mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Basso Adrienne - Poślubić wicehrabiego 6 - Uwieść grzesznicę

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Basso Adrienne - Poślubić wicehrabiego 6 - Uwieść grzesznicę.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

Basso Adrienne Uwieść grzesznicę Czy po jednym pocałunku on przestanie gardzić miłością? Czy za sprawą jednego pocałunku spełnią się jej grzeszne pragnienia? Dorothea nie szuka miłości, lecz mężczyzny, który jednym pocałunkiem rozpali w niej namiętność. Kiedy go spotka, będzie wiedziała, że znalazła tego jedynego. Trzem zalotnikom nie udaje się przejść tej próby, a ona niemal traci nadzieję. I wtedy pojawia się markiz Atwood, a jego diaboliczny urok wprawia jej serce w drżenie… Atwood nie szuka żony, lecz kobiety, która da mu rozkosz. Czyżby więc byli sobie przeznaczeni? Lecz już ich pierwsze spotkanie dowodzi, jak nieprzewidywalne skutki mogą mieć gwałtowne wybuchy namiętności…

1 Londyn, wiosna 1818 roku Serce Dorothei zabiło żywiej, kiedy pan Artur Pengrove przysunął się bliżej na marmurowej ławce. Łagodny wiosenny wietrzyk przywiał do ich ustronnej kryjówki słodką woń egzotycznych kwiatów rosnących w ogrodzie; nocne niebo jaśniało tuzinami migoczących gwiazd. Z sali balowej dobiegały przytłumione dźwięki muzyki. Idealna noc, jak z obrazu, wprost stworzona do romansu. - Pani oczy mają najbardziej urzekający odcień błękitu, panno Ellingham. Przypominają mi letnie niebo tuż po świcie, rozświetlone obietnicą wspaniałego dnia - wyszeptał, a jego spojrzenie spoczęło na jej ustach. - Och, panie Pengrove. Dorothea przymknęła oczy i pochyliła się do przodu w geście subtelnej zachęty. Wreszcie zamierzał ją pocałować! Przez ostatnie dwa tygodnie myślała tylko o panu Arturze Pengrovie i teraz miała się przekonać, czy to właśnie on jest mężczyzną, którego poślubi i uczyni swoim towarzyszem na resztę życia. Była to doniosła i brzemienna w skutki chwila i serce waliło jej z niecierpliwością. Poczuła na swoim policzku jego oddech. Ze wszystkich sił starała się uspokoić łomot serca, zachować spokój i opanowanie. Z wahaniem i nieśmiałością usta pana Pengrove'a w końcu jej dotknęły. Musnęły jej wargi i wydawały się tak delikatne, jakby należały do nie-

mowlęcia. W pierwszym odruchu chciała się odsunąć, przywarła jednak do nich z nadzieją, że Pengrove pocałuje ją bardziej namiętnie. Niestety, tak się nie stało. Jakże okropnie się zawiodła! Doznanie nie miało nic wspólnego z dręczącym pragnieniem, które od tak dawna chciała poczuć, z nieokiełznaną żądzą, której tak rozpaczliwie poszukiwała. Wydała cichy, gardłowy pomruk, mając nadzieję, że w ten sposób rozbudzi powściągliwego amanta. Dźwięk ten jednak tylko go spłoszył. Drętwe i wilgotne wargi pana Pengrove'a po raz drugi zetknęły się z jej ustami, po czym gwałtownie się od nich oderwały. Dorothea skuliła ramiona. Ukłucie rozczarowania sprawiło jej fizycznie odczuwalny ból i przygnębiło. Szczerze wierzyła, że to on może być tym jedynym. Był trzecim mężczyzną, który zalecał się do niej w tym sezonie, trzecim, któremu pozwoliła się pocałować. Najwyraźniej jednak ulubione porzekadło ciotki Mildred, według którego do trzech razy sztuka, okazało się nieprawdziwe. Z wysiłkiem oparła się pokusie, by ukryć twarz w dłoniach i wydać pełne rozczarowania westchnienie. Takie zachowanie byłoby wszakże karygodne. Zamiast tego przycisnęła palce do skroni, aby uśmierzyć dotkliwy ból głowy, który znienacka ją dopadł. Rozczarowanie na tyle stępiło jej świadomość, że nie zważała na to, co robi pan Pengrove, póki nie dostrzegła kątem oka, że przykląkł przed nią na jedno kolano. Och, na niebiosa! Na domiar wszystkiego będzie teraz musiała odrzucić oświadczyny. Wieczór, który niósł ze sobą obietnicę i napawał nadzieją, szybko zmierzał ku kompletnej katastrofie. Pan Pengrove ujął jej rękę w swoje zimne, wilgotne dłonie. Dorothea gwałtownie uniosła głowę, intensywnie myśląc nad odpowiedzią, która skutecznie go zniechęci, a jednocześnie nie zrani. - Panno Ellingham - zaczął pan Pengrove piskliwym głosem. Odchrząknął i spróbował ponownie. - Najdroższa panno Ellingham. Dorotheo. Ostatnie tygodnie, które spędziliśmy w swoim towarzystwie, były naznaczone szczęściem. Najgoręcej pragnę, by naszemu przywiązaniu nadać formalny charakter, przypieczętować je

na zawsze i zatwierdzić wobec prawa. Zanim jednak oficjalnie uczynię przed panią wyznanie, muszę porozmawiać z pani opiekunem. Czy jest pani temu przychylna? Dorothea spojrzała na niego, nie mając pewności, od czego powinna zacząć. W świetle księżyca wyglądał poważnie i niezwykle młodo. - Mój wuj, Fletcher Ellingham, sprawuje nade mną prawną opiekę, ale jak pan wie, nie przyjechał w tym sezonie do Londynu -odparła. - W takim razie opiekunem jest pani siostra - rzekł powoli Pengrove. - Czy też raczej jej mąż, pan Jason Barrington. Mniemam, że do niego właśnie muszę się zwrócić. Przybladł nieco, wypowiadając te słowa, a Dorothea nie mogła mu mieć tego za złe. Jej szwagier był w pewnym sensie legendą, dał się poznać z gwałtownego temperamentu, skandalicznego zachowania, a także śmiałych i niebezpiecznych poczynań. Nie należał do ludzi, wśród których zazwyczaj obracał się pan Pengrove, a z pewnością nie nawiązywał z nimi osobistych znajomości. - Tak się składa, że Jasona i Gwendolyn również nie ma w mieście. Zostali w domu, czekają na narodziny pierwszego dziecka -odparła Dorothea, chwytając się sposobu, który - jak pomyślała -najskuteczniej mógł ją wybawić z kłopotliwej sytuacji. - Jak pan bez wątpienia pamięta, siostra Jasona uprzejmie zgodziła się przyjąć mnie na ten sezon do siebie. Tym samym odpowiedzialność za opiekę nade mną spada na jej męża. Pengrove zamrugał. - Na markiza Dardington? - W istocie. I przyznaję, że traktuje on ten obowiązek nadzwyczaj poważnie. Z żarliwej twarzy pana Pengrove'a odpłynęły resztki koloru. Może i Jason Barrington odstraszał swoim zachowaniem, ale markiz Dardington stanowił wręcz śmiertelne zagrożenie. Nie mogła ani na jotę winić Pengrove'a za to, że czuje się źle na samą myśl o stawieniu czoła temu hardemu, potężnemu arystokracie.

- Jestem pewien, że będzie wymagał oficjalnej prośby o spotkanie. - Pan Pengrove zsunął białą lnianą rękawiczkę i otarł pot, który wystąpił mu na czoło. - Ułożenie listu, który właściwie wyrazi, że moje zamiary są poważne, zajmie mi kilka dni. - Panie Pengrove... Arturze. - Dorothea złagodziła ton głosu. -Sądzę, że dla nas obojga będzie lepiej, jeśli nie będzie się pan pośpiesznie umawiał na spotkanie z moim opiekunem. W domu panuje ostatnio spore zamieszanie, gdyż sprawy w Izbie Lordów nie toczą się po myśli markiza. Ośmielę się nawet stwierdzić, że w ostatnim tygodniu był w nader podłym nastroju, o wiele gorszym niż zazwyczaj. - Nie może być! Dorothea z troską poklepała go po rękawie. Szczerze lubiła Pengrove'a. Ona sama liczyła dwadzieścia jeden lat, a on był niewiele od niej starszy, miał miłą twarz, tyczkowatą sylwetkę, a także przyjazne i szczere spojrzenie. Cechowało go łagodne usposobienie i życzliwa natura. Wiele osób z towarzystwa przypięło mu łatkę nudziarza, ale Dorothea uważała jego prostolinijność i pozbawiony wyrafinowania sposób bycia za kojący. Miał pozwalający na wygodne życie majątek i śliczną posiadłość w Kent, którą pieczołowicie i z powodzeniem zarządzał. Była nawet skłonna przymknąć oko na jego ścisłą więź z apodyktyczną matką, ponure stroje czy namiętne zamiłowanie do kolekcjonowania owadów. Ale na obojętny, nieczuły pocałunek nie potrafiła patrzeć przez palce. Zadrżała na samą myśl, że miałaby to znosić przez resztę życia. - Przypuszczam, że rozsądnie będzie odwlec spotkanie z markizem - mruknął Pengrove bardziej do siebie niż do niej. - Powinienem zyskać pewność, że postępuję stosownie, a co najważniejsze, w sposób, który go nie urazi. Dorothea pokręciła powoli głową. - Sądzę, że jeszcze rozsądniej będzie przemyśleć naszą przyszłość.

- Przemyśleć? - Tak. Nie znajduję słów, by powiedzieć, jak wielce jestem zaszczycona, przyjmując okazywane mi przez pana względy, jednak muszę być z panem szczera. Myślę, że jest pan za młody na małżeństwo, panie Pengrove. I sądzę, że to właśnie powie panu markiz. -Odchrząknęła. - To, a także inne rzeczy. Artur przeniósł ciężar ciała ze zgiętej nogi i powoli wstał. Usiadł obok niej z wyrazem zadumy na twarzy. - Być może długie narzeczeństwo będzie lepszym rozwiązaniem. Jeśli tego właśnie pani pragnie. - Niestety, nie mogę sobie na to pozwolić. - Dorothea spoglądała na jego profil. Miał słabo zarysowany podbródek, początki łysiny i dość mocno zakrzywiony nos. Jego twarzy nie można było uznać za przystojną, chociaż był naprawdę miłym młodzieńcem. Z biegiem czasu, gdy osiągnie większą dojrzałość, stanie się dla jakiejś kobiety dobrym mężem. Poczuła kolejne ukłucie żalu, kiedy pomyślała, że tą kobietą na pewno nie będzie ona. - Jak pan dobrze wie, małżeństwo dla kobiety oznacza coś innego - ciągnęła. - Rodzina mojego szwagra jest wobec mnie bardzo wspaniałomyślna, ale nie mogę nadużywać ich gościnności dłużej niż trwa sezon. Dlatego też uważam, że moim obowiązkiem jest uczynić wszystko, by wyjść za mąż w tym roku. A skoro oboje się zgadzamy, że musi się pan wstrzymać kilka lat, zanim weźmie sobie żonę, cóż... Dorothea zawiesiła głos, dając mu szansę, by wdzięcznie i z godnością się wycofał. Zastanawiał się nad tym przez chwilę, wahał się, po czym rozsądnie ją przyjął. - Jeśli tego właśnie pani sobie życzy, będę oczywiście musiał uszanować jej decyzję. - Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia. - Dorothea spuściła oczy, mając nadzieję, że wygląda na przygnębioną. - Spodziewam się jednak, że nadal pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi - powiedziała ze szczerością, która płynęła z głębi serca.

- Nic mnie bardziej nie uraduje. Dorothea się uśmiechnęła. Niezupełnie się co do niego pomyliła. Jego uczucia wobec niej nie były na tyle głębokie, żeby nie mógł się szybko oprzeć pragnieniu uczynienia jej swoją żoną. Aj ego inte- ligencja wyśmienicie mu pomogła w dokonaniu właściwego wyboru. Chociaż nieco niepokojący wydawał się fakt, że tak łatwo można nim było manipulować. Westchnąwszy, Dorothea przyznała w duchu, że dobrze się stało. To był kiepski wybór, i to nie tylko ze względu na mdły pocałunek. - Mój Boże, sprawiłem pani ból - odezwał się Pengrove, opacznie interpretując jej westchnienie. - Proszę o wybaczenie. - Nie mam czego panu wybaczać - odparła stanowczo. - Cóż, jeśli jest pani pewna. - Stroskany Pengrove zmarszczył brwi, otrząsnął się jednak po chwili, wstał i wyciągnął rękę. - Nie wolno nam przebywać w tym miejscu ani minuty dłużej. Niepokoję się, że matka zauważy naszą nieobecność i komuś o tym napomknie. Dorothea się zawahała. Nie była gotowa na powrót. Potrzebowała kilku chwil w samotności, by zebrać myśli i przełknąć resztki rozczarowania. Kiedy opuszczała salę balową, święcie wierzyła, że wróci do niej jako kobieta zaręczona. - Niech pan idzie sam - powiedziała. - Chciałabym nacieszyć się nieco samotnością i pooddychać świeżym powietrzem, zanim znów wejdę do zatłoczonej sali. Pengrove się zachmurzył. - Nigdy nie zachowałbym się tak haniebnie, by pozostawić damę samą w odludnym zakątku ogrodu. Kto wie, co mogłoby się zdarzyć? - Jestem pewna, że to miejsce jest całkowicie bezpieczne - odparła Dorothea, nie przypuszczając, by cokolwiekjej tu groziło. Byli na przyjęciu wydanym przez hrabiego Wessex i tylko zaproszeni goście odważyliby się wejść do jego ogrodu. Pengrove przesunął czubkiem buta po żwirowej ścieżce. - Doprawdy, muszę nalegać, panno Ellingham. Lord Dar-dington zażądałby mojej głowy na tacy, gdyby coś się pani przy-

darzyło. Jestem przekonany, że nie pochwaliłby faktu, iż jest pani w tym miejscu sama. - Ach, a zatem uważa pan, że byłby szczęśliwszy, widząc nas tu oboje? - Nie, na Boga! Musimy natychmiast stąd odejść! Dorothea zamierzała już zaprotestować, lecz dostrzegła, że Pengrove zaciskał usta w oślim uporze, był przejęty i wzburzony. Co rusz zerkał przez ramię, jakby się spodziewał, że markiz wyskoczy zza gęstego żywopłotu i zażąda odpowiedzi na pytanie, co tutaj robią. Napotkała spojrzenie Artura i twardo popatrzyła mu w oczy. W jego wzroku zauważyła przełomy wyraz przeprosin, ale niewzruszona postawa młodzieńca wskazywała, że tak łatwo się nie podda. Wiedziała, że gdyby się uparła, mogłaby w końcu postawić na swoim. Wymagałoby to jednak od niej większego wysiłku, niż cała sprawa była warta, i przysporzyłoby jej większego bólu głowy, który i tak z każdą chwilą stawał się bardziej dokuczliwy. Podniosła się więc lekko, odruchowo wygładzając fałdy, które powstały na sukni ze złotego jedwabiu. Położyła dłoń w zgięciu jego łokcia. - Skoro pan tak nalega, panie Pengrove, zmuszona jestem zgodzić się z panem. Wyznam również, że pana obawy co do zamiarów mojego opiekuna są słuszne, a przyznam, że znacznie bardziej wolę widzieć pana głowę na szyi niż na tacy. Carter Grayson, markiz Atwood, szedł ogrodową alejką i znajdował przyjemność w łagodnym wiosennym wietrze, migoczących gwiazdach, spokoju i ciszy. Powinien już przywyknąć do przyjęć so-cjety, na które zapraszano pięciuset gości i tłoczono ich w sali balowej, zdolnej pomieścić połowę tej liczby, mimo to przeważnie ogarniała go wtedy irytacja. Dzisiejszy wieczór nie był pod tym względem wyjątkowy. Przybył spóźniony na bal hrabiego i zamierzał wyjść przed czasem, lecz nie mógł się jeszcze wymknąć. Obiecał swojemu ojcu, księciu

Hansborough, że spotka się z nim tego wieczoru, lecz książę do tej pory się nie pojawił. W ten sposób Carter znalazł się w pułapce. Zboczył nieco i ruszył wzdłuż żywopłotu, osłaniającego żwirową ścieżkę. Tej części ogrodu nie oświetlały latarnie i ciemność zdawała się spowijać wszystko, zacierając poczucie czasu i przestrzeni. Carterowi to jednak nie przeszkadzało. Bezruch i nieprzenikniona ciemność zaspokajały jego potrzebę samotności. Zatrzymał się przy fontannie, a odgłos pluskającej wody przynosił mu ukojenie. Da sobie jeszcze kwadrans i wróci do sali. Po godzinie zaś opuści bal i niech diabli wezmą ojca. Nikły ślad uśmiechu złagodził na chwilę zaciętą linię ust, a Carter zastanowił się, czemu ojciec spóźnia się na bal, co było do niego niepodobne. Wiedział, że to nie przypadek. Postępowanie księcia Hansborough zawsze było wyrachowane i Carter miał w zanadrzu kilka teorii na temat zachowania ojca dzisiejszego wieczoru. Każda z nich miała związek z małżeństwem. Ku wielkiemu rozdrażnieniu Cartera małżeństwo zaprzątało myśli ojca. A jeśli staruszek wbił sobie coś do głowy, był nieustępliwy i postępował niczym pies z kością - nie odpuszczał, póki nie był zadowolony z rezultatu. Markiz podziwiał ojca, szanował go i kochał, chociaż często się z nim nie zgadzał, a na tę akurat sprawę mieli zgoła odmienne poglądy. Carter nie był przeciwny samej idei małżeństwa. Wiedział, że do jego obowiązków należy znalezienie żony i spłodzenie dziedzica, i naprawdę zamierzał to zrobić. Właściwie nawet zdecydował, że wybierze sobie żonę w tym sezonie, ale uczyni to na własnych warunkach. Ze zrozumieniem tego ostatniego ojciec miał ogromne trudności. Grayson podjął spacer po ogrodzie, a odgłos jego kroków niósł się w łagodnym wiosennym powietrzu. Gdy doszedł do kolejnego rozwidlenia, jego uszu dobiegły przytłumione dźwięki. Dostrzegł mężczyznę i kobietę zamkniętych w uścisku, z ustami złączonymi pocałunkiem. Odwrócił się, lecz usłyszawszy nieco głośniejszy szmer, na powrót skierował głowę w ich stronę.

Zmrużył nieco oczy, a następnie uniósł brwi, widząc, że para zakończyła amory, a mężczyzna opadł na jedno kolano, korząc się przed damą siedzącą w eleganckiej pozie na ogrodowej ławeczce. Niech to diabli! Natknął się przypadkiem na oświadczyny. Na ten widok poczuł nagły ucisk w żołądku. Nocne niebo rozpogodziło się i smuga księżycowego światła spoczęła na zakochanych, pozwalając dostrzec wątłą sylwetkę i posępny profil mężczyzny. Był nim Artur Pengrove. Dobry Boże, dokąd zmierza ten świat, skoro taki młody, niedoświadczony szczeniak jak Pengrove bierze na siebie odpowiedzialność za żonę? Carter nie przestawał patrzeć na tych dwoje, czując się nagle bardzo stary. Przyszła pani Pengrove odwróciła głowę i w księżycowym blasku ujrzał w przelocie jej rysy. Była doprawdy piękna. Delikatna i dystyngowana. Pomyślał, że chyba tańczył z nią przed kilkoma ty- godniami, ale nie był tego całkiem pewien. Przypomniał sobie, że jest w jakiś sposób związana z markizem Dardington. Kolejna naiwna, daleka krewniaczka z prowincji, która przybyła na sezon do Londynu, aby zwyczajem dobrze urodzonych dam znaleźć męża. I najwidoczniej się jej powiodło. Nie chcąc w żaden sposób zakłócać tak osobistej chwili, Carter ostrożnie zszedł ze żwirowej ścieżki na trawnik i bezszelestnie wycofał się z ogrodu. Kiedy ponownie wkroczył do sali balowej, od razu zaczął przeszukiwać tłum, wypatrując ojca. Zamiast tego zauważył wicehrabiego Benton, przystojnego hulakę obdarzonego złośliwym poczuciem humoru. Razem uczyli się w Eton, potem studiowali w Oksfordzie; jako chłopcy zawiązali przyjaźń, która umocniła się, gdy osiągnęli wiek męski. Było między nimi więcej podobieństw niż różnic, choć Carter przyznawał, że lekkomyślność Bentona chwilami go przeraża. - Gdzie się, do diabła, ukrywałeś? - spytał wicehrabia. - Zażywałem świeżego powietrza - odparł markiz, zapierając się stopami o podłogę, by nie zostać staranowanym. Na parkiecie

panował groteskowy ścisk. Dobry Boże, a co, gdyby ktoś wrzasnął: „Pali się!"? Wicehrabia Benton zatrzymał przechodzącego lokaja i wziął ze lśniącej srebrnej tacy dwa kryształowe kieliszki napełnione po brzegi szampanem. - Szampana? Carter się skrzywił. - Tak, tak, wiem - westchnął Benton. - To napój dla głupiutkich panienek, zbzikowanych staruszek i wymuskanych dandysów. Dobra whisky jest jednak w pokoju karcianym, a utorowanie drogi w tym tłumie zajęłoby nam co najmniej dwadzieścia minut. Uschniemy z pragnienia, zanim dotrzemy do drzwi. - Sądzę więc, że muszę się zadowolić szampanem - mruknął Carter i pociągnął spory łyk. - Przynajmniej jest odpowiednio schłodzony. Benton skinął potakująco głową. - Lady Wessex nie wykazuje się może rozsądkiem, kiedy szacuje, jaką liczbę gości jest w stanie pomieścić jej sala balowa, ale wie bez dwóch zdań, jak wydawać pieniądze na przyjęcie. - To, że nie oszczędza na lodzie, wcale nie wynagradza nam faktu, że jesteśmy narażeni na cały ten obłęd - upierał się Carter. - Jeśli tak bardzo tego nie znosisz, czemu tu jesteś? Carter poczuł, że zaciska usta. Benton miał rację: po co przyszedł? Żeby zadowolić ojca? Przecież obaj widzieli, że Carter odrzuci kobietę, którą ojciec dziś wieczorem mu przedstawi. Choćby dla samej zasady. Ojciec i syn ciągle grali w kotka i myszkę. Książę wysuwał nierealne żądania, a Carter spełniał je z lekceważeniem, robiąc tylko tyle, by jego postępowanie nie mogło zostać poczytane za jawne nieposłuszeństwo. - Książę Hansborough i lady Audrey Parson. Tubalny głos kamerdynera przyciągnął uwagę wszystkich. Do sali wkroczyli starszy dżentelmen i bardzo młoda dama. Mimo sztywnej postawy, czujnego spojrzenia i pozbawionych uśmiechu

ust książę poruszał się z wdziękiem i werwą o wiele młodszego mężczyzny. Gęsty tłum właśnie się rozstąpił, robiąc im przejście. Kobieta u boku księcia uczepiła się go jak winorośl ogrodowej kraty. Miała szeroko otwarte oczy, była drobna i widocznie naiwna. Cartera ogarnęło jeszcze większe rozdrażnienie. - Ach, rozumiem teraz, dlaczego spędzasz tutaj dzisiejszy wieczór, Atwood - oświadczył radośnie wicehrabia. - Czekałeś na ojca. I spójrz tylko, ma dla ciebie prezent! No, no, czyż nie jest śliczny? Założę się, że nie ma więcej niż siedemnaście lat. - Zamilczże, Benton. Przyjaciel parsknął śmiechem. - Cóż, musisz przyznać, że nie przyprowadził ci starej krowy. A jej biodra są niemal nieprzyzwoicie szerokie. Nadadzą się do tego, by wydać na świat mnóstwo dzieciaków. Jak dobrze się składa! - Wielkie nieba, to Audrey! Carter odwrócił się i stanął twarzą do człowieka, który właśnie się pojawił obok nich. - Wiesz, kto to jest, Dawson? - Obawiam się, że tak, Atwood. Jej matka i moja ciotka są bliskimi przyjaciółkami. Znam ją od dawna. - No i? - naciskał Carter. Pan Peter Dawson oczyścił halsztuk, którego nieskazitelną biel psuł kłaczek wełny. On również był ich kolegą jeszcze z czasów Eton, a później Oksfordu, chociaż pod względem osobowości i pro- wadzenia się był przeciwieństwem wicehrabiego i markiza. - Audrey to całkiem miła dziewczyna. Nieskomplikowana. Lubi dogadzać innym. Niemal całe dotychczasowe życie spędziła na prowincji, czym można tłumaczyć fakt, że jest niezwykle milcząca. - Jednym słowem, głupia - wtrącił z ironią Benton. Na policzkach Dawsona wykwitł nagły rumieniec. Był poważnym, powściągliwym mężczyzną, który rzadko wyrażał krytyczne opinie na czyjś temat. - Niezupełnie.

- Dlaczego twój ojciec znajduje przyjemność w wynajdywaniu najgłupszych kobiet? - spytał Benton, zanim wychylił kieliszek i wypił resztkę szampana. -1 co gorsza, dlaczego nalega, abyś je poślubił? Właśnie, dlaczego, zastanawiał się Carter. Czyjego ojciec naprawdę tak słabo znał własnego syna? Jak mogło mu powstać w głowie, że to młode, słodkie stworzenie wzbudzi jego zainteresowanie? Markiz westchnął. - Mój ojciec jest inteligentnym i spostrzegawczym człowiekiem, ale z uporem obstaje przy takiej kobiecie, która w jego opinii będzie doskonałą księżną. Moje zdanie w tej materii najwyraźniej niewiele się liczy. - Do diabła, wszyscy są tacy sami - westchnął Benton. - Nieustannie prześladuje mnie babka, mówiąc, jak istotne jest znalezienie wicehrabiny, która będzie ładna, zdolna do rodzenia dzieci i będzie miała nienaganne maniery. - Ostatnia zaleta wydaje się nieodzowna, skoro ty potrafisz być czasami dość nieokrzesany - stwierdził z uśmiechem Carter. - Możliwe. - Benton odwzajemnił uśmiech. - Ale przynajmniej moja babka nie podziela poglądu twojego ojca i nie zalicza bojaźliwości do cech, których należy szukać u żony. - Lady Audrey nie jest bojaźliwa - zaprotestował Dawson. -W każdym razie nie tak bardzo. U licha, czy mogło być gorzej? Nie tylko miał zostać zmuszony do złożenia uszanowania kobiecie, którą w ogóle nie był zainteresowany, to jeszcze ku jego upokorzeniu dokonywało się to w obecności jego przyjaciół. Markiz napotkał spojrzenie księcia, który znajdował się na przeciwległym końcu sali. Starszy mężczyzna zmrużył oczy. Carter zebrał się w sobie. W takich chwilach należało pamiętać, że ojciec wywodzi się z rodu bezlitosnych i obdarzonych silną wolą mężczyzn. Ta sama krew płynęła także w jego żyłach, lecz z niewiadomej przyczyny u Cartera nie ujawniła się w pełnej intensywności. Może to się w nim dopiero rozwinie?

Markiz obliczył, że upłynie kilka minut, zanim ojciec i lady Audrey do niego podejdą. Wtedy zostaną sobie przedstawieni, wymienią kilka zdawkowych zdań, a następnie poprosi pannę do tańca. Kiedy już to zrobi, będzie mógł wyjść. A rano powie księciu, że nie jest nią zainteresowany. - Powodzenia, przyjacielu. - Benton klepnął go po ramieniu. -Z rozkoszą zostałbym tutaj i popatrzył, jak robisz z siebie durnia przed głupiutką lady Audrey, ale pokój do gry wzywa. Idziemy, Dawson. Peter pospiesznie przenosił wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. - Może Atwood byłby nam wdzięczny za moralne wsparcie? - Do diabła, nie - zdecydowanie oświadczył Carter. - Radzę wam tylko obu, byście się ratowali, póki macie sposobność. Młodzieńcy wmieszali się w tłum, który na szczęście nie był już taki gęsty; Dawson wyglądał na stroskanego, Benton zaś wydawał się rozbawiony. Carter zerknął ponownie w kierunku ojca i zobaczył, że książę wraz z lady Audrey zajęli się rozmową z hrabią Wessex. Dało mu to kilka chwil na zebranie myśli. Nagle książę odwrócił się i napotkał wzrok syna. Nieznacznie zniżył podbródek w powitaniu, a następnie posłał mu wymowne spojrzenie stalowoszarych oczu. Markiz się nastroszył. Było jasne, że został właśnie zawezwany. Okazanie posłuszeństwa byłoby rozsądnie, ale nogi Cartera twardo stały w miejscu. Książę dał znak po raz drugi, jego oczy się za- chmurzyły, podobnie jak oczy Cartera. Ale nadal markiz się nie poruszył. Przywykł do tego, by trzymać nerwy na wodzy, a okazywanie złości w miejscu publicznym byłoby prostackie i pozbawione sensu. Nie, tę rozmowę trzeba przeprowadzić na osobności, sprawa dotyczyła tylko jego i ojca. Chociaż z niechęcią to przyznawał, nawet z tej odległości mógł dostrzec, że biodra lady Audrey pod jedwabiem sukni były naprawdę nadzwyczaj kobiece. Ale jej twarz, która mogła uchodzić za ładną,

miała niezaprzeczalnie bezmyślny wyraz. Niech diabli wezmą ojca razem z jego pomysłami! Książę skończył rozmowę i wraz z lady Audrey zmierzał prosto w jego kierunku. Cały instynkt samozachowawczy Cartera został nagle postawiony w stan gotowości. Ojciec okazywał swojej towarzyszce zatroskanie, a nawet usłużność. To niebezpieczne. Dawniej książę po krótkiej kłótni pozwalał synowi odrzucać kandydatki, które mu przedstawiał, chociaż boczył się później o to. Kiedy jednak na horyzoncie coraz bliżej majaczyło widmo trzydziestych urodzin, które Carter będzie świętował za kilka miesięcy, książę przybrał bardziej niewzruszoną postawę. Markiz martwił się, że tym razem nie pójdzie mu tak łatwo. Subtelny zapach lawendy podrażnił jego nozdrza. Carter się odwrócił. Znakomicie! Po jego lewej stronie, zaledwie kilka kroków dalej, stała młoda kobieta. Starł z twarzy gniew i posłał ku niej uśmiech. - Dobry wieczór. - Skłonił się. - Markiz Atwood. - Tak, wiem. - Kobieta wydała się zbita z tropu jego bezcere-monialnością, ale serdecznie skinęła głową. - Poznaliśmy się kilka tygodni temu na balu lorda Wilłingford. Jak się pan miewa, milordzie? - Marzę, by zatańczyć. Czy zaspokoi pani moje pragnienie? Nie czekając na odpowiedź, porwał ją w ramiona. Na szczęście część sali balowej przeznaczona dla tańczących par była pusta. Wykorzystał to i pospieszył z nią na środek, jak najdalej od ojca i lady Audrey. Dama, którą trzymał w objęciach, wydała cichy odgłos sprzeciwu, lecz Carter nie zwrócił na to uwagi. Nie była wysoka, ledwie dosięgała mu do ramienia. Miała śliczną twarz, delikatne, szlachetne rysy, jedwabiste jasne włosy i zgrabną figurę o pełnym, jędrnym biuście. Nie potrafił tego określić, ale było w niej coś znajomego... Zmrużył oczy i przyjrzał jej się uważnie. Niemal zmylił krok walca, gdy uświadomił sobie, kim ona jest. Dobry Boże! To kobieta

z ogrodu, świeżo upieczona narzeczona Pengrove'a. Nic dziwnego, że mierzy go wzrokiem z oczywistą dezaprobatą. Bez wątpienia ten taniec należał do przyszłego męża. No cóż, jeszcze niejednego walca zatańczy z Pengrove'em. Ma na to całe życie. Carter bardziej go potrzebował, a poza tym byli już na parkiecie. Właściwie to dobry omen. Szczęście zaczęło mu sprzyjać. Dobry nastrój powrócił i Carter uśmiechnął się, spoglądając na partnerkę. - Niedawno przybyłem na bal. Proszę mi powiedzieć, czy wydarzyło się do tej pory coś niezwykłego? Spodziewał się, że panna się zarumieni, zacznie jąkać, a potem zaleje go potokiem słów o swoich zaręczynach z Arturem Pengrove'em. Wtedy on skinie głową, uśmiechnie się i będzie słuchał jej paplaniny, w ten sposób przenosząc na nią ciężar konwersacji. Ajeśli los okaże się dla niego łaskawy, uda mu się ją poprowadzić w przeciwległy kąt sali i gdy taniec się skończy, umknie z balu. Nie zobaczy się z ojcem ani nie pozna lady Audrey. Ale ładniutka przyszła pani Pengrove nie wyjawiła mu sekretu swoich zaręczyn ani nawet nie napomknęła, że miało miejsce tak doniosłe wydarzenie. Zamiast tego patrzyła na niego zuchwale, tak że czuł niemal zażenowanie. Jego wzrok zatrzymał się na jej wargach. Były niezwykle zmysłowe. Nagle ogarnęło go gwałtowne pragnienie, by ją pocałować. Czyste pożądanie, rzecz jasna. Szkoda jednak, że to Pengrove będzie się delektował smakiem tych kuszących ust. - Dlaczego poprosił mnie pan do tańca? Albo raczej dlaczego zaciągnął mnie pan na parkiet wbrew mej woli? Pana pośpiech był doprawdy zadziwiający. Może ucieka pan przed prawem? Carter uniósł brwi. Był przekonany, że się przesłyszał. - Proszę? - Pytałam, dlaczego pan nalegał, abym z nim zatańczyła - powtórzyła spokojnie. Przez chwilę Carter czuł pustkę w głowie. Jej bezpośredniość niespodziewanie zbiła go z tropu. Kobiety w jego obecności zwykle

oblewały się rumieńcem czy też posyłały mu przeciągłe, kuszące spojrzenia. Nigdy zaś tak otwarcie go nie atakowały. - Urzekła mnie pani uroda, młoda damo - powiedział, decydując, że pokonają niewinnym pochlebstwem. - Po prostu oszalałem. - Cóż to za bzdury. Ledwie zerknął pan na mnie, zanim pociągnął mnie pan za sobą jak worek zboża. Carter udał, że jest urażony. - Jestem markizem Atwood, droga pani. Nie włóczę za sobą kobiet, tylko z wdziękiem i elegancją porywam je na parkiet. - Czyżby? Nawet jeśli obiecały taniec innemu dżentelmenowi? Ach, tak jak podejrzewał. Była rozgoryczona, ponieważ zabrał ją narzeczonemu. - Pani partner będzie miał całe życie na to, by z panią tańczyć. Postąpi uczciwie, gdy da szansę innym. Przechyliła głowę na bok. - Pan nie wie, jak się nazywam, prawda? Miała go! Carter obdarzył ją najbardziej czarującym i rozczulającym uśmiechem, mając nadzieję, że w ten sposób odwróci jej uwagę. Najwyraźniej jednak nie zrobił na niej wrażenia. Utkwiła w nim poważne i skupione spojrzenie. Zapanowała długa cisza. - Oczywiście, że wiem, kim pani jest - powiedział z przekonaniem. - Poznaliśmy się na balu Willingfordów. Jest pani narzeczoną Artura Pengrove'a. I chciałbym dodać, że to prawdziwy szczęściarz. Jej niebieskie oczy przepełniły ból i żal, lecz szybko pojawił się w nich złośliwy błysk. Uczucia uwidoczniły się tylko na moment i gdyby Carter nie przyglądał jej się z bliska, mógłby je przeoczyć. - Czy nie uważa pan, że to osobliwe imię, milordzie? Narzeczona Artura Pengrove'a? Proszę spróbować raz jeszcze. Rzucała mu wyzwanie, co było wyraźnie wypisane na jej ślicznej twarzy. Niech to diabli! Szkoda, że naprawdę nie znał jej imienia, bo mógłby wygrać potyczkę. Niestety, nie miał o tym pojęcia. Co również go zdumiało. Jak mógł zapomnieć tak czarującą kobietę?

Odchrząknął, by zyskać na czasie. - Jakie to zabawne. Zupełnie jak w tej bajce o dziwacznym karzełku, który pomógł pięknej córce młynarza uprząść słomę w złoto. Jak też on się nazywał? - Titelitury. - Tak, w istocie. - Unika pan odpowiedzi. - Czyżby? Przyznaję, że nie mogę zebrać myśli. Zaprzątnęła mnie ta bajka. I jestem zafascynowany jej podobieństwem do naszej sytuacji. Doprawdy, pani włosy robią wstyd złotej przędzy. Mruknęła coś pod nosem. Słowo, którego dama nie powinna znać, a co dopiero wypowiadać na głos. Carter się uśmiechnął. - Przepraszam, nie dosłyszałem? - spytał. Chociaż szczerze wątpił, że taki był jej zamiar, udało jej się sprawić, że bawił się przy niej jak przy żadnej innej kobiecie. Oczywiście poza sypialnią. Damy zazwyczaj miały w jego obecności zasznuro- wane usta, niewątpliwie dlatego, że pragnęły wywrzeć na nim korzystne wrażenie. Nie dotyczyło to jego tajemniczej piękności. Najwyraźniej pragnęła uwolnić się od niego, a to sprawiało, że podobała mu się jeszcze bardziej. Jej dowcip był ostry, a zachowanie zuchwałe. Głos kobiety miał ciepłą barwę, co wydało mu się osobliwie zmysłowe. Jego dźwięk rozniecił w jego ciele iskrę pożądania, którą podsycała bez wątpienia świadomość, że już rościł sobie wobec niej prawa inny mężczyzna. Doprawdy, nic tak nie przydawało kobiecie uroku jak wiedza o tym, że jest nieosiągalna. - Jest pan przebiegły, milordzie. - Właśnie. Rozumiem zatem inne przebiegłe osoby. Roześmiała się. Był to radosny, melodyjny dźwięk i Carter uświadomił sobie, że przyłączył się do niej. Kilka sekund minęło, zanim zdał sobie sprawę, że nie gra muzyka i taniec się skończył. Z żalem wypuścił ją z objęć i prawie natychmiast poczuł obecność kogoś trzeciego.

Odwrócił się, mając pewność, że ujrzy jej świeżo upieczonego narzeczonego, Artura Pengrove'a. Zamiast tego jego spojrzenie napotkało markiza Dardington. Dość rozgniewanego, wyraźnie rozdrażnionego Dardingtona. 2 Atwood. - Dardington. Mężczyźni stanęli naprzeciw siebie, najpierw jedynie mierząc się wzrokiem, a następnie jawnie okazując spojrzeniem wrogość. Żaden nie ustąpił ani na włos. W powietrzu dało się wyczuć bliską katastrofę, atmosfera zgęstniała, a Dorothea ze strachu wstrzymała oddech. Ostatnią rzeczą, której potrzebowała, było znalezienie się w samym środku publicznej kłótni między dwoma dżentelmenami. Zwłaszcza że solennie przyrzekła swojej siostrze Gwendolyn, iż podczas pobytu w Londynie będzie się zachowywać ze wszech miar przyzwoicie i zgodnie z zasadami etykiety. Wyglądało jednak na to, że mimowolnie została gwiazdą szekspirowskiej tragedii. Ze względu na gości, którzy obserwowali ich z ogromnym zainteresowaniem, Dorothea przylepiła do twarzy stosowny uśmiech. Podejrzewała, że nie oszukał on nikogo, skrzętnie jednak ukrywał zajmujące jej umysł zmartwienie. - Ach, zatem panowie się znają - szepnęła. - To cudownie. Uśmiechnęła się przy tym szerzej, wiedząc, że mają coraz większą widownię. Dobry Boże, wszyscy muszą uważać mnie za głupią. Chociaż lepiej, żeby myślano, iż jestem niespełna rozumu, niż że się źle prowadzę, myślała. Obaj dżentelmeni odwrócili się i obaj wydawali się nieco zaskoczeni tym, że przemówiła. Tak mocno skupili się na sobie, że zapewne na chwilę zapomnieli, iż ona stoi obok nich.

- Zajmę się tym, Dorotheo - oświadczył lord Dardington ze spokojną stanowczością. - Nie musisz się niepokoić. - Nie ma doprawdy czym się zajmować, milordzie - odparła, siląc się na obojętny ton. - Zaszło nieporozumienie. - Możliwe. A być może nie, przynajmniej ze strony Atwooda -orzekł Dardington lodowatym, spokojnym głosem, ponownie obrzucając jej partnera rozgniewanym spojrzeniem. Dorothea odruchowo zrobiła krok do tyłu. Niepokój wydawał się dobrze zadomowiony w jej piersi, chociaż podziwiała stalowe nerwy Atwooda. Markiz Dardington budził respekt wyglądem i zachowaniem. Niewielu miałoby odwagę otwarcie się z nim zmierzyć. Najwyraźniej markiz Atwood do tych nielicznych należał. Co najmniej połowa towarzystwa obawiała się gwałtownych wybuchów lorda Dardington, pozostali bawili się jego wyskokami i mieli pożywkę dla niekończących się plotek. Jego żona, lady Meredith, zapewniała Dorotheę, że mąż z wiekiem złagodniał, ale w tej chwili można było odnieść przeciwne wrażenie. Prawdę mówiąc, najgroźniejszy ze wszystkiego wydawał się spokój, który manifestował markiz pomimo oczywistego oburzenia. Cisza przed burzą? Dorothea zadrżała, czując nagle niepokojący zawrót głowy. Zakończenie wieczoru sceną z udziałem jej opiekuna sprawi, że będzie to najgorszy bal w jej życiu. - Panna Ellingham obiecała mi ten taniec, Atwood, ale tyją porwałeś - oświadczył markiz Dardington. - O czym sobie myślałeś? Albo raczej o czym nie pomyślałeś? Głęboki tembr głosu markiza wywołał na plecach Dorothei dreszcz. Zaryzykowała krótkie spojrzenie na Atwooda. Zbladł nieznacznie i zacisnął zęby. Jej strach przed nieprzyjemną sceną rósł. - Nie wiedziałem o tym, milordzie - odparł lord Atwood. Po dłuższej chwili milczenia w końcu oświadczył: - Składam przeprosiny. Lord Atwood pochylił sztywno głowę, wypowiadając te słowa. Jego głos zawierał odpowiedni ładunek żalu, a skrucha wydawała

się szczera. Pozornie, bo uwagi Dorothei nie uszedł ton jego głosu. Mogłaby postawić każdego szylinga z tygodniowego uposażenia na to, że młody arystokrata postąpiłby dokładnie tak samo, nawet gdyby znał wszelkie okoliczności. Lord Dardington spojrzał na niego ze złością. Najwyraźniej był tego samego zdania. Napięcie w powietrzu wzrosło. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem niczym tryki, które zaczepiły się o swoje poroża. Dorothea uważała, że i tak było lepiej, niż gdyby mieli się walić głowami, chociaż zależnie od zakończenia rozmowy mogło to nastąpić później. Z szeroko otwartymi oczami zwilżyła językiem wargi. Nie ośmieliła się wkroczyć pomiędzy nich, spróbowała jednak zdobyć się na rozbrajający uśmiech. Niepotrzebnie zawracała sobie głowę. Obaj znów o niej zapomnieli, zbyt pochłonięci sobą, by za- uważać kogokolwiek innego. Przypomniała sobie nagle chwilę, kiedy pierwszy raz spotkała markiza Dardington. Był serdeczny, uprzejmy, nawet czarujący. Potem jednak tymczasowy opiekun wyłuszczył treściwie swoje oczeki- wania co do jej prowadzenia się i zasady, których zgodnie z jego wolą powinna przestrzegać, gdy wejdzie do grona domowników jego londyńskiej rezydencji. Dość obrazowo opisał też, co się stanie, jeśli którąkolwiek z tych zasad złamie. Dopiero następnego ranka Dorothei przestały drżeć kolana. Markiz Atwood najwyraźniej nie miał takich trudności. Spojrzenie lorda Dardington mogło sprawić, że zdrowy na umyśle śmiertelnik zatrząsłby się ze strachu. Atwood ledwie zamrugał. Dorothea nie mogła się powstrzymać od myśli na temat Artura Pengrove'a. Była przekonana, że padłby jak martwy, gdyby wzrok jej opiekuna spoczął na nim. - Sądzę, że powinienem przyjąć pańskie przeprosiny i tym samym przebaczyć panu godne ubolewania zachowanie - niechętnie uznał Dardington. - Proszę tylko dopilnować, by to się więcej nie powtórzyło.

- Dziękuję za wyrozumiałość, milordzie. - Atwood odwrócił się do Dorothei. - Z pewnością zrozumie pan, że gdy ujrzałem pannę Ellingham, zupełnie straciłem głowę. Nie mogłem się jej oprzeć. - Stracił pan głowę? Doprawdy, razem z resztkami rozumu -burknął Dardington. - Jestem dżentelmenem, nie świętym. Lord Dardington uśmiechnął się, lecz po chwili jego przystojną twarz wykrzywił grymas. - Ostrzegam cię, Atwood. Sprawuję opiekę nad panną Ellingham w czasie jej pobytu pod moim dachem. Jestem odpowiedzialny i troszczę się o nią jak o własne dzieci, które dzięki Bogu są jeszcze zbyt młode, by wejść do towarzystwa. - Rozumiem. - Na ustach lorda Atwood pojawił się słaby uśmiech. - Dobrze. I proszę się upewnić, że pan o tym nie zapomni. -Dardington zmienił ton i przypatrywał się badawczo młodszemu mężczyźnie, w złowieszczym skupieniu poddając go niepokojącej lustracji. Uśmiech lorda Atwood przybladł. Być może zachowanie Dardingtona zrobiło na nim większe wrażenie, niż chciał okazać? Todziwne, ale Atwood urósł w jej opinii, gdy doszła do wniosku, że traktuje Dardingtona poważnie. Wykazał się niezaprzeczalną inteligencją, rozpoznając w mężczyźnie przed sobą silnego przeciwnika. Był jednak na tyle bystry, a także rozsądny, by wiedzieć, kiedy się wycofać. - Zdecydowanie zapamiętam naszą rozmowę. - Lord Atwood obrócił się i pochylił nad jej dłonią w rękawiczce. - Życzę pani przyjemnej zabawy, panno Ellingham. Dziękuję za cudowny taniec i miłe towarzystwo. To był niezaprzeczalnie kulminacyjny punkt wieczoru. Ku swojej bezbrzeżnej irytacji Dorothea okryła się rumieńcem. Lord Atwood stał bardzo blisko niej, wystarczająco blisko, by mogła

poczuć ciepło bijące od jego silnego ciała. Surowo przywołała się do porządku. - Nie wiem, co powiedzieć - odparła. - Wyobrażam sobie, że to dla pani nowość. Uśmiechnęła się. Nie miała takiego zamiaru; chciała zachować się ozięble i dystyngowanie, nawet z nutką lekceważenia. Ale on był po prostu zbyt przystojny i czarujący. A Dorothea zawsze miała sła- bość do przystojnych i czarujących mężczyzn. - Mam nadzieję, że kiedy spotkamy się następnym razem, okaże pan lepsze maniery, milordzie - powiedziała, żałując, że puścił jej rękę. Jego dotyk dawał jej poczucie, że jest mała i krucha. - Zapewniam panią, że kiedy następnym razem się zobaczymy, nie będzie pani rozczarowana. - Pochylił się ku niej i szepnął: -Przysięgam, że zapamiętam twoje imię, Dorotheo. Następnie z tajemniczym uśmiechem na ustach oddalił się. - Chyba myślisz o niebieskich migdałach, Dorotheo! - Co? Och? - Dorothea oderwała oczy od znikających w tłumie szerokich pleców lorda Atwood i z miną winowajczyni zerknęła z ukosa na opiekuna. - Przepraszam. - Za lekceważenie mnie? Czy za taniec z Atwoodem? - Za obie te rzeczy. Markiz podał jej ramię, położyła rękę w zgięciu jego łokcia. Z głowami uniesionymi wysoko do góry przeszli przez salę balową i skierowali się do pokoju, w którym serwowano kolację. Markiz nie zwracał uwagi na wścibskie spojrzenia i prowadzone scenicznym szeptem rozmowy, którym oddawało się kilka dam za otwartymi i uniesionymi wachlarzami. Dorothea udawała, że też ją to nic nie obchodzi. - Atwood zawsze robił na mnie wrażenie impulsywnego -stwierdził lord Dardington. Spojrzał groźnie na młodego dandysa odzianego w najbardziej wstrętny odcień brązu. Biedaczyna, który blokował wejście do jadalni zakrztusił się, poczerwieniał i czym prędzej czmychnął z przejścia. - Przypuszczam, że jeśli chodzi o taniec, nie dał ci wyboru? To dlatego zapomniałaś o mnie?

Dorothea skinęła głową. - Był bardzo natarczywy. Lord Dardington się zachmurzył. - Zachował się niestosownie? - Nie, chyba nie. - Dorothea miała kilkakrotnie do czynienia z natarczywymi zalotnikami i umiała sobie z nimi radzić. Ten incydent był jednak zupełnie inny. - Przypuszczam, że pochlebił ci fakt, iż obdarzył swoją atencją właśnie ciebie - rzekł markiz. Dorothea powoli pokręciła głową, odtwarzając w myślach całe wydarzenie. - Nie sądzę, aby mnie sobie upatrzył. Byłam jedynie damą, która znajdowała się najbliżej. - Hm, może chciał uniknąć spotkania z kimś innym - uznał markiz tonem, który wzbudził w Dorothei podejrzenie, iż sam kiedyś tak właśnie postąpił. - Muszę pochwalić cię za to, że właściwie się zachowałaś. Wyobrażam sobie, że nie było ci łatwo demonstrować spokój i opanowanie, kiedy ja i Atwood gotowaliśmy się do walki. - Sądzę, że w bezruchu utrzymywało mnie kompletne przerażenie - stwierdziła z przekąsem. Markiz się uśmiechnął. - Przepraszam, jeśli cię zdenerwowałem. - Jestem jedynie wdzięczna, że trzymaliście pięści przy sobie i w jakiś sposób udało się wam sobie nie ubliżyć. Dardington pokiwał głową. - Atwood pewnie uderzyłby mnie, gdybym się posunął za daleko. - Walka na pięści na balu? - Dorothea zadrżała. - Nie musisz się tak przejmować. Gdybyśmy rzeczywiście uciekli się do przemocy, bijatyka nie trwałaby długo. Zbyt dużo tu ludzi, by zadać więcej niż jeden czy dwa solidne ciosy. - To doprawdy pocieszające. Ironiczna uwaga wymknęła jej się, zanim zdążyła się powstrzymać, ale wyglądało na to, że markiz puścił te słowa mimo uszu.