, smak wyrafinowany, postępowanie wzorowe. Od czasu ukończenia College’u, teraz, kiedy była Charlottą de Ney, baronową Ney i właścicielką małej posiadłości, uzdrowiła tysiące. Ale nie potrafiła uzdrowić siebie. Nie potrafił tego również nikt inny. Po osiemnastu miesiącach leczenia przez specjalistów i magię trzymała w ręce ostateczny werdykt. Była bezpłodna. Jałowa. Jak pustynia. Jak ugór. Dlaczego ona? Dlaczego właśnie ona nie mogła mieć dziecka? Uzdrowiła niezliczone dzieci odciągając je znad krawędzi śmierci i zwracając rodzicom, ale pokój dziecinny, który urządziła obok ich sypialni wciąż pozostawał pusty. Czy nie zasłużyła na swój mały kawałek szczęścia? Co takiego strasznego zrobiła, że nie mogła mieć dziecka? Wyrwał się jej szloch. Charlotte zebrała się w sobie i wstała. Żadnej histerii. Elvei musiał zostać powiadomiony. Będzie zdruzgotany. Dzieci znaczyły dla jej męża tak wiele. Zeszła po schodach na ścieżkę prowadzącą na północne patio. Stary dom rozpierał się w ogrodzie jak leniwa, biała bestia, pozornie chaotyczna trzypiętrowa zbieranina pokojów, werand, balkonów i kamiennych schodów. Północne patio znajdowało się po drugiej stronie dworu a ona chciała mieć kilka minut na uspokojenie. Mąż będzie potrzebował jej wsparcia. Biedny Elvei. Dopiero zaczęła się przyzwyczajać do swojego nowego życia, kiedy Elvei Leremine wystąpił z oświadczynami. Miała wtedy dwadzieścia osiem lat, rok po ukończeniu College’u i była samotna. Życie uzdrowicielki nie pozostawiało zbyt wiele czasu na romantyczne zabiegi. Pomysł bycia zamężną i dzielenia życia z innym człowiekiem nagle wydał się jej bardzo pociągający. Baron Leremine był uprzejmy, wytworny i atrakcyjny. Chciała mieć rodzinę, więc się zgodziła. Kiedy minął rok i nie było dziecka, poddała się badaniom czyniąc pierwszy krok w swojej wyczerpującej, osiemnastomiesięcznej podróży.
5 Pragnęła dziecka. Obdarzyłaby je miłością i opieką a jej syn albo córka nie musieliby się martwić o to, że zostaną wydarci z jej ramion, ponieważ nawet jeśli dziecko odziedziczyłoby jej talent, ona poszłaby do College’u razem z nim. Charlotte zatrzymała się na chwilę i zacisnęła powieki. Nie będzie żadnego dziecka. Tydzień temu miesiące zabiegów, testów i czekania przytłoczyły ją. Czuła się samotna, zrozpaczona i przerażona myślą o przyszłości, tak samo jak wtedy kiedy mając siedem lat pierwszy raz przekraczała ogromne, kamienne wrota Ganer College. Więc zwróciła się do tej samej osoby, która pocieszała ją wtedy, kobiety zastępującej jej matkę po tym, jak naturalni rodzice oddali ją. Wróciła do Ganer College porozmawiać z lady Augustine. Spacerowały po ogrodach tak jak ona teraz, chodząc po zataczających łuki wybrukowanych ścieżkach, z ponurymi, kamiennymi ścianami College’u za plecami. Lady Augustine nie zmieniła się za bardzo. Ciemnowłosa, pełna wdzięku, o klasycznie pięknej twarzy nie szła, lecz płynęła. Jej postawa wciąż była królewska, zachowanie wytworne a magia, która w jednej chwili potrafiła uspokoić najgwałtowniejszego szaleńca, potężna jak zawsze. – Myślisz, że to jest kara? – zapytała Charlotte. Lady uniosła brwi. – Kara? Za co? Charlotte zacisnęła zęby. – Możesz powiedzieć mi wszystko – wyszeptała lady Augustine. – Nie zdradzę twojego zaufania, serduszko. Wiesz o tym. – Jest we mnie coś mrocznego. Coś złośliwego. Czasami czuję to, jak patrzy moimi oczami z mego wnętrza. – Czujesz pragnienie? – zapytała starsza kobieta. Charlotte kiwnęła głową. Pragnienie nieustannie wisiało nad każdym uzdrowicielem jak upiór. Uzdrowiciele potrafili naprawiać rozległe rany i usuwać choroby, ale mogli również krzywdzić. Używanie destrukcyjnej strony ich magii było zabronione. „Nie czynić krzywdy” było pierwszym zdaniem przysięgi składanej przez uzdrowiciela. Były to pierwsze słowa które usłyszała na pierwszej lekcji, i przez lata słyszała je niezliczoną ilość razy. Krzywdzenie było uwodzicielskie. Ci, którzy tego próbowali uzależniali się i zatracali w nim. – Czy to staje się silniejsze? – zapytała lady Augustine. Charlotte kiwnęła głową. – Wybacz sobie bycie człowiekiem. Co takiego? Charlotte spojrzała na starszą kobietę. Ponury uśmiech wygiął wargi lady Augustine. – Moja droga, myślisz, że jesteś pierwszą, która ma takie myśli? Nasze talenty dają nam możliwości zarówno uzdrawiania jak i zadawania krzywdy. W naszej naturze leży czynienie obu tych rzeczy, jednak żąda się od nas, żebyśmy odcięli połowę siebie i przez długie lata tylko uzdrawiali. To stwarza brak równowagi. Myślisz, że ja nie wyobrażałam sobie, co mogłabym zrobić, gdybym uwolniła swoją moc? Mogłabym wejść do pokoju pełnego dyplomatów i popchnąć kraj do wojny. Mogłabym wzbudzić zamieszki. Mogłabym doprowadzić ludzi do morderstwa. Charlotte wpatrywała się w nią. Ze wszystkich ludzi, jej przybrana matka była ostatnią osobą, którą podejrzewałaby o takie myśli.
6 – To co czujesz jest normalne. To nie powód do ukarania cię. Znajdujesz się w stanie silnego stresu i twój umysł i ciało bronią się. Żyjesz w ogromnym napięciu i to czyni cię podatną. Chcesz się odegrać, ale Charlotte, musisz utrzymać swoją magię pod kontrolą. – A co jeśli popełnię błąd? – zapytała Charlotte. – Nie ma czegoś takiego jak błąd. Jesteś albo uzdrowicielką, albo abominacją. Charlotte wzdrygnęła się. – Wierzę w ciebie. Wiesz jakie są konsekwencje. Wiedziała. Każdy uzdrowiciel znał konsekwencje. Ci którzy zadawali krzywdę innym zamieniali się w nosicieli zarazy, niewolników własnej magii, istniejących tylko po to, żeby roznosić chorobę i śmierć. Wieki temu, na Starym Kontynencie próbowano wykorzystać nosicieli zarazy jako broń podczas wojny. Dwóch uzdrowicieli wyszło na pole bitwy i wypuściło swoją magię. Żadna z armii tego nie przeżyła, a zaraza którą uwolnili szalała miesiącami i zdziesiątkowała całe królestwa. Lady Augustine westchnęła. – Królestwo zabiera nas od naszych rodzin w tak młodym wieku, ponieważ chce nas ukształtować po swojemu. Dając nam tak staranne wykształcenie żąda tylko dziesięciu lat służby, bo to co robimy niszczy nas. Tyle z siebie dajemy. Dla wielu ludzi stanowimy ostatnią nadzieję i jesteśmy narażeni na doświadczanie wielu strasznych rzeczy: rany zadane z okrucieństwa, umierające dzieci, rodziny rozdarte rozpaczą. To ciężkie brzemię i ma ono wpływ na ciebie, na mnie, na nas wszystkich. Czucie niszczycielskich popędów jest naturalne, Charlotte. To działanie pod ich wpływem uczyni z ciebie mordercę. Może nie od razu. Może przez jakiś czas można je kontrolować, ale na koniec magia cię pożre i będziesz chodzić po ziemi niosąc śmierć. Od tej reguły nie ma wyjątków. Nie stań się abominacją, Charlotte. – Nie zrobię tego. Powstrzyma ciemność. Musi – po prostu nie ma wyboru. Przez kilka chwil szły w milczeniu. – Rozważmy najgorsze – powiedziała Lady Augustine. – Jesteś bezpłodna. Serce Charlotte zgubiło rytm. – Tak. – To nie oznacza, że musisz być bezdzietna. Setki dzieci czekają żeby ktoś je pokochał. Nie możesz urodzić, Charlotte. To ledwie niewielka część bycia rodzicem. Nadal możesz zostać matką i poznać wszystkie radości i męki wychowywania dziecka. Za bardzo martwimy się o nasze linie krwi, nazwiska rodowe i nasze własne głupie pojęcie arystokracji. Jeśli ktoś zostawi na twoim progu koszyk z dzieckiem, naprawdę zawahasz się czy go podnieść, ponieważ dziecko nie będzie z twojej krwi? To po prostu dzieciątko, małe życie, które czeka żeby się nim zaopiekować. Pomyśl o tym. – Nie muszę. Zamierzam wziąć dziecko – powiedziała Charlotte. Weźmie je i będzie kochać. To, że nie ona sprowadziła je na świat, nie będzie miało znaczenia. – Oczywiście, że tak. Jesteś moją córką pod każdym względem, za wyjątkiem krwi i znam cię. Myślę, że będziesz wspaniałą matką. Oczy zapiekły ją od łez. Charlotte nie pozwoliła im popłynąć. – Dziękuję ci.
7 – A co twój mąż myśli o tym wszystkim? – Dzieci są dla niego bardzo ważne. Jego dziedzictwo zależy od spłodzenia spadkobiercy. Starsza kobieta przewróciła oczami. – Dziedziczenie warunkowe? Ach, te radości posiadania szlacheckiej krwi i odrobiny pieniędzy. Czy to jakiś nowy wymóg? Nie przypominam sobie takiego warunku w twoim małżeńskim kontrakcie. Charlotte westchnęła. – Nie było go. – Czy on w którymś momencie przed ślubem wspomniał, że będzie potrzebował dziedzica? Charlotte potrząsnęła głową. Twarz lady Augustine zlodowaciała. – Nie przyjmuję dobrze bycia okłamywaną. Kiedy się dowiedziałaś? – Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że jest problem z poczęciem. – Tę rozmowę powinniście byli odbyć zanim wasze podpisy znalazły się na kontrakcie. Jak również powinno to zostać przedstawione formalnie. – Popatrzyła w dal, tak jak to miała w zwyczaju, kiedy próbowała coś sobie przypomnieć. – Jak mogłam się tak pomylić? On wydawał się trafnym wyborem, powściągliwy mężczyzna. Nieprawdopodobne, żeby miał spowodować jakieś problemy. Powściągliwy mężczyzna? – Co masz na myśli? – Charlotte, potrzebujesz kogoś solidnego, kogoś niezawodnego, kto będzie obchodził się z tobą rozważnie. Masz za sobą ponad dekadę uzdrawiania a twoja magia jest wygłodzona i znużona wykonywaniem ciągle tych samych rzeczy. Nie trzeba dużo, żeby wytrącić ją z równowagi. Właśnie dlatego tutaj pozostałam. – lady Augusta wskazała na ogród eleganckim ruchem dłoni. – Spokój, piękno i małe prawdopodobieństwo doznania psychicznego lub fizycznego urazu. Właśnie dlatego niektórzy weterani po zakończeniu krwawej wojny zostają mnichami. To znaczy że ona jest zbyt krucha, żeby żyć poza ścianami College’u? Charlotte zacisnęła zęby. – Może Elvei nie wiedział o warunkach dziedziczenia. – O nie, wiedział. Dorastamy z tą wiedzą, Charlotte. Zataił to celowo, bo zdawał sobie sprawę, że nigdy nie wyraziłabym zgody na wasz ślub. Charlotte uniosła głowę. – Jeśli zawarłby taki wymóg w małżeńskim kontrakcie, nie wyszłabym za niego. Nie chciałabym wejść w związek będący tylko umową w celu wyprodukowania dziecka. Pragnęłam małżeństwa i myślę, że on również. – On chciał dzieci z uzdrowicielskim talentem – powiedziała starsza kobieta. Charlotte zatrzymała się. – Przepraszam serduszko – powiedziała lady Augustine. – Nie powinnam była tego mówić. To było z mojej strony grubiańskie. Jestem tak wściekła, że to przesłania mój rozsądek. To moja wina. Właśnie tego typu rzeczy próbowałam uniknąć i zawiodłam cię. Jest mi bardzo, bardzo przykro.
8 – Nie jestem dzieckiem – odparła Charlotte. – Mam prawie trzydzieści lat i jestem odpowiedzialna za moje małżeństwo. – Jesteś wykształcona, ale Ganer College nie przygotował cię do życia w realnym świecie poza tymi murami. Nie ma znaczenia ile masz lat, nie masz doświadczenia w kontaktach z ludźmi spoza kontrolowanego środowiska. Nigdy nie zostałaś zdradzona, zraniona albo oszukana. Nigdy nie cierpiałaś upokorzenia. Każdego dnia spoglądam w ludzkie dusze i to co widzę napełnia mnie radością, ale również i przerażeniem. Tak bardzo chciałabym ci tego oszczędzić. Mówiła tak, jakby koniec małżeństwa Charlotte był sprawą przesądzoną. – Moje małżeństwo jeszcze się nie skończyło, a Elvei nie jest jakimś bezdusznym nikczemnikiem. Nie powiedział mi o dziedziczeniu. To godne pożałowania przeoczenie, ale uporamy się z tym. Rozumiem, że miłość nie trafia się często, ale on troszczy się o mnie a ja troszczę się o niego, mocno. Żyliśmy ze sobą prawie trzy lata. Budziliśmy się w tym samym łóżku. Kiedy zaczęłam leczenie bezpłodności powiedział mi, że mnie kocha. Lady Augustine przyglądała się jej. – Może masz rację i on zwyczajnie cię kocha. Jeśli naprawdę zależy mu na tobie, poradzi sobie z tym. Zrobiły kolejny krok. Wewnątrz Charlotte kłębiła się mieszanka niepokoju i lęku. Zapiekły ją oczy i przycisnęła rękę do ust. Lady Augustine otworzyła ramiona. Ostatnie linie obronne Charlotte padły. Postąpiła krok naprzód wchodząc w serdeczne objęcia i zapłakała. – Serduszko, najdroższa moja, wszystko będzie dobrze – uspokajała lady Augustine trzymając ją. – Będzie dobrze. Wyrzuć to z siebie. Ale nie było dobrze i teraz Charlotte musiała powiedzieć o tym Elveiowi. To co mówiono o tym, że miłość do osoby z którą żyjesz przychodzi z czasem, było prawdą. Nauczyła się go kochać. Zawsze był dla niej dobry i teraz potrzebowała tej dobroci. Czuła się słaba i bezradna. Tak bardzo bezradna. Ścieżka zaprowadziła ją na północne patio. Jej mąż siedział na krześle pijąc swoją poranną herbatę i przeglądając gazety. Przeciętnego wzrostu i budowy ciała, Elvei był przystojny w ten szczególny, właściwy dla błękitnokrwistej arystokracji sposób: subtelne rysy twarzy, perfekcyjnie wyrzeźbione, kwadratowa szczęka, wąski nos, niebieskie oczy, brązowe włosy z domieszką czerwieni. Kiedy budziła się obok niego a światło poranka igrało na jego twarzy, często myślała sobie, że jest piękny. Charlotte weszła po schodkach. Elvei wstał i odsunął dla niej krzesło. Usiadła i wręczyła mu list. Przeczytał go niewzruszony, jego ładna twarz pozostała spokojna. Spodziewała się po nim jakiejś większej reakcji. – To niefortunne – powiedział Elvei. To tyle? Niefortunne? Jej instynkty mówiły, że coś było poważnie nie tak z tym pogodnym wyrazem jego twarzy. – Naprawdę mi na tobie zależy – powiedział Elvei. – Bardzo. – wyciągnął rękę nad stołem i wziął jej dłoń w swoją. – Małżeństwo z tobą nie było wymuszone, Charlotte. Jestem pełen podziwu dla ciebie za to kim jesteś i co robisz.
9 – Przepraszam – powiedziała. Logiczna część niej wiedziała, że nie odpowiada za swoją bezpłodność. Nie wywołała jej i zrobiła wszystko co możliwe, żeby się wyleczyć. Pragnęła dziecka tak samo jak Elvei. Ale jednocześnie czuła się winna. – Proszę, nie – odchylił się do tyłu. – To nie jest twoja wina, ani moja. To po prostu przypadek, albo fatum. Był taki spokojny, prawie nonszalancki. Byłoby lepiej gdyby zaklął, albo rzucił czymś. Wciąż siedział na swoim krześle, ale każde słowo które wypowiadał oddalało ich od siebie. – Możemy zaadoptować – powiedziała z nadzieją. – Jestem pewien, że możesz. Alarm zawył w jej głowie. – Powiedziałeś „ty”. Nie „my”. Popchnął w jej stronę kawałek papieru. – Pomyślałem, że sprawy mogą przybrać taki obrót, więc pozwoliłem sobie przygotować to. Spojrzała na papier. – Unieważnienie? – Jej opanowanie prysło. Równie dobrze mógł dźgnąć ją nożem. – Po dwóch i pół roku chcesz unieważnić nasze małżeństwo? Oszalałeś? Elvei skrzywił się. – Już to przerabialiśmy: mam trzy lata na spłodzenie dziedzica. Mój brat jest zaręczony, Charlotte. Powiedziałem ci o tym dwa miesiące temu. Będzie miał trzy lata na sprokurowanie dziecka. Jeśli rozwiodę się z tobą i ożenię ponownie, będę miał sześć miesięcy a zatem nie będę w stanie spełnić warunków dziedziczenia. Nie zdołasz urodzić dziecka w sześć miesięcy. Potrzebuję unieważnienia, żeby moje trzy lata zostały wznowione, inaczej Kalin mnie wyprzedzi. Nadal może to zrobić, biorąc wszystko pod uwagę, ponieważ zawarcie małżeństwa zabiera trochę czasu… To nie mogło się dziać. – Więc będziesz po prostu udawał, że wszystko co dzieliliśmy przez te lata nie istnieje i pozbędziesz się mnie? Jak śmieci? Westchnął. – Powiedziałem ci, mam dla ciebie wiele szacunku. Ale celem tego małżeństwa było stworzenie rodziny. – Jesteśmy rodziną. Ty i ja. – To nie takiej rodziny potrzebuję. Nie mogę stracić dworu, Charlotte. Było jej zimno i gorąco jednocześnie, szok zmroził cały ból i gniew. – Chodzi o pieniądze? Wiesz, że mogę zapewnić nam tyle pieniędzy, ile potrzebujemy. Elvei westchnął. – Przez większość czasu jesteś tak nieskazitelna, że czasami zapominam, że nie jesteś błękitnokrwistą z urodzenia. Nie, oczywiście, że nie chodzi o pieniądze. Ten kto posiada dwór, rządzi rodziną. To moje dziedzictwo. Urodziłem się pierwszy, przez całe życie przygotowywałem się do zajęcia interesami naszej rodziny i nie pozwolę się temu wyślizgnąć. – To tylko cholerny dom! – jej głos załamał się.
10 Opanowanie Elveia prysło. Otoczka uprzejmości zsunęła się z niego. Podniósł głos. – To dom mojego dzieciństwa. Moja rodzina sięga szesnastu pokoleń wstecz. Oczekujesz ode mnie, że pozwolę, żeby dostał go mój brat idiota, podczas gdy ty i ja będziemy udawać, że bawimy się w dom tutaj, w tej rozpadającej się ruinie? Nie, dziękuję. Mam większe ambicje. Słowa paliły. – To właśnie robiliśmy? – zapytała cicho. – Kiedy kochaliśmy się w naszej sypialni, to bawiliśmy się w dom? – Nie bądź melodramatyczna. Oboje cieszyliśmy się tym, ale teraz to już skończone. Oburzenie wzbierało w niej, mieszając się z bólem. Ubiegłej nocy pocałował ją a potem zasnęli obok siebie. Czy to jest ten sam mężczyzna obok którego budziła się każdego ranka? – Elvei, zdajesz sobie sprawę, że właśnie mi mówisz, że nie mam żadnej wartości poza byciem klaczą rozpłodową? – Nie rób ze mnie łajdaka. – Elvei odchylił się. – Chodziłem z tobą na wszystkie testy i zabiegi. Cierpliwie wysłuchiwałem, jak podniecałaś się to tym specjalistą, to tamtym. Siedziałem w poczekalniach i poświęciłem na to tyle czasu, ile mogłem. Nie została już żadna możliwość leczenia. Po prostu chcę mieć dziecko, jak każdy normalny, zdrowy dorosły człowiek. Za każdym razem, kiedy myślała, że dotarła do kresu bólu, on przekręcał nóż jeszcze bardziej, wbijając go w nią coraz głębiej, tnąc żywą ranę. – Więc jestem nienormalna? Rozłożył ręce. – Możesz zajść w ciążę? Nie. Jesteś wybrakowana, Charlotte. Wybrakowana. Właśnie nazwał ją wybrakowaną. Ból wewnątrz niej zaczął tlić się w furii. – Jestem ciekawa po jakie słowo jeszcze sięgniesz? Jak bardzo możesz być okrutny, Elvei? – Kosztowałaś mnie dwa i pół roku. Dwa i pół roku rozczarowań, bolesnych procedur i roztrzaskanych nadziei, poczucia bycia okaleczoną, ale nie, liczył się tylko on. Ona nigdy nie będzie mieć swojego własnego dziecka, ale on tylko siebie widział jako stronę poszkodowaną. Powinna była to w nim dostrzec. Powinna była wiedzieć. Jak mogła być taka głupia? – Jesteś okropnym człowiekiem. Elvei zerwał się na równe nogi i oparł o stół. – Gdybym poślubił kogoś innego do tej pory miałbym już swoje dziedzictwo. Próbowałem zakończyć to w cywilizowany sposób, ale ty zdecydowałaś się zrobić scenę. Potrzebuję spadkobiercy, Charlotte a ty nie możesz mi go dać. Co w tym takiego skomplikowanego? Skończyłem z pozwalaniem ci na marnowanie mojego czasu. – Powiedziałeś, że mnie kochasz. – Wciąż pamiętała jak wyglądała jego twarz, kiedy mówił te słowa. – Potrzebowałaś zachęty, żeby zacząć leczenie. Dobry Boże, Charlotte, ty naprawdę jesteś taka naiwna, czy po prostu głupia?
11 Słowa wstrząsnęły nią. Ciemność wewnątrz niej zadrżała, rozciągając się w gotowości do ucieczki. Charlotte zacisnęła się wokół niej próbując to powstrzymać. – Pozwól, że ci to wyjaśnię: ożeniłem się z tobą z powodu twego daru uzdrawiania, który mógł przejść na nasze dzieci, oraz twojej prezencji. Jesteś atrakcyjna, wykształcona i wiedziałem, że nigdy mnie publicznie nie wprawisz w zakłopotanie. Poza tym nic więcej za tobą nie przemawiało. Powietrze stało się gęste i parzące jak wrzący klej. Nie mogła oddychać. – Jesteś błękitnokrwista mniej niż trzy lata. Moja rodzina przypłynęła na ten kontynent z Drugą Flotą i już wtedy była utytułowana. Ciemność wiła się wewnątrz niej, błagając o wypuszczenie. – Mój ojciec jest earlem a matka przed ich związkiem była baronową. Twój ojciec jest kucharzem a matka kelnerką. Co takiego u licha kazało ci myśleć, że jesteś mi równa stanem? Wyświadczyłem ci przysługę. Uczyniłem ci zaszczyt swoimi oświadczynami Charlotte, a ty mnie zawiodłaś. Przyjmij to z godnością. Sądzę, że przeprosiny byłyby na miejscu. Wepchnął ostrze tak daleko w ranę, że dosięgnął ciemności, którą schowała głęboko w sobie. Jej linie obronne wybuchły. Ciemność wyślizgnęła się na zewnątrz wywracając jej skórę na drugą stronę. – Masz rację. Teraz usiądziesz i przeprosisz mnie. – W jej głosie zabrzmiała groźba. Wpatrywał się w nią. – Twoja pozycja nie pozwala ci na wydawanie mi rozkazów. Magia wypłynęła z niej owijając się wokół jej rąk i otaczając ciało strumieniami czerni podświetlonej głęboką, intensywną czerwienią. Nigdy wcześniej nie widziała tej czerwieni. Jasne złoto przy uzdrawianiu tak, setki razy. Ale ta ciemna, wściekła czerń i czerwień? Nie. Więc tak wygląda magia abominacji. – Mogę zniszczyć całą twoją rodzinę, ty głupcze. Wybierz zarazę i twoje szesnaście pokoleń skończy się właśnie teraz. Elvei rozdziawił usta. – Nie zrobiłabyś tego. Magia wyrwała się z niej jak atakujący wąż i ugryzła go. Elvei szarpnął się z zakłopotanym wyrazem twarzy. Czuła jak jej magia kłuje go, tnąc wnętrze gardła i zalała ją fala nieoczekiwanej przyjemności. O bogowie. Strach przeszył Charlotte. Szarpnęła ciemny prąd do tyłu, wciągając go w siebie. Pozwoliła mu nieco posmakować, ledwie ukąsić, ale to chciało więcej i musiała się wysilić, żeby je powstrzymać. Elvei kaszlał coraz mocniej, przyciskając rękę do ust. Krew ciekła mu pomiędzy palcami plamiąc skórę jasnym, gorącym szkarłatem. Zaczął się podnosić, ale zastygł w pół ruchu. Charlotte zdała sobie sprawę, że go nienawidzi i ranienie go ją uszczęśliwia. Moc krążyła w niej, ponura, ale ożywcza. Jej magia błagała o więcej. Nie. Nie mogła na to pozwolić. – Siadaj. Opadł na krzesło. – Dostaniesz swoje unieważnienie – powiedziała. – Jednakże mieszkałeś tu przez cały ten czas, a skoro nie życzysz sobie być traktowany jako mój mąż, potraktuję cię jako pensjonariusza. Zwrócisz mi koszty za czynsz, jedzenie, ubrania, prezenty i usługi moich pracowników. Wszedłeś do tego pozorowanego małżeństwa z niczym i odejdziesz z niczym.
12 To była niska cena, ale nie mogła tak po prostu pozwolić mu odejść, wolnym i swobodnym. Jej gniew nie pozwoliłby na to. Musiała mieć choćby symboliczną rekompensatę. Jeśliby tego nie zrobiła, jej magia zażądałaby swojej własnej zapłaty. – Nie mam takich pieniędzy – powiedział. – Nie interesują mnie twoje problemy finansowe – stwierdziła. – Wspierałam cię finansowo przez te wszystkie lata, a ty nie przyniosłeś mi korzyści. Mój prawnik sporządzi kosztorys a ty zapłacisz go w całości, albo zmuszę cię do złożenia przeprosin o wiele bardziej publicznie. Cała krew odpłynęła mu z twarzy. – Dostaniesz swoje pieniądze. – Wyślij je do organizacji charytatywnej Matki Jutrzenki. Pieniądze pójdą na leczenie dzieci. Przynajmniej z tego koszmaru powstanie jakieś dobro. Jej magia błagała o kolejne małe uszczypnięcie. Charlotte ścisnęła swoją moc w pięści i trzymała ją pod kontrolą. – Przeproś mnie za bycie bękartem bez serca. – Przepraszam – powiedział drewnianym głosem. Charlotte skoncentrowała się. Magia pokryła jej ramię promieniując złotą barwą uzdrawiania. – Daj mi rękę. Wyciągnął rękę nad stołem. Jego palce się trzęsły. Objęła dłonią jego nadgarstek, zwalczając wstręt. Dziś rano obudzili się w tym samym łóżku. Leżała tam myśląc o tym jaki on jest przystojny i że chciałaby mieć jego dzieci, kiedy on obmyślał warunki unieważnienia. Dokument został sporządzony przez prawnika, co musiało zająć trochę czasu. Elvei musiał zacząć przygotowania do tej chwili całe dni temu. Jej umysł z trudem starał się pogodzić z faktem jak mógł być tak zimny. Odsunęła z wysiłkiem te myśli i skupiła się na naprawie uszkodzeń, które spowodowała w jego gardle. Chwila i jego wewnętrze rany zamknęły się. Puściła go i wytarła rękę w obrus. – Możesz odejść. Twoje rzeczy zostaną odesłane, kiedy organizacja poinformuje mnie, że otrzymali twoją wpłatę. Elvei zerwał się i odbiegł. Siedziała tam sama, na patio domu, który nie był już dłużej domem i zastanawiała się, co teraz zrobi. Ciemny prąd mocy wił się i skręcał wokół niej. Czuła jego głód przyzywający ją. To chciało zostać nakarmione. Wreszcie niekończące się nauki i polecenia nabrały sensu. Jej nauczyciele mówili, że używanie daru uzdrawiania żeby niszczyć uzależnia, ale zapomnieli wspomnieć dlaczego. Ranienie jej byłego męża sprawiło jej przyjemność. Chciała to zrobić ponownie. Nie stań się abominacją, Charlotte. Nie było żadnych wyjątków od tej reguły. Ciemna magia pojawiłaby się ponownie, a radość którą by przyniosła, pochłonęłaby ją. Podążyłaby za mroczną pokusą do bezmyślnej otchłani, gdzie miałby znaczenie tylko następny moment euforii wywołanej powodowaniem bólu. Była tykającą bombą. Musiała powstrzymać swoje moce za wszelką cenę. Charlotte osunęła się na krzesło. Miała kilka możliwości. Mogła wrócić do Ganer College i ukryć się z dala od świata. Nie, powrót do College’u gdzie każdy ją znał i wiedział
13 o jej małżeństwie nie wchodził w rachubę. Ich litość doprowadziłaby ją do ostateczności. Mogła pozostać we dworze i żyć w odosobnieniu mając nadzieję, że izolacja zmniejszy pokusę użycia ciemnej strony jej magii, ale nie chciała być również Charlotte de Ney. Lady de Ney była głupią, naiwną dziewczyną, zaślepioną przez przystojną twarz i obietnicę przyszłego szczęścia. Myślała, że po latach studiowania i uzdrawiania zasłużyła na bycie kochaną za to kim była, jakby miłość była jakimś przywilejem. Jeśli tutaj zostanie, będzie musiała stawić czoło sąsiadom i przyjaciołom i wyjaśnić, dlaczego jej małżeństwo zostało unieważnione. Nie, to również nie jest dobry pomysł, zwłaszcza, że Elvei będzie obracał się w tych samych kręgach polując na nową żonę. Na wspomnienie Elveia magia wezbrała w niej. Charlotte objęła się. Zranienie go było takim wspaniałym uczuciem. Mogła sobie wyobrazić zesłanie na niego choroby. Może takiej niewielkiej. Nic drastycznego. Wiedziała, gdzie mieszkał przed ich małżeństwem. Wciąż posiadał ten dom i najpewniej tam wróci. A jeśli się ożeni, mogłaby uczynić jego szczęśliwą, zarumienioną pannę młodą nieco mniej pełną życia. Myśl o tym gryzłaby ją, dopóki by jej nie pochłonęła a wtedy zrobiłaby to. To było niewłaściwe i złe. Wiedziała o tym, ale była tak wyczerpana, a jej emocjonalne rany zbyt surowe. Nie była pewna jak długo zdoła wytrzymać. Musiała zniknąć gdzieś daleko od błękitnokrwistych, Adrianglii i Elveia. Pamięć podsunęła jej na wpół zapomniane zdarzenie sprzed wielu lat, kiedy została wezwana, żeby uzdrowić grupę żołnierzy. Przypomniała sobie wrażenie silnej magicznej granicy, niewidzialnej ściany, która wydawała się przedzielać ich świat, i obserwowanie jak żołnierze przechodzą przez nią pojedynczo a ich twarze wykrzywia ból. Rozmawiała z jednym z nich podczas zamykania jego ran. Powiedział jej, że należą do Zwierciadła, tajnej agencji kontrwywiadowczej. Przenieśli się poza ich świat, powiedział mężczyzna, do miejsca gdzie magia była słaba. Nazwał je Rubieżą. Mężczyzna majaczył i zlekceważyłaby go, gdyby nie wyczuła niewidzialnej ściany wznoszącej się jak bariera napierającej magii. Na tej Rubieży, miejscu słabej magii, również nacisk ciemności mógłby być słabszy, więc nawet jeśli zdołałaby przejąć kontrolę nad Charlottą, wyrządziłaby mniej krzywd. Pytanie brzmiało, czy potrafi znaleźć to miejsce? Éléonore Drayton odchyliła się na swoim bujanym fotelu sącząc herbatę z wysokiej szklanki w kształcie żonkila. Wiosenne słońce ogrzewało ganek. Éléonore uśmiechała się, było jej przyjemnie ciepło we wszystkich warstwach porwanych ubrań. Ostatnio czuła każdy rok ze swoich stu dziewięciu lat i uczucie gorąca było bardzo miłe. Za trawnikiem prowadziła w dal droga, a po drugiej stronie rosły lasy Rubieży, gęste, karmione przez magię. Powietrze pachniało świeżymi liśćmi i wiosennymi kwiatami. Obok niej Melanie Dove, sama nie będąca już młódką, uniosła swoją szklankę do światła i przyjrzała się jej. Słońce złapało cienką złotą żyłkę wijącą się po szklanych ściankach. – Ładne szklanki. Pochodzą z Dziwoziemi? – Yhm. Magia utrzymuje herbatę zimną.
14 Szklanki działały nawet tutaj, na Rubieży, gdzie magia nie była za silna. Nie powstrzymywały lodu przed topieniem się bez końca, jak obiecywała instrukcja, ale wytrzymywały pięć do sześciu godzin, i naprawdę, kto mógłby pić szklankę herbaty przez pięć godzin? – Wnuki ci je przysłały? Éléonore przytaknęła. Szklanki przybyły specjalnym kurierem prosto z Adrianglii, w pudle z pieczęcią earla Camarine, wraz z najnowszym strumieniem prezentów. Rose, najstarsza z jej wnuków wybrała je i napisała miły liścik. – Kiedy zamierzasz się tam przenieść? Éléonore uniosła brwi. – Próbujesz się mnie pozbyć? – Proszę. – Druga wiedźma potrząsnęła siwą głową. – Twoja wnuczka poślubiła nadzianego błękitnokrwistego szlachcica, twoi wnukowie przybyli po ciebie parę miesięcy po przeprowadzce, ale ty siedzisz tu jak kurczak na kupie kompostu. Na twoim miejscu już bym odeszła. – Oni mają swoje własne życie, ja mam swoje. Co miałabym tam robić? Chłopcy są całymi dniami w szkole. George ma trzynaście lat, Jack jedenaście, a Rose ma własne małżeństwo żeby się o nie troszczyć. Tam nawet nie mam swojego miejsca. Tutaj mam dwa domy. – Earl Camarine kupi ci dom. On mieszka w zamku, kobieto. – Nigdy nie korzystałam z niczyjej dobroczynności i nie zamierzam zacząć teraz. – Cóż, na twoim miejscu przeniosłabym się tam. – Cóż, nie jesteś na moim miejscu, prawda? Éléonore uśmiechnęła się do swojej herbaty. Były przyjaciółkami przez pięćdziesiąt lat i przez całe te pół wieku Melanie mówiła wszystkim dookoła, co mają zrobić ze swoim życiem. Wiek tylko uczynił ją bardziej nietaktowną i nie była w tym wszystkim zbyt subtelna. Prawda była taka, że tęskniła za nimi. Za Rose, Georgem i Jackiem, tęskniła za swoimi wnuczętami tak bardzo, że czasami pierś bolała ją od wspomnień. Ale nie należała do Dziwoziemi, myślała Éléonore. Odwiedziła ich i zapewne jeszcze to zrobi, ale nie czuła się tam jak w domu. Magia była tam silniejsza i pewnie mogłaby żyć dłużej, ale tutaj na Rubieży, w obszarze pomiędzy Dziwoziemią z całą tą magią a Niepełnią zupełnie jej pozbawioną, tu było jej prawdziwe miejsce. Była Draytonem i mieszkanką Rubieży w każdym calu. Rozumiała to małe miasteczko; znała swoich sąsiadów, ich dzieci i wnuki. I miała również władzę. Pewne poważanie. Kiedy groziła, że kogoś przeklnie, ludzie zatrzymywali się i słuchali. W Dziwoziemi byłaby tylko dla Rose kamieniem u szyi. To nieuchronne, uspokajała się. Dzieci opuszczają gniazdo. Wszystko jest tak jak powinno być. Obok podwórza zadudniła ciężarówka prowadzona przez Sandrę Wicks, jej tlenione blond włosy były rozczochrane. – Latawica – powiedziała Melanie pod nosem. – Taa. Sandra pomachała do nich przez okno. Wiedźmy uśmiechnęły się i odmachały. – Słyszałaś o jej „przyjacielu” w pobliżu Macon? – zapytała Éléonore.
15 – Yhm. W momencie, kiedy jej mąż wyjeżdża, ona daje nogę przez granicę do Niepełni. To cud, że jej magia wciąż działa, tak wiele czasu tam spędza. Ktoś powinien dać cynk Michaelowi. – Nie mieszaj się do tego – powiedziała jej Éléonore. – To nie twoja sprawa. Melanie skrzywiła się. – Kiedy byłam w jej wieku… – Kiedy byłaś w jej wieku uważano, że noszenie staników zamiast gorsetu jest gorszące. Melanie zacisnęła wargi. – Jak wiesz, nosiłam półhalkę. – Ach, byłaś prawdziwą buntowniczką. – W dodatku zrobioną ze sztucznego jedwabiu. Na zakręcie drogi zatoczyła się kobieta. Szła nierówno, potykając się i słaniając przy stawianiu kroków, jasne włosy opadały jej na ramiona a twarz miała umazaną brudem. – Kto to jest, u diabła? – Melanie odstawiła szklankę. Obie znały wszystkich mieszkańców Wschodnich Wrót i Éléonore była całkowicie pewna, że nigdy wcześniej nie widziała tej kobiety. Wełniane ubranie, dziwoziemski krój. Każdy z Niepełni miałby na sobie dżinsy albo bojówki, buty na obcasach albo tenisówki. Nieznajoma nosiła trzewiki i śmiesznie szła. Kobieta zatoczyła się i upadła na drogę. Éléonore wstała. – Nie – syknęła Melanie. – Nie wiesz kim ona jest. – Półżywa, oto jaka jest. – Mam co do tego złe przeczucia. – Masz złe przeczucia co do wszystkiego. Éléonore zeszła z ganku i poszła z pospiechem ku drodze. – Sprowadzisz na mnie śmierć – wymamrotała Melanie i podążyła za nią. Kobieta powoli przekręciła się i usiadła. Była wysoka, ale szczupła, w dodatku nienaturalnie. Zagłodzona, zrozumiała Éléonore. Nie nastolatka, ale kobieta w okolicach trzydziestki. Według standardów Éléonore wciąż dziewczyna. – Wszystko w porządku, kochanie? – zawołała Éléonore. Kobieta spojrzała na nią. Tak, zdecydowanie pochodziła z Dziwoziemi, w dodatku była zamożna: twarz miała ładną i bez zmarszczek, bez wątpienia zadbaną do pewnego momentu, ale teraz wychudzoną i zaostrzoną przez brak jedzenia, oraz pokrytą brudem. – Zostałam postrzelona – powiedziała cichym głosem. Mon Dieu. – Gdzie? – W prawe udo. To powierzchowna rana. Proszę. – Kobieta popatrzyła na nią i Éléonore wyczytała desperację w jej szarych oczach. – Chciałabym tylko trochę wody. – Éléonore, nie ośmielisz się wziąć jej do swojego domu. Rose była wiele mil stąd a ta brudna dziewczyna w żaden sposób jej nie przypominała, ale coś w twarzy nieznajomej przypominało starszej kobiecie jej wnuczkę. Éléonore chwyciła rękę dziewczyny. – Spróbuj się podnieść.
16 – To skończy się łzami – Melanie złapała drugie ramię dziewczyny. – Chodź. Oprzyj się na mnie. Kobieta podniosła się i zadyszała, cichy, bolesny dźwięk. Jak na tak wysoką dziewczynę ważyła tyle co nic. Poprowadziły ją po schodkach, krok po małym kroku do środka i położyły na zapasowym łóżku. Éléonore ściągnęła jej wełniane spodnie. Na udzie widniał mały czerwony otwór po kuli. – Melanie przynieś podręczną apteczkę. – Już, już – wiedźma poszła do kuchni. – Czy kula przeszła na wylot? – zapytała Éléonore. Dziewczyna kiwnęła głową. – Jak dostałaś ten postrzał? – Tam był chłopiec… – jej głos był słaby. – Miał złamane ramię. Próbowałam wyleczyć złamanie i jego ojciec mnie postrzelił. Zaskoczenie i oburzenie zadźwięczały w jej głosie. Lecznicza magia była naprawdę rzadka, prawie niespotykana. Éléonore zmarszczyła brwi. Co u licha dziewczyna robiła tutaj, na Rubieży? Melanie pojawiła się w drzwiach z apteczką. – Jeśli potrafisz leczyć, dlaczego nie naprawiłaś dziury w swojej nodze? – Nie potrafię uzdrowić siebie – odpowiedziała jej dziewczyna. – Myślę, że kłamiesz – powiedziała Melanie podając apteczkę. Dziewczyna uniosła rękę. Jej palce musnęły pokrytą starczymi plamami rękę Melanie. Słaby strumień złotych iskier wypłynął z jej palców i zatopił się w skórze Melanie. Ciemne wątrobowe plamy rozpłynęły się. Éléonore sapnęła. Melanie stała zastygła. Dziewczyna uśmiechnęła się smutnym skrzywieniem warg. – Proszę, czy mogę dostać trochę wody? Jej noga wciąż krwawiła. – Przynieś jej wodę, Melanie. – Co to ja jestem, służąca? – Melanie poszła do kuchni. Éléonore odkorkowała butelkę alkoholu do nacierania, wylała trochę na gazę z apteczki i przyłożyła do rany. Dziewczyna szarpnęła się. – Jesteś z Dziwoziemi, prawda? Co robisz tutaj na Rubieży? – Musiałam odejść – powiedziała dziewczyna. – Miałam konia i pieniądze. Ktoś je ukradł. Próbowałam zarobić, ale nikt nie chciał pozwolić, żebym go uzdrowiła. Spróbowałam pomóc dziecku temu mężczyzny a on mnie postrzelił. Postrzelił mnie! Co to za obłąkane miejsce? – Dla ciebie, to jest Rubież. – Éléonore wycisnęła na ranę trochę neosporinu z tubki. – Nie jesteśmy życzliwi dla obcych. Melanie pojawiła się ponownie z kubkiem. Dziewczyna piła dużymi, spragnionymi łykami. – Dziękuję. – Kto cię postrzelił? – zapytała Melanie. – Jak wyglądał? – Wysoki mężczyzna, rude włosy… – Twarz jak łasica? – zapytała Melanie.
17 – Bardziej jak gronostaj – stwierdziła dziewczyna, jej głos był słaby. – Marvin – powiedziały jednogłośnie Éléonore i Melanie. – On jest naszym miejscowym paranoicznym świrem – ciągnęła Éléonore. – Nie może usiedzieć spokojnie w kościele, ponieważ lustruje sufit w poszukiwaniu czarnych helikopterów. – Co to jest helikopter? – zapytała dziewczyna. – To wielka metalowa maszyna ze śmigłami na czubku. Policja w Niepełni używa ich do patroli powietrznych. – Co to jest Niepełnia? – O rety – westchnęła Melanie. – Miejsce z którego pochodzisz nazywa się Dziwoziemia – powiedziała Éléonore. – Żeby się tutaj dostać przeszłaś przez granicę, magiczną barierę, prawda? – Tak. – No cóż, teraz jesteś na Rubieży, pomiędzy światami. Po drugiej stronie Rubieży jest kolejna magiczna bariera a za nią inny świat, taki sam jak Dziwoziemia, tyle że nie ma tam magii. – Dlatego nazywamy go Niepełnią – powiedziała Melanie. – Jeśli tam pójdziesz, pozbawi cię magii. – Jak to, nie ma magii? – zapytała dziewczyna. Éléonore ciągle zajmowała się raną. Kula weszła w ciało dziewczyny od zewnętrznej strony uda i wyszła dwa cale poniżej. Nieco więcej niż draśnięcie. Marvin nie trafiłby w stado słoni, choćby przedefilowały przed nim. – Jak masz na imię? – Charlotte. – Teraz się prześpij, Charlotte. Nie martw się, jesteś bezpieczna. Możesz tutaj zostać, dopóki nie poczujesz się lepiej. Nikt tu cię nie postrzeli i mamy mnóstwo czasu, żeby porozmawiać o Niepełni i helikopterach. – Dziękuję – wyszeptała Charlotte. – Bardzo proszę, kochanie. Dziewczyna zamknęła oczy. Jej oddech stał się równomierny. Éléonore skończyła opatrywać ranę. – Znalazłaś sobie kolejnego ptaka ze złamanym skrzydłem – powiedziała Melanie. – I ty zastanawiasz się, po kim George to ma. – Popatrz na nią. Jak mogłabym ją odprawić? Przyjaciółka potrząsnęła głową. – Och, Éléonore. Mam nadzieję, że wiesz co robisz. Był wieczór następnego dnia. Éléonore siedziała na ganku swojego domu pijąc mrożoną herbatę z dziwoziemskiej szklanki i obserwując rubieżańskie jaskółki latające tam i z powrotem w pogoni za komarami.
18 Siatkowe drzwi za nią otworzyły się. Charlotte wyszła na ganek owinięta w koc. Włosy miała zmierzwione a twarz nadal bladą, ale jej oczy były jasne. – Czujesz się lepiej? – zapytała Éléonore. – Tak. – Chodź, usiądź obok mnie. Dziewczyna ostrożnie opuściła się na krzesło. Rana wciąż musiała boleć. – Jak noga? – To tylko draśnięcie – powiedziała dziewczyna. – Przepraszam, że rozpadłam się na kawałki. To było bardziej z powodu szoku i odwodnienia. – Proszę – Éléonore popchnęła ku niej talerz z ciasteczkami. – Wyglądasz, jakby minęło trochę czasu odkąd ostatni raz jadłaś. Charlotte wzięła herbatnik. – Dziękuję, że mi pomogłaś. Nie wiem, jak się za to odwdzięczę. – Nie mówmy o tym – powiedziała Éléonore. – Skąd pochodzisz? Mam na myśli Dziwoziemię. Z jakiego kraju? Charlotte zawahała się przez sekundę. – Z Adrianglii. – Moja wnuczka poślubiła mężczyznę z Adrianglii – powiedziała jej Éléonore. – Earla Camarine. – Marshalla Południowych Prowincji – stwierdziła Charlotte. Może ona znała Rose. – Dokładnie. Znasz go? – Nigdy go nie spotkałam – odparła Charlotte. – Znam tę rodzinę ze względu na jej renomę. Popatrzyła na las. Wyczerpanie odbiło się na jej twarzy w wyrazie zmęczonych, obwisłych ust i ciemnych kołach pod smutnymi oczami. Wyraźnie była tam jakaś przeszłość, pomyślała Éléonore. Dziewczyna nie wyglądała jak zbiegły przestępca. Bardziej jak ofiara uciekająca przed czymś, samotna, ale zdeterminowana. Dokładnie to samo spojrzenie widziała na twarzy wnuczki, kiedy Rose kończyły się pieniądze, albo chłopcy popadli w jakieś niespodziewane tarapaty. To było spojrzenie „życie kopnęło mnie raz jeszcze, ale dam sobie radę”. – Zatem dokąd zmierzałaś? – zapytała Éléonore. – W żadne konkretne miejsce – odparła Charlotte. – Cóż, nie jesteś w formie, żeby wybierać się gdziekolwiek. Charlotte otworzyła usta. – Nie jesteś w formie – powtórzyła Éléonore. – Moja wnuczka zostawiła tutaj dom. Zamierzałam go wynająć, ale nie znalazłam nikogo, komu mogłabym zaufać, że go nie zniszczy. Teraz jest tam pełno pajęczyn, ale jeśli nie boisz się szczotki i wody z mydłem, szybko doprowadzisz to miejsce do porządku. Możesz tam zostać na jakiś czas. I jeśli chcesz praktykować uzdrawianie, również możemy to zrobić. Potrzebujesz tylko zostać właściwie przedstawiona ludziom. Sprawy tutaj toczą się w pewien określony sposób. Charlotte patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, wyglądając na ogłuszoną. – Dlaczego? Nawet mnie nie znasz. Mogę być kryminalistką. Éléonore sączyła swoją herbatę.
19 – Kiedy earl Camarine po raz pierwszy pokazał się na Rubieży, nie byłam uszczęśliwiona jego przybyciem. Moja wnuczka jest wyjątkowa, Charlotte. Wszystkie babcie myślą, że ich wnuczęta są wyjątkowe, ale Rose naprawdę taka jest. Jest miła, mądra i stanowcza. Ćwiczyła przez lata i nauczyła się rozbłyskiwać bielą, tak jak najlepsi błękitnokrwiści. I jest piękna. Jej matka zmarła, a jej ojciec… Éléonore skrzywiła się. – Nie dokonałam w swoim życiu mądrych wyborów. Nie wyszłam mądrze za mąż i nie zdołałam wychować syna, który uciekł od własnych dzieci. John zostawił Rose i jej dwóch braci bez grosza przy duszy. Mając osiemnaście lat Rose została matką dla dwóch malców. Utknęła tu na Rubieży, wykonując parszywą pracę w Niepełni i starając się wychować swoich braci. Pragnęłam dla niej tylu wspaniałych rzeczy, a zamiast tego patrzyłam jak powoli się wyniszcza i nic nie mogłam z tym zrobić. Wtedy zjawił się Declan Camarine i obiecał jej wszystko: że będzie ją kochał i troszczył się o nią, i zaopiekuje się Georgem i Jackiem. Ostrzegałam ją, że to zbyt piękne, aby było prawdziwe, ale i tak z nim odeszła. Wyszło na to, że się myliłam. Żyje teraz jak księżniczka. Mąż ją kocha. Rozmawiają o posiadaniu dzieci, kiedy chłopcy podrosną. Krótki błysk bólu przemknął po twarzy Charlotte. A więc to tak. Uciekała od rozbitego małżeństwa albo śmierci dziecka. Biedna dziewczyna. Éléonore uśmiechnęła się. – Moja wnuczka jest szczęśliwa, Charlotte. Ma wszystko, czego zawsze dla niej chciałam. Na początku, kiedy odeszła martwiłam się jak dostosuje się do świata błękitnokrwistych, ale jej teściowa wkroczyła i wzięła ją pod swoje skrzydła. Nie jestem żadną księżną, ale teraz mam okazję zrobić to samo. Chcę odpłacić Opatrzności za pobłogosławienie naszej rodziny. My, Draytonowie bywaliśmy piratami, wiedźmami, łobuzami… ale nikt nigdy nie oskarżył nas o bycie niewdzięcznikami. Rodzina musi mieć swoje standardy. Nawet na Rubieży. Jesteś mile widziana, jak długo zechcesz zostać.
20 ROZDZIAŁ 1 Trzy lata później. Richard Mar biegł przez las. Z rany w jego boku płynęła ciemna, prawie czarna krew. Zły znak. Prawdopodobnie miał uszkodzoną wątrobę. Gratulacje, powiedział sobie. W końcu zdołałeś dać się zabić, i to ni mniej ni więcej tylko amatorowi. Gdyby twoja rodzina o tym wiedziała, byłaby dumna. Na swoją obronę miał tylko to, że nikomu nie przyszłoby do głowy, że mężczyzna wymyśli i przeprowadzi plan obejmujący zgwałcenie własnej siostry przez łajdaka tylko po to, żeby zastawić na niego pułapkę. Mimo wszystkiego co Richard widział wcześniej, taka głębia ludzkiej podłości do tej pory mu umykała. Podziękował Szakalowi Tuline za naprawienie tego przeoczenia oddzielając jego głowę od ciała. Niestety, Tuline miał sześciu wspólników i chociaż prezentowali znaczący brak należytego wyszkolenia, jeden z nich zdołał go podejść. Pnie drzew migały obok niego, ogromne adriangliańskie sosny, proste jak maszty. Jego oddech przeszedł w nierówne, bolesne sapnięcia. Gorący ból wwiercał się w jego bok, kąsając ranę przy każdym kroku. Odległe wycie przetoczyło się przez las. Łowcy niewolników mieli psy myśliwskie a on zostawiał krwawy ślad. Był w poważnych tarapatach i nie widział sposobu, żeby się z nich wykaraskać. Drzewa zafalowały wokół niego rozmazując się, a potem wróciły do normalności. Wzrok go zawodził. Richard otrząsnął się i ruszył naprzód. Musiał dostać się do granicy. Za granicą leżała Rubież. Z lasami Dziwoziemi rozciągającymi się wiele mil w każdą stronę, Rubież była jego jedyną szansą. Nie to, żeby Rubieżnicy pomogli mu z dobroci serca. Urodził się na Rubieży i lepiej niż ktokolwiek wiedział, że w tym miejscu pomiędzy światami każdy człowiek dbał tylko o siebie. Ale Rubieżnicy, paranoiczny i podejrzliwy ludek mieli pistolety i palce świerzbiące na spustach. Zobaczą grupę uzbrojonych łowców niewolników jadących przez ich ziemie i zastrzelą ich dla zasady. Chwyciły go zawroty głowy ciskając na pień drzewa. Richard chwycił wonną korę, żeby odzyskać równowagę, jego palce utknęły w żywicy i zapragnął, żeby drzewo przestało się kręcić. No dalej, opanuj się. To nie jest dobry sposób, żeby umrzeć. Mógłby przynajmniej odejść w blasku chwały, zamiast wykrwawić się pod jakąś sosną. Las rozpłynął się zmieniając w szare, przesiąknięte deszczem bagno. Richard czuł ostry aromat roślin Moczarów zmieszany z odorem stojącej wody. Poznałby ten zapach wszędzie – wyrósł nim okryty. Biegł przez spłukaną, błotnistą ziemię do polanki otoczonej przez cyprysy. Szerokie dziury ziały w ziemi jak ciemne paszcze. Sprawdził pierwszą i zobaczył ciało dziecka, jasny, chudy kształt pływający twarzą w dół w dwóch stopach brązowej wody… Richard potrząsnął głową odrzucając wspomnienie. Znów pojawiły się drzewa. Miał halucynacje. Wspaniale. Odepchnął się od pnia i ruszył dalej. Z oddali dobiegło wycie następnego psa, bardziej na zachodzie. Musieli podzielić się na dwie grupy. Byli tchórzliwą bandą, ale mieli sporo praktyki w ściganiu zbiegłych niewolników i byli w tym niepokojąco dobrzy.
21 Gąszcz skończył się nagle. Zobaczył parów, ale zbyt późno. Dywan z igieł usunął mu się spod nóg, brzeg wzgórka rozpadł, a Richard potoczył w dół zbocza i uderzył w drzewo. Jego żebra chrupnęły a ból wbił szpony w bok. Błoto zachlupotało pod jego nogami. Mężczyzna rzucił się na niego klucząc pomiędzy dziurami z mieczem w ręku, usta miał szeroko otwarte w głośnym wrzasku, mokre włosy deszcz przylepił mu do czaszki. Richard ciął. Ciało upadło przed nim. Kolejny łowca niewolników zaatakował z lewej. Miecz Richarda zatoczył kolejny łuk i głowa łowcy stoczyła się z jego ramion i wpadła do najbliższej dziury. Czerwona krew trysnęła z kikuta szyi i spryskała muł… Rzeczywistość uderzyła Richarda w przypływie agonii. Zacisnął zęby, podniósł się na czworaki, niezdarnie jak raczkujące dziecko i zmusił do wstania. Znajome tępe ciśnienie naparło na jego skórę i wnętrzności. Postąpił krok naprzód i ściana magii uniosła się naprzeciw jego zmysłom. Nie widział jej i nie czuł, ale naciskała na niego, jakby niewidzialna ręka ściskała go od wewnątrz. Dotarł do Rubieży. Wreszcie. Wielkie futrzaste ciało poszybowało przez krawędź parowu. Richard obrócił się wyciągając miecz z pochwy. Słońce odbiło się w długim, smukłym ostrzu. Pies rasy rozpruwacz wilków wylądował na zboczu i biegł naprzód, sto siedemdziesiąt funtów mięśni pokrytych krótką, gęstą, czarną sierścią. Richard pochylił się do przodu, zaciskając lewą rękę na małym nadajniku ultradźwięków osadzonym w głowicy miecza. Prezent od jego brata. Kaldar kupił, albo co prawdopodobniejsze, ukradł urządzenie podczas jednej ze swoich wycieczek do Niepełni i działało również w Dziwoziemi. Psy łowców nienawidziły tego i Richard używał go często. Nigdy nie przepadał za zabijaniem psów. Robiły tylko to, co kazali im ich panowie. Troje ludzi pojawiło się na szczycie wąwozu. Dwaj mężczyźni, jeden szczupły, wręcz wychudzony, drugi ubrany w skórę i trzymający psią smycz, oraz kobieta, wysoka, muskularna, z twardymi oczami. Zwiadowcy łowców. Witajcie. Pies był prawie przy nim, biegnąc szybko na potężnych łapach, zwalisty, grubokościsty, wyhodowany żeby zabić watahę wilków i wrócić do domu w jednym kawałku. Pięćdziesiąt stóp. Trzydzieści. Richard nacisnął nadajnik. Dźwięk zbyt wysoki dla ludzkich uszu przeciął wrażliwą błonę bębenkową psa. Zwierzę zatrzymało się. – Bierz go! – wrzasnął łowca ze smyczą. – Bierz go! Pies wyszczerzył wielkie kły. Richard ponownie nacisnął nadajnik, trzymając guzik przez kilka bolesnych sekund. Pies zajęczał i odbiegł na bok, okrążając go. Wychudzony łowca z prawej strony tresera psa zaklął i wyciągnął zza pasa pistolet. Łowcy niewolników byli oportunistycznymi bandziorami – większość z nich miała zaledwie tyle magii, żeby urodzić się w Dziwoziemi, albo na Rubieży, ale za mało aby odnieść w życiu sukces. Wyrównywali swoje szanse okrucieństwem i bronią przemycaną z Niepełni, licząc na element zaskoczenia. Łowca wycelował broń w Richarda. Był młody, jasnowłosy, a sposób w jaki trzymał broń, bokiem, przyprawił Richarda o ból głowy. – Potrzebujemy go żywego, ty głupcze – powiedział treser psa.
22 – Cieniasy, pieprzyć to. – Czarny wylot lufy spoglądał Richardowi w twarz. – Zdejmę go od razu. – On jest nowicjuszem? – zapytał Richard zbierając siły. – Co? – kobieta gapiła się na niego. – Czy on jest łajzą podczas treningu? – Richard popatrzył na strzelca. – Przynajmniej mógłbyś mieć tyle przyzwoitości, żeby trzymać pistolet właściwie, ty głupcze. Jeśli nie wiesz jak, oddaj go komuś, kto wie. Nie zamierzam ścierpieć bycia postrzelonym przez kogoś mniej niż w pełni wyszkolony zakapior. Strzelec wycharczał. – Pieprz się. Pistolet szczeknął, dźwięk zagrzmiał w lesie. Richard rozbłysnął, rozciągając swoją magię w ochronny ekran. Przejrzysta biała magia zapulsowała formując przed nim półokrąg. Trwał sekundę, wystarczająco długo, żeby odrzucić kulę na bok. Nawet w pełni sił nie mógł utrzymać tarczy dłużej niż przez chwilę, ale z właściwą synchronizacją, to wystarczało. Jego rozbłysk zwykle był niebieski, ale przebywanie w Dziwoziemi wzmocniło jego magiczną siłę. Handlarz wypluł kolejne przekleństwo i wystrzelił naciskając spust w szybkim rytmie. Bum, bum, bum. Richard rozbłyskiwał dopasowując się do tempa strzałów na chwilę zanim wybrzmiały. Biały ekran pulsował odrzucając pociski. Bum, bum, bum. Ostry skowyt przedarł się przez strzały. Pistolet kliknął. Mężczyźnie zbrakło amunicji. Richard obejrzał się. Pies upadł. Ten idiota postrzelił własnego psa. Tak się właśnie działo, kiedy niszczycielskie możliwości broni mężczyzny przewyższały jego inteligencję. – Po co do diabła to zrobiłeś? – Treser gapił się na psa dyszącego z bólu na trawie. – Ty za to bekniesz. Nie ma mowy, żebym bulił z własnej kieszeni. – Jasna cholera. – Strzelec schował broń z powrotem za pasek. – Mogłam ci to powiedzieć wcześniej – stwierdziła wysoka kobieta. – Kule nie zranią błękitnokrwistego. On nie był błękitnokrwistym. Wręcz przeciwnie. Richard popatrzył na trójkę handlarzy. – Jak do tej pory postrzeliliście własnego psa i zmarnowaliście dwanaście kul. Jeszcze jakieś próby olśnienia mnie waszymi wybitnymi umiejętnościami w zakresie walki? – Musimy zejść tam na dół i dorwać go – powiedział kobieta. Dwaj handlarze spojrzeli na niego. Żaden się nie ruszył. – Nie – powiedział treser psa. – To zły pomysł – dodał zbir z pistoletem. – Och, wy skamlące suki – kobieta potrząsnęła głową. – Popatrzcie na niego, ma piętnaście lat więcej niż wy i ledwie stoi. Pewnie się wykrwawi zanim tam zejdę. Richard pozwolił sobie zachwiać się. W jego aktualnym stanie nie było to zbyt trudne. Potrzebował wszystkich trojga w zasięgu uderzenia, ponieważ drzewa groziły ponownym rozpłynięciem. – Schodzę tam – powiedziała kobieta. – Wiedzcie tylko, że jakąkolwiek dostanę za to nagrodę, nie podzielę się z wami.
23 Zaczęła zsuwać się po zboczu. Zbir z pistoletem splunął na bok i skierował się za nią. Treser psa przez długą chwilę wpatrywał się w Richarda, a potem poszedł za nimi. Kobieta wyciągnęła z pochwy długi, wąski miecz. Treser wymachiwał toporem z krótkim trzonkiem. Trzeci łowca wyjął pałkę. Richard walczył żeby ustać prosto. Kropla krwi skapnęła z przesiąkniętego materiału kaftana i spadła na sosnowe igły. Następna… Kobieta zaatakowała. Była wysoka i szybka, stała pewnie na nogach i miała niezły zasięg. W ułamku sekundy pomiędzy odczytaniem z jej oczu zamiarów a wykonaniem ich przez jej ciało, Richard uwolnił swoją magię. Rozciągnęła się cienką, śmiercionośną linią wzdłuż krawędzi ostrza. Zrobił krok naprzód unikając jej pchnięcia i ciął potężnie przez ramię. Pokryty rozbłyskiem miecz przeciął ludzkie ścięgna i kość jak nożyce bibułę. Oderwana kończyna upadła na ziemię. Zanim kobieta zdążyła wydać z siebie krzyk, Richard zatopił miecz w piersi tresera psów przebijając serce, wyciągnął go z szarpnięciem, przekręcił i uderzył do tyłu przesuwając ostrze wzdłuż boku i trafiając trzeciego łowcę w pachwinę. Kobieta w końcu wrzasnęła. Richard ściął jej głowę jednym ostrym ciosem, odwrócił się i wykończył chudzielca brutalnie podrzynając mu gardło. Trzy ciała upadły na ziemię. Richardowi kręciło się w głowie. Jego nogi poddały się. Opadł na jedno kolano wbijając miecz w ziemię i trzymając się go jak podpory. To co powinno było zabrać trzy ciosy, wymagało pięciu. – To żenujące – wyszeptał. Dwie czerwone krople rozprysnęły się na zielonych liściach – jego krew. Krzaki dookoła były nią splamione – część była jego, część należała do łowców niewolników. Pies obok niego zaskomlał. Richard skupił wzrok i zobaczył brązowe ślepia patrzące na niego z cichym psim błaganiem. – Przykro mi, mały. Nie mogę ci pomóc. Richard zmusił się do powstania i zatoczył do przodu, do granicy. Magia objęła go ściskając, gniotąc, jakby samo powietrze stało się ciężkie i lepkie. Ciało krzyknęło w proteście, czując jak część jego magii zostaje wydarta. Rubież była jego ostateczną granicą. Raz próbował wejść do Niepełni i prawie umarł. Ta sama magia, która sprawiała, że był taki dobry w posługiwaniu się mieczem, trzymała go tutaj. Teraz czuł się jakby miał umrzeć, ale przetrwa. Musiał tylko iść dalej. Jedna stopa za drugą. Krok. Następny. Magia polizała jego skórę szorstkim językiem i nacisk zniknął. Przeszedł. Las kołysał się wokół niego, drzewa rozsuwały na boki. Richard potykał się idąc naprzód. Chłód sunął po jego skórze. Mięśnie nóg drżały, z trudem dźwigając jego ciężar. Wata zatkała mu uszy, a po niej przyszły głębokie, obezwładniające nudności. Przedzierał się na wpół ślepy przez krzaki. Rozciągała się przed nim bagienna polana. Łowcy niewolników leżeli martwi, wyekspediowani na tamten świat przez jego ostrze. Rzucał się od dziury do dziury. Martwe dzieci patrzyły na niego nieruchomymi oczami. – Sophie! Sophie!
24 – Tutaj – słabiutko zabrzmiał głos jego kuzynki. – Gdzie jesteś? Dziury wypełnione były dziećmi leżącymi w błotnistej wodzie. Sprawdził już każdą biegając dookoła w panice. Ciała. Kolejne ciała. Ona gdzieś tu była. Musiał ją znaleźć. Świat stał się czarny. Przedarł się przez tę ciemność czystą siłą woli i zobaczył skraj zakurzonej drogi biegnącej między drzewami, niewiele więcej niż dwa ślady po oponach z pasem trawy rosnącej między nimi. Nie był pewien czy to jest prawdziwe, czy to też fragment jakichś wspomnień. Ciemność zalewała go. Richard zacisnął zęby i poczołgał się do drogi. To nie był koniec. Nie umrze tutaj. Miał rzeczy do zrobienia. Zalana deszczem polana otoczona cyprysami pojawiła się na widoku. – Pomóż mi! – zawołała Sophie. Przedzierał się przez ciała łowców kierując się jej głosem. – Pomóż mi! Próbuję, chciał jej powiedzieć. Próbuję kochanie. Trzymaj się. Czekaj na mnie. Ciemność nadepnęła na tył jego głowy. Świat zniknął. Charlotte obserwowała artykuły spożywcze leżące na wysepce w jej kuchni. Prawie skończone. Został tylko duży kawał wołowiny na kotlety. Pokroiła go nożem na pięć równych porcji – każda wystarczy na obiad dla jednej osoby wraz z resztami na lunch – i zaczęła zawijać je w folię. Za pierwszym razem kiedy wynajęła mieszkankę Rubieży, żeby przywiozła jej żywność z Niepełni, kobieta dostarczyła jej dużą paczkę wołowiny. Charlotte zamroziła ją w całości w opakowaniu. Niestety okazało się, że jeśli raz rozmrozić wołowinę w mikrofalówce, to ponowne jej zamrożenie nie jest bezpieczne. Skończyło się na tym, że musiała wyrzucić połowę mięsa. Lekcja została zapamiętana. Gotowanie było jedną z rzeczy których musiała się na uczyć na Rubieży. W Ganer College posiłki przygotowywał personel, a w swojej posiadłości zatrudniała kucharza. Charlotte westchnęła na to wspomnienie. Nigdy tak naprawdę nie doceniała Colina, dopóki sama nie musiała sobie poradzić w kuchni. Éléonore dała jej książkę kucharską i dopóki Charlotte dokładnie kierowała się przepisem, rezultat wychodził znośny, czasami nawet smaczny. Lata spędzone na przyrządzaniu leków sprawiały, że miała dobrą technikę i wystarczającą cierpliwość, ale jeśli nie miała właściwych składników pod ręką, próby zastępowania ich innymi kończyły się kompletną katastrofą. Kilka tygodni temu patrzyła jak Éléonore robi chlebek bananowy. Wszystko wyglądało tak: „garść mąki”, „szczypta cynamonu”, oraz „dodawać rozgniecione banany, dopóki nie będzie wyglądać właściwie”. Charlotte starannie wszystko zapisała a kiedy spróbowała odtworzyć przepis, skończyła ze słoną, uformowaną na kształt bochenka skałą. Przyswoiła sobie również inne lekcje. Bycie pokornym. Przeżywanie życia zwyczajnie. Ciemna magia wewnątrz niej popadła w długi stan uśpienia i to jej pasowało.
25 Jasne światło słoneczne wlewało się przez otwarte okno rysując gorący prostokąt na kuchennej podłodze. Dzień był piękny. Powietrze pachniało wiosną i kapryfolium. Kiedy skończy, wyjdzie na zewnątrz usiąść na ganku na huśtawce i poczytać. I weźmie szklankę mrożonej herbaty. Mmm. Mrożona herbata będzie strzałem w dziesiątkę. – Charlotte? Jesteś tam? – znajomy głos zawołał z werandy. Éléonore. – Może – uśmiechnęła się Charlotte, owijając w folię ostatni kawałek wołowiny. Éléonore wkroczyła do kuchni. Wyglądała na jakieś sześćdziesiąt lat, ale w ubiegłym roku wspomniała mimochodem, że dla kobiety przetrwać sto dwunaste urodziny to całkiem nieźle. Jej ubrania były malowniczą zbieraniną podartych i postrzępionych warstw materiałów, wszystkich idealnie czystych i pachnących lekko lawendą. Włosy miała nastroszone, tworzące siwą plątaninę hojnie przyozdobioną talizmanami, gałązkami i suchymi ziołami. W środku tego gniazda siedział mały zegar z kukułką. Martwiła się o Éléonore. Przez te trzy lata odkąd się poznały, kondycja fizyczna starszej kobiety stopniowo się pogarszała. Jej kości stawały się coraz cieńsze i traciła mięśnie. Cztery miesiące temu poślizgnęła się na oblodzonej ścieżce i złamała biodro. Charlotte uleczyła to, ale jej talent miał swoje granice. Mogła uzdrawiać tylko w ramach istniejącego potencjału organizmu. U dzieci te możliwości były wysokie i mogła nawet regenerować odcięte palce. Ale ciało Éléonore było zmęczone. Jej kości były kruche i skłonienie ich do zrośnięcia okazało się trudne. Starość to jedyna choroba na którą nie ma lekarstwa. Na Rubieży tak samo jak w Dziwoziemi długość ludzkiego życia wydłuża się dzięki działaniu magii, ale nawet ona się wyczerpuje. Zegar z kukułką przekrzywił się. – To zaraz spadnie – powiedziała Charlotte. Éléonore westchnęła i wyciągnęła zegar z włosów. – On po prostu nie chce tam zostać, prawda? – Próbowałaś szpilkami? – Próbowałam wszystkiego – Éléonore dokonała przeglądu wysepki wypełnionej mięsem i warzywami, wszystko idealnie posortowane i owinięte w folię lub włożone do strunowych torebek. – Masz obsesję, moja droga. Charlotte zaśmiała się. – Lubię mieć dobrze uporządkowaną chłodziarkę. Éléonore otworzyła zamrażarkę i zamrugała. – Co? – Charlotte nachyliła się próbując zrozumieć na co wiedźma patrzy. Jej lodówka naprawdę nie była godna takiego gapienia się. Były tam cztery półki, każda ze staranną etykietą napisaną niezmywalnym markerem na kawałku białej taśmy: wołowina, wieprzowina i kurczaki, owoce morza, warzywa. Éléonore postukała palcem w najbliższy napis. – Nie ma dla ciebie nadziei. – Pochyliła się i usiadła na stołku. – Czy ty kiedykolwiek robisz bałagan tak dla zabawy? Charlotte potrząsnęła głową, ukrywając uśmiech. – Lubię porządek. To mnie zakotwicza. – Jeśli zakotwiczysz się jeszcze bardziej, wypuścisz korzenie. Charlotte zaśmiała się. To była prawda.