mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Armstrong Kelley - Nadia Stafford 1 - Na emeryturze

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Armstrong Kelley - Nadia Stafford 1 - Na emeryturze.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 314 stron)

Kelley Armstrong Na Emeryturze Exit strategy Tłumaczył Jerzy Łoziński

Jeffowi

PODZIĘKOWANIA Wielkie dzięki należą się mojej agentce Helen Heller za wyrazy otuchy, którymi mnie wspierała, kiedy powiedziałam, że chciałabym spróbować czegoś nowego. Wdzięczna też jestem moim wydawcom: Anne Groell z Bantama, Anne Collins z Random House Canada i Antonii Hodgson z Little Brown za ich zgodę na to, bym spróbowała czegoś nowego. Dziękuję także Alicii Hilton za nieocenioną pomoc w kwestiach związanych z FBI i ochroną prawa. Za wszystkie błędy i przeoczenia odpowiadam ja sama.

MARY Mary Lee otworzyła drzwi sklepu, a do środka wtoczyło się wilgotne i ciepłe powietrze. Kolejny gorący wieczór w Atlancie, gdy jesień ani myślała stać się odrobinę chłodniejsza. Ogarnęła wzrokiem ciemną ulicę, na tyle wolno, aby zdradzało to uwagę, ale nie zaniepokojenie. Dalej niż kilkanaście stóp widziała już tylko rozmazane kształty. Dzieci wręczyły jej na gwiazdkę czek na operację katarakty. Nie przyjęła. Zostawcie na coś ważniejszego, powiedziała. Na wnuki, studia, wesele. Jak długo była w stanie przeczytać poranną gazetę i poznać klientów po drugiej stronie lady, taka operacja to tylko strata pieniędzy. Co do reszty świata, wystarczało jej to, co zobaczyła. Nie zmieniał się. Jak dziś wieczorem widok od drzwi sklepu. Nie potrafiła rozpoznać twarzy nastolatków stojących na rogu, ale znała ich sylwetki, nazwiska, znała rodziców, gdyby były jakieś kłopoty. A tych nie będzie; jak psy, nie będą brudzić na swoim terytorium. Kiedy kładła przy krawężniku torbę ze śmieciami, jedna z rozmazanych postaci podniosła rękę; Mary też pomachała. Zanim zdążyła wycofać się do sklepu, ze spożywczaka wyszedł pan Emery. Na twarzy miał charakterystyczny uśmiech świętego Mikołaja, który sprawiał, że wielu klientów rezygnowało ze skarg na czerstwy chleb albo śmietanę kupioną kilka dni po okresie przydatności do spożycia. – Wcześniej dzisiaj pani kończy, pani Lee? – spytał. – Nie, nie. Wielkie brzuszysko uniosło się w głębokim westchnieniu. – Kiedyś w końcu trzeba przestać się tak przejmować, pani Lee. Już nie jesteśmy młodzieniaszkami. Kiedy ostatni raz zamknęła pani i wróciła do domu, jak się należy? Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami... i zanotowała w pamięci, żeby jutro wcześniej wynieść śmieci, dzięki czemu uniknie ciągle tych samych pogawędek. Mruknęła panu Emery’emu „Dobranoc” i umknęła do wnętrza. To był jej czas. Wreszcie bez klientów, za zamkniętymi drzwiami mogła trochę się odprężyć i coś jeszcze zrobić. Pogłośniła radio. Poszukała za ladą miotły, podczas gdy Johnny B. Goode ustąpił miejsca Love Me Tender. Pomrukując do wtóru Elvisowi, przeciągnęła czystą ścieżkę między niewyraźnymi śladami stóp. Coś błysnęło z lewej i pomknęło ku skroni niczym atakujący komar. Kiedy podniosła rękę, by go rozgnieść, poczuła chłodne, niemal mroźne ukłucie w krtań. Raptowny ból, po nim chlust ciepła. Zrazu tylko fala zdziwienia; mózg

podpowiedział, że to kolejna dolegliwość wieku, zasilająca i tak spory już repertuar. Potem straciła dech. Krztusząc się, poderwała ręce do gardła. Lepka, ciepła struga. Krew? Czemu miałaby z szyi... Gdy nachyliła się, w szklanej pokrywie chłodziarki z lodami, nad swoim odbiciem zobaczyła męską twarz. Bez wyrazu. A raczej: cierpliwą. Otworzyła usta, żeby krzyknąć. Ciemność. Powoli opuścił ciało kobiety na podłogę. Zewnętrznemu obserwatorowi mogło się to wydać delikatnym gestem, w istocie było już tylko nawykiem. Lepiej by ciało nie padało z łomotem. Nie, żeby ktoś mógł usłyszeć. Nawyk, nic więcej. Podobnie jak wyłączenie kamery, chociaż oglądając wcześniej sklep, dostrzegł, że nie ma taśmy w nagrywarce. Zostawił drut na szyi kobiety. Normalny drut, do nabycia w każdym sklepie metalowym, obcięty najnormalniejszymi cęgami. Dwa, a nawet trzy razy sprawdził papierowe osłony na butach, czy czasem nie wdepnął w kałużę krwi i nie zostawił odcisku. Butów rano już nie będzie, ale tak czy owak sprawdził. Nawyk. Trzydzieści sekund zabrało mu upewnienie się, że nie ma żadnych śladów. Potem dłoń w rękawiczce wydobyła z kieszeni plastikowe opakowanie, z którego po rozerwaniu wyciągnęła złożoną kartkę papieru. Teraz mężczyzna nachylił się, wyciągnął połę koszuli ofiary i wsunął papier za pasek. Raz jeszcze obrzucił wzrokiem całą scenę, a potem mijając kasę, pękatą torbę z wieczornym utargiem, kartony papierosów i pudła z alkoholem, poszedł do drzwi.

JEDEN Zanurzyłam widelec w placku jagodowym, marząc, by była to szarlotka. Nigdy nie przepadałam za jagodami, nawet świeżymi i prosto z lasu. Te były prosto z puszki. W karcie Barry’s Diner reklamował się jako „miejsce z najlepszym w Nowym Jorku plackiem jagodowym”, ale na zewnątrz informował jedynie: „Nagroda za najlepsze ciasto domowe”, dlatego weszłam w nadziei na kawałek świeżej szarlotki. Tymczasem znalazłam się między pożeraczami jagód. Jabłecznik był rzecz jasna także w karcie, ale nie mogłam się wyróżniać, zamawiając coś innego od reszty. Do tego musiałam zamówić kawę bezkofeinową, po czym odniosłam wrażenie, że z rana zaparza się jeden dzban, a potem trzyma się go na małym ogniu. Skoro oszczędzona miała mi być dziś kofeina, zadowoliłam się zapachem kawy, dziobiąc widelcem w placku. Dobrze, że przynajmniej domowy. Poruszyłam się w pokrytym winylem fotelu, który energicznie pode mną zaskrzypiał. Odgłos zaginął w zgiełku lokalu: brzęku sztućców i naczyń, nieprzerwanym szmerze rozmów przerywanych śmiechem i okrzykami. Drzwi za mną otworzyły się z dźwiękiem dzwonka, do środka ze strugą październikowego powietrza wdarł się zapach spalin, zabijając aromat kawy. Facet w zakurzonej czapce baseballowej z trzaskiem ułożył na ladzie obok mojego talerzyka pudełko śniadaniowe. – Dopadł wczoraj następną. Czwartą. Policja właśnie potwierdziła. Zerknęłam na wypadek, gdyby zwracał się do mnie. Oczywiście nie. Byłam niewidzialna... przynajmniej na tyle, na ile niewidzialna jest antybohaterka, zwłaszcza że występowałam w najlepszym kobiecym przebraniu: żadnego agresywnego makijażu i trzydzieści pięć funtów nadmiarowych sztucznych fałd. – Kogo tym razem? – spytał barman, stawiając kawę przed nowo przybyłym. – Małą chińską staruszkę. Udusił ją drutem. – Garota – odezwał się mężczyzna siedzący dalej. – Garo... co? Tamten z szelestem złożył gazetę. – Garota. Kiedy dusisz kogoś nie rękami, lecz czymś innym. Kiedyś Hiszpanie tak wykonywali egzekucję. Przyjrzałam się mówiącemu. Szpakowaty, w garniturze, manikiurowane palce spoczywały na „Wall Street Journal”. Nie wyglądał na kogoś, kto wie, skąd się wzięła „garota”. Potem widzisz w telewizji sąsiada, jak mówi: „A to był taki miły facet”. Zaczęli rozmawiać, co starałam się ignorować. Nie miałam innego wyjścia,

bo przecież miałam robotę do wykonania i nie mogłam się rozpraszać. Nie było łatwo. Nacierały na mnie słowa i frazy. Morderca. Ofiara. Policja. Śledztwo. Żadnych śladów. Wysiliwszy się, mogłam blokować słowa, upominając siebie, że to wszystko bez związku ze mną, ale trudniej było z głosami. Pełne podniecenia, jak gdyby wszystko zobaczyli w kinie, a ofiary były jedynie aktorami, którzy po skończeniu sceny powstaną, zmyją fałszywą krew i zapalą papierosa przed powrotem do domu. Helter Skelter. [Ang. Na łapu-capu, bałagan, chaos] Nawet ksywa chwytliwa, jakby żartobliwa. Założę się, że był z niej dumny. Wynurzył się z bezimiennego tłumu i teraz był już kimś. Morderca Helter Skelter. Wyobraziłam sobie, jak siedzi w podobnym barze, słucha podobnych rozmów, a serce mu przyspiesza, ilekroć słyszy swoje nowe imię. Zacisnęłam rękę na widelcu, krawędź wbiła się w skórę; nie puszczałam, aż ból przywołał myśli do porządku. Nic mnie to nie obchodzi. Jak kraj długi i szeroki dziesiątki morderców planują zbrodnie równie bezwzględne. Nic na to nie można poradzić, szczególnie że nie mogłam już nawet próbować. Łyk kawy. Gorzka, przepalona, ostra na języku, kwaśna w żołądku. Następny łyk jeszcze głębszy, niemal do końca opróżniłam filiżankę, którą odsunęłam wraz z niedojedzonym plackiem, zsunęłam się z fotela i wyszłam. Stałam na stacji metra i czekałam na Deana Morettiego. Moretti był fanfaronem mafijnym, małym złodziejaszkiem z nieważnymi kontaktami w rodzinie Tomassini. Trzy miesiące temu uznał, że czas najwyższy iść na swoje i poszedł na układ z siostrzeńcem lokalnego barona narkotykowego. Rozkręcili interes w sąsiedniej dzielnicy, jak dotąd nieruszanej, może dlatego, iż chroniła ją rodzina Riccio. Gdy ci się zorientowali, poszli do Tomassinich, a potem wspólnie udali się do barona, który uznał, że nie może pozwolić na takie poczynania. Jego siostrzeniec wsiadł do pierwszego samolotu lecącego do Ameryki Południowej i teraz najprawdopodobniej żywi się rybkami i korzonkami w lesie tropikalnym. Moretti jeszcze się nie zaszył, co bardziej świadczyło o niedostatkach inteligencji niż o silnych nerwach. Czekając na niego, chodziłam po peronie, rejestrując każdy afisz, każdą śmietniczkę, każde drzwi. Zajęcie dla zajęcia, tyle już razy badałam tę stację, że mogłabym się po niej poruszać na ślepo, nigdy jednak za dużo sprawdzania. Ściskanie w żołądku. Nie strach, oczekiwanie. Ciągle się ruszałam, żeby mieć zajęcie. Gdy nie było czego się bać, nie było też czego oczekiwać. Normalna robota; ważna jest chłodna, beznamiętna skuteczność. Nie wolno się nią cieszyć, bo jeśli zaczniesz, to szybko znajdziesz się w miejscu bez odwrotu, stając się kimś, kim, jak się zarzekałam, nigdy nie zostanę.

Ostatni przegląd. Jedna kamera bezpieczeństwa, ale przestarzała, łatwa do uniknięcia. Podobno po jedenastym września wprowadzili nowsze, ale jak dotąd nie na tej stacji. Nigdzie nie widziałam umundurowanego gliny, ale mogli być w cywilu, wypatrywałam więc możliwych, aby schodzić im z drogi, chociaż nie było to bardzo istotne, gdyż oprócz fałd na biodrach, miałam jeszcze perukę, kolorowe szkła kontaktowe, okulary i krem, który przyciemnił mi cerę. Przez trzy dni śledziłam Morettiego, dostatecznie długo, aby się przekonać, że lubi rutynę. Dokładnie o czasie pojawił się na schodach, wracając do domu po całym dniu spędzonym na miażdżeniu kolan dla lokalnego bukmachera. W połowie zatrzymał się i rozejrzał po peronie. Szukał kogoś o włoskich rysach, w trenczu, z wypchaną torbą, każdego, kto wyglądał niebezpiecznie. Nie dość mądry, by uciec, dość jednak, by wiedzieć, że zalazł Tomassinim głęboko za skórę. W robocie zawsze miał partnera. Stąd pojedzie metrem do domu, gdzie mieszkał z przyjaciółmi, których sama liczba dawała ochronę. Tylko na tym krótkim odcinku był sam, najwyraźniej uznawszy, że w środkach transportu publicznego jest dostatecznie bezpieczny. Kiedy tak stał, ludzie go obchodzili ze złością, ale na utyskiwania odpowiadał warknięciem, które wszystko uspokajało. Po chwili znowu zaczął schodzić, na dole przecisnął się przez grupę młodych biznesmenów i zatrzymał przy kilku podstarzałych kobietach, które plotkowały po hiszpańsku. Nadal się rozglądał, ale na mnie nie zatrzymał wzroku. Niewidzialna kobieta. Przeszłam peronem ze wzrokiem wbitym w tunel, jakbym wypatrywała pociągu. Ścisnęłam dłonie, pozwalając sobie na ostatnią chwilę antycypacji. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w rytm nadjeżdżającego pociągu; na twarzy czułam podmuch powietrza w tunelu. Zupełnie jak w drzwiach samolotu, na chwilę przed skokiem. Wszystko zaplanowane, kilkakrotnie sprawdzone, obmyślony każdy ruch na najbliższe kilka minut, przewidziana reakcja na każde zagrożenie. Jak przy skoku, rozpatrzyłam nawet najmniejszy szczegół, a ta perfekcja napawała mnie spokojem. Wiedziałam jednak, że kiedy za kilka sekund wykonam ruch, będzie margines pozostawiony przypadkowi. Głęboki oddech i koncentracja: zwolnić oddech, zwolnić puls. Skupienie. Nie ma już czasu na namysł; żadnej możliwości odwrotu. Słysząc szczęk pociągu, otworzyłam oczy, rozprostowałam ręce i obróciłam się do Morettiego. Szybkim krokiem podeszłam do niego. Biło od niego napięcie. Prawa ręka w kieszeni, z pewnością zaciśnięta na spluwie. W ciemności zajaśniały reflektory pierwszego wagonu. Moretti zrobił krok do przodu. Nastąpiłam na piętę kobiecie przede mną; potknęła się, ścisk był tak wielki, że tłum poruszył się jak jedno ciało. Oparłam się

o Morettiego, a ręka wsunęła się za połę jego rozpiętej marynarki. Zręczne ukłucie i natychmiast pchnięcie, gdy „łapałam” równowagę. Moretti tylko burknął i przepchnął się z innymi do wagonu. Zajęłam miejsce z tyłu, wysiadłam na następnej stacji, znowu roztapiając się w tłumie. Robota wykonana, zapłata podjęta, sprzęt wyrzucony. Czas do domu. Prawie. Siedziałam za miastem w wynajętym samochodzie i chłonęłam pierwszą od trzech dni luźną chwilę. Chociaż dominował odór miasta, przysięgłabym, że czuję delikatny zapach butwiejących liści i świeży aromat wiatru. Zamknęłam oczy i pogrążyłam się w marzeniach, z chłodnym powiewem na twarzy. Pierwsza robota bez gnata. Moją specjalnością było strzelanie z dystansu, ale mój mentor, Jack, nastawał, żebym spróbowała czegoś innego. Teraz chodzenie ze spluwą nie było tak proste jak jeszcze pięć lat temu, a często zdarzało się, że po prostu nie można jej było użyć. Zaczął mnie więc wprowadzać w trucizny: jak wybierać, jak zastosować, jak przenosić strzykawkę z zawartością zamaskowaną jako insulina. Potem zachęcał mnie, by znaleźć pretekst do jej użycia. Z Morettim była to bardziej konieczność niż pretekst. Tomassini potwierdzili, że Moretti dostał nagłego ataku serca w metrze. Zrobiło się małe zamieszanie, wezwano policję, najpewniej dlatego, że Moretti w ostatniej chwili zorientował się, że został otruty. To zawsze możliwe, powiedział Jack, kiedy w publicznym miejscu używa się stężonego chlorku potasu wobec osoby, która podejrzewa atak. Nie miało to znaczenia, gdyż przez Morettiego Tomassini chcieli wysłać wiadomość, która stawała się jaśniejsza, jeśli śmierć nie była naturalna. Co czułam po zabiciu Morettiego? Jest wiele myśli i uczuć, które mogą nawiedzić po odebraniu komuś życia. Dean Moretti prosił się o śmierć. Śmierć jednak dotyka kogoś, kto nie zasłużył sobie na ból: brata, dziewczynę, kogoś, kto się martwi i czeka. Wiedziałam o tym. Byłam tam, pukałam do drzwi rodziców, żon, kochanek, widziałam, jak kurczą się pod ciężarem wiadomości. Ojciec dostał nożem od ćpuna. Córkę zastrzelili ludzie z konkurencyjnego gangu. Męża zabił spłoszony rabuś. Widziałam ich cierpienie, tym dotkliwsze, że wiedzieli, iż taki koniec się zbliża... i nic na to nie mogli poradzić. W tym przypadku jednak widziałam inne ofiary: nastolatków, którym Moretti sprzedawał dragi, życia, które on wypaczył. Zabicie go nie rozwiązywało żadnych problemów; to tak jak ulać łyżkę wody z oceanu. Kiedy jednak Tomassini znowu się zgłoszą, a robota będzie do przyjęcia, wejdę w to. Muszę. Tylko to trzymało mnie przy zdrowych zmysłach.

Kiedy ruszyłam i światła Nowego Jorku zaczęły za mną blednąc, spiker przerwał na chwilę paplaninę. Wiadomość specjalna, oznajmił; podejrzewa się, że Helter Skelter znowu uderzył, tym razem w Nowym Jorku. „Nie wyklucza się, że to on odpowiada za śmierć Deana Morettiego w godzinach szczytu w metro…” Mój spokój rozleciał się na kawałki i mało nie zjechałam samochodem z drogi.

DWA Spokój w warunkach stresu. Gdyby rozwieszono plakaty werbujące zawodowych morderców, byłaby to druga w kolejności z wymaganych cech. Pierwsza to dostrzeganie szczegółów. Dobry zabójca musi łączyć osobowość typu A z osobowością typu B; świr na punkcie obserwacji, rejestrujący deseń każdej tkaniny, jednocześnie zachowujący się jak kompletny flegmatyk. Chwilę po morderstwie mogę przejść obok policjantów bez najmniejszego drgnięcia serca. Jasne, nerwy ze stali i tak dalej, ale prawda jest taka, że po prostu nie panikuję. Kiedy jednak tego ranka jechałam w kierunku granicy z Kanadą, byłam tak roztrzęsiona, że niemal słyszałam klekot w środku. Jak można było śmierć Morettiego przypisać jakiemuś psycholowi? Każdy gliniarz na pierwszy rzut oka odróżni profesjonalistę od seryjnego mordercy. Czyżbym niechcący skopiowała jakieś elementy działania HS? O sprawie paplano już w eterze i gazetach od tygodnia, ale ja miałam się na baczności. Ilekroć w radio pojawiały się jakieś nowe szczegóły, zmieniałam stację, omijałam artykuły w prasie. Co nie było łatwe. Mało aspektów kultury amerykańskiej jest tak popularnych w Kanadzie jak zbrodnia. Rzucamy się na informacje z fascynacją, a zarazem poczuciem wyższości: „Co za okropna sprawa! Dzięki Bogu u nas takie rzeczy prawie nigdy się nie zdarzają”. Nie pozwalałam już sobie na takie fascynacje. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że ten wybór zajmował szczególne miejsce na długiej liście „Żałosnych decyzji życiowych Nadii Stafford”. Jak zwykle jechałam całą noc, chcąc jak najszybciej po wykonanej robocie znaleźć się w domu. Teraz było już po siódmej; na granicy króciutka kolejka porannych podróżników. Pojazdy przesuwały się w żółwim tempie; opuściłam szybę, w nadziei, iż chłodny powiew wysuszy pot, zanim dotrę do budki. Z lewej motocyklista podkręcił silnik i poderwałam głowę. Przekraczanie granicy zazwyczaj nie powodowało żadnych napięć. Nawet po 11 września jest to proste, jeśli tylko ma się jakiś dowód z fotografią. Mój był najlepszy z możliwych do nabycia. W połowie przypadków strażnicy tylko ślizgali się po mnie wzrokiem. Trzydziestodwuletnia, biała kobieta ze średniej klasy. Typowy nadgraniczny handel. W związku z wyczynami Helter Skeltera będą się pewnie każdemu przyglądać uważniej, ale ja nic nie miałam do ukrycia. Zamieniłam tabliczkę nowojorską na rejestrację Ontario. Jeszcze w Nowym Jorku pozbyłam się przebrania. Tomassini zapłacili mi w nieciętych brylantach, dostatecznie małych, aby ukryć je w miejscach, do których normalnie żaden pogranicznik nie zagląda. Posunęłam się do przodu. Już druga. Będzie OK. Powiedzmy sobie szczerze, ilu terrorystów wjeżdża do Kanady

ze Stanów Zjednoczonych? Nawet nielegalni imigranci przemieszczają się w przeciwną stronę. Właśnie kiedy to sobie powtarzałam, facet z mojej budki kazał pojazdowi przede mną zjechać do kontroli. Minivan kierowany przez siwowłosą kobietę, którą ledwie było widać zza kierownicy. Zastanawiałam się, jakie mam szanse przeskoczenia do sąsiedniej kolejki, gdzie kontroler jest może w lepszym nastroju, ale czy takie przeskoki nie są zwracaniem na siebie uwagi? Zdjęłam ciemne okulary i podjechałam do okienka. Facet spoglądał na mnie z góry. – Dokąd? – Do domu. Hamilton. Uniosłam prawo jazdy, ale mu go nie podałam. Przygotowana, ale bez entuzjazmu. – Skąd? – Buffalo. – Cel wyjazdu? – Zakupy. – Jak długo? – Od środy. Trzy dni. Oczywiście, wszystkie te informacje dałoby się przekazać w jednym zdaniu, ale nigdy nie lubiłam się popisywać znajomością rutyn. – Wiezie coś pani z sobą? Pokazałam plik autentycznych paragonów. – Kilka bluzek, dwie płyty CD i książka. Aha, jeszcze butelka rumu. Kontroler gestem kazał mi schować kwity, ale wziął prawo jazdy. Spojrzał na nie, na mnie, znowu na zdjęcie. Moja fotografia. Dobrze, sprzed kilku lat, ale ostatni raz zmieniałam fryzurę na zakończenie szkoły. – Paszport? – Nigdy mi nie był potrzebny. Nie ruszam się daleko od domu. – Poszperałam w torebce i wyjęłam trzy inne fałszywe dokumenty. – Legitymacja biblioteczna, książeczka zdrowia, numer ubezpieczenia. Podniosłam dłoń, a on chciał już machnąć ręką, ale znieruchomiał. Niewyraźny głos spikera nagle przemówił w czystej angielszczyźnie: – ... piąta ofiara Helter Skeltera. – Przepraszam – mruknęłam i sięgnęłam do radia, to jednak było wyłączone. Tamten mnie nie słyszał, gdyż skupił się na radiu grającym w ciężarówce po drugiej stronie budki. Miałam wrażenie, że wszyscy kontrolerzy, wszyscy kierowcy i wszyscy pasażerowie umilkli zasłuchani. – Policja szuka podejrzanego, białego mężczyzny... Odetchnęłam tak głęboko, że nie dosłyszałam dalszej części rysopisu.

– Policja traktuje wprawdzie śmierć Deana Morettiego jak każde inne zabójstwo i dementuje pogłoski, że był piątą ofiarą Helter Skeltera, te jednak nie ustają, szczególnie, iż jeden ze świadków twierdzi, że widział podpis mordercy... Głos spikera ucichł, gdyż ciężarówka ruszyła. Byłam ciekawa dalszego ciągu, ale funkcjonariusz znowu obrócił się do mnie. Zaciskałam palce na papierach, żeby powstrzymać drżenie ręki. – Chce pan obejrzeć? Pokręcił głową. – Nie, wszystko w porządku, ale powinna się pani zatroszczyć o paszport. Czasy teraz takie, że będziemy się ich domagać. – Jasne. Dzięki. Wychylił się z okna, żeby zerknąć na tylne siedzenie; wzrok przesunął się po zmiętoszonej torbie podróżnej. Normalna przykrywka; samochód całkiem pusty wzbudza nie mniej podejrzeń niż wypełniony po dach. Szczególnie, gdy się wyskakuje na zakupy. Wstrzymałam oddech, oczekując, że każe zjechać. – Miłego dnia – powiedział i oddał mi prawo jazdy. W Fort Erie przesiadłam się z wynajętego wozu do własnego, wjechałam na Queen Elizabeth Way, minęłam Hamilton i podążałam dalej. Mój prawdziwy cel znajdował się cztery godziny dalej: za Toronto, za przedmieściami, za okolicznymi miasteczkami. Znalazłam w radio CBC i czekałam na wiadomości o Morettim albo Helter Skelterze. Przy końcu każdej wiadomości serce mi zamierało, gdyż byłam pewna, że następna będzie właśnie ta. Od niemal dwóch tygodni nawet w Kanadzie nic tylko gadali o tym mordercy, ale mnie to wcale nie obchodziło. Zatrzaskiwałam drzwi, zamykałam oczy i uszy na wszystkie informacje o jakichś okrutnych, występnych zbrodniach, na wszystko, co mogło dolać oliwy do ognia stłumiony w moich trzewiach. Teraz miałam jednak pretekst, by poznać szczegóły tych morderstw; zupełnie jakby komuś po odwyku wręczono kieliszek szampana w oczekiwaniu, że wzniesie toast weselny. Więc słuchałam. Słuchałam narzekań na eksport miękkiego drewna, na Protokół z Kioto, na finansowanie szkolnictwa, na władze lokalne, na władze federalne... Nic dziwnego, że imigranci, wylądowawszy tutaj, wracali do Stanów. Wypłaszały ich nasze radiostacje. Zatrzymałam się w Oshawa i kupiłam wielkie opakowanie Skittles, żeby czymś słodkim zająć ręce i usta. Kiedy wróciłam za kierownicę, o dziesiątej było w wiadomościach o Morettim. – Oczekuje się, że policja przedstawi dokładny rysopis mężczyzny

poszukiwanego w związku z wczorajszym zabójstwem w metrze. Podkreśla się, że na razie chodzi tylko o uzyskanie informacji. Nie jest podejrzany, policja przypuszcza jedynie, że mógł być świadkiem... Ciekawe, jak działa to „uzyskiwanie informacji”. Znałam sprawców, którzy zjawiali się na komendzie, sądząc, że są bardzo sprytni, a doznawali szoku, gdy okazywało się, że to najnormalniejsze przesłuchanie. Chyba że istotnie chodziło im o świadków... A jeśli ktoś mnie zauważył? Nie, to była dobra, czysta robota. Spiker ciągnął: – Krążą sugestie, że wczorajsze zabójstwo było piątym z serii morderstw, która zaczęła się ponad tydzień temu... – Właśnie, rekapitulacja; jeszcze odrobinę podkręciłam radio. – Ostatnią niewątpliwą ofiarą była sześćdziesięcioośmioletnia Mary Lee, którą wczoraj rano znaleziono uduszoną w jej sklepiku w Atlancie. Za chwilę panelowa dyskusja o problemach ochrony zdrowia w naszym kraju... Tak walnęłam w pokrętło głosu, że odskoczyło i poleciało mi na kolana. Cztery zabójstwa w mniej niż dwa tygodnie, w różnych stanach, to raczej wyglądało na podróżującego maniaka niż na seryjnego mordercę. Jak je policja połączyła? Dlaczego myśleli, że Moretti należał do serii? Staruszka uduszona w sklepie i mały gangster uśmiercony chlorkiem potasu w metrze? Co jedno ma wspólnego z drugim? Przelatywałam po stacjach, ale nic nie znalazłam. W Peterborough zatrzymałam się przy swoim garażu i wysiadłam z wozu roboczego, żeby przesiąść się do codziennego forda pickupa. Potem opuściłam miasteczko i jechałam na północ tak długo, aż wreszcie urzekająco piękne jesienne listowie stało się tylko monotonne. Ontario, prowincja rezydencka. Mój całoroczny dom. Zwolniłam koło niewyszukanego szyldu „Pensjonat Pod Czerwonym Dębem”, na którym przyklejono kartkę: „Nie ma wolnych miejsc”. Zastanawiające, gdyż o tej porze roku nawet w weekendy był zapełniony najwyżej do połowy. Nie było mowy, żebym rychło wzbogaciła się na hoteliku, jeszcze nawet nie zdążył się spłacić. Mówiąc szczerze, mógł funkcjonować tylko dzięki takim zamówieniom jak Tomassinich. Trzy lata temu byłam o krok od ogłoszenia bankructwa; przez kilka miesięcy karmiłam się tylko irracjonalną desperacją. Raz już zniszczyłam sobie życie, teraz je odbudowałam tylko po to, by znowu stracić? Kiedy pojawiło się pierwsze zlecenie od Tomassinich, mogłam tylko podziękować losowi i przyjąć je, co uratowało mnie i Czerwony Dąb. Daleki odgłos wystrzałów poderwał w powietrze kilka bażantów. Czerwony

Dąb był kiedyś ostoją myśliwych, ponieważ jednak zabijanie dla sportu naruszało mój skądinąd dość nadwyrężony kodeks moralny, więc za moich czasów stał się ustronnym schronieniem i swego rodzaju klubem strzelectwa sportowego. Ciągle zatrzymywali się tutaj myśliwi, bez czego w ogóle nie utrzymałabym się na powierzchni, ale na łowy musieli się wypuszczać gdzieś indziej. Włączyłam kierunkowskaz, ale w tej samej chwili usłyszałam za sobą chrzęst kół przyspieszających na piaszczystej dróżce. We wstecznym lusterku zauważyłam, że wyprzedza mnie nieduży samochód, który w tych okolicach oznaczał turystów. Skrzywiłam się; przyjeżdżać dla jesiennych kolorów, ale nie zwalniać, by je obejrzeć? Śmignął obok mnie, kamyki zastukotały o zderzak. Podniosłam rękę, całą, a nie tylko środkowy palec. Gdy jest się na pół zależną, jeśli chodzi o środki utrzymania, od turystów, nie można wobec nich wykonywać obraźliwych gestów, nawet jeśli są jak najbardziej uzasadnione. W przelocie zobaczyłam kierowcę. Ciemnowłosy, cała niemal twarz skryta za ciemnymi okularami, ale jej obrys znajomy. Przejeżdżając, nachylił się w kierunku okna, abym mogła lepiej zobaczyć. – Jack? – bezgłośnie poruszyłam wargami. Kiwnął głową i już go nie było. Chciał ze mną porozmawiać, ale to możliwe dopiero po zmroku. Jack. Większość zawodowych morderców woli pikantniejsze ksywy. Mogłabym przysiąc, że każdy drapieżnik, który przetrwał potop, dał swoje imię profesjonalnemu zabójcy. Kilka lat temu grasował niejaki Szerszeń. Niezbyt długo. W tej branży to zła wróżba, kiedy bierze się przydomek od czegoś niezbyt długowiecznego. Wiele osób przypuszcza, że Jack to skrót od czegoś, na przykład od Jackal, [ang. szakal] ja jednak sądzę, że po prostu jest Jackiem, najnudniejszy pseudonim na świecie. Świat zawodowych morderców skrzy się od milionowych tajemnic. Moją troskę o przykrywki mógłby ktoś uznać za paranoidalną, ale w porównaniu z Jackiem moje zachowanie przypominało zamieszczenie na żółtych stronach zdjęcia z fotografią. W ciągu ostatnich dwóch lat odwiedził mnie kilka razy, nigdy za dnia. Kiedy chciał się zjawić, dzwonił jako mój brat Brad, co dobrze funkcjonowało, gdyż prawdziwy Brad odezwał się ostatni raz w 2002. Wizyta Jacka oznaczała, że coś poszło nie tak i z pewnością wiązało się z zamachem na Morettiego.

TRZY Zaparkowałam na tyłach obok minivana, który należał do mieszkających w pensjonacie gospodarzy, Waldenów. Zanim wysiadłam, opuściłam szybę i zaciągnęłam się świeżym powietrzem, przesyconym zapachem sosny i dymu drzewnego. Między drzewami połyskiwało po prawej Crescent Lake. Mignęło przesuwające się po nim czółno. Na drugiej stronie jeziora zaszczekał pies. Ktoś na mojej przystani cumował wiosłową łódkę. Sądząc po zgarbieniu pleców, Owen Walden, mój gospodarz. Wracał z ryb, może przewoził kogoś z turystów. Kiedy obróciłam głowę, królik śmignął przez jedną z dróżek, które porobiliśmy z Owenem w lesie, aby goście mogli biegać i jeździć na rowerze. Ostry podmuch wiatru poderwał zeschłe liście i królik gdzieś znikł. Raz jeszcze ogarnęłam wszystko wzrokiem; znowu byłam u siebie. Zapomnieć o Helter Skelterze. Zapomnieć o Nowym Jorku. Zapomnieć, kim byłam w Nowym Jorku. To dom, a w domu jestem inną Nadią. Nadią, którą powinnam być. Sięgnęłam do klamki i usłyszałam chrzęst żwiru. Cisza. Znowu kroki, teraz ostrożniejsze, ale szmer kamyków niewątpliwy. Otworzyłam drzwiczki i wysiadłam. Coś dźgnęło mnie w krzyż. – Policja – warknął męski głos. – Przodem do samochodu, ręce na karoserii. Machnęłam nogą do tyłu, zaczepiłam za jego łydkę i pociągnęłam. Zwalił się na ziemię. Zanim zdążył się ruszyć, postawiłam mu stopę na piersi. – Ciągle w formie – powiedział. – W przeciwieństwie do ciebie. Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam rękę, żeby pomóc mu wstać. Postawny przystojniak, faliste włosy blond leciutko zaczynające się cofać, uśmiech, od którego miękną kolana. Mitch Dylan zjawiał się tutaj od pierwszego mojego lata w Czerwonym Dębie, od lata, gdy był w trakcie nieprzyjemnego rozwodu i tak samo jak ja potrzebował jakiegoś ustronnego miejsca. – Widziałam, że nie ma miejsc. Musiałeś przywieźć całą komendę. – Mniej więcej. Otworzył tylne drzwiczki, wziął torbę z siedzenia i zaczął wyliczać. Same gliny. Pracował w Toronto w Wydziale Zabójstw. Był dobrym gliną, co mówię zupełnie szczerze. Lubię gliniarzy; kiedyś sama do nich należałam. Po drodze gawędziliśmy. Po pięciu latach nie powiedziałabym, że nie było to kuszące, ale nigdy nie wyszłam poza flirtowanie z ideą flirtowania. Zresztą nie mogło być inaczej. Obecnie w moim życiu nie było miejsca na nic poważniejszego

niż letnie incydenty, szczególnie że ostatnio więcej się z nimi wiązało kłopotów, niż były warte. Pensjonat był wymarzonym miejscem dla facetów: prostokątna konstrukcja z drewna bez żadnych architektonicznych upiększeń. Nie bardzo mi to przeszkadzało, chociaż dodałam z trzech stron ganek z huśtawkami, tak bym w letnie popołudnia mogła się kołysać, popijać mrożoną herbatę, włosy rozpuszczać na wietrze i czuć się dziewczęco... do chwili, gdy trzeba było zerwać się do rąbania drewna na ognisko z piwem i hot dogami. Drzwi frontowe prowadziły do głównej sali, w której centralne miejsce zajmował kominek. Wokoło znajdowały się meble do siedzenia i do ustawienia piwa czy kawy, niepasujące do siebie i nieźle zużyte. Nikt się tym nie przejmował, jak długo było wygodnie, bo właśnie po wygodę ludzie tutaj przyjeżdżali. Kiedy weszliśmy razem z Mitchem, w środku pełno było facetów, zalegli na sofach i fotelach z nogami opartymi o wszystko, co się nie ruszało, a także o kilka rzeczy, które poruszyć się mogły. Były z nimi dwie kobiety. Z radością zobaczyłam Lucy Schmidt, jedną z nielicznych policjantek, która nie zachowywała się tak, jakby moja zawodowa hańba była chorobą zakaźną, szczególnie groźną dla naszej płci. Podeszła i chwyciła mnie w objęcia, a jej krzepkie sześć stóp zdominowało moje pięć stóp sześć cali. – No, wreszcie jesteś! – zawołał z kanapy koleś, który był tu na wiosnę, ale w żaden sposób nie mogłam z jego twarzą powiązać imienia. – Mitch powiedział, że po obiedzie pozjeżdżamy z tobą na linie. – Tak powiedział? Wchodząc na schody, zauważyłam trzech jegomości, którzy bardziej wyglądali na urzędników niż gliniarzy. Może zresztą nimi byli. Goście często mieszali się z grupą Mitcha. Musimy z Emmą sprawdzić, czy z ubezpieczeniem wszystko w porządku. Zeszłym razem wizyta paki Mitcha zbiegła się z doroczną imprezą integracyjną pewnej firmy. Czterech biuralistów skończyło z niegroźnymi ranami. Nikt na szczęście nie wystąpił do sądu, a dwóch chciało, żebym zrobiła im zdjęcie, poranionym i pokrwawionym, bo będą mieli co pokazać kolegom po powrocie. Młody, krótko ostrzyżony chłopak zbiegł po schodach, ale przede mną się zatrzymał. – Na pewno jesteś Nadia – powiedział, a uśmiech sprawił, że wyglądał na dwunastolatka. Wyciągnął rękę. – Pete Moore. Etobicoke. Pierwszy rok. Uścisnęłam mu dłoń. – W szkole jesteś znana. Mieliśmy specjalne zajęcia o tobie. Kątem oka zobaczyłam, że Mitch niezbyt subtelnie daje Mooreowi znaki, żeby się zamknął, ale ten nie zauważył.

– Parę miesięcy temu pracowaliśmy nad tym gównianym pedofilem-gwałcicielem. Powiedziałem wtedy do naszego sierżanta: „Chciałoby się mieć teraz w drużynie kogoś takiego jak Nadia Stafford, nie?” Mitch wziął ode mnie torbę i pchnął mnie w górę schodów, zarazem wchodząc w Moorea bodiczkiem tak mocno, że tamten aż stęknął. – Chłopak ma kiepski zwyczaj, by najpierw mówić, a dopiero potem myśleć – powiedział Mitch, gdy znaleźliśmy się w korytarzu na piętrze. – Jasne. – Pogadam z nim. – Nie, nie rób tego. Naprawdę, nie ma sprawy. Miał wrażenie, że to komplement. Wzięłam torbę od Mitcha i zatrzymałam się w progu. – Daj mi godzinę na prysznic i rozpakowanie się. Potem schodzę na dół. Skłamałam z prysznicem. W łazience była tylko wanna. Gdybym zainstalowała prysznic, to bym z niego korzystała, a moje życie potrzebowało jednak odrobiny czegoś mniej nastawionego na efektywność i szybkość, a także gorącej kąpieli z pianką kwiatu pomarańczy. Jeśli nie liczyć łazienki, to całe moje mieszkanie stanowiło wzór efektywności. Na pierwszym piętrze był wprawdzie specjalny apartament dla właściciela, ale ten oddałam Waldenom, a sama korzystałam z jednego z tuzina pokojów gościnnych, posiłki razem ze wszystkimi spożywając w jadalni. Skoro i tak większość czasu spędzałam na zewnątrz, a do dyspozycji miałam 120 akrów, przestrzeni życiowej mi nie brakowało. Tym, czego teraz potrzebowałam przede wszystkim, była nie kąpiel, lecz informacja. Wiedziałam, że od Jacka dowiem się więcej na temat Helter Skeltera, a także, co mi grozi w związku z połączeniem go z Morettim, ale nie mogłam czekać aż do wieczora. Z sejfu pod łóżkiem wyciągnęłam laptopa. Nie jestem fanatyczką zamykania na klucz wartościowych rzeczy tylko dlatego, że są wartościowe. Mówiąc szczerze, niewiele w ogóle rzeczy uznaję za wartościowe. Mam sejf tylko po to, by schować w nim dwa fanty, na które nie powinien się natknąć żaden z moich gości: rewolwer i podręczny laptop. Uruchomiłam komputer i zaczęłam wstukiwać w okienko wyszukiwarki: Helter Skelter Nowy Jork Dean Moretti. W połowie Morettiego się zatrzymałam. Mój Internet był zabezpieczony. Jack polecił mi kogoś i sporo zapłaciłam za to, żeby nikt nie był w stanie śledzić moich wirtualnych tropów. Odnawianie wersji co pół roku sprawiało, że wyprzedzałam najnowsze techniki łamania zabezpieczeń. Czy to jednak dość? Sprawą Helter Skeltera zajmowało się FBI, a Federalni wiedzieli znacznie więcej o nowinkach technicznych niż jakakolwiek komenda policji. Gdyby

ktokolwiek śladem Morettiego dotarł do mnie, nie chciałam, by w moim komputerze zachowały się informacje, że interesowałam się tymi morderstwami. Wprawdzie w tejże chwili pewnie tysiące ludzi zajmowały się tym tematem, ale musiałam być ostrożna. Trzeba poczekać na informacje od Jacka. Przemęczyłam się całą resztę dnia. Uwielbiam prowadzić swój hotelik w głuszy, tego jednak dnia nic by mnie bardziej nie ucieszyło niż to, gdyby wszyscy goście spakowali się i wynieśli, a ja wskoczyłabym do pickupa i pognała do Peterborough, aby nabyć każde czasopismo, które choćby się zająknęło o Helter Skelterze. Mogłabym spytać. Do cholery, przecież dookoła miałam samych gliniarzy, z których co najmniej połowa znała każdy szczegół tej sprawy, nawet jeśli rozgrywała się za granicą. Nie mogłam jednak ryzykować. Robota była czysta, nie zostawiłam żadnych śladów. Na pewno? Jeśli gliniarze przypuszczali, że Morettiego załatwił Helter Skelter, to najlepsi z nich przeczesują miejsce zbrodni, wykorzystując najlepsze narzędzia, jakie mają do dyspozycji. Byłam dobra, ale czy tak dalece, aby pokrzyżować szyki najwybitniejszym detektywom w Ameryce? Zjazdy trochę pomogły. Gdyby dziesięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę zjeżdżała po urwiskach, skakała z samolotu i obijała się po kataraktach, odpowiedziałabym, że musiał mnie pomylić z inną osobą. Nadia Stafford nie ryzykowała. Nigdy. Zawsze robiła to, co jej polecono, a zanim przeszła przez ulicę, rozglądała się w obie strony. W naszej rodzinie ryzykantką była moja kuzynka Amy. Nie sądzę, by Amy kiedykolwiek w życiu rozejrzała się, przechodząc przez ulicę. Nie musiała, od tego miała mnie. To dlatego byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami: znakomicie się uzupełniałyśmy. Wprawdzie była o rok starsza, ale w naszej parze to ja wykazywałam się odpowiedzialnością i troszczyłam o bezpieczeństwo. Jej rola polegała na tym, aby nie dać mi zaszyć się w bezpiecznej sferze, aby wypychać mnie w świat. Każda sprawa kończyła się słowami: „Daj spokój, przestań się martwić, będzie ekstra”. Na samym dnie, kiedy już mnie wywalili, a jeszcze nie kupiłam pensjonatu, odkryłam sporty ekstremalne. Otworzyłam gazetę, zobaczyłam artykuł o podniebnym nurkowaniu, wskoczyłam do samochodu i się zgłosiłam. Dobrze pamiętam, jak pierwszy raz stanęłam we włazie samolotu, do czego intensywnie się przygotowywałam fizycznie i psychicznie. A przecież kiedy tak spoglądałam w dół, dobrze wiedziałam, że kaprys losu może sprawić, iż cała moja zapobiegliwość okaże się daremna. Więc skoczyłam.

Nie chodziło o to, że chciałam umrzeć czy że nie miałam już dla czego żyć, lecz o to, by to zrobić. Żyjesz, robiąc to, co powinnaś robić, przestrzegając reguł, słuchając sumienia, niezależnie od tego, co podszeptują ci uczucia, i najczęściej to dobre rozwiązanie, gdyż dobrze jest panować nad sobą. Dzięki temu możesz liczyć na pewność i doskonałość, jak chociażby wyśmienity strzał. Jeśli jednak trzymasz się w ryzach tak długo i tak mocno, to kiedyś w końcu trzeba zamknąć oczy i skoczyć. Po kolacji pomogłam chłopakom zorganizować pokera, ale sama się wymówiłam, wspomniałam o zmęczeniu po długiej podróży. Odpocznę trochę u siebie, a potem zejdę na wieczorne ognisko. Ledwie znalazłam się w pokoju, zamknęłam drzwi na zatrzask, otworzyłam okno i wymknęłam się na zewnątrz. Nogi automatycznie odszukały występy w belkach; w kilka sekund byłam na ziemi. Następną godzinę spędziłam w lesie, czekając na Jacka. Wyszłam za wcześnie, ale chciałam posiedzieć trochę w lesie w samotności, posłuchać szelestu liści i odległych głosów nurów oraz sów. Minęła godzina, zanim w zapachach lasu wyczułam delikatną nutę dymu. Dymu nie drzewnego, lecz tytoniowego. Jakaś zagraniczna marka o woni tak charakterystycznej, że rozpoznałabym ją w najbardziej zadymionym barze jazzowym. Odwróciłam się. W światłach z pensjonatu o kilka stóp za mną pojawiła się między drzewami ciemna sylwetka. – Nie mógłbyś chociaż się przywitać? – spytałam. Uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Z budynku doleciał czyjś stłumiony śmiech. Jack zmarszczył brwi, kciukiem wskazał południe i poszedł w tamtym kierunku. Ruszyłam za nim.

CZTERY Skierowaliśmy się w stronę jeziora. Szliśmy bez słowa. Obiektywnie rzecz biorąc, wiedziałam, że idę przez las z zawodowym mordercą, człowiekiem tym groźniejszym, że znał moją tajemnicę. Problem polegał na tym, że wiedzę tę trudno było powiązać z Jackiem. Nie miał wyglądu kogoś niebezpiecznego i cały pierwszy rok musiałam walczyć z pokusą, by mu ufać. Pokusą u mnie dość... zaskakującą. Był wprawdzie taki czas, kiedy instynktownie ufałam ludziom, ale doświadczenie jest najlepszym nauczycielem, więc także najufniejsze dziecko może jako dorosła osoba nieustannie mieć się na baczności, nawet jeśli maskuje to szerokim uśmiechem i przyjacielskim zachowaniem. Skąd więc ta nagła ufność właśnie wobec Jacka? Może bardziej potrzeba niż pokusa. Przez sześć lat musiałam nieustannie być ostrożna... Spośród wszystkich ludzi w moim życiu, Jack byłby najpewniej na samym końcu listy tych, których można darzyć zaufaniem. Może właśnie dlatego? Jak skok z samolotu: wiem, że jest niebezpieczny, wiem, że mogę zginąć, ale co tam. Zamykam oczy, odbijam się i lecę. Zatrzymaliśmy się przy zwalonym dębie nad jeziorem. Kiedy się już na nim usadowiliśmy, Jack zerknął w kierunku pensjonatu. – Tłok – powiedział. – Gliny? – Czy to ważne? – Dla mnie tak. Miał delikatny irlandzki akcent; czy to znaczyło, że był Irlandczykiem? Raczej nie. W związku z Jackiem niczego nie należało brać takim, jakim się wydawało. Może z wyjątkiem figury, bo to trudno sfałszować. Miał kilka cali poniżej sześciu stóp, silną budowę ciała. Poza tym wszystko – akcent, czarne włosy, ciemne oczy, nawet twarz zbyt nieregularna, by można ją było nazwać przystojną – mogło być podróbką. Z tego, co wiedziałam, nie był nawet palaczem. Otworzył usta, chciał jakoś kąśliwie skomentować mój dobór gości. – Jeśli chodzi o problemy – odezwałam się szybko – to chyba mam spory kłopot. – Tak. Byłem ciekaw, czy słyszałaś. OK? – Trochę niespokojna. Nie trochę, bardzo. Kiwnął głową, wyjął papierosa i przypalił. W blasku zapałki zalśniły wypukłości i cienie jego twarzy. Podsunął mi papierosa. Rzuciłam sześć lat temu, ale od czasu do czasu zapalam sobie z Jackiem. Nigdy mu nie powiedziałam, że paliłam; może zdradziła mnie ślina. Wzięłam kilka głębokich sztachów i

zwróciłam. Raz się zaciągnął i znowu mi podał; pewnie się zorientował, że nikotyna mnie potrzebna jest bardziej niż jemu. – Byłem za granicą. Jak wróciłem, usłyszałem. Chciałem cię ostrzec. I tyle. – Ostrzec przed czym? – Gliny myślą, że to pro.[ Skrót od ang. professional – zawodowiec.] – Ten Helter Skelter? Federalni myślą, że to profesjonalista? Cholera jasna! – Strząsnęłam popiół z papierosa, wpatrzyłam się w rozżarzony koniec, a potem zgniotłam go na pniu. – I dlatego ludzie mówią, że Moretti może być częścią serii? Musi być jeszcze coś więcej. Wzruszył ramieniem. – Nieistotne. Dobra robota. Gliniarze powiążą to z mafią i machną ręką. Ale jeśli Tomassini znowu się odezwą... – Nawet jeśli coś od nich usłyszę, to najprędzej w przyszłym roku. – Dobrze. Gliniarze ostro się wzięli za zawodowców. Wyciągają każdego, kiedykolwiek podejrzanego. Parę osób już wpadło. Stare zarzuty. Nowe dowody. O wiele łatwiej teraz to załatwić. Zerknęłam na niego. – Masz kłopoty? – Nie. Szkodzi biznesowi. Wszystkim, którzy w tym siedzą. Wieść poszła. Zamówienia wysychają. – Rozejdzie się w mediach? Że to najemny? Pokręcił głową. – Trzeba z tym skończyć. Ktoś z nas musi. – Znaleźć go? Jack kiwnął głową. – Wchodzisz? – Ja? – Masz legalne zajęcie. Opracujemy szczegóły. Jest kasa. Wydatki i premia. Płaci zleceniodawca. Opuściłam ręce po bokach, jak gdybym chciała się podtrzymać, bo ziemia się poruszyła. Twarz pozostała nieruchoma, wzrok spuszczony, jakbym się zastanawiała. Obok mnie Jack wyciągnął papierosa, spokojny i cierpliwy, nieświadom, co mi przed chwilą zaproponował. Możliwość zapolowania na tego mordercę. Usprawiedliwienie, że to po prostu zlecenie. Odetchnęłam głęboko. – To mi pochlebia, ale w porównaniu z tobą jestem szczawikiem. Nie wiem, co ja mogłabym tutaj zrobić lepiej. – Byłaś gliną. Jesteś dobra. Ostrożna. – Wyjął nowego papierosa. – Można cię wykorzystać.

Spojrzał na mnie; kiedy nic nie mówiłam, zapalił papierosa, łokieć oparł na kolanie i zaciągnął się, zapatrzony w las. Minęło kilka minut. Potem popatrzył na mnie, przekrzywiając głowę; najwyraźniej czekał na odpowiedź. – Raczej nie – powiedziałam. – Kurwa mać – zaklął pod nosem. – W czym problem? – To tylko dorywcza rzecz, żeby mieć z czego płacić rachunki do czasu, aż pensjonat zacznie zarabiać. Po prostu... Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Potrząsnął głową, usta znowu się wygięły, ale tym razem spomiędzy nich wydobył się kłąb dymu. Skończył papierosa i raz jeszcze popatrzył na mnie. Kiedy dalej milczałam, wstał, butem zgniótł niedopałek i schował go do kieszeni, z której wyciągnął białą kopertę. Podał mi. Otworzyłam. W środku był bilet lotniczy i fałszywy paszport. – Na jutro wieczór – powiedział. – Będziesz miała czas na namysł. Kiwnęłam głową. Zaciągnął zamek kurtki. – Będę na lotnisku. Jak będziesz, to będziesz. Jeśli nie... – Wzruszył ramieniem. – Jeśli nie, to zobaczymy się później. Wiedziałam, że nie mogę się podjąć tej roboty i to nie miało nic wspólnego z propozycją, którą wysunął. Po prostu nie mogłam dać się napuścić na innego zawodowca. Dostatecznie złe było już to, że Jack wiedział tak dużo. Tylko dwóch ludzi od Tomassinich wiedziało, że jestem kobietą. Ojciec rodziny i jego siostrzeniec, który był moim kontaktem. Jak więc Jack dowiedział się o mnie? Usłyszałam od niego tylko tyle, że moje zabezpieczenia są w porządku, nie doszło do żadnej demaskacji, nie mam się czym martwić. Bardzo uspokajające, nie ma co! Przed dwoma laty wyszłam, żeby nazbierać drewna do pieca i wpadłam na Jacka. Czemu mnie wyśledził? Chciał może ocenić konkurenta, ale wydaje mi się, że to „natura” konkurenta uruchomiła jego radar, a nie instynkt współzawodnictwa. Nazwisko i dość pobieżny wywiad wystarczyły, by ustalić moje korzenie. Może sądził, że jestem gliną, która chce się wśliznąć. Może zjawił się, żeby mnie zabić. Bardzo prawdopodobne. Dlaczego zmienił zamiar? Pozostaje się tylko domyślać, iż uznał, że nie jestem zagrożeniem. Mogłam się nawet okazać cennym kontaktem. Albo zabawnym. Z Jackiem nigdy nie miało się pewności. Cokolwiek jednak sprowadziło go do mnie, znajomość była korzystna. Zasugerował, żebym wynagrodzenie brała w klejnotach – trudnych do wykrycia i łatwych w transporcie. Sprzedawał je potem, biorąc swoją działkę, a także tworząc następną warstwę oddzielającą moją forsę od Tomassinich. Poza tym zaproponował nieocenione szkolenie i jeszcze bardziej nieocenioną radę. Za co? Parę butelek piwa, kawałek ciasta Emmy i kilka zabawnych historii z życia pensjonatu. Dziwny układ, ale lepszego nawet nie mogłabym sobie wymyślić.

Z pewnością współpraca jeszcze umocniłaby naszą więź, ale... na ten krok nie byłam gotowa. Zaufanie do Jacka jako mentora to jedna rzecz, zaufanie do niego jako partnera – rzecz zupełnie inna. Poza tym absolutnie nie odpowiadała mi perspektywa współpracy z jakimś innym płatnym zabójcą. Niemniej propozycja Jacka zaczęła mnie nękać już w chwili, kiedy odwrócił się i odszedł. Może tego właśnie potrzebowałam. To, co robiłam dla Tomassinich, miało swój sens, było czymś w rodzaju przydeptania na chwilę ognia. Między robotami miałam lotnię, skałki i kajakarstwo górskie. Przypominało to jednak lekarstwo na grypę, które tłumi objawy, ale nie sięga źródła choroby. Jeśli istniało w ogóle jakieś lekarstwo, to może właśnie takie? Zrobić coś, czego dwadzieścia lat temu nie udało mi się uczynić dla Amy. A jeśli to tylko wymówka? Może przekonuję siebie, że zależy mi na lekarstwie, a w istocie chciałabym rozdrapać ranę? Kiedy zaczęłam zbierać gałęzie na wieczorne ognisko, zastanawiałam się, czy przy nim nie rozstrzygnąć problemu i na podpałkę zużyć bilet i paszport. Nie zrobiłam tego jednak. Ułożyłam drewno, a rozpalenie zostawiłam Mitchowi. Poszłam do pokoju i schowałam bilet z paszportem do sejfu. Potem ogłosiłam początek ogniska i zebrałam chętnych, aby pomogli mi przenosić wszystko z kuchni. Za sprawą urzędniczej trójki rozmowa przy ognisku szybko zeszła na opowieści policyjne. Tego można się było spodziewać. Jeśli tylko w swobodnych warunkach strażnicy prawa spotkają się z laikami, to nie trzeba długo czekać, aż padnie pytanie „Jaka była twoja największa sprawa?”. Trójka przez cały dzień powstrzymywała się od niego, ciekawość walczyła o lepsze z uprzejmością – w końcu gliniarze byli tu na urlopie – wystarczyło jednak kilka butelek piwa, by zaczęły się indagacje i posypały historie. Zwykle bardziej jeszcze niż moi goście lubię te pogwarki wiarusów. Są dla mnie jak filiżanka gorącej czekolady i ciepły koc. Wracam wtedy w czasy dzieciństwa, siedzę między ojcem a jednym z wujów lub kuzynów podczas jakiegoś rodzinnego spotkania i słucham ich opowieści o życiu w policji, bardziej dla mnie heroicznych i pasjonujących niż wszystkie historie o rycerzach i smokach. Dzisiaj jednak było tak, jakbym usiadła z kakao i kocem, ale... mleko okazało się skwaśniałe, a wełna szorstka i drapiąca. Teraz ich opowieści przypominały mi tylko, że nie należę już do ich życia i nigdy nie będę należeć. Nauczyłam się radzić sobie ze swoim bólem i przez większość czasu naprawdę kochałam nowe życie. Ale tego wieczoru odżył we mnie stary impuls i nie mogłam uciec od myśli o bilecie w sypialni. Jack miał rację; to my byliśmy najlepsi do znalezienia zawodowca, który stał się seryjnym mordercą.

– Nadio, ciebie już nie było, kiedy to się wydarzyło? Oderwałam wzrok od przypalonej pianki cukrowej. Potrwało chwilę, zanim sobie przypomniałam, o czym teraz traktowała opowieść. – Gwałciciel z Don Valley? Byłam, ale w innym wydziale. Tamtych trzech gwałtownie odwróciło się do mnie. – Byłaś w policji? – spytał jeden, Bruce. Kiwnęłam głową, a Mitch dorzucił: – Teraz na emeryturze. – Już na emeryturze? – zaśmiał się Bruce. – Przecież masz nie więcej niż trzydziestkę. Poczekaj, sam zgadnę. Dorobiłaś się na bańce internetowej, a wycofałaś, zanim tąpnęło? Roześmiałam się razem z nim. – Przyjeżdżamy tutaj, żeby posiedzieć, pogadać, wyspać się – powiedział Mitch. – Jeszcze siedem lat, Stafford, a sam kupię działkę niedaleko stąd, zbuduję własny pensjonat i wypchnę cię z interesu. Zobaczysz. Do rozmowy o planach emerytalnych włączyli się inni, po części na serio, po części, żeby nie mówić o mnie. Doceniałam ten gest, ale jedną z pierwszych lekcji, jakie pobrałam po otwarciu pensjonatu, była ta, że jeśli ktoś chce poznać moją przeszłość, to pozna. Jeśli moje nazwisko i twarz nie poruszą pamięci jednej osoby, to poruszą pamięć innej, a nawet jeśli nie, to wystarczy, że zajdą do sklepu Mullinsów i wspomną, że są u mnie. Od czasu, gdy jej mąż zasugerował zapłatę za remont w innych dobrach niż pieniądze, Lisa Mullins uznała za swój święty obowiązek informowanie wszystkich gości Czerwonego Dębu o mojej przeszłości. „Zatrzymaliście się u Nadii Stafford? Wspaniała dziewczyna, prawda? Aż trudno uwierzyć, że to... ”. Nachyliłam się do ogniska i niemal poczułam na szyi oddech Lisy, szepczącej: „Morderczyni”. Nie mogłam zasnąć. Zbyt wiele myśli kłębiło się w głowie, wyszłam więc, żeby pospacerować wokół pensjonatu. Powietrze było chłodne, rześkie, takie, o jakim myślałam zeszłego wieczoru na obrzeżach Nowego Jorku. Tutaj było prawdziwe życie, a jednak w niczym nie oczyściło mi głowy ani nie rozplątało myśli. Jeśli mogę pomóc w schwytaniu tego faceta, to chciałam tego. Ale czy się ośmielę? Taka robota byłaby spełnionym marzeniem, okazją do wyciszenia mojej ciemnej strony, wygaszenia żaru na dobre. Czy jednak na pewno? To, co mnie się przydarzyło, spotkało bezlik innych osób, ale ile z nich zostało płatnymi zawodowymi mordercami? Jesteśmy sumą naszych doświadczeń życiowych, a