Armstrong Kelley
Kobiety z innego świata 02
Uwięziona
Elena Michaels jest kobietą poszukiwaną. Nie zrobiła nic złego. A
przynajmniej w ostatnim czasie. Ale dziesięć lat temu jej kochanek
przemienił ją w wilkołaka, a konkretnie w jedynego wilkołaka płci żeńskiej
na świecie.
Teraz, gdy w końcu pogodziła się ze swoim losem, o jej istnieniu dowiaduje
się grupa naukowców. Ścigana jak dzikie zwierzę, Elena wpada w
zastawioną na nią pułapkę. Jednak ludzie, którzy ją porwali, nie wzięli pod
uwagę przybranej rodziny Eleny, Watahy, która nie zawaha się przed
niczym, aby ją odzyskać. Nie podejrzewają również, jak pomysłowa i
bezwzględna jest sama Elena, a to błąd, który może kosztować ich życie…
Podziękowania
Dziękuję:
mojej agentce Hellen Meller, mojej cudotwórczyni, Sarze Manges z Viking US za to, że zawsze miała
dla mnie czas,
Annie Collins z Random House Canada za wszystkie cudowne porady,
Antonii Hodgson z Time Warner Books UK za nieustające wsparcie,
Bev Irwin za zawodowe porady w kwestiach medycznych.
I na koniec chciałabym bardzo podziękować mojej rodzinie. Zawsze pozwalają mi zaszywać się w mej
pisarskiej samotni i wybaczają mi wybuchy złości, gdy okazuję poirytowanie.
PROLOG
Nie cierpiał lasu. Nie znosił tej wiecznej wilgoci i ciemności, jakie tu panowały. Nienawidził
rosnących jedno przy drugim drzew i gęstwin krzewów. Mierziła go unosząca się woń rozkładu,
martwej roślinności i zwierząt, wszystkiego, co umarło, a nawet żyjących istot, nieustannie
uganiających się za kolejnym posiłkiem, które od śmierci dzielił nieszczęśliwy traf albo zwykła
pomyłka. Wkrótce jego ciało będzie gnić. Może je pochowają, a może pozostawią ścierwojadom. Jego
śmierć odroczy ich zgon o kolejny dzień. Umrze. Zdawał sobie z tego sprawę, nie jak samobójca,
który w głębi duszy pożegnał się z życiem, ani ci, co pozbawieni nadziei bez sprzeciwu godzą się z
losem, lecz jak ktoś, kto wie, że od opuszczenia tego padołu i przejścia do innego świata dzielą go
jedynie godziny. Umrze tu, w tym cuchnącym, mrocznym, wilgotnym piekle.
Nie pragnął śmierci. Gdyby tylko mógł, uniknąłby jej.
Ale nie mógł. Próbował, planując ucieczkę od wielu dni, zbierając siły i energię, zmuszając się do
jedzenia i spania. I kiedy w końcu zbiegł, nawet jego samego to zaskoczyło. Nie wierzył, że mu się
uda. Oczywiście, tak
naprawdę wcale mu się nie udało. To była tylko iluzja, jak miraż na pustyni, choć oaza będąca
fatamorganą nie zmieniła się w piach i promienie słońca, lecz w wilgoć i mrok. Uciekł z kompleksu,
by znaleźć się w lesie. Wciąż nie tracąc nadziei, biegł, biegł i biegł. Ale donikąd nie dotarł. A oni
właśnie się zbierali. Nadchodzili. Polowali na niego.
Słyszał ujadanie psów gończych podążających jego tropem. Musiały istnieć jakieś sposoby, aby je
zgubić, ale nie miał pojęcia, jak ma to uczynić. Urodzony i wychowany w mieście, potrafił uniknąć
wykrycia w aglomeracji miejskiej, potrafił stać się niewidzialny, nawet pozostając na widoku, udając
przeciętniaka, osobę tak nijaką i nieciekawą, że ludzie, choć patrzyli, to jednak go nie dostrzegali.
Wiedział, jak witać się z sąsiadami z apartamentowca, spuszczając wzrok, lekko tylko kiwając głową,
bez słowa, tak że gdyby ktoś zapytał, kto mieszka pod 412, nikt nie potrafiłby odpowiedzieć. Czy to ta
para staruszków? Albo młoda rodzina? Niewidoma dziewczyna? Nigdy nie był na tyle nieuprzejmy
ani przyjazny, aby zwrócić na siebie uwagę, rozpływając się w morzu ludzi zbyt zaabsorbowanych
własnym życiem, by mogli skupić się na nim. W mieście był mistrzem nie-widzialności. Ale tutaj? W
lesie? Miał dziesięć lat, kiedy rodzice ostatecznie porzucili złudzenia, że zrobią z niego miłośnika
przyrody. Zaczęli pozwalać mu przebywać u babci, podczas gdy jego rodzeństwo uprawiało piesze
wycieczki albo wyjeżdżało pod namiot.
Tu był całkiem zagubiony. Ogary go znajdą, a łowcy zabiją.
— Nie pomożesz mi, prawda? — rzucił.
Przez dłuższą chwilę Qiona nie odpowiadała. Wy-
czuwał ją ducha, który nią kierował, kryjącego sie w najdalszych zakamarkach umysłu. Odkąd po raz
pierwszy się przed nim ujawniła (był wtedy małym, nie potrafiącym jeszcze mówić dzieckiem), nigdy
bardziej sie od niego nie oddaliła.
— A chciałbyś? — zapytała w końcu.
— Nie pomożesz mi. Nawet gdybym chciał. Bo tobie właśnie o to chodzi. Chcesz, abym do ciebie do-
łączył. Nie powstrzymasz tego.
Zaczęły ujadać psy. Kryła się w tym dźwięku radość z odnalezienia tropu zbiega. Ktoś krzyknął.
Qiona westchnęła. Odgłos ten przepłynął jak podmuch powietrza przez jego umysł.
— Co chcesz, żebym zrobiła?
— Którędy mogę się wydostać? — zapytał Znów cisza. Znów okrzyki.
— Tędy — odparła.
Wiedział, jaki kierunek miała na myśli, choć jej nie widział. Ayami posiadała jaźń i obecność, ale nie
miała postaci. Nie sposób wyjaśnić tego komuś, kto nie był szamanem, choć dla szamana te pojęcia
mogłyby okazać się równie oczywiste jak woda czy niebo.
Skręcił w lewo i pobiegł. Gałęzie chłostały go po twarzy, piersiach i ramionach, pozostawiając na nich
czerwone pręgi, niczym ślady biczowania. Sam je sobie zadał. Część niego chciała, żeby się
zatrzymał. Żeby się poddał i pogodził z losem. Ale nie mógł. Nie był jeszcze gotowy, aby pożegnać
się z życiem. Zwykłe ludzkie przyjemności wciąż miały dla niego nieodparty urok: angielskie mufinki
z masłem i dżemem truskawkowym w Tolbot cafe, balkon na piętrze, najdalszy stolik po lewej,
promienie słońca na przedramionach, wyświechta-
na powieść kryminalna w jednej ręce, kubek z kawą w drugiej, ludzie krzyczący i śmiejący się na
gwarnej ulicy poniżej... Qiona drwiłaby, uważając te rzeczy za głupie i mało istotne. Rzecz jasna, była
zazdrosna, jak o wszystko, czego nie mogła z nim dzielić, o wszystko, co łączyło go z jego ciałem.
Chciał do niej dołączyć, ale było za wcześnie. Jeszcze nie teraz... Dlatego pobiegł ile sił.
— Przestań biec — nakazała Qiona. Zignorował ją.
— Zwolnij — mówiła. — Nie tak szybko. Ale on wciąż ją ignorował.
Wycofała się, jej gniew zapłonął w jego umyśle silnym płomieniem, przygasł, ale zaraz rozpalił się na
nowo. Nie słyszał już ogarów, ale tylko dlatego, że jego krew zbyt głośno dudniła w żyłach. Płuca
płonęły żywym ogniem. Każdy oddech palił go, jakby oddychał płomieniami.
I to zignorował. Bez większego wysiłku. Zignorował większość poleceń swego ciała, od głodu
poprzez seks, po ból. Jego ciało było jedynie naczyniem, środkiem poruszania się i nasycania duszy
rzeczami w rodzaju dżemu truskawkowego, śmiechu czy promieni słońca. Teraz, po długoletnim
ignorowaniu potrzeb ciała, zwrócił się do niego z prośbą o ocalenie. Nie wiedział, jak ma to zrobić. Z
tyłu za nim rozległo się ujadanie psów gończych. Czy brzmiało głośniej? I jakby bliżej?
— Wejdź na drzewo — powiedziała Qiona.
— Nie psów się obawiam, lecz ludzi.
— Wobec tego zwolnij. Zawróć. Zamąć im w głowach. Pozostawiasz prosty trop. Zwolnij.
Nie mógł. Kraniec lasu był już niedaleko. Chciał tam
dotrzeć przed psami. Ignorując ból, wykrzesał z siebie resztki sił i popędził naprzód.
— Zwolnij! — krzyknęła Qiona. - Uważaj... Jego lewa stopa zahaczyła o niewielką wypukłość
gruntu, ale nie stracił równowagi, wyrzucając przed sic bie prawą nogę. Gdy ją jednak opuścił, prawa
stopa na potkała pustkę. Przewróciwszy się, ujrzał koryto rzeki na dnie niewielkiego parowu,
wydrążonego przez płynące tędy na przestrzeni dziesięcioleci wody.
Runął w dół nasypu. Przez chwilę leciał w powietrzu, zastanawiając się, jak ma wylądować, by nie
zrobić sobie krzywdy, ale tego również nie wiedział. Gdy spadł na żwirowe podłoże poniżej, usłyszał
ogary. Ich ujadanie było tak pełne triumfu i głośne, że nieomal rozsadziło mu bębenki. Odwracając się
i podnosząc niezdarnie, ujrzał trzy psie łby wyłaniające się nad krawędzią żlebu. Jeden z nich był
psem gończym, dwa pozostałe potężnymi psami łańcuchowymi. Ogar uniósł łeb i zawył. Dwa
pozostałe znieruchomiały na chwilę, po czym skoczyły.
— Uciekaj! —wrzasnęła Qiona. —Uciekaj, ale już!
— Nie!
Nie był gotowy, aby odejść. Oparł się pragnieniu, by uwolnić swą duszę z tego ciała i zwinął się w
kłębek, jakby to mogło ją w nim utrzymać. Dostrzegł podbrzusza psów, gdy skoczyły z urwiska. Jeden
wylądował bezpośrednio na nim, wyduszając zeń resztki powietrza. Psie kły zatopiły się w jego
przedramieniu. Poczuł potężne szarpnięcie. A potem ostatkiem sił popłynął w górę.
Qiona uwolniła go od bólu umierania, odciągając zwierzę.
— Nie odwracaj się — powiedziała.
Nie posłuchał. Musiał wiedzieć. Gdy spojrzał w dół, zobaczył psy. Ogar wciąż stał na krawędzi
urwiska, ujadając i czekając na ludzi. Dwa pozostałe psy nie czekały. Rozdarły jego ciało na strzępy,
wśród strug krwi i roz-włóczonych tkanek.
— Nie —jęknął. — Nie.
Qiona pocieszała go szeptami i pocałunkami, prosząc, by odwrócił wzrok. Usiłowała uchronić go
przed bólem, ale nie potrafiła. Poczuł to, gdy spojrzał w dół na rozszarpujące jego ciało zwierzęta. Nie
czuł bólu wywołanego przez ich kły, lecz agonię niewysłowio-nego smutku i straty. Było po
wszystkim. Już po wszystkim.
— Gdybym się nie potknął... — wykrztusił. — Gdybym pobiegł szybciej...
Wtedy Qiona odwróciła go, aby mógł zobaczyć las. Bezmiar puszczy rozciągał się jak okiem sięgnąć
i kończył drogą która znajdowała się tak daleko stąd, że jadące po niej samochody wyglądały niczym
mrówki. Znów popatrzył na swoje ciało, bezkształtną masę okrwawionego mięsa i kości. Z lasu
wyłonili się mężczyźni. Zignorował ich. Już nie mieli dla niego znaczenia. Nic się już nie liczyło.
Odwrócił się do Qiony i pozwolił, aby go zabrała.
— Nie żyje — rzekł Tucker do Matasumiego, kiedy wszedł do pomieszczenia dla strażników w bloku
więziennym. Zaczął usuwać z butów resztki błota. — Psy dopadły go przed nami.
— Mówiłem ci, że chcę go żywego.
— A ja mówiłem, że potrzebujemy więcej psów gończych. Rottweilery to psy obronne, nie gończe.
Ogar
będzie czekał na łowcę. Rottweiler zabije. Nie umie nic innego.
Tucker zdjął buty i położył na słomiance pod ściana, starannie wkładając sznurowadła do środka.
Następnie sięgnął po identyczną czystą parę butów i włożył je.
— Nie rozumiem, czemu to miałoby mieć tak wiel kie znaczenie. Facet i tak ledwo zipał. Był słaby.
Ibezużyteczny.
— Był szamanem — odparł Matasumi. — A szamani nie muszą mieć formy jak olimpijczycy. Ich
moc kryje się w umyśle.
Tucker parsknął.
— I co mu to dało w starciu z psami? Rozerwały go na strzępy.
Gdy Matasumi odwrócił się, ktoś otworzył drzwi, uderzając go lekko w podbródek.
— Ojej — rzucił Winsloe z uśmiechem. — Wybacz, stary. W tych drzwiach przydałyby się takie małe
szybki, wiesz...
Bauer przeszła obok niego.
— Gdzie szaman?
— Nie przeżył... — odparł Matasumi.
— Psy — dodał Tucker.
Bauer pokręciła głową i pomaszerowała dalej. Strażnik otworzył i przytrzymał dla niej drzwi. On i
Winsloe podążyli za nią. Matasumi również, na samym końcu. Tucker został na wartowni, zapewne
po to, by wyciągnąć konsekwencje wobec wszystkich odpowiedzialnych za ucieczkę szamana, choć
nikt nie ośmielił się go o to zapytać. Takie detale nie należały do ich obowiązków. Po to wynajęli
Tuckera.
Następne drzwi były zrobione z grubej stali, z wy-
dłużoną klamką. Bauer zatrzymała się przed niewielką kamerą. Promień przeskanował jej siatkówkę.
Jedna z dwóch lampek nad drzwiami rozbłysła na zielono. Druga pozostała czerwona, dopóki kobieta
nie zacisnęła dłoni na klamce i sensor odczytał wzór jej linii papilarnych. Kiedy drugie światełko
zmieniło się na zielone, otworzyła drzwi i przestąpiła próg. Strażnik ruszył za nią. Winsloe postąpił
naprzód, a Matasumi wyciągnął rękę, by go zatrzymać. Nie zdążył. Zawyła syrena alarmowa.
Zabłysły migające światła. W korytarzu opodal rozległ się tupot obutych stóp. Matasumi sięgnął po
leżącą na stoliku krótkofalówkę.
— Odwołaj swoich ludzi — rzekł. — To tylko pan Winsloe. Znowu.
— Zrozumiałem — dobiegł z radia głos Tuckera. — Zechcesz przypomnieć panu Winsloe'owi, że
skan siatkówki i linii papilarnych zezwala na przejście jednorazowo tylko jednego członka personelu i
osoby towarzyszącej.
Obaj wiedzieli, że Winsloe'owi nie trzeba było o tym przypominać, bo przecież to on opracował
projekt systemu. Matasumi przerwał połączenie. Winsloe tylko się uśmiechnął.
— Przykro mi, stary — powiedział. — Sprawdziłem tylko czujniki.
Podszedł do skanera i kiedy komputer go rozpoznał, pierwsze światełko zmieniło się na zielone.
Kiedy ujął dłonią klamkę, drugie światełko również zrobiło się zielone i drzwi się otworzyły.
Matasumi mógł przestąpić próg bez poddawania się procedurze, tak jak wcześniej strażnik, ale on
zamknął drzwi i wykonał niezbędne czynności. Wprowadzenie drugiej osoby zostało zapro-
jektowane z myślą o przenoszeniu więźniów z jednej części kompleksu do drugiej, zgodnie z
procedurą: jeden więzień na jednego członka personelu. Nie należało wpuszczać za jednym razem
dwóch członków personę lu. Matasumi wspomni Tuckerowi, aby pomówił o tym ze strażnikami.
Wszyscy powinni poddawać się proce durze, przechodząc przez te drzwi, nie korzystając z żadnych
udogodnień.
Pokonawszy pancerne wrota, znalazł się w szerokim korytarzu, przypominającym hotelowy. Po obu
jego stronach znajdowały się prowadzące do pokoi drzwi. W pomieszczeniach stały dwuosobowe
łóżka, niewielkie stoły i krzesła. Pokoje miały łazienki. W sumie żadne luksusy, ale było tu czysto i
schludnie, w granicach dopuszczalnej normy dla każdego wędrowca, który wybierał dla siebie lokum
z myślą o zminimalizowaniu wydatków. Tyle tylko, że osoby zajmujące te pokoje nie zrobiły tego z
własnej woli i raczej już nie wybiorą się w dalszą podróż. Te drzwi otwierały się tylko od zewnątrz.
Ścianę pomiędzy pokojami i korytarzem wykonano ze specjalnie zaprojektowanego szkła, bardziej
wytrzymałego od stali i estetyczniejszego. Obserwator pozostający na korytarzu mógł badać
zachowania lokatorów kwater zupełnie jak zachowania szczurów laboratoryjnych, i o to właśnie
chodziło. Drzwi do każdego z pokoi także wykonano ze szkła, dzięki czemu nic nie przesłaniało
badaczowi widoku. Nawet frontowa ściana każdej z łazienek została zrobiona z pleksiglasu. Prze-
zroczyste ściany łazienek nie służyły podpatrywaniu czynności fizjologicznych, lecz pozwalały mieć
kontrolę nad obiektami, które niegdyś często się tam ukrywały.
Zewnętrzna ściana została wykonana na bazie lustra weneckiego. Spierano się, czy nie lepsza byłaby
przezroczysta ściana. Auer pozwoliła, aby to Matasumi podjął ostateczną decyzję, on zaś posłał
swoich asystentów badawczych w celu przejrzenia wszystkich istniejących prac z dziedziny
psychologii na temat skutków permanentnej inwigilacji. Po rozważeniu wyników uznał, że lepszym
rozwiązaniem będą jednak lustra weneckie. Obiekty, nie widząc obserwujących, mniej się stresowały.
Tak przynajmniej uważał.
Pomylił się. W przypadku przeszklonej przezroczystej ściany obiekty wiedziały przynajmniej, kiedy
były obserwowane. Widząc lustra weneckie, zdawały sobie sprawę, że są obserwowane — nikt nie był
na tyle naiwny, by sądzić, że to jedynie element wystroju wnętrza — ale nie miały pojęcia kiedy, a
przez to zachowywały wzmożoną czujność, co z kolei wywierało zgubny efekt, jeżeli chodziło o ich
zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne.
Grupka minęła cztery zajęte cele. Jeden z obiektów przestawił krzesło w stronę tylnej ściany. Siedział
w bezruchu, ignorując czasopisma, książki, telewizor i radio, wszystko, co zostało tu przyniesione dla
odwrócenia jego uwagi. Siedział plecami do lustra weneckiego, nie robiąc zupełnie nic. Ten osobnik
przebywał w kompleksie prawie od miesiąca. Innego przywieźli dziś rano.
Siedziała na krześle, jak tamten, ale odwrócona była w stronę lustra. Patrzyła w nie. Zuchwale...
przynajmniej na razie. Ale to nie potrwa długo...
Tess, asystentka, którą Matasumi ściągnął do współpracy przy projekcie, stała przy wejściu do celi
buntow-
niczki, robiąc pospiesznie notatki. Gdy ją mijali, uniosła wzrok i skinęła głową.
— Co tam? — spytała Bauer. Tess zerknęła na Matasumiego.
— Jeszcze nic — odparła sucho.
— Bo nie chce czy nie może? Kolejne spojrzenie na Matasumiego.
— Wygląda na to... powiedziałabym, że...
— No...?
Tess wzięła głęboki wdech.
— Jej postawa sugeruje, że gdyby mogła, spróbowałaby.
— A więc nie może — uciął Winsloe. — Potrzebujemy wiedźmy z Coven. Po co zawracamy sobie
głowę tą tutaj...
Bauer przerwała mu.
— Robimy to, bo rzekomo miała mieć wielką moc.
— Zdaniem Katzena — mruknął Winsloe. — O ile mu wierzysz. Ja mu nie wierzę. Czarownik czy nie,
ten facet to lamus. Miał nam pomóc chwytać te dziwolągi. A zamiast tego on siedzi tylko na tyłku i
mówi, gdzie mamy szukać. Całą robotę odwalają za niego nasi chłopcy. To my ryzykujemy i tak
naprawdę po co? Po to? — Wskazał palcem na uwięzioną. — To nasza druga nic niewarta wiedźma.
Gdybyśmy słuchali Katzena, prawdziwe perły przeszłyby nam koło nosa.
— Takie jak wampiry i wilkołaki? — Usta Bauer wykrzywiły się w lekkim uśmieszku. — Wciąż się
pan irytuje, bo Katzen twierdzi, że one nie istnieją.
— Wampiry i wilkołaki — mruknął Matasumi. Jesteśmy w trakcie rozszyfrowywania tajemnicy
niewy-
obrażalnej mentalnej mocy, prawdziwej magii. Mamy potencjalny dostęp do czarowników,
nekromantów, szamanów, wiedźm, każdego istniejącego naczynia magii. On pragnie istot, które
wysysają krew i wyją do księżyca. Prowadzimy tu poważne naukowe badania, a nie uganiamy się za
upiorami.
Winsloe zastąpił drogę Matasumiemu. Był od niego o piętnaście centymetrów wyższy.
— Nie, stary, ty prowadzisz tu poważne badania naukowe. Sondra szuka swego świętego Graala. A ja
uczestniczę w tym dla frajdy. Poza tym finansuję ten projekt, więc jeśli powiem, że mam ochotę
zapolować na wilkołaka, to lepiej znajdź mi to, czego pragnę.
— Jeżeli chcesz zapolować ną wilkołaka, to radzę ci odpalić którąś z tych twoich gier wideo, bo nie
jesteśmy w stanie dostarczyć ci czegoś, co nie istnieje.
— Och, znajdziemy Ty'owi coś, na co będzie mógł zapolować — oznajmiła Bauer. — Jeżeli nie
zdołamy znaleźć dla niego któregoś z żądanych potworów, zawsze możemy zwrócić się do Katzena,
aby przywołał coś odpowiednio demonicznego.
— Demona?—mruknął Winsloe. — Byłoby ekstra.
— Nie wątpię — odparła Bauer i pchnięciem otworzyła drzwi do zajmowanej do niedawna przez
szamana celi.
DEMON
— Błagam, powiedz mi, że nie wierzysz w te bzdury — rozległ się głos tuż przy moim ramieniu.
Spojrzałam na mego towarzysza podróży. Po czterdziestce, w garniturze, z bladym paskiem na
serdecznym palcu, z którego zdjął ślubną obrączkę. Niezły numer. Nie rzuca się w oczy.
— Nie powinnaś czytać takich bredni — rzekł, a gdy rozchylił usta, zobaczyłam fusy po kawie. — Od
tego zlasuje ci się mózg.
Skinęłam głową, po czym uśmiechnęłam się uprzejmie. Miałam nadzieję, że sobie pójdzie, w każdym
razie na tyle, na ile było to możliwe w samolocie lecącym na wysokości kilku tysięcy stóp. Następnie
wróciłam do lektury artykułów wydrukowanych ze strony internetowej www.wierze.com.
— Czy tam naprawdę jest napisane „wilkołaki"? spytał mój współpasażer. — Takie z kłami,
porośnięte sierścią? Jak Michael Landon w Byłem nastoletnim wilkołakiem?
— Michael...?
— Ee, to stary film. Sprzed wielu lat. Oglądałem go na wideo, no wiesz.
Kolejne uprzejme skinięcie głowy. I kolejna, już nie tak uprzejma, próba powrotu do lektury.
— Czy to prawda? — dopytywał mężczyzna. — Ktoś sprzedaje informacje na temat wilkołaków?
Wilkołaków? Co za ludzie byliby gotowi kupować taki szajs?
— Choćby ja.
Znieruchomiał z palcem nad moimi papierami, najwyraźniej usiłując przekonać samego siebie, że
ktoś mógł wierzyć w istnienie wilkołaków i nie być kompletnym szajbusem. W dodatku ten ktoś był
młodą dziewczyną i zajmował fotel obok niego...
— Oczywiście — powiedziałam, udając zaaferowaną blondynkę. — Wilkołaki są super. Wampiry są
takie przereklamowane. Ten styl gotycki, błe. Ja i moi przyjaciele bawiliśmy się w to kiedyś, ale gdy
próbowałam zafarbować włosy na czarno, zrobiły się zielone...
— To, ee...
— Zielone! Uwierzy pan? I jeszcze te ciuchy, które chcieli, abyśmy nosili! I wtedy Chase powiedział,
słuchajcie, a co powiecie na wilkołaki? Słyszał o tej grupie w Miami. Skontaktowaliśmy się z nimi, a
oni jasno stwierdzili, że wampiry są^passe. Wilkołaki to coś nowego. Chase i ja postanowiliśmy je
odwiedzić, widzieliśmy ich kostiumy, te futra, kły i całą resztę, nałożyliśmy je, łyknęliśmy parę piguł
i dawaj, staliśmy się wilkołakami.
— Ee, naprawdę? — spytał, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu wyjścia. — Cóż, jestem
pewien, że...
— Mogliśmy biegać, skakać, wyć i polować. Jeden z facetów złapał królika i choć wiem, że to pewnie
zabrzmi okropnie, ale byliśmy tacy głodni, a zapach krwi taki...
— Przepraszam — przerwał mężczyzna muszę skorzystać z toalety.
— Jasne. Trochę pan jakby zzieleniał. To pewnie choroba lokomocyjna. Moja przyjaciółka Tabby też
tak kiedyś miała. Co to się wtedy działo! Mam nadzieję, że poczuje się pan lepiej, bo chciałam
zaprosić pana na nasze dzisiejsze wieczorne spotkanie. W Pittsburghu powstała nowa grupa
wilkołaków. Urządzają dziś Wielki Skowyt. Mam się tam spotkać z Chase'em. To w zasadzie mój
chłopak, ale lubimy niekiedy zmieniać partnerów, a on jest naprawdę milutki. Na pewno się panu
spodoba.
Facet wymamrotał coś i pognał do toalety z taką szybkością, o jaką trudno byłoby podejrzewać gościa,
który od czasów licealnych poruszał się wyłącznie krokiem marszowym.
— Zobaczy pan, jak mu opowiem o Wielkim Skowycie — zawołałam w ślad za nim. — To naprawdę
ekstragrupa!
Dziesięć minut minęło, a mój rozmówca wciąż nie wracał. Szkoda. Choroba lokomocyjna potrafi
czasem nieźle dać się we znaki.
Wróciłam do lektury. Wierze.com to strona internetowa, gdzie sprzedawano informacje na temat
zjawisk paranormalnych. Taki eBay nie z tego świata. To przerażające, że istnieją takie rzeczy. Co
gorsza, że można z nich czerpać zyski. Na tej stronie internetowej istniała oddzielna kategoria
poświęcona aukcjom fragmentów roztrzaskanych latających spodków, w sumie 320 ele-
mentów do sprzedaży. Wilkołaki nawet nie miały oddzielnej kategorii. Wrzucono je do jednej pod
nazwą zombi, wilkołaki i inne różnorodne zjawiska demoniczne. Różnorodne zjawiska demoniczne?
To słówko „demoniczne" zabolało mnie najbardziej. Nie byłam istotą demoniczną. Cóż, może
pozbycie się natrętnego współpasażera nie było miłe, ale z pewnością nie miało nic wspólnego z
demonicznymi mocami. Gdybym je miała, facet wypadłby z tego samolotu przez luk wyjścia
awaryjnego. Choć muszę przyznać, że pragnęłam to zrobić.
Tak, byłam wilkołakiem od dwudziestego roku życia, czyli od blisko dwunastu lat. W
przeciwieństwie do mnie, większość wilkołaków już się nimi rodzi, choć nie mogą zmieniać postaci
aż do osiągnięcia dojrzałości. Gen jest przekazywany z ojca na syna, córek to nie dotyczy. Jedynym
sposobem na to, by kobieta stała się wilkołakiem, jest zostać ugryzioną. Ale musi jeszcze przeżyć. To
wielka rzadkość. I nie mówię o ugryzieniu, lecz
0 przeżyciu. Mnie się udało przede wszystkim dlatego, że przygarnęła mnie Wataha, która jest
dokładnie tym' czym się wydaje — strukturą społeczną opartą na wilczej watasze, z samcem Alfa,
chronionym terytorium
1 ściśle określonymi zasadami; reguła numer jeden stanowiła, że nie zabijamy ludzi, o ile nie jest to
absolutnie konieczne. Jeśli chce nam się jeść, wpadamy do najbliższego baru jak wszyscy inni.
Wilkołaki nienależące do Watahy, nazywane przez nas kundlami, żywią się ludźmi, ponieważ nie
potrafią stłumić w sobie żądzy polowania i zabijania, a ludzie stanowią dla nich najliczniejsze grono
potencjalnych ofiar. Wilki z Watahy polowały na jelenie i króliki. Tak, zabiłam i zjadłam Bambiego
i jego mamusię... Czasami zastanawiam się, czy dla ludzi nie byłoby to bardziej wstrząsające,
zwlaszcza w świecie, gdzie pies wyrzucony z samochodu zwraca większą uwagę mediów niż
zamordowane dzieci. Ale, ale, odeszłam od tematu.
W Watasze zamieszkałam z samcem Alfa Jeremyin Danversem i Claytonem Danversem, jego
adoptowanym synem/ochroniarzem, drugim po Bogu, który byl także moim partnerem/kochankiem i
wiecznym utrapieniem... To dość skomplikowane. Wróćmy do tematu. Jak wszyscy w Watasze,
miałam pewne zobowiązania. Jednym z moich zadań było monitorowanie Internetu w poszukiwaniu
oznak, że jakiś kundel próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jedyna strona, na jaką zaglądałam, to
wierze.com, choć rzadko znajdowałam tam coś naprawdę godnego uwagi. Ostatnio w lutym
postanowiłam coś sprawdzić w Georgii, nie dlatego, że sprawa wyglądała na poważną, ale dlatego, że
stan Nowy Jork od tygodnia znajdował się w okowach śniegu i wyprawa gdziekolwiek na południe od
obu Karolin wydawała się strzałem w dziesiątkę.
Informacje, jakie tym razem przeczytałam, były inne. Sygnał alarmowy rozbrzmiał tak silnie, że
natychmiast pozostawiłam wiadomość dla sprzedającej i umówiłam się z nią na spotkanie w piątek, w
Pittsburghu, odczekawszy zaledwie trzy dni, gdyż nie chciałam, aby pomyślała, że za bardzo mi
zależy.
Informacja brzmiała następująco: Wilkołaki. Cenna informacja na sprzedaż. Tylko dla osób, które
naprawdę w to wierzą. Dwóch bezdomnych zabitych w Phoenix w latach 1993-1994. Początkowo
sądzono, że to dzieło psów. Przy drugim ciele znaleziono odcisk wielkiej la-
py. Wszystkie inne odciski zostały zatarte (bardzo schludne psiska?). Zoolog zidentyfikował ślad jako
pozostawiony przez wyjątkowo dużego wilka. Policja odwiedziła miejscowe zoo i stwierdziła, że
zoolog się pomylił. Trzecią ofiarą była prostytutka. Powiedziała współlokatorce, że otrzymała
zaproszenie na całą noc. Znaleziono ją martwą trzy dni później. Wzorzec pasował do wcześniejszych
zabójstw. Współlokatorka doprowadziła policję do hotelu, gdzie miała nocować jej przyjaciółka. W
jednym z pokoi odkryto ślady sprzątania i krew. Policja niechętnie zmieniła obszar poszukiwań,
koncentrując się teraz na ludzkim zabójcy. Uznano, że trzecia ofiara była dziełem (psiego?)
naśladowcy. Sprawa pozostaje otwarta. Wszystkie szczegóły są dostępne dla opinii publicznej. Można
to zweryfikować, zaglądając do „Arizona Republic". Sprzedawczyni ma więcej. Media mile widziane.
Fascynująca historia. I absolutnie prawdziwa. Jeremy był odpowiedzialny za sprawdzenie doniesień w
prasie o przypadkach ataków i innych przejawach potencjalnej działalności wilkołaków. W „Arizona
Republic" natknął się na artykuł opisujący drugą zbrodnię. Pierwsza nie trafiła na łamy gazet —
martwy bezdomny to żadna pożywka dla prasy. Postanowiłam to zbadać. Przybyłam na miejsce za
późno, by ocalić trzecią ofiarę, ale na tyle szybko, by nie dopuścić do czwartego mordu. Kundel
odpowiedzialny za te zbrodnie znalazł wieczny spoczynek w piaszczystym, głębokim na sześć stóp,
dole. Wataha nie była pobłażliwa dla zabójców ludzi.
Nie przejmowaliśmy się policyjnym dochodzeniem. Z mego doświadczenia wynikało, że śledczy są
na tyle bystrzy, by wiedzieć, że wilkołaki nie istnieją. Jeżeli na
potykali na wpół pożartą zmasakrowaną ofiarę, uznawali to za dzieło jakiegoś rozwścieczonego
psiska. (idy napotykali okaleczoną ofiarę, a na miejscu zbrodni znalazły się ślady zarówno ludzkie, jak
i zwierzęce, traktowali to jako dzieło psychopaty z psem albo miejsce zbrodni, na które musiał,
zapewne przypadkiem, wpaść jakiś pies. Nigdy, nawet gdy mieli przed sobą na wpół pożarte ciało,
ślady łap i próbki sierści, nie powiedzieli, że to musi być robota wilkołaka! Nawet świry, które wierzą
w wilkołaki, nie postrzegały tych zabójstw jako dzieła wilkołaków. Zbyt wiele czasu zajmowało im
szukanie szalonych, na wpół ludzkich bestii, które wyją do księżyca, porywają niemowlęta z kołysek i
pozostawiają tajemnicze ślady, zmieniające się ze zwierzęcych w ludzkie. Dlatego kiedy
przeczytałam coś takiego, zaczęłam się niepokoić, jakie jeszcze informacje miała do zaoferowania
sprzedająca.
Zmartwiła mnie też wzmianka, że media są mile widziane. Niemal wszystkie wpisy na tej stronie
kończą się zwrotem „uprasza się o nieinformowanie mediów". Choć sprzedający udawali, że
ostrzeżenie miało na celu odstraszenie dziennikarzy z tabloidów, którzy przeinaczali ich historie,
nigdy tak naprawdę nie martwili się, że mógłby zjawić się rzetelny reporter i ich upokorzyć. Badając
prawdziwość podobnych ofert, udawałam osobę należącą do towarzystwa badań zjawisk
paranormalnych. Tym razem, jako że sprzedająca nie miała nic przeciwko mediom, podałam się za
dziennikarkę. Tak naprawdę wcale nie skłamałam. Pracowałam przecież jako wolny strzelec dla
jednego z kanadyjskich dzienników. Zajmowałam się tam jednak działem polityki, który nie
obejmował zjawisk o czysto demonicznej naturze,
choć kto wie, może wyjaśniłoby to odrodzenie neokonserwatystów.
Znalazłszy się w Pittsburghu, złapałam taksówkę, zameldowałam się w hotelu, zostawiłam rzeczy i
udałam się na spotkanie. Ze sprzedającą, panią Winterbourne, miałam spotkać się przed lokalem o
nazwie „Herbatka dla dwojga". Było to dokładnie takie miejsce, jak sugerowała nazwa, oferujące
filiżankę herbaty i lekki lunch. Fronton, ceglana ściana była otynkowana i pomalowana na różowo z
delikatnymi jasnoniebieskimi wstawkami. Na parapecie okiennym stały rzędy starych imbryczków.
Wewnątrz znajdowały się małe stoliki jak w bistro, nakryte białymi lnianymi obrusami, oraz krzesła z
giętego żelaza. Kiedy ktoś zadał sobie trud, by uczynić to miejsce słodkim aż do przesady, na szybie
przy wejściu powieszono kartkę informującą przechodniów, że lokal oferuje także kawę espresso,
latte i „inne napoje na bazie kawy".
Pani Winterbourne miała czekać na mnie przed lokalem o wpół do czwartej. Dotarłam na miejsce o
trzeciej trzydzieści pięć. Zajrzałam do środka i nie zauważyłam, żeby ktoś tam na mnie czekał.
Ponownie wyszłam na zewnątrz. Kręcenie się przed herbaciarnią to nie to samo co kręcenie się przed
kawiarnią. Po kilku minutach ludzie w środku zaczęli się na mnie gapić. Kelnerka wyszła za mną i
spytała, czy może mi w czymś pomóc. Odparłam, że na kogoś czekam, aby nie pomyślała, że jestem
bezdomną czyhającą na napiwki pozostawione przez gości lokalu.
O czwartej podeszła do mnie młoda kobieta. Uśmiechnęła się. Nie była wysoka. Mam metr
siedemdziesiąt
pięć, ona była ode mnie o pół głowy niższa. Dwadzieściaparę lat. Długie, kręcone brązowe włosy,
regularne rysy i zielone oczy. Ten typ kobiety określano zwykle mianem „miła", co miało oznaczać,
że choć nie była skończoną pięknością, trudno jej też było odmówić pewnego uroku i wdzięku. Nosiła
okulary przeciwslo neczne, szerokoskrzydły kapelusz i letnią sukienkę, któ ra podkreślała typ figury
uwielbianej przez mężczyzn i znienawidzonej przez kobiety, zmysłowe krągłości, o jakie trudno w
świecie miłośniczek top model i wyzna wczyń anoreksji.
— Elena? — spytała głębokim kontraltem. — Elena... Andrews?
— Ee, tak — odparłam. — Pani Winterbourne? Ponownie się uśmiechnęła.
— Jedna z nich. Jestem Paige. Moja ciotka zjawi się niebawem. Przyszłaś za wcześnie.
— Nie — zaprotestowałam, odwzajemniając w pełni promienny uśmiech. — To ty się spóźniłaś.
Zamrugała, nieco zaskoczona moją obcesową odpowiedzią.
— Czy nie miałyśmy się spotkać o wpół do piątej?
— O wpół do czwartej.
— Byłam pewna, że...
Wyjęłam z kieszeni wydruk z naszej e-mailowej korespondencji.
— Och — szepnęła, zerknąwszy na kartkę. — Wpół do czwartej. Rzeczywiście. Bardzo przepraszam.
Musiało mi się pomylić. Wobec tego cieszę się, że przyszłam tu wcześniej. Lepiej zadzwonię do ciotki
i powiem jej.
Gdy wyjęła z torebki telefon komórkowy, odstąpiłam na bok, dając jej odrobinę prywatności, choć z
moim
wyczulonym słuchem byłam w stanie wychwycić nawet treść rozmowy prowadzonej szeptem o sto
stóp ode mnie. Z telefonu dobiegło westchnienie starej kobiety. Obiecała, że dołączy do nas możliwie
jak najszybciej i poprosiła (a może ostrzegła), aby siostrzenica nie zaczynała bez niej.
— No cóż — powiedziała Paige, wyłączając telefon. — Jeszcze raz przepraszam, pani Andrews.
Mogę mówić pani Eleno?
— Bardzo proszę. Wejdziemy do środka?
— To nie najlepsze miejsce na tego rodzaju spotkanie. Ciocia Ruth i ja wypiłyśmy tu kawę dziś rano.
Jedzenie jest pyszne, ale jest o wiele za cicho. Rozmowy słychać nawet z drugiego końca sali. Chyba
powinnyśmy były to przewidzieć, ale nie mamy większego doświadczenia w tego typu sprawach.
— Nie?
Zaśmiała się głośno, gardłowo.
— Podejrzewam, że nieraz już to słyszałaś. Ludzie nie chcą się przyznać, że zajmują się czymś takim.
A my tak. Nie wypieramy się tego. Ale to nasza pierwsza... jak by to ująć? Sprzedaż? Tak czy owak,
herbaciarnia nie jest dobrym miejscem, zamówiłyśmy to i owo na wynos i zabrałyśmy wszystko do
naszego hotelu. Spotkanie odbędzie się właśnie tam.
— W hotelu? — Sądziłam, że ona mieszkała w Pitts-burghu. Sprzedawcy zwykle aranżują transakcje
w swoich rodzinnych miejscowościach.
— To tylko parę przecznic stąd. Krótki spacerek. Gwarantowana prywatność.
W mojej głowie rozległ się głośny sygnał alarmowy. Każda kobieta, nawet tak zwichrowana jak ja,
wie, że
Armstrong Kelley Kobiety z innego świata 02 Uwięziona Elena Michaels jest kobietą poszukiwaną. Nie zrobiła nic złego. A przynajmniej w ostatnim czasie. Ale dziesięć lat temu jej kochanek przemienił ją w wilkołaka, a konkretnie w jedynego wilkołaka płci żeńskiej na świecie. Teraz, gdy w końcu pogodziła się ze swoim losem, o jej istnieniu dowiaduje się grupa naukowców. Ścigana jak dzikie zwierzę, Elena wpada w zastawioną na nią pułapkę. Jednak ludzie, którzy ją porwali, nie wzięli pod uwagę przybranej rodziny Eleny, Watahy, która nie zawaha się przed niczym, aby ją odzyskać. Nie podejrzewają również, jak pomysłowa i bezwzględna jest sama Elena, a to błąd, który może kosztować ich życie…
Podziękowania Dziękuję: mojej agentce Hellen Meller, mojej cudotwórczyni, Sarze Manges z Viking US za to, że zawsze miała dla mnie czas, Annie Collins z Random House Canada za wszystkie cudowne porady, Antonii Hodgson z Time Warner Books UK za nieustające wsparcie, Bev Irwin za zawodowe porady w kwestiach medycznych. I na koniec chciałabym bardzo podziękować mojej rodzinie. Zawsze pozwalają mi zaszywać się w mej pisarskiej samotni i wybaczają mi wybuchy złości, gdy okazuję poirytowanie.
PROLOG Nie cierpiał lasu. Nie znosił tej wiecznej wilgoci i ciemności, jakie tu panowały. Nienawidził rosnących jedno przy drugim drzew i gęstwin krzewów. Mierziła go unosząca się woń rozkładu, martwej roślinności i zwierząt, wszystkiego, co umarło, a nawet żyjących istot, nieustannie uganiających się za kolejnym posiłkiem, które od śmierci dzielił nieszczęśliwy traf albo zwykła pomyłka. Wkrótce jego ciało będzie gnić. Może je pochowają, a może pozostawią ścierwojadom. Jego śmierć odroczy ich zgon o kolejny dzień. Umrze. Zdawał sobie z tego sprawę, nie jak samobójca, który w głębi duszy pożegnał się z życiem, ani ci, co pozbawieni nadziei bez sprzeciwu godzą się z losem, lecz jak ktoś, kto wie, że od opuszczenia tego padołu i przejścia do innego świata dzielą go jedynie godziny. Umrze tu, w tym cuchnącym, mrocznym, wilgotnym piekle. Nie pragnął śmierci. Gdyby tylko mógł, uniknąłby jej. Ale nie mógł. Próbował, planując ucieczkę od wielu dni, zbierając siły i energię, zmuszając się do jedzenia i spania. I kiedy w końcu zbiegł, nawet jego samego to zaskoczyło. Nie wierzył, że mu się uda. Oczywiście, tak
naprawdę wcale mu się nie udało. To była tylko iluzja, jak miraż na pustyni, choć oaza będąca fatamorganą nie zmieniła się w piach i promienie słońca, lecz w wilgoć i mrok. Uciekł z kompleksu, by znaleźć się w lesie. Wciąż nie tracąc nadziei, biegł, biegł i biegł. Ale donikąd nie dotarł. A oni właśnie się zbierali. Nadchodzili. Polowali na niego. Słyszał ujadanie psów gończych podążających jego tropem. Musiały istnieć jakieś sposoby, aby je zgubić, ale nie miał pojęcia, jak ma to uczynić. Urodzony i wychowany w mieście, potrafił uniknąć wykrycia w aglomeracji miejskiej, potrafił stać się niewidzialny, nawet pozostając na widoku, udając przeciętniaka, osobę tak nijaką i nieciekawą, że ludzie, choć patrzyli, to jednak go nie dostrzegali. Wiedział, jak witać się z sąsiadami z apartamentowca, spuszczając wzrok, lekko tylko kiwając głową, bez słowa, tak że gdyby ktoś zapytał, kto mieszka pod 412, nikt nie potrafiłby odpowiedzieć. Czy to ta para staruszków? Albo młoda rodzina? Niewidoma dziewczyna? Nigdy nie był na tyle nieuprzejmy ani przyjazny, aby zwrócić na siebie uwagę, rozpływając się w morzu ludzi zbyt zaabsorbowanych własnym życiem, by mogli skupić się na nim. W mieście był mistrzem nie-widzialności. Ale tutaj? W lesie? Miał dziesięć lat, kiedy rodzice ostatecznie porzucili złudzenia, że zrobią z niego miłośnika przyrody. Zaczęli pozwalać mu przebywać u babci, podczas gdy jego rodzeństwo uprawiało piesze wycieczki albo wyjeżdżało pod namiot. Tu był całkiem zagubiony. Ogary go znajdą, a łowcy zabiją. — Nie pomożesz mi, prawda? — rzucił. Przez dłuższą chwilę Qiona nie odpowiadała. Wy-
czuwał ją ducha, który nią kierował, kryjącego sie w najdalszych zakamarkach umysłu. Odkąd po raz pierwszy się przed nim ujawniła (był wtedy małym, nie potrafiącym jeszcze mówić dzieckiem), nigdy bardziej sie od niego nie oddaliła. — A chciałbyś? — zapytała w końcu. — Nie pomożesz mi. Nawet gdybym chciał. Bo tobie właśnie o to chodzi. Chcesz, abym do ciebie do- łączył. Nie powstrzymasz tego. Zaczęły ujadać psy. Kryła się w tym dźwięku radość z odnalezienia tropu zbiega. Ktoś krzyknął. Qiona westchnęła. Odgłos ten przepłynął jak podmuch powietrza przez jego umysł. — Co chcesz, żebym zrobiła? — Którędy mogę się wydostać? — zapytał Znów cisza. Znów okrzyki. — Tędy — odparła. Wiedział, jaki kierunek miała na myśli, choć jej nie widział. Ayami posiadała jaźń i obecność, ale nie miała postaci. Nie sposób wyjaśnić tego komuś, kto nie był szamanem, choć dla szamana te pojęcia mogłyby okazać się równie oczywiste jak woda czy niebo. Skręcił w lewo i pobiegł. Gałęzie chłostały go po twarzy, piersiach i ramionach, pozostawiając na nich czerwone pręgi, niczym ślady biczowania. Sam je sobie zadał. Część niego chciała, żeby się zatrzymał. Żeby się poddał i pogodził z losem. Ale nie mógł. Nie był jeszcze gotowy, aby pożegnać się z życiem. Zwykłe ludzkie przyjemności wciąż miały dla niego nieodparty urok: angielskie mufinki z masłem i dżemem truskawkowym w Tolbot cafe, balkon na piętrze, najdalszy stolik po lewej, promienie słońca na przedramionach, wyświechta-
na powieść kryminalna w jednej ręce, kubek z kawą w drugiej, ludzie krzyczący i śmiejący się na gwarnej ulicy poniżej... Qiona drwiłaby, uważając te rzeczy za głupie i mało istotne. Rzecz jasna, była zazdrosna, jak o wszystko, czego nie mogła z nim dzielić, o wszystko, co łączyło go z jego ciałem. Chciał do niej dołączyć, ale było za wcześnie. Jeszcze nie teraz... Dlatego pobiegł ile sił. — Przestań biec — nakazała Qiona. Zignorował ją. — Zwolnij — mówiła. — Nie tak szybko. Ale on wciąż ją ignorował. Wycofała się, jej gniew zapłonął w jego umyśle silnym płomieniem, przygasł, ale zaraz rozpalił się na nowo. Nie słyszał już ogarów, ale tylko dlatego, że jego krew zbyt głośno dudniła w żyłach. Płuca płonęły żywym ogniem. Każdy oddech palił go, jakby oddychał płomieniami. I to zignorował. Bez większego wysiłku. Zignorował większość poleceń swego ciała, od głodu poprzez seks, po ból. Jego ciało było jedynie naczyniem, środkiem poruszania się i nasycania duszy rzeczami w rodzaju dżemu truskawkowego, śmiechu czy promieni słońca. Teraz, po długoletnim ignorowaniu potrzeb ciała, zwrócił się do niego z prośbą o ocalenie. Nie wiedział, jak ma to zrobić. Z tyłu za nim rozległo się ujadanie psów gończych. Czy brzmiało głośniej? I jakby bliżej? — Wejdź na drzewo — powiedziała Qiona. — Nie psów się obawiam, lecz ludzi. — Wobec tego zwolnij. Zawróć. Zamąć im w głowach. Pozostawiasz prosty trop. Zwolnij. Nie mógł. Kraniec lasu był już niedaleko. Chciał tam
dotrzeć przed psami. Ignorując ból, wykrzesał z siebie resztki sił i popędził naprzód. — Zwolnij! — krzyknęła Qiona. - Uważaj... Jego lewa stopa zahaczyła o niewielką wypukłość gruntu, ale nie stracił równowagi, wyrzucając przed sic bie prawą nogę. Gdy ją jednak opuścił, prawa stopa na potkała pustkę. Przewróciwszy się, ujrzał koryto rzeki na dnie niewielkiego parowu, wydrążonego przez płynące tędy na przestrzeni dziesięcioleci wody. Runął w dół nasypu. Przez chwilę leciał w powietrzu, zastanawiając się, jak ma wylądować, by nie zrobić sobie krzywdy, ale tego również nie wiedział. Gdy spadł na żwirowe podłoże poniżej, usłyszał ogary. Ich ujadanie było tak pełne triumfu i głośne, że nieomal rozsadziło mu bębenki. Odwracając się i podnosząc niezdarnie, ujrzał trzy psie łby wyłaniające się nad krawędzią żlebu. Jeden z nich był psem gończym, dwa pozostałe potężnymi psami łańcuchowymi. Ogar uniósł łeb i zawył. Dwa pozostałe znieruchomiały na chwilę, po czym skoczyły. — Uciekaj! —wrzasnęła Qiona. —Uciekaj, ale już! — Nie! Nie był gotowy, aby odejść. Oparł się pragnieniu, by uwolnić swą duszę z tego ciała i zwinął się w kłębek, jakby to mogło ją w nim utrzymać. Dostrzegł podbrzusza psów, gdy skoczyły z urwiska. Jeden wylądował bezpośrednio na nim, wyduszając zeń resztki powietrza. Psie kły zatopiły się w jego przedramieniu. Poczuł potężne szarpnięcie. A potem ostatkiem sił popłynął w górę. Qiona uwolniła go od bólu umierania, odciągając zwierzę. — Nie odwracaj się — powiedziała.
Nie posłuchał. Musiał wiedzieć. Gdy spojrzał w dół, zobaczył psy. Ogar wciąż stał na krawędzi urwiska, ujadając i czekając na ludzi. Dwa pozostałe psy nie czekały. Rozdarły jego ciało na strzępy, wśród strug krwi i roz-włóczonych tkanek. — Nie —jęknął. — Nie. Qiona pocieszała go szeptami i pocałunkami, prosząc, by odwrócił wzrok. Usiłowała uchronić go przed bólem, ale nie potrafiła. Poczuł to, gdy spojrzał w dół na rozszarpujące jego ciało zwierzęta. Nie czuł bólu wywołanego przez ich kły, lecz agonię niewysłowio-nego smutku i straty. Było po wszystkim. Już po wszystkim. — Gdybym się nie potknął... — wykrztusił. — Gdybym pobiegł szybciej... Wtedy Qiona odwróciła go, aby mógł zobaczyć las. Bezmiar puszczy rozciągał się jak okiem sięgnąć i kończył drogą która znajdowała się tak daleko stąd, że jadące po niej samochody wyglądały niczym mrówki. Znów popatrzył na swoje ciało, bezkształtną masę okrwawionego mięsa i kości. Z lasu wyłonili się mężczyźni. Zignorował ich. Już nie mieli dla niego znaczenia. Nic się już nie liczyło. Odwrócił się do Qiony i pozwolił, aby go zabrała. — Nie żyje — rzekł Tucker do Matasumiego, kiedy wszedł do pomieszczenia dla strażników w bloku więziennym. Zaczął usuwać z butów resztki błota. — Psy dopadły go przed nami. — Mówiłem ci, że chcę go żywego. — A ja mówiłem, że potrzebujemy więcej psów gończych. Rottweilery to psy obronne, nie gończe. Ogar
będzie czekał na łowcę. Rottweiler zabije. Nie umie nic innego. Tucker zdjął buty i położył na słomiance pod ściana, starannie wkładając sznurowadła do środka. Następnie sięgnął po identyczną czystą parę butów i włożył je. — Nie rozumiem, czemu to miałoby mieć tak wiel kie znaczenie. Facet i tak ledwo zipał. Był słaby. Ibezużyteczny. — Był szamanem — odparł Matasumi. — A szamani nie muszą mieć formy jak olimpijczycy. Ich moc kryje się w umyśle. Tucker parsknął. — I co mu to dało w starciu z psami? Rozerwały go na strzępy. Gdy Matasumi odwrócił się, ktoś otworzył drzwi, uderzając go lekko w podbródek. — Ojej — rzucił Winsloe z uśmiechem. — Wybacz, stary. W tych drzwiach przydałyby się takie małe szybki, wiesz... Bauer przeszła obok niego. — Gdzie szaman? — Nie przeżył... — odparł Matasumi. — Psy — dodał Tucker. Bauer pokręciła głową i pomaszerowała dalej. Strażnik otworzył i przytrzymał dla niej drzwi. On i Winsloe podążyli za nią. Matasumi również, na samym końcu. Tucker został na wartowni, zapewne po to, by wyciągnąć konsekwencje wobec wszystkich odpowiedzialnych za ucieczkę szamana, choć nikt nie ośmielił się go o to zapytać. Takie detale nie należały do ich obowiązków. Po to wynajęli Tuckera. Następne drzwi były zrobione z grubej stali, z wy-
dłużoną klamką. Bauer zatrzymała się przed niewielką kamerą. Promień przeskanował jej siatkówkę. Jedna z dwóch lampek nad drzwiami rozbłysła na zielono. Druga pozostała czerwona, dopóki kobieta nie zacisnęła dłoni na klamce i sensor odczytał wzór jej linii papilarnych. Kiedy drugie światełko zmieniło się na zielone, otworzyła drzwi i przestąpiła próg. Strażnik ruszył za nią. Winsloe postąpił naprzód, a Matasumi wyciągnął rękę, by go zatrzymać. Nie zdążył. Zawyła syrena alarmowa. Zabłysły migające światła. W korytarzu opodal rozległ się tupot obutych stóp. Matasumi sięgnął po leżącą na stoliku krótkofalówkę. — Odwołaj swoich ludzi — rzekł. — To tylko pan Winsloe. Znowu. — Zrozumiałem — dobiegł z radia głos Tuckera. — Zechcesz przypomnieć panu Winsloe'owi, że skan siatkówki i linii papilarnych zezwala na przejście jednorazowo tylko jednego członka personelu i osoby towarzyszącej. Obaj wiedzieli, że Winsloe'owi nie trzeba było o tym przypominać, bo przecież to on opracował projekt systemu. Matasumi przerwał połączenie. Winsloe tylko się uśmiechnął. — Przykro mi, stary — powiedział. — Sprawdziłem tylko czujniki. Podszedł do skanera i kiedy komputer go rozpoznał, pierwsze światełko zmieniło się na zielone. Kiedy ujął dłonią klamkę, drugie światełko również zrobiło się zielone i drzwi się otworzyły. Matasumi mógł przestąpić próg bez poddawania się procedurze, tak jak wcześniej strażnik, ale on zamknął drzwi i wykonał niezbędne czynności. Wprowadzenie drugiej osoby zostało zapro-
jektowane z myślą o przenoszeniu więźniów z jednej części kompleksu do drugiej, zgodnie z procedurą: jeden więzień na jednego członka personelu. Nie należało wpuszczać za jednym razem dwóch członków personę lu. Matasumi wspomni Tuckerowi, aby pomówił o tym ze strażnikami. Wszyscy powinni poddawać się proce durze, przechodząc przez te drzwi, nie korzystając z żadnych udogodnień. Pokonawszy pancerne wrota, znalazł się w szerokim korytarzu, przypominającym hotelowy. Po obu jego stronach znajdowały się prowadzące do pokoi drzwi. W pomieszczeniach stały dwuosobowe łóżka, niewielkie stoły i krzesła. Pokoje miały łazienki. W sumie żadne luksusy, ale było tu czysto i schludnie, w granicach dopuszczalnej normy dla każdego wędrowca, który wybierał dla siebie lokum z myślą o zminimalizowaniu wydatków. Tyle tylko, że osoby zajmujące te pokoje nie zrobiły tego z własnej woli i raczej już nie wybiorą się w dalszą podróż. Te drzwi otwierały się tylko od zewnątrz. Ścianę pomiędzy pokojami i korytarzem wykonano ze specjalnie zaprojektowanego szkła, bardziej wytrzymałego od stali i estetyczniejszego. Obserwator pozostający na korytarzu mógł badać zachowania lokatorów kwater zupełnie jak zachowania szczurów laboratoryjnych, i o to właśnie chodziło. Drzwi do każdego z pokoi także wykonano ze szkła, dzięki czemu nic nie przesłaniało badaczowi widoku. Nawet frontowa ściana każdej z łazienek została zrobiona z pleksiglasu. Prze- zroczyste ściany łazienek nie służyły podpatrywaniu czynności fizjologicznych, lecz pozwalały mieć kontrolę nad obiektami, które niegdyś często się tam ukrywały.
Zewnętrzna ściana została wykonana na bazie lustra weneckiego. Spierano się, czy nie lepsza byłaby przezroczysta ściana. Auer pozwoliła, aby to Matasumi podjął ostateczną decyzję, on zaś posłał swoich asystentów badawczych w celu przejrzenia wszystkich istniejących prac z dziedziny psychologii na temat skutków permanentnej inwigilacji. Po rozważeniu wyników uznał, że lepszym rozwiązaniem będą jednak lustra weneckie. Obiekty, nie widząc obserwujących, mniej się stresowały. Tak przynajmniej uważał. Pomylił się. W przypadku przeszklonej przezroczystej ściany obiekty wiedziały przynajmniej, kiedy były obserwowane. Widząc lustra weneckie, zdawały sobie sprawę, że są obserwowane — nikt nie był na tyle naiwny, by sądzić, że to jedynie element wystroju wnętrza — ale nie miały pojęcia kiedy, a przez to zachowywały wzmożoną czujność, co z kolei wywierało zgubny efekt, jeżeli chodziło o ich zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Grupka minęła cztery zajęte cele. Jeden z obiektów przestawił krzesło w stronę tylnej ściany. Siedział w bezruchu, ignorując czasopisma, książki, telewizor i radio, wszystko, co zostało tu przyniesione dla odwrócenia jego uwagi. Siedział plecami do lustra weneckiego, nie robiąc zupełnie nic. Ten osobnik przebywał w kompleksie prawie od miesiąca. Innego przywieźli dziś rano. Siedziała na krześle, jak tamten, ale odwrócona była w stronę lustra. Patrzyła w nie. Zuchwale... przynajmniej na razie. Ale to nie potrwa długo... Tess, asystentka, którą Matasumi ściągnął do współpracy przy projekcie, stała przy wejściu do celi buntow-
niczki, robiąc pospiesznie notatki. Gdy ją mijali, uniosła wzrok i skinęła głową. — Co tam? — spytała Bauer. Tess zerknęła na Matasumiego. — Jeszcze nic — odparła sucho. — Bo nie chce czy nie może? Kolejne spojrzenie na Matasumiego. — Wygląda na to... powiedziałabym, że... — No...? Tess wzięła głęboki wdech. — Jej postawa sugeruje, że gdyby mogła, spróbowałaby. — A więc nie może — uciął Winsloe. — Potrzebujemy wiedźmy z Coven. Po co zawracamy sobie głowę tą tutaj... Bauer przerwała mu. — Robimy to, bo rzekomo miała mieć wielką moc. — Zdaniem Katzena — mruknął Winsloe. — O ile mu wierzysz. Ja mu nie wierzę. Czarownik czy nie, ten facet to lamus. Miał nam pomóc chwytać te dziwolągi. A zamiast tego on siedzi tylko na tyłku i mówi, gdzie mamy szukać. Całą robotę odwalają za niego nasi chłopcy. To my ryzykujemy i tak naprawdę po co? Po to? — Wskazał palcem na uwięzioną. — To nasza druga nic niewarta wiedźma. Gdybyśmy słuchali Katzena, prawdziwe perły przeszłyby nam koło nosa. — Takie jak wampiry i wilkołaki? — Usta Bauer wykrzywiły się w lekkim uśmieszku. — Wciąż się pan irytuje, bo Katzen twierdzi, że one nie istnieją. — Wampiry i wilkołaki — mruknął Matasumi. Jesteśmy w trakcie rozszyfrowywania tajemnicy niewy-
obrażalnej mentalnej mocy, prawdziwej magii. Mamy potencjalny dostęp do czarowników, nekromantów, szamanów, wiedźm, każdego istniejącego naczynia magii. On pragnie istot, które wysysają krew i wyją do księżyca. Prowadzimy tu poważne naukowe badania, a nie uganiamy się za upiorami. Winsloe zastąpił drogę Matasumiemu. Był od niego o piętnaście centymetrów wyższy. — Nie, stary, ty prowadzisz tu poważne badania naukowe. Sondra szuka swego świętego Graala. A ja uczestniczę w tym dla frajdy. Poza tym finansuję ten projekt, więc jeśli powiem, że mam ochotę zapolować na wilkołaka, to lepiej znajdź mi to, czego pragnę. — Jeżeli chcesz zapolować ną wilkołaka, to radzę ci odpalić którąś z tych twoich gier wideo, bo nie jesteśmy w stanie dostarczyć ci czegoś, co nie istnieje. — Och, znajdziemy Ty'owi coś, na co będzie mógł zapolować — oznajmiła Bauer. — Jeżeli nie zdołamy znaleźć dla niego któregoś z żądanych potworów, zawsze możemy zwrócić się do Katzena, aby przywołał coś odpowiednio demonicznego. — Demona?—mruknął Winsloe. — Byłoby ekstra. — Nie wątpię — odparła Bauer i pchnięciem otworzyła drzwi do zajmowanej do niedawna przez szamana celi.
DEMON — Błagam, powiedz mi, że nie wierzysz w te bzdury — rozległ się głos tuż przy moim ramieniu. Spojrzałam na mego towarzysza podróży. Po czterdziestce, w garniturze, z bladym paskiem na serdecznym palcu, z którego zdjął ślubną obrączkę. Niezły numer. Nie rzuca się w oczy. — Nie powinnaś czytać takich bredni — rzekł, a gdy rozchylił usta, zobaczyłam fusy po kawie. — Od tego zlasuje ci się mózg. Skinęłam głową, po czym uśmiechnęłam się uprzejmie. Miałam nadzieję, że sobie pójdzie, w każdym razie na tyle, na ile było to możliwe w samolocie lecącym na wysokości kilku tysięcy stóp. Następnie wróciłam do lektury artykułów wydrukowanych ze strony internetowej www.wierze.com. — Czy tam naprawdę jest napisane „wilkołaki"? spytał mój współpasażer. — Takie z kłami, porośnięte sierścią? Jak Michael Landon w Byłem nastoletnim wilkołakiem? — Michael...?
— Ee, to stary film. Sprzed wielu lat. Oglądałem go na wideo, no wiesz. Kolejne uprzejme skinięcie głowy. I kolejna, już nie tak uprzejma, próba powrotu do lektury. — Czy to prawda? — dopytywał mężczyzna. — Ktoś sprzedaje informacje na temat wilkołaków? Wilkołaków? Co za ludzie byliby gotowi kupować taki szajs? — Choćby ja. Znieruchomiał z palcem nad moimi papierami, najwyraźniej usiłując przekonać samego siebie, że ktoś mógł wierzyć w istnienie wilkołaków i nie być kompletnym szajbusem. W dodatku ten ktoś był młodą dziewczyną i zajmował fotel obok niego... — Oczywiście — powiedziałam, udając zaaferowaną blondynkę. — Wilkołaki są super. Wampiry są takie przereklamowane. Ten styl gotycki, błe. Ja i moi przyjaciele bawiliśmy się w to kiedyś, ale gdy próbowałam zafarbować włosy na czarno, zrobiły się zielone... — To, ee... — Zielone! Uwierzy pan? I jeszcze te ciuchy, które chcieli, abyśmy nosili! I wtedy Chase powiedział, słuchajcie, a co powiecie na wilkołaki? Słyszał o tej grupie w Miami. Skontaktowaliśmy się z nimi, a oni jasno stwierdzili, że wampiry są^passe. Wilkołaki to coś nowego. Chase i ja postanowiliśmy je odwiedzić, widzieliśmy ich kostiumy, te futra, kły i całą resztę, nałożyliśmy je, łyknęliśmy parę piguł i dawaj, staliśmy się wilkołakami. — Ee, naprawdę? — spytał, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu wyjścia. — Cóż, jestem pewien, że...
— Mogliśmy biegać, skakać, wyć i polować. Jeden z facetów złapał królika i choć wiem, że to pewnie zabrzmi okropnie, ale byliśmy tacy głodni, a zapach krwi taki... — Przepraszam — przerwał mężczyzna muszę skorzystać z toalety. — Jasne. Trochę pan jakby zzieleniał. To pewnie choroba lokomocyjna. Moja przyjaciółka Tabby też tak kiedyś miała. Co to się wtedy działo! Mam nadzieję, że poczuje się pan lepiej, bo chciałam zaprosić pana na nasze dzisiejsze wieczorne spotkanie. W Pittsburghu powstała nowa grupa wilkołaków. Urządzają dziś Wielki Skowyt. Mam się tam spotkać z Chase'em. To w zasadzie mój chłopak, ale lubimy niekiedy zmieniać partnerów, a on jest naprawdę milutki. Na pewno się panu spodoba. Facet wymamrotał coś i pognał do toalety z taką szybkością, o jaką trudno byłoby podejrzewać gościa, który od czasów licealnych poruszał się wyłącznie krokiem marszowym. — Zobaczy pan, jak mu opowiem o Wielkim Skowycie — zawołałam w ślad za nim. — To naprawdę ekstragrupa! Dziesięć minut minęło, a mój rozmówca wciąż nie wracał. Szkoda. Choroba lokomocyjna potrafi czasem nieźle dać się we znaki. Wróciłam do lektury. Wierze.com to strona internetowa, gdzie sprzedawano informacje na temat zjawisk paranormalnych. Taki eBay nie z tego świata. To przerażające, że istnieją takie rzeczy. Co gorsza, że można z nich czerpać zyski. Na tej stronie internetowej istniała oddzielna kategoria poświęcona aukcjom fragmentów roztrzaskanych latających spodków, w sumie 320 ele-
mentów do sprzedaży. Wilkołaki nawet nie miały oddzielnej kategorii. Wrzucono je do jednej pod nazwą zombi, wilkołaki i inne różnorodne zjawiska demoniczne. Różnorodne zjawiska demoniczne? To słówko „demoniczne" zabolało mnie najbardziej. Nie byłam istotą demoniczną. Cóż, może pozbycie się natrętnego współpasażera nie było miłe, ale z pewnością nie miało nic wspólnego z demonicznymi mocami. Gdybym je miała, facet wypadłby z tego samolotu przez luk wyjścia awaryjnego. Choć muszę przyznać, że pragnęłam to zrobić. Tak, byłam wilkołakiem od dwudziestego roku życia, czyli od blisko dwunastu lat. W przeciwieństwie do mnie, większość wilkołaków już się nimi rodzi, choć nie mogą zmieniać postaci aż do osiągnięcia dojrzałości. Gen jest przekazywany z ojca na syna, córek to nie dotyczy. Jedynym sposobem na to, by kobieta stała się wilkołakiem, jest zostać ugryzioną. Ale musi jeszcze przeżyć. To wielka rzadkość. I nie mówię o ugryzieniu, lecz 0 przeżyciu. Mnie się udało przede wszystkim dlatego, że przygarnęła mnie Wataha, która jest dokładnie tym' czym się wydaje — strukturą społeczną opartą na wilczej watasze, z samcem Alfa, chronionym terytorium 1 ściśle określonymi zasadami; reguła numer jeden stanowiła, że nie zabijamy ludzi, o ile nie jest to absolutnie konieczne. Jeśli chce nam się jeść, wpadamy do najbliższego baru jak wszyscy inni. Wilkołaki nienależące do Watahy, nazywane przez nas kundlami, żywią się ludźmi, ponieważ nie potrafią stłumić w sobie żądzy polowania i zabijania, a ludzie stanowią dla nich najliczniejsze grono potencjalnych ofiar. Wilki z Watahy polowały na jelenie i króliki. Tak, zabiłam i zjadłam Bambiego
i jego mamusię... Czasami zastanawiam się, czy dla ludzi nie byłoby to bardziej wstrząsające, zwlaszcza w świecie, gdzie pies wyrzucony z samochodu zwraca większą uwagę mediów niż zamordowane dzieci. Ale, ale, odeszłam od tematu. W Watasze zamieszkałam z samcem Alfa Jeremyin Danversem i Claytonem Danversem, jego adoptowanym synem/ochroniarzem, drugim po Bogu, który byl także moim partnerem/kochankiem i wiecznym utrapieniem... To dość skomplikowane. Wróćmy do tematu. Jak wszyscy w Watasze, miałam pewne zobowiązania. Jednym z moich zadań było monitorowanie Internetu w poszukiwaniu oznak, że jakiś kundel próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jedyna strona, na jaką zaglądałam, to wierze.com, choć rzadko znajdowałam tam coś naprawdę godnego uwagi. Ostatnio w lutym postanowiłam coś sprawdzić w Georgii, nie dlatego, że sprawa wyglądała na poważną, ale dlatego, że stan Nowy Jork od tygodnia znajdował się w okowach śniegu i wyprawa gdziekolwiek na południe od obu Karolin wydawała się strzałem w dziesiątkę. Informacje, jakie tym razem przeczytałam, były inne. Sygnał alarmowy rozbrzmiał tak silnie, że natychmiast pozostawiłam wiadomość dla sprzedającej i umówiłam się z nią na spotkanie w piątek, w Pittsburghu, odczekawszy zaledwie trzy dni, gdyż nie chciałam, aby pomyślała, że za bardzo mi zależy. Informacja brzmiała następująco: Wilkołaki. Cenna informacja na sprzedaż. Tylko dla osób, które naprawdę w to wierzą. Dwóch bezdomnych zabitych w Phoenix w latach 1993-1994. Początkowo sądzono, że to dzieło psów. Przy drugim ciele znaleziono odcisk wielkiej la-
py. Wszystkie inne odciski zostały zatarte (bardzo schludne psiska?). Zoolog zidentyfikował ślad jako pozostawiony przez wyjątkowo dużego wilka. Policja odwiedziła miejscowe zoo i stwierdziła, że zoolog się pomylił. Trzecią ofiarą była prostytutka. Powiedziała współlokatorce, że otrzymała zaproszenie na całą noc. Znaleziono ją martwą trzy dni później. Wzorzec pasował do wcześniejszych zabójstw. Współlokatorka doprowadziła policję do hotelu, gdzie miała nocować jej przyjaciółka. W jednym z pokoi odkryto ślady sprzątania i krew. Policja niechętnie zmieniła obszar poszukiwań, koncentrując się teraz na ludzkim zabójcy. Uznano, że trzecia ofiara była dziełem (psiego?) naśladowcy. Sprawa pozostaje otwarta. Wszystkie szczegóły są dostępne dla opinii publicznej. Można to zweryfikować, zaglądając do „Arizona Republic". Sprzedawczyni ma więcej. Media mile widziane. Fascynująca historia. I absolutnie prawdziwa. Jeremy był odpowiedzialny za sprawdzenie doniesień w prasie o przypadkach ataków i innych przejawach potencjalnej działalności wilkołaków. W „Arizona Republic" natknął się na artykuł opisujący drugą zbrodnię. Pierwsza nie trafiła na łamy gazet — martwy bezdomny to żadna pożywka dla prasy. Postanowiłam to zbadać. Przybyłam na miejsce za późno, by ocalić trzecią ofiarę, ale na tyle szybko, by nie dopuścić do czwartego mordu. Kundel odpowiedzialny za te zbrodnie znalazł wieczny spoczynek w piaszczystym, głębokim na sześć stóp, dole. Wataha nie była pobłażliwa dla zabójców ludzi. Nie przejmowaliśmy się policyjnym dochodzeniem. Z mego doświadczenia wynikało, że śledczy są na tyle bystrzy, by wiedzieć, że wilkołaki nie istnieją. Jeżeli na
potykali na wpół pożartą zmasakrowaną ofiarę, uznawali to za dzieło jakiegoś rozwścieczonego psiska. (idy napotykali okaleczoną ofiarę, a na miejscu zbrodni znalazły się ślady zarówno ludzkie, jak i zwierzęce, traktowali to jako dzieło psychopaty z psem albo miejsce zbrodni, na które musiał, zapewne przypadkiem, wpaść jakiś pies. Nigdy, nawet gdy mieli przed sobą na wpół pożarte ciało, ślady łap i próbki sierści, nie powiedzieli, że to musi być robota wilkołaka! Nawet świry, które wierzą w wilkołaki, nie postrzegały tych zabójstw jako dzieła wilkołaków. Zbyt wiele czasu zajmowało im szukanie szalonych, na wpół ludzkich bestii, które wyją do księżyca, porywają niemowlęta z kołysek i pozostawiają tajemnicze ślady, zmieniające się ze zwierzęcych w ludzkie. Dlatego kiedy przeczytałam coś takiego, zaczęłam się niepokoić, jakie jeszcze informacje miała do zaoferowania sprzedająca. Zmartwiła mnie też wzmianka, że media są mile widziane. Niemal wszystkie wpisy na tej stronie kończą się zwrotem „uprasza się o nieinformowanie mediów". Choć sprzedający udawali, że ostrzeżenie miało na celu odstraszenie dziennikarzy z tabloidów, którzy przeinaczali ich historie, nigdy tak naprawdę nie martwili się, że mógłby zjawić się rzetelny reporter i ich upokorzyć. Badając prawdziwość podobnych ofert, udawałam osobę należącą do towarzystwa badań zjawisk paranormalnych. Tym razem, jako że sprzedająca nie miała nic przeciwko mediom, podałam się za dziennikarkę. Tak naprawdę wcale nie skłamałam. Pracowałam przecież jako wolny strzelec dla jednego z kanadyjskich dzienników. Zajmowałam się tam jednak działem polityki, który nie obejmował zjawisk o czysto demonicznej naturze,
choć kto wie, może wyjaśniłoby to odrodzenie neokonserwatystów. Znalazłszy się w Pittsburghu, złapałam taksówkę, zameldowałam się w hotelu, zostawiłam rzeczy i udałam się na spotkanie. Ze sprzedającą, panią Winterbourne, miałam spotkać się przed lokalem o nazwie „Herbatka dla dwojga". Było to dokładnie takie miejsce, jak sugerowała nazwa, oferujące filiżankę herbaty i lekki lunch. Fronton, ceglana ściana była otynkowana i pomalowana na różowo z delikatnymi jasnoniebieskimi wstawkami. Na parapecie okiennym stały rzędy starych imbryczków. Wewnątrz znajdowały się małe stoliki jak w bistro, nakryte białymi lnianymi obrusami, oraz krzesła z giętego żelaza. Kiedy ktoś zadał sobie trud, by uczynić to miejsce słodkim aż do przesady, na szybie przy wejściu powieszono kartkę informującą przechodniów, że lokal oferuje także kawę espresso, latte i „inne napoje na bazie kawy". Pani Winterbourne miała czekać na mnie przed lokalem o wpół do czwartej. Dotarłam na miejsce o trzeciej trzydzieści pięć. Zajrzałam do środka i nie zauważyłam, żeby ktoś tam na mnie czekał. Ponownie wyszłam na zewnątrz. Kręcenie się przed herbaciarnią to nie to samo co kręcenie się przed kawiarnią. Po kilku minutach ludzie w środku zaczęli się na mnie gapić. Kelnerka wyszła za mną i spytała, czy może mi w czymś pomóc. Odparłam, że na kogoś czekam, aby nie pomyślała, że jestem bezdomną czyhającą na napiwki pozostawione przez gości lokalu. O czwartej podeszła do mnie młoda kobieta. Uśmiechnęła się. Nie była wysoka. Mam metr siedemdziesiąt
pięć, ona była ode mnie o pół głowy niższa. Dwadzieściaparę lat. Długie, kręcone brązowe włosy, regularne rysy i zielone oczy. Ten typ kobiety określano zwykle mianem „miła", co miało oznaczać, że choć nie była skończoną pięknością, trudno jej też było odmówić pewnego uroku i wdzięku. Nosiła okulary przeciwslo neczne, szerokoskrzydły kapelusz i letnią sukienkę, któ ra podkreślała typ figury uwielbianej przez mężczyzn i znienawidzonej przez kobiety, zmysłowe krągłości, o jakie trudno w świecie miłośniczek top model i wyzna wczyń anoreksji. — Elena? — spytała głębokim kontraltem. — Elena... Andrews? — Ee, tak — odparłam. — Pani Winterbourne? Ponownie się uśmiechnęła. — Jedna z nich. Jestem Paige. Moja ciotka zjawi się niebawem. Przyszłaś za wcześnie. — Nie — zaprotestowałam, odwzajemniając w pełni promienny uśmiech. — To ty się spóźniłaś. Zamrugała, nieco zaskoczona moją obcesową odpowiedzią. — Czy nie miałyśmy się spotkać o wpół do piątej? — O wpół do czwartej. — Byłam pewna, że... Wyjęłam z kieszeni wydruk z naszej e-mailowej korespondencji. — Och — szepnęła, zerknąwszy na kartkę. — Wpół do czwartej. Rzeczywiście. Bardzo przepraszam. Musiało mi się pomylić. Wobec tego cieszę się, że przyszłam tu wcześniej. Lepiej zadzwonię do ciotki i powiem jej. Gdy wyjęła z torebki telefon komórkowy, odstąpiłam na bok, dając jej odrobinę prywatności, choć z moim
wyczulonym słuchem byłam w stanie wychwycić nawet treść rozmowy prowadzonej szeptem o sto stóp ode mnie. Z telefonu dobiegło westchnienie starej kobiety. Obiecała, że dołączy do nas możliwie jak najszybciej i poprosiła (a może ostrzegła), aby siostrzenica nie zaczynała bez niej. — No cóż — powiedziała Paige, wyłączając telefon. — Jeszcze raz przepraszam, pani Andrews. Mogę mówić pani Eleno? — Bardzo proszę. Wejdziemy do środka? — To nie najlepsze miejsce na tego rodzaju spotkanie. Ciocia Ruth i ja wypiłyśmy tu kawę dziś rano. Jedzenie jest pyszne, ale jest o wiele za cicho. Rozmowy słychać nawet z drugiego końca sali. Chyba powinnyśmy były to przewidzieć, ale nie mamy większego doświadczenia w tego typu sprawach. — Nie? Zaśmiała się głośno, gardłowo. — Podejrzewam, że nieraz już to słyszałaś. Ludzie nie chcą się przyznać, że zajmują się czymś takim. A my tak. Nie wypieramy się tego. Ale to nasza pierwsza... jak by to ująć? Sprzedaż? Tak czy owak, herbaciarnia nie jest dobrym miejscem, zamówiłyśmy to i owo na wynos i zabrałyśmy wszystko do naszego hotelu. Spotkanie odbędzie się właśnie tam. — W hotelu? — Sądziłam, że ona mieszkała w Pitts-burghu. Sprzedawcy zwykle aranżują transakcje w swoich rodzinnych miejscowościach. — To tylko parę przecznic stąd. Krótki spacerek. Gwarantowana prywatność. W mojej głowie rozległ się głośny sygnał alarmowy. Każda kobieta, nawet tak zwichrowana jak ja, wie, że