PROLOG
1793
Samotne serce
Końcem laski Ellis Selton poruszyła przygasające polana.
Natychmiast pojawił się płomień, polizał drewno i zwinąwszy się
niczym ognista żmija wystrzelił w górę ku czarnym czeluściom
kominka. Ellis z westchnieniem opadła na oparcie fotela. Tego
wieczoru złorzeczyła całemu światu, a najwięcej samej sobie.
Powtarzało się to zawsze wtedy, gdy ciężar samotności wydawał
się jej zbyt przytłaczający.
Gwałtowne porywy wichru kołysały wierzchołkami wysokich
drzew w parku, wirowały wokół pałacu i dmąc w kominy
dobywały z nich przeciągłe jęki. Nawałnica obudziła drzemiące
w głębi ziemi odwieczne odgłosy, które zdawały się wyłaniać z
pomroki dziejów i unosić ku samotnej starej pannie, ostatniej z
rodu Seltonów. Nie było mężczyzn, którzy objęliby szlacheckie
dziedzictwo, nie było aroganckich, wesołych chłopców, chwatów
o donośnych głosach i twardych karkach - oni by ten ciężar
unieśli bez najmniejszego wysiłku. Ale nie został już nikt prócz
Ellis, trzydziestoośmioletniej panny utykającej na jedną nogę,
kulawej Ellis, której nikt nigdy nie wyznał miłości. Wprawdzie
bez trudu mogłaby wyjść za mąż, ale ci wszyscy, których wabiła
jej fortuna i przepych okazałego Selton Hall, wzbudzali w niej
zbyt wiele niechęci, by potrafiła z rezygnacją poddać się władzy
któregoś z nich. Kolejne doświadczenia pogłębiały tylko jej
pogardę i tak oto stała się pustelnicą, odzianą w surową, szarą
suknię, żyjącą wspomnieniami i zamkniętą w swej dumie.
Gdy ucichło na chwilę wycie wiatru, z głębi parku dobiegł
przytłumiony dźwięk dzwonka. Duży pies, śpiący przy nogach
Ellis, otworzył jedno oko. Napotkawszy wzrok swej pani,
warknął głucho.
- Spokój! - mruknęła, kładąc dłoń na głowie zwierzęcia. - To
pewnie spóźniony służący albo jakiś wieśniak, który przyszedł
do starego Jima.
Drapiąc jedwabistą sierść na psiej głowie, zamierzała
powrócić do swych rozmyślań, lecz pies wciąż nie układał się do
snu i nasłuchiwał z uniesioną głową, jakby instynkt kazał mu
śledzić każdy krok przybysza nadchodzącego przez omiatany
podmuchami wiatru park. Wreszcie zachowanie zwierzęcia
zaintrygowało Ellis.
- Czyżby jakiś gość? Kto mógłby przyjść o tej porze?
Odpowiedź przyniosło po kilku chwilach pojawienie się
Parry'ego, majordomusa. Sługa, będący zwykle uosobieniem
godności i pogody ducha, tym razem wyglądał na wielce
wzburzonego.
- Milady, jest tu jakiś człowiek, przybył z daleka i nalega,
ażeby milady zechciała go przyjąć.
- A któż to znowu? Czego chce? Wydajesz się doprawdy
nieswój, Parry.
- Bo też to niecodzienny gość, milady, z tego rodzaju ludzi,
których rzadko przyjmujemy. Długo musiał nalegać, zanim
zgodziłem się zakłócić spokój milady i...
- Do rzeczy, Parry, do rzeczy! - zawołała Ellis, niecierpliwie
stukając laską o podłogę. - Jeżeli nadal będziesz plątać się w
niedomówieniach, to, dalibóg, nigdy się nie dowiem, o co
chodzi. Skoro już „zgodziłeś się zakłócić mi spokój", niechże
przynajmniej dowiem się, w jakim celu.
Majordomus do tego stopnia stracił głowę, że zanim
odpowiedział, pozwolił sobie na szpetny grymas. Potem zaś, z
właściwą sobie dystynkcją, starając się, by zabrzmiało to
należycie lekceważąco, wycedził:
- To Francuz, milady, ksiądz katolicki!... Przyniósł ze sobą
niemowlę!
- Co?... Czyś ty rozum postradał, Parry?
Ellis zerwała się z fotela. Twarz jej zszarzała, przybierając
barwę sukni, niebieskie oczy pod gęstymi rudymi brwiami
zabłysły gniewnie.
- Ksiądz? Z dzieckiem? Pewnie jakiś uciekinier ścigany
przez policję, próbujący ukryć owoc grzechu! W dodatku
Francuz!... Jeden z tych nędzników, którzy mordują szlachtę i
obcinają głowy swym panom! I ty myślisz, że ja przyjmę u siebie
coś takiego?
Jako gorliwa protestantka Ellis Selton nie lubiła katolików i
wobec ich kapłanów żywiła odrazę, wynikającą w dużej mierze z
głębokiej nieufności. W miarę jak mówiła, jej głos wzbierał coraz
gwałtowniejszą złością i wkrótce, zapomniawszy o spokojnej
intonacji, której wymagało dobre wychowanie, podniosła głos
do wysokiego, przenikliwego krzyku. Już miała polecić
Parry'emu, by kazał intruzowi iść precz, gdy do biblioteki -
ledwie majordomus lekko pchnął drzwi - wszedł niewysoki,
czarno odziany mężczyzna, niosąc w ramionach spore
zawiniątko.
- Myślę jednak, że przyjmie pani to „coś" - odezwał się
łagodnym głosem. - Nie odrzuca się tego, co Bóg zesłał.
Przybysz był drobny, niemal filigranowy. Jego twarz
sprawiała trochę niepokojące wrażenie, lecz wynikało to z faktu,
że pokrywała ją gruba warstwa brudu i kilkudniowy zarost.
Zadarty nos, który zwykle nadaje twarzy wyraz nieco ironiczny i
arogancki, teraz, zważywszy na mizerny stan jego właściciela,
sprawiał wrażenie wprost tragiczne. Wszelako zarówno przed
brzydotą, jak i banalnością ratowały tę twarz ogromne, szare
oczy, bardzo piękne i błyszczące niezwykłym blaskiem, łagodne i
zarazem głębokie, dodające uroku inteligentnej fizjonomii
nieznajomego. Lady Selton, pomimo gniewu, zauważyła także
delikatne dłonie i wąskie stopy, niezawodne znaki rozpoznawcze
szlachetnej rasy. Spostrzeżenie to nie złagodziło wszakże jej
wzburzenia. Blada przed chwilą twarz mocno spąsowiała.
- Jeśli dobrze zrozumiałam - rzuciła drwiąco - to sam Bóg
pana tutaj przysyła? Gratulacje, mój poczciwcze, nie brak ci
tupetu!
Parry, zawołaj no tu ludzi, niech wyrzucą za drzwi tego oto
boskiego posłańca... razem z bękartem, którego ukrywa pod
peleryną!
Nie wątpiła, że jej słowa przestraszą nieznajomego, lecz on
wcale nie wyglądał na zbitego z tropu. Nie straciwszy
kontenansu, potrząsnął tylko głową, patrząc prosto w oczy
rozjuszonej starej panny.
- Mnie, milady, może pani kazać wyrzucić, jeśli taka wola -
odrzekł, wydobywając spomiędzy fałd płaszcza przyniesione ze
sobą śpiące dziecko. - Proszę tylko, by przyjęła pani to, co Bóg
pani zsyła. Ja sam zdaję się na boskie miłosierdzie i nie o sobie
bynajmniej mówiłem, lecz jedynie o tej...
- Pańscy protegowani mnie nie interesują. Mam swoich
własnych biedaków!
- ... tej oto - ciągnął nieznajomy, nie tracąc wątku i nadając
głosowi uroczysty ton - Mariannie Elżbiecie d'Asselnat, która
jest pani siostrzenicą.
Na Ellis Selton spadło to jak grom z jasnego nieba. Laska,
na której się wspierała, z suchym stukotem osunęła się na
podłogę, lecz Ellis nawet nie drgnęła, by ją podnieść. W trakcie
swej przemowy mężczyzna zrzucił z ramion zrudziały,
przemoczony deszczem, mocno sfatygowany płaszcz i przysunął
się do kominka. Odblask ognia oświetlił twarz głęboko
uśpionego, kilkumiesięcznego niemowlęcia, spoczywającego w
zniszczonym beciku.
Ellis otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie
wydała żadnego dźwięku. Osłupiałym z przerażenia wzrokiem
powiodła od śpiącego dziecka do twarzy nieznajomego i na
koniec jej oczy spoczęły na Parrym, który z szacunkiem podawał
jej laskę. Pochwyciła ją niczym ostatnią deskę ratunku, ściskając
uchwyt tak mocno, aż pobielały stawy jej dłoni.
- Zostaw nas, Parry! - mruknęła głosem dziwnie niskim i
schrypniętym.
Gdy za majordomusem zamknęły się drzwi, lady Selton
spytała:
- Kim pan jest?
- Jestem kuzynem markiza d'Asselnat... a także chrzestnym
ojcem Marianny. Nazywam się Gauthier de Chazay, ksiądz
Gauthier de Chazay - uściślił, lecz w jego głosie nie było nawet
śladu wyzwania.
- Wobec tego zechce mi ksiądz wybaczyć to powitanie. Nie
mogłam się domyślić... Ale... - ożywiła się - powiedział ksiądz, że
to dziecko jest moją siostrzenicą...
- Marianna jest córką pani siostry, Anny Selton, i markiza
Piotra d'Asselnat, jej męża. A jeśli przybyłem tu, milady, by
prosić o ratunek i protekcję dla dziecka, to dlatego, że pozostało
mu na świecie już tylko pani czułe serce... i moje!
Powoli, nie odrywając wzroku od księdza, Ellis cofnęła się, a
gdy jej drżąca ręka napotkała poręcz fotela, ciężko się nań
osunęła.
- Co się stało? Gdzie jest moja siostra... mój szwagier?
Skoro przyniósł mi ksiądz ich dziecko, to pewnie...
Zabrakło jej odwagi, by dokończyć zdanie, lecz zduszony
przerażeniem głos upewnił księdza, że już odgadła. Jego szare
oczy napełniły się łzami i z bezgranicznym współczuciem
spoczęły na starej pannie. W popielatej jedwabnej sukni,
cudacznym białym czepku z zielonymi wstążkami, wplecionymi
w gęste, rude, wręcz ogniście czerwone włosy, wyglądała i
dziwacznie, i zarazem majestatycznie. Odruchowo podwinęła
pod fotel swą kaleką nogę. Przed pięcioma laty, wskutek upadku
z konia, okulała bez nadziei na odzyskanie sprawności. Ksiądz
dostatecznie długo obcował z ludźmi doświadczonymi przez los,
by zrozumieć bolesną i wyniosłą samotność tej kobiety. Bardzo
trapiło go to, że jeszcze i on przysparza jej cierpień.
- Proszę wybaczyć - powiedział cicho - że jestem dla pani
zwiastunem nieszczęścia. Otóż przed miesiącem, jak pani z
pewnością wiadomo, królowa Maria Antonina została ścięta na
gilotynie, już wcześniej splamionej krwią jej dostojnego
małżonka. Doszło do tego pomimo wysiłków grupy wiernych
przyjaciół, by wyrwać ją, in extremis, z rąk oprawców. Nie
powiodło się im, oczywiście... Dwa dni później kilku z nich
przypłaciło życiem swą wierność monarchii. Wśród nich był
markiz d'Asselnat...
- A moja siostra?
- Pragnęła towarzyszyć mężowi w jego ostatniej drodze i
pozwoliła, by aresztowano ją razem z nim. Życie bez Piotra nie
przedstawiało już dla niej żadnej wartości. Wiedziała pani z
pewnością jak głęboka, gorąca miłość ich łączyła. Szli na szafot,
jakby mieli stanąć przed ołtarzem kaplicy w Wersalu, trzymali
się za ręce... uśmiechnięci!
Szloch przerwał jego słowa. Rzęsiste łzy spływały po
policzkach Ellis, lecz wcale nie starała się ich ukryć. Wydawały
się jej tak naturalne! Nawet nie zdawała sobie sprawy, że od tak
dawna powstrzymywała się od płaczu! Ściśle mówiąc - od dnia,
gdy Anna, jej młoda, zachwycająco piękna siostra, oddała serce
przystojnemu francuskiemu dyplomacie, dla którego porzuciła
swój kraj, religię i to wszystko, co było jej drogie zanim poznała
Piotra d'Asselnat. W Anglii Anna mogła zostać księżną, ale
wolała zostać francuską markizą raniąc serce swej starszej o
piętnaście lat siostry, która opiekowała się nią po śmierci matki.
Tamtego dnia Ellis nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Anna
odchodzi ku tragicznemu przeznaczeniu. Nie bardzo wiedziała,
skąd bierze się to przeświadczenie. I teraz to, co jej obwieścił
ksiądz de Chazay, stanowiło ostateczne wyjaśnienie tamtych
koszmarnych przeczuć.
Wzruszony jej milczącym cierpieniem, człowiek w czerni
nadal stał przed nią, machinalnym ruchem kołysząc śpiące
niemowlę. Ale nagle Ellis zerwała się i wyciągnęła ku dziecku
drżące, pożądliwe ramiona; uniosła dziewczynkę delikatnie i
przytuliła do swej wychudłej piersi, z niejaką obawą wpatrując
się w drobną twarzyczkę zwieńczoną miękkimi, ciemnymi
lokami. Ostrożnie i nieśmiało przesunęła palcem po maleńkiej
piąstce. Łzy przestały płynąć i na pozbawionej wdzięku twarzy
pojawił się wyraz tkliwej łagodności.
Ksiądz wówczas zdecydował się usiąść, gdyż nagle, wskutek
narastającego od tygodni zmęczenia, ugięły się pod nim kolana.
Nadal jednak spoglądał na ostatnią z Seltonów, odkrywającą w
sobie macierzyńskie instynkty. Na długiej twarzy, okolonej
rudymi włosami, oświetlonej płomieniami ognia, odbijała się
niezwykła mieszanina uczuć - miłości i cierpienia.
- Do kogo jest podobna? - szepnęła Ellis. - Anna była jasną
blondynką, a to dziecko ma ciemne włosy.
- Jest podobna do ojca, ale oczy ma z pewnością po matce.
Zobaczy pani, gdy mała się obudzi...
Marianna, jakby tylko czekała na pozwolenie, otworzyła
oczy, zielone niczym młode pędy traw, i spojrzała na ciotkę.
Natychmiast jednak maleńki nosek zmarszczył się, usteczka
wykrzywiły w bolesnym grymasie i niemowlę jęło przeraźliwie
wrzeszczeć. Zaskoczona Ellis drgnęła i niewiele brakowało, a
upuściłaby dziecko. Bliska paniki, rzuciła okiem na księdza.
- Boże mój! Co jej jest? Czy jest chora? Czy sprawiłam jej
ból? Gauthier de Chazay uśmiechnął się dobrotliwie, ukazując
pokaźne białe zęby.
- Przypuszczam, że jest po prostu głodna. Od rana nic nie
jadła. Dałem jej tylko wody zaczerpniętej ze źródła.
- Ksiądz, oczywiście, także nic nie jadł! O czymże to ja
myślę! Rozpamiętuję swoje żale, a tymczasem i ksiądz, i ten
aniołek umieracie z głodu i znużenia...
W jednej chwili ciszę pałacu zmącił gwar głosów i
krzątanina służby. Jeden ze służących został wysłany po niejaką
panią Jenkins, inni przynieśli wykwintną kolację, z gorącą
herbatą i starą whisky. Wreszcie Parry otrzymał polecenie, by
przygotować pokój dla gościa z Francji. Wszystkie polecenia
wykonywano ze zdumiewającą szybkością. Parry zniknął, służba
wniosła suto zastawiony stół, a na koniec pani Jenkins, matrona
rozłożysta i dość już leciwa, z wielkim dostojeństwem wkroczyła
do pokoju. Jej godna postawa wynikała z piastowanej przez nią
zaszczytnej funkcji housekeeper (housekeeper - klucznica,
ochmistrzyni). Ale cały jej majestat rozpłynął się jak masło na
słońcu, gdy lady Selton podała jej dziecko.
- Weź ją na ręce, moja droga Jenkins... To wszystko, co nam
pozostało po lady Annie. Ci przeklęci krwiożerczy oprawcy zabili
ją za to, że chciała ratować nieszczęsną królową. Trzeba
zaopiekować się tym dzieckiem, bo prócz nas nie ma już
nikogo... a i ja mam tylko ją!
Gdy wszyscy wyszli, zwróciła się do księdza de Chazaya,
zdobywając się na uśmiech, choć nadal łzy płynęły po jej
policzkach.
- Proszę się rozgościć... posilić, a potem... wszystko mi
ksiądz opowie.
Ksiądz mówił długo, opowiadając o ucieczce z Paryża z
niemowlęciem znalezionym w splądrowanym przez rozpasaną
tłuszczę pałacu markiza d'Asselnat.
Tymczasem piętro wyżej, w pokoju obitym błękitnym
aksamitem, Marianna, wykąpana i nakarmiona ciepłym
mlekiem, zasnęła spokojnie, ukołysana przez starą Jenkins.
Pełna godności jejmość łagodnie i z bezgraniczną czułością
kołysała kruche ciałko, przebrane w batysty i koronki, które
kiedyś służyły matce małej Marianny, i śpiewała starą balladę,
odnalezioną w zakamarkach pamięci:
O mistress mine, where are you roaming... O mistress mine,
where are you roaming O stay and hear your true love s coming,
That causing both high and low...
Do kogo kierowała słowa tej starej pieśni, ułożonej przez
Szekspira? Czy do nieuchwytnego cienia Anny Selton, czy do
dziewczynki, która znalazła schronienie w samym sercu
angielskiej ziemi? W oczach pani Jenkins, z uśmiechem nucącej
pieśń maleńkiej dziewczynce, kręciły się łzy.
Tak oto Marianna d'Asselnat wkroczyła do pradawnej
siedziby swych przodków i postawiła stopę na angielskiej ziemi,
by przeżyć tam dzieciństwo.
1809
Panna młoda z
Selton Hall
Noc poślubna...
Dłoń księdza zamaszyście nakreśliła w powietrzu znak
krzyża. Gdy kapłan wymówił słowa błogosławieństwa, głowy
zebranych pochyliły się i Marianna uświadomiła sobie, że jest
już mężatką. Ogarnęła ją nagła fala niepohamowanej,
żywiołowej radości, a wraz z nią poczucie, że zmiana, która
nastąpiła w jej życiu, jest absolutnie nieodwracalna. Od tej pory
nie była już panią swego losu, lecz duszą i ciałem łączyła się z
mężczyzną, którego dla niej wybrano, którego jej narzucono, a
jednak za nic w świecie na innego by go nie zamieniła. Już w
chwili, gdy po raz pierwszy się przed nią skłonił, Marianna
wiedziała, że go kocha. Od samego początku zatraciła się w
miłości do niego i oddała mu serce z taką pasją, z jaką oddawała
się wszystkiemu, co robiła - z żarliwością pierwszych miłosnych
uniesień.
Jej dłoń, na której zaledwie przed godziną zalśniła ślubna
obrączka, drżała w dłoni Francisa. Marianna podniosła na niego
przepełnione zachwytem oczy.
- Na zawsze! - szepnęła. - Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Uśmiechnął się do niej z nieco wyniosłą pobłażliwością, jak
dorosły słuchający egzaltowanej paplaniny dziecka, lekko
ścisnął drobne palce Marianny, a następnie wypuścił jej dłoń i
pomógł młodej żonie usiąść. Za chwilę miała rozpocząć się
msza.
Świeżo upieczona mężatka pilnie zaczęła słuchać słów
księdza, lecz wkrótce jej myśl oderwała się od ślubnej ceremonii
i niepowstrzymanie uleciała ku Francisowi. Wzrok Marianny
prześlizgnął się po koronkach spowijających ją jak obłok i
spoczął na wyrazistym profilu męża. Trzydziestoletni Francis
Cranmere był wyjątkowym okazem męskiej urody. Wysoki,
pełen arystokratycznego, nonszalanckiego wdzięku, mógłby
uchodzić za odrobinę zniewieściałego, gdyby nie siła i energia
bijące z każdego ruchu jego wysportowanego ciała. Również
wyniosłe czoło i władczy, hardo wysunięty podbródek,
spoczywający na wysokim kołnierzu owiniętym pokaźnych
rozmiarów muślinowym krawatem, przydawały charakteru jego
aż nazbyt pięknej twarzy, szlachetnej, lecz zastygłej w wyrazie
wiecznego znudzenia. Śnieżnobiałe dłonie, wyłaniające się z
koronkowych mankietów, godne były kardynała, lecz
atletycznego torsu zarysowującego się pod opiętym frakiem nie
powstydziłby się wytrawny zapaśnik. Lord Cranmere, dandys o
głowie anioła i ciele flibustiera, stanowił zaskakujące połączenie
kontrastów. Całość ta wszakże nie była pozbawiona uroku,
któremu niewiele kobiet zdołało się oprzeć. W każdym razie
siedemnastoletniej Mariannie wydał się uosobieniem
doskonałości.
Zamknęła na chwilę oczy, by wyraźniej poczuć smak
szczęścia, a potem spojrzała na ołtarz przybrany późnymi
kwiatami i jesiennymi liśćmi, wśród których płonęło kilka
woskowych świec. Wzniesiono go w dużym salonie Selton Hall,
gdyż w promieniu wielu mil nie było katolickiej kaplicy, a tym
bardziej - katolickich księży. Anglia króla Jerzego III
przechodziła wówczas jeden z owych gwałtownych, stale się
powtarzających ataków wrogości wobec papistów i trzeba było
aż protekcji księcia Walii, by ślub katoliczki i protestanta mógł
się odbyć w zgodzie z obydwoma obrządkami. Przed godziną
młodą parę pobłogosławił pastor, teraz zaś, dzięki przychylności
wpływowego protektora, odbywała się msza celebrowana przez
księdza Gauthiera de Chazaya. Żadna ludzka siła nie mogłaby
mu przeszkodzić w pobłogosławieniu małżeństwa jego
chrzestnej córki.
Dziwny był to ślub, bez przepychu, jedynie ze skromną
dekoracją składającą się z kwiatów i kilku świec,
podkreślających doniosłość chwili. Poza prowizorycznym
ołtarzem wystrój sali pozostał nie zmieniony: wysoki biały strop
ze złoceniami na sześciokątnych kasetonach, obicia ścian z
purpurowo - białego genueńskiego aksamitu, ciężkie XVII -
wieczne meble, bogato rzeźbione i obficie złocone, a wreszcie
ogromne płótna przedstawiające pompatycznie upozowane
postacie przodków rodu Seltonów. Wszystko to nadawało
ceremonii charakter nierealny, jakby ponadczasowy, do czego
przyczyniała się również niezwykła suknia panny młodej.
Toaletę ową miała na sobie matka Marianny, gdy w
obecności króla Ludwika XVI i królowej Marii Antoniny brała w
Wersalu ślub z Piotrem Ludwikiem d'Asselnat, markizem de
Villeneuve. Była to wyszukana, galowa szata z białego atłasu,
suto przyozdobiona pakami róż i koronkami, o niewiarygodnie
szerokiej spódnicy ze sztywnej srebrnej tkaniny, upiętej na
rozłożystym panier, i mnóstwie halek. Szeroki, prostokątny
dekolt, pomiędzy bezlitośnie zesznurowanym gorsetem a
naszyjnikiem składającym się z licznych sznurów pereł, głęboko
odsłaniał dziewczęcą pierś. Z wysokiej upudrowanej peruki, w
której lśniły brylanty, spływał - niczym ogon komety - długi,
koronkowy welon. Tę wspaniałą staroświecką szatę Anna Selton
przysłała niegdyś na pamiątkę swej siostrze Ellis, która przez
wszystkie te lata z pietyzmem ją przechowywała.
Gdy Marianna była małą dziewczynką, ciotka Ellis często
pokazywała jej tę suknię. Zawsze z trudem powstrzymywała łzy,
wyjmując ją ze skrzyni z egzotycznego, zamorskiego drewna, ale
lubiła patrzeć na rozpromienioną zachwytem buzię dziecka.
- Pewnego dnia - mawiała - i ty włożysz tę piękną suknię.
Będzie to dla ciebie szczęśliwy dzień. O tak, na Boga, będziesz
tego dnia szczęśliwa!... - powtarzała, stukając laską o podłogę,
jakby nakazywała losowi, by jej był posłuszny.
I rzeczywiście, Marianna była szczęśliwa.
Uderzenia laski, którymi Ellis Selton akcentowała swe
żądania, brzmiały już teraz tylko we wspomnieniach jej
siostrzenicy. Od tygodnia apodyktyczna stara panna o wielkim
sercu spoczywała w monumentalnym palladiańskim grobowcu
w głębi parku, gdzie spoczęli niegdyś jej przodkowie. I ten ślub
był owocem jej oficjalnie wyrażonej ostatniej woli, której wszak
nie godziło się odrzucać.
Począwszy od tamtego jesiennego wieczoru, gdy
wyczerpany, słaniający się na nogach człowiek złożył w jej
ramionach kilkumiesięczne niemowlę płaczące z głodu, Ellis
Selton odnalazła sens swego samotnego życia. Starzejąca się
kobieta, wyniosła, despotyczna i porywcza, zmieniła się nagle, w
sposób całkiem naturalny, we wspaniałą matkę dla osieroconej
dziewczynki. Bywało nieraz, że w środku nocy budziła się
ogarnięta gwałtownym przypływem czułości i na samą myśl o
niebezpieczeństwach, których niegdyś uniknęła jej siostrzenica,
oblewała się zimnym potem i nie mogła złapać tchu z
przerażenia.
Wówczas, nie mogąc powściągnąć impulsu, który zmuszał
ją, by natychmiast wstała z łóżka, zrywała się i boso, z
podrygującymi na plecach rudymi warkoczami, podpierając się
laską, biegła do przestronnego, sąsiadującego z jej sypialnią
pokoju, gdzie smacznie spała Marianna. Długo stała przy małym
łóżeczku, wpatrując się w dziewczynkę, która okazała się
jedynym sensem jej życia. Potem, gdy trwoga zrodzona z
sennego koszmaru mijała, a serce odzyskiwało spokojny rytm,
Ellis Selton wracała do sypialni, nie po to, by ułożyć się do snu,
lecz by w nieskończoność dziękować Bogu, że raczył zesłać starej
pannie tak cudowny dar: dziecko, które miała tylko dla siebie.
Marianna na pamięć znała historię swego ocalenia, bo setki
razy słyszała ją od ciotki. Ellis Selton była zagorzałą
protestantką, o głęboko zakorzenionych przekonaniach
religijnych. Ale potrafiła dostrzec i docenić prawdziwe męstwo,
toteż śmiały czyn księdza de Chazaya uznała za w pełni
zasługujący na szacunek angielskiej damy.
- Ten księżulo papista to nie byle kto! - wykrzykiwała
niezmiennie na zakończenie swej opowieści. - Toż i ja bym się
lepiej nie spisała!
A trzeba przyznać, że była ona osobą o niespożytej energii i
niewyczerpanej potrzebie działania. Uwielbiała konie i zanim
uległa wypadkowi, większą część dnia spędzała w siodle,
przemierzając rozległe włości z jednego krańca na drugi,
wszystkiego doglądając. Niewiele szczegółów uchodziło jej
bystrym błękitnym oczom.
Gdy tylko Marianna zaczęła poruszać się o własnych siłach,
zaraz została posadzona na kucyka, oswojona z zimną wodą -
zarówno tą do mycia, jak i w rzece, gdzie uczyła się pływać.
Lekko ubrana i w zimie, i w lecie, zawsze chodziła z gołą głową i
w wieku lat ośmiu upolowała swego pierwszego lisa. Otrzymała
wychowanie, którego żaden chłopiec by się nie powstydził, lecz
które dla dziewczynki, zwłaszcza w tamtych czasach, uznawano
za wysoce niekonwencjonalne. Stary Dobs, nadzorujący pracę
stajennych, nauczył ją nawet posługiwać się bronią. W wieku
pięciu lat umiała wywijać szpadą ze zręcznością godną świętego
Jerzego i z odległości dwudziestu kroków trafiała w sam środek
karty do gry.
Zadbano także i o jej umysł. Władała kilkoma językami
obcymi, miała nauczyciela historii, geografii, literatury, muzyki,
tańca, a nawet śpiewu, natura bowiem obdarzyła ją głosem
czystym i o ciepłej barwie, stanowiącym jeden z najcenniejszych
jej przymiotów. Znacznie przewyższając współczesne sobie
kobiety rozległością wykształcenia, stała się przedmiotem dumy
swej ciotki, pomimo pożałowania godnej skłonności do
pochłaniania wszystkich powieści, które wpadły jej w ręce.
- Nie ma takiego tronu, na którym śmiało nie mogłaby
zasiąść! - zapewniała z przekonaniem stara panna, podkreślając
swe słowa energicznymi uderzeniami laski o podłogę.
- Trony nigdy nie były meblami nazbyt wygodnymi do
siedzenia - odpowiadał ksiądz de Chazay, częsty powiernik
ambitnych marzeń lady Ellis - a od pewnego czasu stały się
wręcz nie do wytrzymania!
Jego spotkania z Ellis miały przebieg chaotyczny i burzliwy.
Teraz, gdy odeszły już w przeszłość, Marianna wspominała je z
nostalgią i lekkim rozbawieniem. Lady Selton, szczera
protestantka, traktowała katolików z niepohamowaną niechęcią,
a wobec księży przejawiała coś na kształt zabobonnego lęku.
Zdawało się jej, że czuje od nich swąd płonącego stosu, gdyż w
jej mniemaniu ciążyła na nich odpowiedzialność za okrutne
praktyki Inkwizycji. Nie kończące się utarczki słowne Ellis z
księdzem Gauthierem pełne były zapalczywości, a jakkolwiek
żadne z nich nie żywiło nadziei na przekonanie adwersarza do
swych racji, nigdy takich prób nie zaniechali. Ona z oburzeniem
wygrażała zielonemu sztandarowi Torquemady, a Gauthier
miotał gromy na Henryka VIII za stosy przez niego wznoszone,
na okrucieństwa fanatyka Johna Knoxa i przypomniawszy o
męczeńskiej śmierci katoliczki Marii Stuart, ruszał do szturmu
na anglikańską twierdzę. Potyczka kończyła się na ogół
całkowitym wyczerpaniem przeciwników. Lady Ellis kazała
podać herbatę, której towarzyszyła - specjalnie na cześć gościa -
butelka starej whisky. Potem powracał spokój i zadowoleni z
siebie adwersarze zasiadali z kartami w rękach przy
mozaikowym stoliku do gry w tryktraka, by zmierzyć się w
znacznie bardziej pokojowej potyczce, przebiegającej w duchu
wzajemnego szacunku, który dzięki dobrej woli obu stron nigdy
nie ponosił uszczerbku. Dziecko zaś wracało do swoich zabaw,
przekonane, że wszystko układa się jak najpomyślniej na tym
najlepszym ze światów, ponieważ ci, których kochało, żyją ze
sobą w zgodzie.
Pomimo niewzruszonych przekonań religijnych ciotki,
Mariannie wpajano wiarę ojca. Zresztą, prawdę mówiąc, te
osobliwe lekcje religii, które dziewczynka nazywała „wojnami
religijnymi", nie zdarzały się zbyt często. Ksiądz Gauthier de
Chazay z rzadka tylko pojawiał się w Selton Hall i bawił tam
krótko. Nikt właściwie nie wiedział, czym on się zajmuje, ale
jedno było pewne: wiele podróżował do Niemiec, Polski, a nawet
Rosji i spędzał tam wiele czasu. Czasami zatrzymywał się w
pobliżu kolejnych rezydencji hrabiego Prowansji, który po
śmierci delfina w więzieniu Tempie w 1795 roku ogłosił się
królem jako Ludwik XVIII. Bywał w Weronie, w Mittau, w
Szwecji. Od czasu do czasu zawijał do Anglii, lecz wkrótce
znikał, zawsze w pośpiechu, zawsze też dyskretnie przemilczając
cel swoich podróży. Nigdy zresztą nikt mu takich pytań nie
zadawał.
Gdy ubiegłej wiosny monarcha bez królestwa osiadł w
Hartwell House, w tejże samej chwili ksiądz na dobre, jak się
zdawało, zamieszkał w Anglii. Od tamtej pory odbywał tylko
krótkie podróże. Naturalnie wszystkie te jego peregrynacje
bardzo Mariannę i jej ciotkę intrygowały.
Ellis często wykrzykiwała:
- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nasz księżulo okazał się
tajnym agentem na usługach Rzymu!
A jednak tuż przed śmiercią wolała wezwać księdza, a nie
pastora Harrisa, którego nie cierpiała z całej duszy i nazywała
„przeklętym, nadętym durniem". Ciężka grypa, którą swoim
zwyczajem całkowicie zbagatelizowała, poczyniła w ciągu
tygodnia takie postępy, że chora stanęła w obliczu śmierci. Bez
trwogi, spokojnie i nie tracąc jasności umysłu lady Selton
spojrzała prawdzie w oczy, żałując jedynie, że nadeszło to
przedwcześnie.
- Tyle miałam jeszcze do zrobienia! - westchnęła. - W
każdym razie spodziewam się, że w tydzień po moim pogrzebie
mała Marianna zostanie mężatką!
- Tak szybko? Wszak jeszcze ja tutaj jestem, zatroszczę się o
nią - zaoponował ksiądz.
- Ksiądz? Mój nieszczęsny przyjacielu! Równie dobrze
można powierzyć ją opiece wichru! Tylko patrzeć, jak ksiądz
lada dzień wyruszy na jedną z tych tajemniczych ekspedycji i
dziecko zostanie samo. O nie, zaręczyła się i musi ją ksiądz
wydać za mąż! Powiedziałam: tydzień! Obiecuje ksiądz?
Ksiądz Gauthier obiecał. I oto tego deszczowego
listopadowego wieczoru 1809 roku, wierny danemu słowu,
udzielił ślubu Mariannie d'Asselnat i Francisowi Cranmere'owi.
Stojąc przed ołtarzem, odziany w biały, jedwabny ornat
haftowany w złote lilie, użyczony przez Aleksandra de
Talleyrand - Perigord (Arcybiskup Reims, pod koniec życia -
arcybiskup Paryża. Pozostał wiemy monarchii, w odróżnieniu od
swego słynnego bratanka, Karola Maurycego, podówczas -
ministra Napoleona I, cesarza Francuzów.), jałmużnika
królewskiego na dworze Ludwika XVIII, uroczyście celebrował
mszę. Jego drobna, filigranowa postać przyobleczona w
kapłańskie szaty, sprawiała wrażenie jakby większej i bardziej
majestatycznej, co podkreślało dostojną szlachetność pełnych
skupienia, powolnych gestów. Nie wyglądał na swoje
czterdzieści pięć lat i zachował zdumiewająco młodzieńczą
aparycję. Jedynie białe pasemka, które pojawiły się w gęstych,
czarnych włosach okalających tonsurę, zdradzały upływ czasu.
Mariannę wzruszały te oznaki nadchodzącej starości, zwłaszcza
że domyślała się, iż są one skutkiem nie tylko mijających lat, lecz
także ciężkich przeżyć i wytężonej pracy w służbie bliźnich. To,
co o księdzu wiedziała, a także to, co tylko podejrzewała,
wzbudzało w jej sercu wielką miłość do niego. Toteż obecne
szczęście było nieco zmącone faktem, iż ukochany ojciec
chrzestny nie wydaje się podzielać jej entuzjazmu. Wiedziała, że
nie pochwalał małżeństwa z angielskim protestantem i wolałby
ujrzeć ją u boku jednego z młodych emigrantów z otoczenia
księcia de Berry, a na jej ślub zgodził się wyłącznie dlatego, by
wypełnić ostatnią wolę ciotki. Odnosiła ponadto wrażenie, że
Francis Cranmere w oczach księdza de Chazay nie znalazł
również uznania jako człowiek. Kapłan dopełniał więc świętego
obowiązku, czynił to jednak bez radości.
Gdy po skończonej ceremonii podszedł do młodej pary,
Marianna uśmiechnęła się do niego, jakby chciała go podnieść
na duchu, nakłonić, by podzielił jej szczęście, i wygładzić
głęboką zmarszczkę, rysującą się między jego brwiami,
świadczącą o głębokiej trosce. Spojrzenie Marianny zdawało się
mówić: „Jestem szczęśliwa, wiem, że ksiądz mnie kocha,
dlaczego zatem i ksiądz miałby nie być szczęśliwy?" W jej
niemym pytaniu krył się pewien niepokój. Teraz, gdy zabrakło
ciotki Ellis, ksiądz Gauthier był dla niej jedyną bliską osobą.
Pragnęła znaleźć pełną i płynącą z głębi serca aprobatę swej
miłości.
Ale czoło księdza się nie rozpogodziło. Z zadumą spoglądał
na państwa młodych i Marianna gotowa była przysiąc, że
dostrzega w jego oczach dziwną mieszaninę litości, gniewu i
niepokoju. Przedłużające się milczenie stało się nagle tak
krępujące, że Gauthier de Chazay ocknął się z zamyślenia i na
jego zaciśniętych wargach pojawił się wymuszony uśmiech. Ujął
dłoń Marianny.
- Życzę ci, moje dziecko, abyś była tak szczęśliwa, jak tylko,
nie obrażając Stwórcy, można być szczęśliwym na tym ziemskim
padole. Bóg jeden wie, kiedy znów się zobaczymy!
- Ksiądz wyjeżdża? - spytała Marianna z nagłym
niepokojem. - Ależ ksiądz nic mi o tym nie mówił...
- Obawiałem się powiększyć zamęt, który panował ostatnio
w tym domu, i zmącić, choćby nieznacznie, twoją radość.
Owszem, na wezwanie Ojca Świętego jadę do Włoch. Teraz
wszakże twój los spoczywa w rękach męża, które, jak ufam, będą
dla ciebie czułe i opiekuńcze.
Ostatnie słowa skierował do młodego mężczyzny. Lord
Cranmere uniósł głowę, wyprostował plecy i zmierzywszy
księdza wzrokiem, rzucił z nutą wyzwania:
- A ja mam nadzieję, księże, że kwestia ta nie budzi żadnych
wątpliwości! Marianna jest bardzo młoda i jestem pewien, że
okaże się uległą żoną. Dlaczego zatem nie miałaby być
szczęśliwa?
- Uległość to nie wszystko! Liczy się jeszcze czułość,
wyrozumiałość, wzajemne zrozumienie... miłość!
W głosach obydwu mężczyzn brzmiała z trudem tłumiona,
ledwie wyczuwalna złość. Zaniepokoiło to Mariannę: ksiądz i jej
mąż nie zamierzali chyba wszczynać kłótni u stóp ołtarza? Nie
mogła pojąć, skąd się bierze skrywana wrogość chrzestnego ojca
wobec męża, którego wybrała dla niej ciotka Ellis. Była niemal
pewna, że nie wynikało to z różnicy wyznania. A zatem skąd? Co
ksiądz miał mu do zarzucenia? Czy lord Cranmere nie był
najbardziej czarującym, najwspanialszym, najtroskliwszym,
najinteligentniejszym, naj... Gdy Marianna zaczynała wyliczać
zalety swego narzeczonego, tak się na ogół zapamiętywała, że
traciła poczucie rzeczywistości. Zanim zdążyła cokolwiek
powiedzieć, ksiądz de Chazay uciął rozmowę, zwracając się do
Francisa:
- Powierzam ją panu!
- Może ksiądz być spokojny! - padła oschła odpowiedź.
Ksiądz pospiesznie podszedł do ołtarza, wychylił kielich i
zniknął w zakrystii, urządzonej naprędce w dawnym buduarze
ciotki Ellis.
Pierwotne przeznaczenie tego pokoju było sprzeczne z
naturą jego właścicielki i dlatego też nigdy go jako buduaru nie
wykorzystywała. Znajdowało się tam więcej myśliwskich
utensyliów, pejczów i szpicrut niż miękkich poduszek i kruchych
figurek z porcelany.
Francis, jakby nagle wyzwolił się z krępujących go więzów,
uśmiechnął się do żony i skłoniwszy lekko swą wysoką postać,
podał ramię Mariannie.
- Pójdziemy, moja droga?
Bardzo powoli, ramię przy ramieniu, zaczęli kroczyć przez
wielki salon. Poza stojącą przy podwójnych drzwiach zbitą
gromadką onieśmielonej służby, gości było niewielu, jak zwykle,
gdy ślub odbywa się tuż po ceremonii żałobnej. Niemniej
znakomitość przybyłych osób rekompensowała niewielką ich
liczbę.
Silne ramię Francisa zawiodło młodą żonę przed oblicze
księcia Walii, który lorda Cranmere'a zaliczał do grona
zaufanych przyjaciół i pragnął wraz z kilkoma osobami ze swej
stałej świty uświetnić zaślubiny jednego ze swych faworytów.
Składając głęboki ukłon przed księciem, Marianna zdziwiła się,
że jego obecność nie wywołuje w niej większej ekscytacji.
Wyniosła postać przyszłego króla tchnęła dostojeństwem, a
nawet pewnym majestatem, lecz zbliżająca się pięćdziesiątka i
fenomenalny apetyt nieubłaganie zaokrąglały jego sylwetkę - z
czym książę coraz słabiej walczył - jednocześnie zaś jego dumne
oblicze nieodwołalnie przybierało barwę głębokiej purpury.
Wszyscy w Anglii, nawet takie niewiniątka jak Marianna,
wiedzieli, że książę pławi się w rozpuście i całkiem oficjalnie jest
bigamistą, gdyż najpierw poślubił swą kochankę Mary
Fitzherbert, z miłości, a potem, pod przymusem - księżniczkę
Karolinę Brunszwicką, której z całej duszy nienawidził.
I ten właśnie „Georgie" zwrócił teraz łaskawe spojrzenie na
Mariannę, uśmiechnął się i raczył pochylić swą korpulentną
postać, by pomóc pannie młodej podnieść się z głębokiego
pokłonu.
- Zachwycająca! - orzekł. - Jest pani doprawdy
zachwycająca, lady Cranmere. I gdybym już nie był tak sowicie
zaopatrzony w małżonki, to słowo daję, chybabym się o panią
poróżnił z moim drogim Francisem! Moje najlepsze życzenia!
- Dziękuję, Wasza Wysokość - bąknęła Marianna, która z
zachwytem wsłuchiwała się w dźwięczące jej ciągle w uszach
brzmienie nowego nazwiska.
Tymczasem książę, rozbawiony własnym dowcipem,
wybuchnął gromkim śmiechem, który podchwycili chórem
Francis i trzej szlachetnie urodzeni panowie towarzyszący
dziedzicowi królewskiego tronu. Marianna już kilkakrotnie ich
widziała. Stanowili oni stałą świtę księcia, a zarazem grono
najbliższych kompanów Francisa. Byli to: lord Moira, pan
Orlando Bridgman i król dandysów George Bryan Brummel,
którego twarz o arogancko zadartym nosie, okolona miękkimi,
złotymi, starannie ufryzowanymi włosami wspierała się na
kunsztownie udrapowanym, niewiarygodnie wymyślnym
krawacie.
Po chwili rozległ się głęboki głos lorda Cranmere'a
dziękującego księciu za jego przybycie i wyrażającego nadzieję,
że Jego Wysokość raczy zaszczycić Selton Hall, zajmując
podczas obiadu honorowe miejsce przy stole.
- Dalibóg, nie mogę! - odparł książę. - Obiecałem lady
Jersey, że będę jej towarzyszyć do Hatchetta. Chce, żebym jej
pomógł w wyborze nowego powozu. Ten powóz to sprawa
wielkiej wagi, a Londyn jest daleko! Muszę zatem ruszać w
drogę.
- Opuszczasz mnie, panie? Dziś wieczorem?
Marianna zauważyła ze zdumieniem, jak jej mąż gniewnie
zacisnął szczęki. Czyżby do tego stopnia był rozczarowany, że nie
może na dłużej zatrzymać swego dostojnego gościa? Jej życzenia
były wręcz przeciwne: pragnęła gorąco, by wszyscy ci ludzie
poszli już sobie i wreszcie zostawili ją sam na sam z
ukochanym... We wszystkich romansach, które czytała, młodzi
małżonkowie niczego nie życzyli sobie bardziej niż tego, by
goście zostawili ich samych.
Znów rozległ się przyjemny, lecz nieco prostacki śmiech
księcia:
- Czyżbyś aż tak obawiał się samotności podczas nocy
poślubnej? Doprawdy, Francis, nie poznaję cię... Ale uspokój
się, tak całkiem cię znów nie opuszczam. Zostawiam ci to, co
najlepsze, bo i Moira, i nasz Amerykanin zostaną tutaj z tobą. A
poza tym masz chyba swoją piękną kuzynkę?
Tym razem to Marianna nie zdołała powstrzymać grymasu
rozczarowania. Korpulentny lord Moira, miłośnik wyszukanej
elegancji, zachowujący się z nonszalancją graniczącą wręcz z
apatią, był Mariannie obojętny, lecz już od pierwszego
spojrzenia wymienionego z człowiekiem, którego książę nazwał
„Amerykaninem", wiedziała, że budzi on w niej żywą antypatię.
Nie mówiąc już o „pięknej kuzynce", dumnej i nieprzystępnej
Ivy, która ją lekceważyła i traktowała jak smarkulę i
wieśniaczkę, a w dodatku miała czelność afiszować się
„rodzinną" zażyłością łączącą ją z Francisem.
Odwróciwszy głowę, by ukryć przygnębienie, które rażąco
kontrastowało z rozpromienionym nagle wyrazem twarzy
Francisa, pochwyciła spojrzenie owego Amerykanina. Stał przy
oknie, w odległości kilku kroków od gromadki otaczającej
księcia. Z rękami założonymi do tyłu, mocno wsparty na lekko
rozstawionych nogach, sprawiał wrażenie, jakby znalazł się tam
przypadkiem, wstępując na chwilę po drodze, i rzeczywiście, na
tle pozostałych mężczyzn wyraźnie się wyróżniał. Gdy
przedstawiono go Mariannie, ten właśnie kontrast najbardziej ją
zafrapował. Bezceremonialny sposób bycia tego człowieka i jego
niedbały, wręcz niestosowny strój były niczym obelga dla
nienagannej elegancji wszystkich pozostałych. Raziła także jego
ogorzała na słońcu, wysmagana wiatrem skóra, tak różniąca się
od jasnej, wydelikaconej cery dobrze odżywionych, różowych
twarzy Anglików. Pozostali goście byli magnatami, w większości
właścicielami wielkich majątków ziemskich, on zaś tylko
marynarzem, morskim wagabundą, „piratem", jak z miejsca
orzekła Marianna. Nie posiadał nic prócz swego statku.
Dziewczyna nie mogła więc zrozumieć, jak syn króla Anglii,
przyszły monarcha, mógł znajdować upodobanie w obcowaniu z
człowiekiem, który miał czelność pojawić się na ślubie w butach
z cholewami! Mimo antypatii zapamiętała jednak jego nazwisko:
zwał się Jason Beaufort. Właściwym sobie, niedbałym i
beznamiętnym tonem Francis wspomniał, że pochodzi on z
szacownej rodziny z Wysp Karolińskich, wywodzącej się od
francuskich hugonotów, którzy musieli uchodzić z ojczyzny po
odwołaniu edyktu nantejskiego, ale Marianna podejrzewała, że
jej mąż jest nadzwyczaj pobłażliwy wobec tych wszystkich,
których książę Walii zaszczyci swoimi łaskami.
- Wbrew pozorom to dżentelmen!
Tak brzmiał nieodwołalny werdykt, który padł z ust
Francisa. Ale Marianna nie mogłaby się chyba pod tym
podpisać. Pod pozorami nieskazitelnych manier wyczuwała
bowiem w Beauforcie coś nieuchwytnego, groźnego i budzącego
w niej niepokój. Bardzo wcześnie zaczęła zdradzać namiętne
upodobanie do polowań i potem często przyłapywała się na
klasyfikowaniu ludzi wedle ich podobieństwa do rozmaitych
zwierząt, których była gorącą wielbicielką. Jeśli więc Francis
kojarzył się jej z najszlachetniejszym rumakiem pełnej krwi, to
Jasona Beauforta porównywała z sokołem. Miał drapieżny,
wyrazisty profil, błyszczące oczy, smukłą, niemal chudą budowę
ciała, a z całej jego postaci emanowała groźna, nieujarzmiona
siła. Nawet nerwowe dłonie, ostro odcinające się swą opalenizną
od białych, muślinowych mankietów, kojarzyły się ze szponami
drapieżnego ptaka. A spojrzenie jasnych, niebieskich oczu było
zgoła nie do wytrzymania! Podczas całej ceremonii Marianna
czuła je na szyi, ramionach, głowie, co było dla niej dość
krępujące. Choć z natury nie brakowało jej odwagi, to wolała
unikać jego wzroku, tak był dla niej trudny do zniesienia.
Właśnie spoglądał na nią z wymuszonym, niedbałym
uśmiechem, uniósłszy tylko jeden kącik warg, w którym od
czasu do czasu błyskały śnieżnobiałe zęby. Dłoń dziewczyny
ścisnęła kurczowo rękę męża. Ten obraźliwy uśmiech i taksujące
spojrzenie napawały ją wstrętem i budziły trochę niejasne
poczucie wstydu, jakby Amerykanin, posiadłszy moc
przenikania wzrokiem przez osłonę ubrań, mógł ujrzeć nagość
jej dziewczęcego ciała. Zadrżała widząc, że porzucił swą
swobodną pozę i posuwistym krokiem wilka morskiego zmierza
w ich stronę. Udając, że tego nie dostrzegła, odwróciła głowę.
- Czy wolno mi będzie dostąpić zaszczytu złożenia gratulacji
i życzeń szczęścia? - rozległ się tuż za nią cichy głos
Amerykanina, tak blisko, że na karku poczuła gorący oddech.
Chcąc nie chcąc, musiała się odwrócić, ale udzielenie
odpowiedzi pozostawiła Francisowi.
Jego dłoń pochwyciła brunatne palce Jasona. Głosem
przepełnionym serdecznością, której wylewność zaskoczyła
Mariannę, wykrzyknął:
- Naturalnie, mój drogi! Życzenia przyjaciela mają wagę
wyjątkową, a nie wątpię, że twoje są szczere. Zostaniesz z nami,
czyż nie tak?
- Z radością!
Niebieskie oczy spoczęły na napiętej twarzy Marianny. Była
wściekła na myśl o tym, że on, zdając sobie sprawę z jej
dezaprobaty, z pewnością szydzi z niej w duchu. Miał jednak
dość taktu i ogłady, by zachować milczenie i ograniczyć się do
złożenia ukłonu.
Następnie młoda para skierowała się ku wysłannikom króla
Ludwika XVIII, który uznał za stosowne zaszczycić specjalnym
poselstwem ślub emigrantki, córki dwojga ofiar terroru. Jako
posłów wyprawił diuka d'Avaray i arcybiskupa de Talleyrand -
Perigord.
Obaj trzymali się na uboczu, przystanąwszy tuż przy
kominku w salonie, powściągliwym zachowaniem i wyniosłą
samotnością rekompensując upokarzające położenie
emigrantów. Ascetyczna prostota ich strojów kontrastowała z
wyszukaną elegancją księcia Walii i jego kompanów, co
wysłannikom nadawało wygląd dostojny i zarazem staroświecki.
Marianna zaś, w swej niemodnej sukni, stanowiła dla nich pełen
wdzięku kontrapunkt. Gdy złożyła głęboki ukłon przed
wysłannikami króla, Francis doznał przez chwilę złudzenia, że
znalazł się w Wersalu sprzed ćwierćwiecza. A skutkiem tego
osobliwego doznania był pełen mimowolnego szacunku ukłon
lorda. Tymczasem diuk d'Avaray spokojnym, monotonnym
głosem przekazywał państwu młodym gratulacje od króla.
Potem, zwróciwszy się do Marianny, stary arystokrata dorzucił:
- Jej Wysokość Madame Royale, księżna d'Angouleme
(Madame Royale, Maria Teresa Karolina, córka Ludwika XVI i
Marii Antoniny.), raczyła podarować ci, milady, szczególny
dowód swego szacunku. Madame prosiła, bym przekazał pani tę
oto pamiątkę od niej.
Był to mały medalion, powleczony błękitną emalią,
wysadzany brylantami, zawierający pasemko siwych włosów. A
ponieważ Marianna ze zdumieniem wpatrywała się w dziwny
podarunek, Avaray wyjaśnił:
- Włosy te obcięto królowej Marii Antoninie tuż przed
egzekucją. Madame pragnęła podarować ci, milady, jedno
pasemko dla uczczenia pamięci twej szlachetnej matki, która
niegdyś oddała życie za królową.
Krew gorącą falą zalała policzki dziewczyny. Nie mogąc
wydobyć ani słowa, podziękowała składając głęboki ukłon, a
Francis w imieniu żony przekazał wyrazy głębokiego jej
wzruszenia. Ona zaś doznawała dziwnego uczucia: te
wspomnienia przeszłości u progu nowego życia, które gorąco
pragnęła wypełnić miłością i bez reszty poświęcić jedynemu,
bezgranicznie wielbionemu mężczyźnie, nie były teraz przez nią
najmilej widziane, raczej - zdecydowanie przykre. Matka zawsze
pozostawała dla niej tylko przyjaznym duchem, wizerunkiem
uśmiechniętej twarzy na miniaturze z kości słoniowej. Dziś
jednak ten wizerunek przybrał rozmiary, które niemal
unicestwiły jej własną tożsamość. Przez chwilę zastanawiała się
nawet, czy to aby na pewno Marianna d'Asselnat, a nie Anna
Selton poślubiła przed chwilą lorda Cranmere'a...
Francis, który prowadził ją do przestronnego przedsionka,
by pożegnać odjeżdżającego księcia, utkwił wzrok w jej
zaciśniętej dłoni, w której trzymała medalion, i mruknął:
- Dość osobliwy podarunek dla panny młodej! Mam
nadzieję, moja droga, że nie jesteś przesądna?
Zmusiła się, by zapanować nad objawami przejściowej
niedyspozycji, i dzielnie się uśmiechnęła:
- Dar ofiarowany ze szczerego serca nie może sprowadzić
nieszczęścia. A ten podarunek jest mi bardzo drogi, Francisie!
- Doprawdy? W rzeczy samej, wyglądasz na szczęśliwą! Ale
na miłość boską, Marianno, schowaj ten drogocenny medalion
w jakiejś szkatułce i nie waż się go nosić! Cóż za przeklęta mania
powoduje Francuzami, że nieustannie wywołują ducha tej
upiornej gilotyny! Zdaje się, że w ten sposób podsycają swą
śmiertelną urazę i żądzę zemsty, w której tak się lubują... Może
też pomaga im to zapomnieć, że są już jedynie cieniami
minionej epoki, że we Francji panuje teraz Napoleon!
- Jakże niewiele masz wyrozumiałości dla tych
nieszczęśników, do których wszak i ja należę, Francisie! Czyżbyś
zapomniał o cierpieniach Madame? Jak na Anglika, przejawiasz
dziwną skłonność ku obecnemu władcy Francji!
- Tyleż samo mam nienawiści do Napoleona, co litości dla
Madame Royale - odparł Francis oschle. - Nie podoba mi się
wszakże, iż ludzie tak łatwo i pochopnie biorą rozbrat z
rzeczywistością! Krótko mówiąc, polityka wydaje mi się materią
nazbyt przygnębiającą dla twojej ślicznej główki. Myśl raczej o
tym, Marianno, żeby mi się podobać, i zapomnij o
okropnościach Rewolucji!
Kolacja niezmiernie dłużyła się Mariannie i robiła na niej
nad wyraz przygnębiające wrażenie. Niewielu było
biesiadników, brakowało wybuchów radości i gwaru rozmów.
Nikt by nie powiedział, że to uczta weselna! Jedynie ksiądz de
Chazay, lord Moira, Jason Beaufort i Ivy St. Albans towarzyszyli
młodej parze. Zbyt wiele przy tym różniło gości, by chcieli wieść
ze sobą ożywioną wymianę zdań. Rozmowa zatem się nie kleiła,
ograniczona wyłącznie do zdawkowych uwag. Ksiądz mówił
JULIETTE BENZONI Marianna Gwiazda Napoleona
PROLOG 1793 Samotne serce Końcem laski Ellis Selton poruszyła przygasające polana. Natychmiast pojawił się płomień, polizał drewno i zwinąwszy się niczym ognista żmija wystrzelił w górę ku czarnym czeluściom kominka. Ellis z westchnieniem opadła na oparcie fotela. Tego wieczoru złorzeczyła całemu światu, a najwięcej samej sobie. Powtarzało się to zawsze wtedy, gdy ciężar samotności wydawał się jej zbyt przytłaczający. Gwałtowne porywy wichru kołysały wierzchołkami wysokich drzew w parku, wirowały wokół pałacu i dmąc w kominy dobywały z nich przeciągłe jęki. Nawałnica obudziła drzemiące w głębi ziemi odwieczne odgłosy, które zdawały się wyłaniać z pomroki dziejów i unosić ku samotnej starej pannie, ostatniej z rodu Seltonów. Nie było mężczyzn, którzy objęliby szlacheckie dziedzictwo, nie było aroganckich, wesołych chłopców, chwatów o donośnych głosach i twardych karkach - oni by ten ciężar unieśli bez najmniejszego wysiłku. Ale nie został już nikt prócz Ellis, trzydziestoośmioletniej panny utykającej na jedną nogę, kulawej Ellis, której nikt nigdy nie wyznał miłości. Wprawdzie bez trudu mogłaby wyjść za mąż, ale ci wszyscy, których wabiła jej fortuna i przepych okazałego Selton Hall, wzbudzali w niej zbyt wiele niechęci, by potrafiła z rezygnacją poddać się władzy któregoś z nich. Kolejne doświadczenia pogłębiały tylko jej pogardę i tak oto stała się pustelnicą, odzianą w surową, szarą suknię, żyjącą wspomnieniami i zamkniętą w swej dumie. Gdy ucichło na chwilę wycie wiatru, z głębi parku dobiegł przytłumiony dźwięk dzwonka. Duży pies, śpiący przy nogach Ellis, otworzył jedno oko. Napotkawszy wzrok swej pani, warknął głucho. - Spokój! - mruknęła, kładąc dłoń na głowie zwierzęcia. - To pewnie spóźniony służący albo jakiś wieśniak, który przyszedł do starego Jima. Drapiąc jedwabistą sierść na psiej głowie, zamierzała powrócić do swych rozmyślań, lecz pies wciąż nie układał się do snu i nasłuchiwał z uniesioną głową, jakby instynkt kazał mu śledzić każdy krok przybysza nadchodzącego przez omiatany
podmuchami wiatru park. Wreszcie zachowanie zwierzęcia zaintrygowało Ellis. - Czyżby jakiś gość? Kto mógłby przyjść o tej porze? Odpowiedź przyniosło po kilku chwilach pojawienie się Parry'ego, majordomusa. Sługa, będący zwykle uosobieniem godności i pogody ducha, tym razem wyglądał na wielce wzburzonego. - Milady, jest tu jakiś człowiek, przybył z daleka i nalega, ażeby milady zechciała go przyjąć. - A któż to znowu? Czego chce? Wydajesz się doprawdy nieswój, Parry. - Bo też to niecodzienny gość, milady, z tego rodzaju ludzi, których rzadko przyjmujemy. Długo musiał nalegać, zanim zgodziłem się zakłócić spokój milady i... - Do rzeczy, Parry, do rzeczy! - zawołała Ellis, niecierpliwie stukając laską o podłogę. - Jeżeli nadal będziesz plątać się w niedomówieniach, to, dalibóg, nigdy się nie dowiem, o co chodzi. Skoro już „zgodziłeś się zakłócić mi spokój", niechże przynajmniej dowiem się, w jakim celu. Majordomus do tego stopnia stracił głowę, że zanim odpowiedział, pozwolił sobie na szpetny grymas. Potem zaś, z właściwą sobie dystynkcją, starając się, by zabrzmiało to należycie lekceważąco, wycedził: - To Francuz, milady, ksiądz katolicki!... Przyniósł ze sobą niemowlę! - Co?... Czyś ty rozum postradał, Parry? Ellis zerwała się z fotela. Twarz jej zszarzała, przybierając barwę sukni, niebieskie oczy pod gęstymi rudymi brwiami zabłysły gniewnie. - Ksiądz? Z dzieckiem? Pewnie jakiś uciekinier ścigany przez policję, próbujący ukryć owoc grzechu! W dodatku Francuz!... Jeden z tych nędzników, którzy mordują szlachtę i obcinają głowy swym panom! I ty myślisz, że ja przyjmę u siebie coś takiego? Jako gorliwa protestantka Ellis Selton nie lubiła katolików i wobec ich kapłanów żywiła odrazę, wynikającą w dużej mierze z głębokiej nieufności. W miarę jak mówiła, jej głos wzbierał coraz gwałtowniejszą złością i wkrótce, zapomniawszy o spokojnej
intonacji, której wymagało dobre wychowanie, podniosła głos do wysokiego, przenikliwego krzyku. Już miała polecić Parry'emu, by kazał intruzowi iść precz, gdy do biblioteki - ledwie majordomus lekko pchnął drzwi - wszedł niewysoki, czarno odziany mężczyzna, niosąc w ramionach spore zawiniątko. - Myślę jednak, że przyjmie pani to „coś" - odezwał się łagodnym głosem. - Nie odrzuca się tego, co Bóg zesłał. Przybysz był drobny, niemal filigranowy. Jego twarz sprawiała trochę niepokojące wrażenie, lecz wynikało to z faktu, że pokrywała ją gruba warstwa brudu i kilkudniowy zarost. Zadarty nos, który zwykle nadaje twarzy wyraz nieco ironiczny i arogancki, teraz, zważywszy na mizerny stan jego właściciela, sprawiał wrażenie wprost tragiczne. Wszelako zarówno przed brzydotą, jak i banalnością ratowały tę twarz ogromne, szare oczy, bardzo piękne i błyszczące niezwykłym blaskiem, łagodne i zarazem głębokie, dodające uroku inteligentnej fizjonomii nieznajomego. Lady Selton, pomimo gniewu, zauważyła także delikatne dłonie i wąskie stopy, niezawodne znaki rozpoznawcze szlachetnej rasy. Spostrzeżenie to nie złagodziło wszakże jej wzburzenia. Blada przed chwilą twarz mocno spąsowiała. - Jeśli dobrze zrozumiałam - rzuciła drwiąco - to sam Bóg pana tutaj przysyła? Gratulacje, mój poczciwcze, nie brak ci tupetu! Parry, zawołaj no tu ludzi, niech wyrzucą za drzwi tego oto boskiego posłańca... razem z bękartem, którego ukrywa pod peleryną! Nie wątpiła, że jej słowa przestraszą nieznajomego, lecz on wcale nie wyglądał na zbitego z tropu. Nie straciwszy kontenansu, potrząsnął tylko głową, patrząc prosto w oczy rozjuszonej starej panny. - Mnie, milady, może pani kazać wyrzucić, jeśli taka wola - odrzekł, wydobywając spomiędzy fałd płaszcza przyniesione ze sobą śpiące dziecko. - Proszę tylko, by przyjęła pani to, co Bóg pani zsyła. Ja sam zdaję się na boskie miłosierdzie i nie o sobie bynajmniej mówiłem, lecz jedynie o tej... - Pańscy protegowani mnie nie interesują. Mam swoich własnych biedaków!
- ... tej oto - ciągnął nieznajomy, nie tracąc wątku i nadając głosowi uroczysty ton - Mariannie Elżbiecie d'Asselnat, która jest pani siostrzenicą. Na Ellis Selton spadło to jak grom z jasnego nieba. Laska, na której się wspierała, z suchym stukotem osunęła się na podłogę, lecz Ellis nawet nie drgnęła, by ją podnieść. W trakcie swej przemowy mężczyzna zrzucił z ramion zrudziały, przemoczony deszczem, mocno sfatygowany płaszcz i przysunął się do kominka. Odblask ognia oświetlił twarz głęboko uśpionego, kilkumiesięcznego niemowlęcia, spoczywającego w zniszczonym beciku. Ellis otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie wydała żadnego dźwięku. Osłupiałym z przerażenia wzrokiem powiodła od śpiącego dziecka do twarzy nieznajomego i na koniec jej oczy spoczęły na Parrym, który z szacunkiem podawał jej laskę. Pochwyciła ją niczym ostatnią deskę ratunku, ściskając uchwyt tak mocno, aż pobielały stawy jej dłoni. - Zostaw nas, Parry! - mruknęła głosem dziwnie niskim i schrypniętym. Gdy za majordomusem zamknęły się drzwi, lady Selton spytała: - Kim pan jest? - Jestem kuzynem markiza d'Asselnat... a także chrzestnym ojcem Marianny. Nazywam się Gauthier de Chazay, ksiądz Gauthier de Chazay - uściślił, lecz w jego głosie nie było nawet śladu wyzwania. - Wobec tego zechce mi ksiądz wybaczyć to powitanie. Nie mogłam się domyślić... Ale... - ożywiła się - powiedział ksiądz, że to dziecko jest moją siostrzenicą... - Marianna jest córką pani siostry, Anny Selton, i markiza Piotra d'Asselnat, jej męża. A jeśli przybyłem tu, milady, by prosić o ratunek i protekcję dla dziecka, to dlatego, że pozostało mu na świecie już tylko pani czułe serce... i moje! Powoli, nie odrywając wzroku od księdza, Ellis cofnęła się, a gdy jej drżąca ręka napotkała poręcz fotela, ciężko się nań osunęła. - Co się stało? Gdzie jest moja siostra... mój szwagier? Skoro przyniósł mi ksiądz ich dziecko, to pewnie...
Zabrakło jej odwagi, by dokończyć zdanie, lecz zduszony przerażeniem głos upewnił księdza, że już odgadła. Jego szare oczy napełniły się łzami i z bezgranicznym współczuciem spoczęły na starej pannie. W popielatej jedwabnej sukni, cudacznym białym czepku z zielonymi wstążkami, wplecionymi w gęste, rude, wręcz ogniście czerwone włosy, wyglądała i dziwacznie, i zarazem majestatycznie. Odruchowo podwinęła pod fotel swą kaleką nogę. Przed pięcioma laty, wskutek upadku z konia, okulała bez nadziei na odzyskanie sprawności. Ksiądz dostatecznie długo obcował z ludźmi doświadczonymi przez los, by zrozumieć bolesną i wyniosłą samotność tej kobiety. Bardzo trapiło go to, że jeszcze i on przysparza jej cierpień. - Proszę wybaczyć - powiedział cicho - że jestem dla pani zwiastunem nieszczęścia. Otóż przed miesiącem, jak pani z pewnością wiadomo, królowa Maria Antonina została ścięta na gilotynie, już wcześniej splamionej krwią jej dostojnego małżonka. Doszło do tego pomimo wysiłków grupy wiernych przyjaciół, by wyrwać ją, in extremis, z rąk oprawców. Nie powiodło się im, oczywiście... Dwa dni później kilku z nich przypłaciło życiem swą wierność monarchii. Wśród nich był markiz d'Asselnat... - A moja siostra? - Pragnęła towarzyszyć mężowi w jego ostatniej drodze i pozwoliła, by aresztowano ją razem z nim. Życie bez Piotra nie przedstawiało już dla niej żadnej wartości. Wiedziała pani z pewnością jak głęboka, gorąca miłość ich łączyła. Szli na szafot, jakby mieli stanąć przed ołtarzem kaplicy w Wersalu, trzymali się za ręce... uśmiechnięci! Szloch przerwał jego słowa. Rzęsiste łzy spływały po policzkach Ellis, lecz wcale nie starała się ich ukryć. Wydawały się jej tak naturalne! Nawet nie zdawała sobie sprawy, że od tak dawna powstrzymywała się od płaczu! Ściśle mówiąc - od dnia, gdy Anna, jej młoda, zachwycająco piękna siostra, oddała serce przystojnemu francuskiemu dyplomacie, dla którego porzuciła swój kraj, religię i to wszystko, co było jej drogie zanim poznała Piotra d'Asselnat. W Anglii Anna mogła zostać księżną, ale wolała zostać francuską markizą raniąc serce swej starszej o piętnaście lat siostry, która opiekowała się nią po śmierci matki.
Tamtego dnia Ellis nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Anna odchodzi ku tragicznemu przeznaczeniu. Nie bardzo wiedziała, skąd bierze się to przeświadczenie. I teraz to, co jej obwieścił ksiądz de Chazay, stanowiło ostateczne wyjaśnienie tamtych koszmarnych przeczuć. Wzruszony jej milczącym cierpieniem, człowiek w czerni nadal stał przed nią, machinalnym ruchem kołysząc śpiące niemowlę. Ale nagle Ellis zerwała się i wyciągnęła ku dziecku drżące, pożądliwe ramiona; uniosła dziewczynkę delikatnie i przytuliła do swej wychudłej piersi, z niejaką obawą wpatrując się w drobną twarzyczkę zwieńczoną miękkimi, ciemnymi lokami. Ostrożnie i nieśmiało przesunęła palcem po maleńkiej piąstce. Łzy przestały płynąć i na pozbawionej wdzięku twarzy pojawił się wyraz tkliwej łagodności. Ksiądz wówczas zdecydował się usiąść, gdyż nagle, wskutek narastającego od tygodni zmęczenia, ugięły się pod nim kolana. Nadal jednak spoglądał na ostatnią z Seltonów, odkrywającą w sobie macierzyńskie instynkty. Na długiej twarzy, okolonej rudymi włosami, oświetlonej płomieniami ognia, odbijała się niezwykła mieszanina uczuć - miłości i cierpienia. - Do kogo jest podobna? - szepnęła Ellis. - Anna była jasną blondynką, a to dziecko ma ciemne włosy. - Jest podobna do ojca, ale oczy ma z pewnością po matce. Zobaczy pani, gdy mała się obudzi... Marianna, jakby tylko czekała na pozwolenie, otworzyła oczy, zielone niczym młode pędy traw, i spojrzała na ciotkę. Natychmiast jednak maleńki nosek zmarszczył się, usteczka wykrzywiły w bolesnym grymasie i niemowlę jęło przeraźliwie wrzeszczeć. Zaskoczona Ellis drgnęła i niewiele brakowało, a upuściłaby dziecko. Bliska paniki, rzuciła okiem na księdza. - Boże mój! Co jej jest? Czy jest chora? Czy sprawiłam jej ból? Gauthier de Chazay uśmiechnął się dobrotliwie, ukazując pokaźne białe zęby. - Przypuszczam, że jest po prostu głodna. Od rana nic nie jadła. Dałem jej tylko wody zaczerpniętej ze źródła. - Ksiądz, oczywiście, także nic nie jadł! O czymże to ja myślę! Rozpamiętuję swoje żale, a tymczasem i ksiądz, i ten aniołek umieracie z głodu i znużenia...
W jednej chwili ciszę pałacu zmącił gwar głosów i krzątanina służby. Jeden ze służących został wysłany po niejaką panią Jenkins, inni przynieśli wykwintną kolację, z gorącą herbatą i starą whisky. Wreszcie Parry otrzymał polecenie, by przygotować pokój dla gościa z Francji. Wszystkie polecenia wykonywano ze zdumiewającą szybkością. Parry zniknął, służba wniosła suto zastawiony stół, a na koniec pani Jenkins, matrona rozłożysta i dość już leciwa, z wielkim dostojeństwem wkroczyła do pokoju. Jej godna postawa wynikała z piastowanej przez nią zaszczytnej funkcji housekeeper (housekeeper - klucznica, ochmistrzyni). Ale cały jej majestat rozpłynął się jak masło na słońcu, gdy lady Selton podała jej dziecko. - Weź ją na ręce, moja droga Jenkins... To wszystko, co nam pozostało po lady Annie. Ci przeklęci krwiożerczy oprawcy zabili ją za to, że chciała ratować nieszczęsną królową. Trzeba zaopiekować się tym dzieckiem, bo prócz nas nie ma już nikogo... a i ja mam tylko ją! Gdy wszyscy wyszli, zwróciła się do księdza de Chazaya, zdobywając się na uśmiech, choć nadal łzy płynęły po jej policzkach. - Proszę się rozgościć... posilić, a potem... wszystko mi ksiądz opowie. Ksiądz mówił długo, opowiadając o ucieczce z Paryża z niemowlęciem znalezionym w splądrowanym przez rozpasaną tłuszczę pałacu markiza d'Asselnat. Tymczasem piętro wyżej, w pokoju obitym błękitnym aksamitem, Marianna, wykąpana i nakarmiona ciepłym mlekiem, zasnęła spokojnie, ukołysana przez starą Jenkins. Pełna godności jejmość łagodnie i z bezgraniczną czułością kołysała kruche ciałko, przebrane w batysty i koronki, które kiedyś służyły matce małej Marianny, i śpiewała starą balladę, odnalezioną w zakamarkach pamięci: O mistress mine, where are you roaming... O mistress mine, where are you roaming O stay and hear your true love s coming, That causing both high and low... Do kogo kierowała słowa tej starej pieśni, ułożonej przez Szekspira? Czy do nieuchwytnego cienia Anny Selton, czy do dziewczynki, która znalazła schronienie w samym sercu
angielskiej ziemi? W oczach pani Jenkins, z uśmiechem nucącej pieśń maleńkiej dziewczynce, kręciły się łzy. Tak oto Marianna d'Asselnat wkroczyła do pradawnej siedziby swych przodków i postawiła stopę na angielskiej ziemi, by przeżyć tam dzieciństwo.
1809 Panna młoda z Selton Hall
Noc poślubna... Dłoń księdza zamaszyście nakreśliła w powietrzu znak krzyża. Gdy kapłan wymówił słowa błogosławieństwa, głowy zebranych pochyliły się i Marianna uświadomiła sobie, że jest już mężatką. Ogarnęła ją nagła fala niepohamowanej, żywiołowej radości, a wraz z nią poczucie, że zmiana, która nastąpiła w jej życiu, jest absolutnie nieodwracalna. Od tej pory nie była już panią swego losu, lecz duszą i ciałem łączyła się z mężczyzną, którego dla niej wybrano, którego jej narzucono, a jednak za nic w świecie na innego by go nie zamieniła. Już w chwili, gdy po raz pierwszy się przed nią skłonił, Marianna wiedziała, że go kocha. Od samego początku zatraciła się w miłości do niego i oddała mu serce z taką pasją, z jaką oddawała się wszystkiemu, co robiła - z żarliwością pierwszych miłosnych uniesień. Jej dłoń, na której zaledwie przed godziną zalśniła ślubna obrączka, drżała w dłoni Francisa. Marianna podniosła na niego przepełnione zachwytem oczy. - Na zawsze! - szepnęła. - Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Uśmiechnął się do niej z nieco wyniosłą pobłażliwością, jak dorosły słuchający egzaltowanej paplaniny dziecka, lekko ścisnął drobne palce Marianny, a następnie wypuścił jej dłoń i pomógł młodej żonie usiąść. Za chwilę miała rozpocząć się msza. Świeżo upieczona mężatka pilnie zaczęła słuchać słów księdza, lecz wkrótce jej myśl oderwała się od ślubnej ceremonii i niepowstrzymanie uleciała ku Francisowi. Wzrok Marianny prześlizgnął się po koronkach spowijających ją jak obłok i spoczął na wyrazistym profilu męża. Trzydziestoletni Francis Cranmere był wyjątkowym okazem męskiej urody. Wysoki, pełen arystokratycznego, nonszalanckiego wdzięku, mógłby uchodzić za odrobinę zniewieściałego, gdyby nie siła i energia bijące z każdego ruchu jego wysportowanego ciała. Również wyniosłe czoło i władczy, hardo wysunięty podbródek, spoczywający na wysokim kołnierzu owiniętym pokaźnych rozmiarów muślinowym krawatem, przydawały charakteru jego aż nazbyt pięknej twarzy, szlachetnej, lecz zastygłej w wyrazie wiecznego znudzenia. Śnieżnobiałe dłonie, wyłaniające się z
koronkowych mankietów, godne były kardynała, lecz atletycznego torsu zarysowującego się pod opiętym frakiem nie powstydziłby się wytrawny zapaśnik. Lord Cranmere, dandys o głowie anioła i ciele flibustiera, stanowił zaskakujące połączenie kontrastów. Całość ta wszakże nie była pozbawiona uroku, któremu niewiele kobiet zdołało się oprzeć. W każdym razie siedemnastoletniej Mariannie wydał się uosobieniem doskonałości. Zamknęła na chwilę oczy, by wyraźniej poczuć smak szczęścia, a potem spojrzała na ołtarz przybrany późnymi kwiatami i jesiennymi liśćmi, wśród których płonęło kilka woskowych świec. Wzniesiono go w dużym salonie Selton Hall, gdyż w promieniu wielu mil nie było katolickiej kaplicy, a tym bardziej - katolickich księży. Anglia króla Jerzego III przechodziła wówczas jeden z owych gwałtownych, stale się powtarzających ataków wrogości wobec papistów i trzeba było aż protekcji księcia Walii, by ślub katoliczki i protestanta mógł się odbyć w zgodzie z obydwoma obrządkami. Przed godziną młodą parę pobłogosławił pastor, teraz zaś, dzięki przychylności wpływowego protektora, odbywała się msza celebrowana przez księdza Gauthiera de Chazaya. Żadna ludzka siła nie mogłaby mu przeszkodzić w pobłogosławieniu małżeństwa jego chrzestnej córki. Dziwny był to ślub, bez przepychu, jedynie ze skromną dekoracją składającą się z kwiatów i kilku świec, podkreślających doniosłość chwili. Poza prowizorycznym ołtarzem wystrój sali pozostał nie zmieniony: wysoki biały strop ze złoceniami na sześciokątnych kasetonach, obicia ścian z purpurowo - białego genueńskiego aksamitu, ciężkie XVII - wieczne meble, bogato rzeźbione i obficie złocone, a wreszcie ogromne płótna przedstawiające pompatycznie upozowane postacie przodków rodu Seltonów. Wszystko to nadawało ceremonii charakter nierealny, jakby ponadczasowy, do czego przyczyniała się również niezwykła suknia panny młodej. Toaletę ową miała na sobie matka Marianny, gdy w obecności króla Ludwika XVI i królowej Marii Antoniny brała w Wersalu ślub z Piotrem Ludwikiem d'Asselnat, markizem de Villeneuve. Była to wyszukana, galowa szata z białego atłasu,
suto przyozdobiona pakami róż i koronkami, o niewiarygodnie szerokiej spódnicy ze sztywnej srebrnej tkaniny, upiętej na rozłożystym panier, i mnóstwie halek. Szeroki, prostokątny dekolt, pomiędzy bezlitośnie zesznurowanym gorsetem a naszyjnikiem składającym się z licznych sznurów pereł, głęboko odsłaniał dziewczęcą pierś. Z wysokiej upudrowanej peruki, w której lśniły brylanty, spływał - niczym ogon komety - długi, koronkowy welon. Tę wspaniałą staroświecką szatę Anna Selton przysłała niegdyś na pamiątkę swej siostrze Ellis, która przez wszystkie te lata z pietyzmem ją przechowywała. Gdy Marianna była małą dziewczynką, ciotka Ellis często pokazywała jej tę suknię. Zawsze z trudem powstrzymywała łzy, wyjmując ją ze skrzyni z egzotycznego, zamorskiego drewna, ale lubiła patrzeć na rozpromienioną zachwytem buzię dziecka. - Pewnego dnia - mawiała - i ty włożysz tę piękną suknię. Będzie to dla ciebie szczęśliwy dzień. O tak, na Boga, będziesz tego dnia szczęśliwa!... - powtarzała, stukając laską o podłogę, jakby nakazywała losowi, by jej był posłuszny. I rzeczywiście, Marianna była szczęśliwa. Uderzenia laski, którymi Ellis Selton akcentowała swe żądania, brzmiały już teraz tylko we wspomnieniach jej siostrzenicy. Od tygodnia apodyktyczna stara panna o wielkim sercu spoczywała w monumentalnym palladiańskim grobowcu w głębi parku, gdzie spoczęli niegdyś jej przodkowie. I ten ślub był owocem jej oficjalnie wyrażonej ostatniej woli, której wszak nie godziło się odrzucać. Począwszy od tamtego jesiennego wieczoru, gdy wyczerpany, słaniający się na nogach człowiek złożył w jej ramionach kilkumiesięczne niemowlę płaczące z głodu, Ellis Selton odnalazła sens swego samotnego życia. Starzejąca się kobieta, wyniosła, despotyczna i porywcza, zmieniła się nagle, w sposób całkiem naturalny, we wspaniałą matkę dla osieroconej dziewczynki. Bywało nieraz, że w środku nocy budziła się ogarnięta gwałtownym przypływem czułości i na samą myśl o niebezpieczeństwach, których niegdyś uniknęła jej siostrzenica, oblewała się zimnym potem i nie mogła złapać tchu z przerażenia.
Wówczas, nie mogąc powściągnąć impulsu, który zmuszał ją, by natychmiast wstała z łóżka, zrywała się i boso, z podrygującymi na plecach rudymi warkoczami, podpierając się laską, biegła do przestronnego, sąsiadującego z jej sypialnią pokoju, gdzie smacznie spała Marianna. Długo stała przy małym łóżeczku, wpatrując się w dziewczynkę, która okazała się jedynym sensem jej życia. Potem, gdy trwoga zrodzona z sennego koszmaru mijała, a serce odzyskiwało spokojny rytm, Ellis Selton wracała do sypialni, nie po to, by ułożyć się do snu, lecz by w nieskończoność dziękować Bogu, że raczył zesłać starej pannie tak cudowny dar: dziecko, które miała tylko dla siebie. Marianna na pamięć znała historię swego ocalenia, bo setki razy słyszała ją od ciotki. Ellis Selton była zagorzałą protestantką, o głęboko zakorzenionych przekonaniach religijnych. Ale potrafiła dostrzec i docenić prawdziwe męstwo, toteż śmiały czyn księdza de Chazaya uznała za w pełni zasługujący na szacunek angielskiej damy. - Ten księżulo papista to nie byle kto! - wykrzykiwała niezmiennie na zakończenie swej opowieści. - Toż i ja bym się lepiej nie spisała! A trzeba przyznać, że była ona osobą o niespożytej energii i niewyczerpanej potrzebie działania. Uwielbiała konie i zanim uległa wypadkowi, większą część dnia spędzała w siodle, przemierzając rozległe włości z jednego krańca na drugi, wszystkiego doglądając. Niewiele szczegółów uchodziło jej bystrym błękitnym oczom. Gdy tylko Marianna zaczęła poruszać się o własnych siłach, zaraz została posadzona na kucyka, oswojona z zimną wodą - zarówno tą do mycia, jak i w rzece, gdzie uczyła się pływać. Lekko ubrana i w zimie, i w lecie, zawsze chodziła z gołą głową i w wieku lat ośmiu upolowała swego pierwszego lisa. Otrzymała wychowanie, którego żaden chłopiec by się nie powstydził, lecz które dla dziewczynki, zwłaszcza w tamtych czasach, uznawano za wysoce niekonwencjonalne. Stary Dobs, nadzorujący pracę stajennych, nauczył ją nawet posługiwać się bronią. W wieku pięciu lat umiała wywijać szpadą ze zręcznością godną świętego Jerzego i z odległości dwudziestu kroków trafiała w sam środek karty do gry.
Zadbano także i o jej umysł. Władała kilkoma językami obcymi, miała nauczyciela historii, geografii, literatury, muzyki, tańca, a nawet śpiewu, natura bowiem obdarzyła ją głosem czystym i o ciepłej barwie, stanowiącym jeden z najcenniejszych jej przymiotów. Znacznie przewyższając współczesne sobie kobiety rozległością wykształcenia, stała się przedmiotem dumy swej ciotki, pomimo pożałowania godnej skłonności do pochłaniania wszystkich powieści, które wpadły jej w ręce. - Nie ma takiego tronu, na którym śmiało nie mogłaby zasiąść! - zapewniała z przekonaniem stara panna, podkreślając swe słowa energicznymi uderzeniami laski o podłogę. - Trony nigdy nie były meblami nazbyt wygodnymi do siedzenia - odpowiadał ksiądz de Chazay, częsty powiernik ambitnych marzeń lady Ellis - a od pewnego czasu stały się wręcz nie do wytrzymania! Jego spotkania z Ellis miały przebieg chaotyczny i burzliwy. Teraz, gdy odeszły już w przeszłość, Marianna wspominała je z nostalgią i lekkim rozbawieniem. Lady Selton, szczera protestantka, traktowała katolików z niepohamowaną niechęcią, a wobec księży przejawiała coś na kształt zabobonnego lęku. Zdawało się jej, że czuje od nich swąd płonącego stosu, gdyż w jej mniemaniu ciążyła na nich odpowiedzialność za okrutne praktyki Inkwizycji. Nie kończące się utarczki słowne Ellis z księdzem Gauthierem pełne były zapalczywości, a jakkolwiek żadne z nich nie żywiło nadziei na przekonanie adwersarza do swych racji, nigdy takich prób nie zaniechali. Ona z oburzeniem wygrażała zielonemu sztandarowi Torquemady, a Gauthier miotał gromy na Henryka VIII za stosy przez niego wznoszone, na okrucieństwa fanatyka Johna Knoxa i przypomniawszy o męczeńskiej śmierci katoliczki Marii Stuart, ruszał do szturmu na anglikańską twierdzę. Potyczka kończyła się na ogół całkowitym wyczerpaniem przeciwników. Lady Ellis kazała podać herbatę, której towarzyszyła - specjalnie na cześć gościa - butelka starej whisky. Potem powracał spokój i zadowoleni z siebie adwersarze zasiadali z kartami w rękach przy mozaikowym stoliku do gry w tryktraka, by zmierzyć się w znacznie bardziej pokojowej potyczce, przebiegającej w duchu wzajemnego szacunku, który dzięki dobrej woli obu stron nigdy
nie ponosił uszczerbku. Dziecko zaś wracało do swoich zabaw, przekonane, że wszystko układa się jak najpomyślniej na tym najlepszym ze światów, ponieważ ci, których kochało, żyją ze sobą w zgodzie. Pomimo niewzruszonych przekonań religijnych ciotki, Mariannie wpajano wiarę ojca. Zresztą, prawdę mówiąc, te osobliwe lekcje religii, które dziewczynka nazywała „wojnami religijnymi", nie zdarzały się zbyt często. Ksiądz Gauthier de Chazay z rzadka tylko pojawiał się w Selton Hall i bawił tam krótko. Nikt właściwie nie wiedział, czym on się zajmuje, ale jedno było pewne: wiele podróżował do Niemiec, Polski, a nawet Rosji i spędzał tam wiele czasu. Czasami zatrzymywał się w pobliżu kolejnych rezydencji hrabiego Prowansji, który po śmierci delfina w więzieniu Tempie w 1795 roku ogłosił się królem jako Ludwik XVIII. Bywał w Weronie, w Mittau, w Szwecji. Od czasu do czasu zawijał do Anglii, lecz wkrótce znikał, zawsze w pośpiechu, zawsze też dyskretnie przemilczając cel swoich podróży. Nigdy zresztą nikt mu takich pytań nie zadawał. Gdy ubiegłej wiosny monarcha bez królestwa osiadł w Hartwell House, w tejże samej chwili ksiądz na dobre, jak się zdawało, zamieszkał w Anglii. Od tamtej pory odbywał tylko krótkie podróże. Naturalnie wszystkie te jego peregrynacje bardzo Mariannę i jej ciotkę intrygowały. Ellis często wykrzykiwała: - Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nasz księżulo okazał się tajnym agentem na usługach Rzymu! A jednak tuż przed śmiercią wolała wezwać księdza, a nie pastora Harrisa, którego nie cierpiała z całej duszy i nazywała „przeklętym, nadętym durniem". Ciężka grypa, którą swoim zwyczajem całkowicie zbagatelizowała, poczyniła w ciągu tygodnia takie postępy, że chora stanęła w obliczu śmierci. Bez trwogi, spokojnie i nie tracąc jasności umysłu lady Selton spojrzała prawdzie w oczy, żałując jedynie, że nadeszło to przedwcześnie. - Tyle miałam jeszcze do zrobienia! - westchnęła. - W każdym razie spodziewam się, że w tydzień po moim pogrzebie mała Marianna zostanie mężatką!
- Tak szybko? Wszak jeszcze ja tutaj jestem, zatroszczę się o nią - zaoponował ksiądz. - Ksiądz? Mój nieszczęsny przyjacielu! Równie dobrze można powierzyć ją opiece wichru! Tylko patrzeć, jak ksiądz lada dzień wyruszy na jedną z tych tajemniczych ekspedycji i dziecko zostanie samo. O nie, zaręczyła się i musi ją ksiądz wydać za mąż! Powiedziałam: tydzień! Obiecuje ksiądz? Ksiądz Gauthier obiecał. I oto tego deszczowego listopadowego wieczoru 1809 roku, wierny danemu słowu, udzielił ślubu Mariannie d'Asselnat i Francisowi Cranmere'owi. Stojąc przed ołtarzem, odziany w biały, jedwabny ornat haftowany w złote lilie, użyczony przez Aleksandra de Talleyrand - Perigord (Arcybiskup Reims, pod koniec życia - arcybiskup Paryża. Pozostał wiemy monarchii, w odróżnieniu od swego słynnego bratanka, Karola Maurycego, podówczas - ministra Napoleona I, cesarza Francuzów.), jałmużnika królewskiego na dworze Ludwika XVIII, uroczyście celebrował mszę. Jego drobna, filigranowa postać przyobleczona w kapłańskie szaty, sprawiała wrażenie jakby większej i bardziej majestatycznej, co podkreślało dostojną szlachetność pełnych skupienia, powolnych gestów. Nie wyglądał na swoje czterdzieści pięć lat i zachował zdumiewająco młodzieńczą aparycję. Jedynie białe pasemka, które pojawiły się w gęstych, czarnych włosach okalających tonsurę, zdradzały upływ czasu. Mariannę wzruszały te oznaki nadchodzącej starości, zwłaszcza że domyślała się, iż są one skutkiem nie tylko mijających lat, lecz także ciężkich przeżyć i wytężonej pracy w służbie bliźnich. To, co o księdzu wiedziała, a także to, co tylko podejrzewała, wzbudzało w jej sercu wielką miłość do niego. Toteż obecne szczęście było nieco zmącone faktem, iż ukochany ojciec chrzestny nie wydaje się podzielać jej entuzjazmu. Wiedziała, że nie pochwalał małżeństwa z angielskim protestantem i wolałby ujrzeć ją u boku jednego z młodych emigrantów z otoczenia księcia de Berry, a na jej ślub zgodził się wyłącznie dlatego, by wypełnić ostatnią wolę ciotki. Odnosiła ponadto wrażenie, że Francis Cranmere w oczach księdza de Chazay nie znalazł również uznania jako człowiek. Kapłan dopełniał więc świętego obowiązku, czynił to jednak bez radości.
Gdy po skończonej ceremonii podszedł do młodej pary, Marianna uśmiechnęła się do niego, jakby chciała go podnieść na duchu, nakłonić, by podzielił jej szczęście, i wygładzić głęboką zmarszczkę, rysującą się między jego brwiami, świadczącą o głębokiej trosce. Spojrzenie Marianny zdawało się mówić: „Jestem szczęśliwa, wiem, że ksiądz mnie kocha, dlaczego zatem i ksiądz miałby nie być szczęśliwy?" W jej niemym pytaniu krył się pewien niepokój. Teraz, gdy zabrakło ciotki Ellis, ksiądz Gauthier był dla niej jedyną bliską osobą. Pragnęła znaleźć pełną i płynącą z głębi serca aprobatę swej miłości. Ale czoło księdza się nie rozpogodziło. Z zadumą spoglądał na państwa młodych i Marianna gotowa była przysiąc, że dostrzega w jego oczach dziwną mieszaninę litości, gniewu i niepokoju. Przedłużające się milczenie stało się nagle tak krępujące, że Gauthier de Chazay ocknął się z zamyślenia i na jego zaciśniętych wargach pojawił się wymuszony uśmiech. Ujął dłoń Marianny. - Życzę ci, moje dziecko, abyś była tak szczęśliwa, jak tylko, nie obrażając Stwórcy, można być szczęśliwym na tym ziemskim padole. Bóg jeden wie, kiedy znów się zobaczymy! - Ksiądz wyjeżdża? - spytała Marianna z nagłym niepokojem. - Ależ ksiądz nic mi o tym nie mówił... - Obawiałem się powiększyć zamęt, który panował ostatnio w tym domu, i zmącić, choćby nieznacznie, twoją radość. Owszem, na wezwanie Ojca Świętego jadę do Włoch. Teraz wszakże twój los spoczywa w rękach męża, które, jak ufam, będą dla ciebie czułe i opiekuńcze. Ostatnie słowa skierował do młodego mężczyzny. Lord Cranmere uniósł głowę, wyprostował plecy i zmierzywszy księdza wzrokiem, rzucił z nutą wyzwania: - A ja mam nadzieję, księże, że kwestia ta nie budzi żadnych wątpliwości! Marianna jest bardzo młoda i jestem pewien, że okaże się uległą żoną. Dlaczego zatem nie miałaby być szczęśliwa? - Uległość to nie wszystko! Liczy się jeszcze czułość, wyrozumiałość, wzajemne zrozumienie... miłość!
W głosach obydwu mężczyzn brzmiała z trudem tłumiona, ledwie wyczuwalna złość. Zaniepokoiło to Mariannę: ksiądz i jej mąż nie zamierzali chyba wszczynać kłótni u stóp ołtarza? Nie mogła pojąć, skąd się bierze skrywana wrogość chrzestnego ojca wobec męża, którego wybrała dla niej ciotka Ellis. Była niemal pewna, że nie wynikało to z różnicy wyznania. A zatem skąd? Co ksiądz miał mu do zarzucenia? Czy lord Cranmere nie był najbardziej czarującym, najwspanialszym, najtroskliwszym, najinteligentniejszym, naj... Gdy Marianna zaczynała wyliczać zalety swego narzeczonego, tak się na ogół zapamiętywała, że traciła poczucie rzeczywistości. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, ksiądz de Chazay uciął rozmowę, zwracając się do Francisa: - Powierzam ją panu! - Może ksiądz być spokojny! - padła oschła odpowiedź. Ksiądz pospiesznie podszedł do ołtarza, wychylił kielich i zniknął w zakrystii, urządzonej naprędce w dawnym buduarze ciotki Ellis. Pierwotne przeznaczenie tego pokoju było sprzeczne z naturą jego właścicielki i dlatego też nigdy go jako buduaru nie wykorzystywała. Znajdowało się tam więcej myśliwskich utensyliów, pejczów i szpicrut niż miękkich poduszek i kruchych figurek z porcelany. Francis, jakby nagle wyzwolił się z krępujących go więzów, uśmiechnął się do żony i skłoniwszy lekko swą wysoką postać, podał ramię Mariannie. - Pójdziemy, moja droga? Bardzo powoli, ramię przy ramieniu, zaczęli kroczyć przez wielki salon. Poza stojącą przy podwójnych drzwiach zbitą gromadką onieśmielonej służby, gości było niewielu, jak zwykle, gdy ślub odbywa się tuż po ceremonii żałobnej. Niemniej znakomitość przybyłych osób rekompensowała niewielką ich liczbę. Silne ramię Francisa zawiodło młodą żonę przed oblicze księcia Walii, który lorda Cranmere'a zaliczał do grona zaufanych przyjaciół i pragnął wraz z kilkoma osobami ze swej stałej świty uświetnić zaślubiny jednego ze swych faworytów. Składając głęboki ukłon przed księciem, Marianna zdziwiła się,
że jego obecność nie wywołuje w niej większej ekscytacji. Wyniosła postać przyszłego króla tchnęła dostojeństwem, a nawet pewnym majestatem, lecz zbliżająca się pięćdziesiątka i fenomenalny apetyt nieubłaganie zaokrąglały jego sylwetkę - z czym książę coraz słabiej walczył - jednocześnie zaś jego dumne oblicze nieodwołalnie przybierało barwę głębokiej purpury. Wszyscy w Anglii, nawet takie niewiniątka jak Marianna, wiedzieli, że książę pławi się w rozpuście i całkiem oficjalnie jest bigamistą, gdyż najpierw poślubił swą kochankę Mary Fitzherbert, z miłości, a potem, pod przymusem - księżniczkę Karolinę Brunszwicką, której z całej duszy nienawidził. I ten właśnie „Georgie" zwrócił teraz łaskawe spojrzenie na Mariannę, uśmiechnął się i raczył pochylić swą korpulentną postać, by pomóc pannie młodej podnieść się z głębokiego pokłonu. - Zachwycająca! - orzekł. - Jest pani doprawdy zachwycająca, lady Cranmere. I gdybym już nie był tak sowicie zaopatrzony w małżonki, to słowo daję, chybabym się o panią poróżnił z moim drogim Francisem! Moje najlepsze życzenia! - Dziękuję, Wasza Wysokość - bąknęła Marianna, która z zachwytem wsłuchiwała się w dźwięczące jej ciągle w uszach brzmienie nowego nazwiska. Tymczasem książę, rozbawiony własnym dowcipem, wybuchnął gromkim śmiechem, który podchwycili chórem Francis i trzej szlachetnie urodzeni panowie towarzyszący dziedzicowi królewskiego tronu. Marianna już kilkakrotnie ich widziała. Stanowili oni stałą świtę księcia, a zarazem grono najbliższych kompanów Francisa. Byli to: lord Moira, pan Orlando Bridgman i król dandysów George Bryan Brummel, którego twarz o arogancko zadartym nosie, okolona miękkimi, złotymi, starannie ufryzowanymi włosami wspierała się na kunsztownie udrapowanym, niewiarygodnie wymyślnym krawacie. Po chwili rozległ się głęboki głos lorda Cranmere'a dziękującego księciu za jego przybycie i wyrażającego nadzieję, że Jego Wysokość raczy zaszczycić Selton Hall, zajmując podczas obiadu honorowe miejsce przy stole.
- Dalibóg, nie mogę! - odparł książę. - Obiecałem lady Jersey, że będę jej towarzyszyć do Hatchetta. Chce, żebym jej pomógł w wyborze nowego powozu. Ten powóz to sprawa wielkiej wagi, a Londyn jest daleko! Muszę zatem ruszać w drogę. - Opuszczasz mnie, panie? Dziś wieczorem? Marianna zauważyła ze zdumieniem, jak jej mąż gniewnie zacisnął szczęki. Czyżby do tego stopnia był rozczarowany, że nie może na dłużej zatrzymać swego dostojnego gościa? Jej życzenia były wręcz przeciwne: pragnęła gorąco, by wszyscy ci ludzie poszli już sobie i wreszcie zostawili ją sam na sam z ukochanym... We wszystkich romansach, które czytała, młodzi małżonkowie niczego nie życzyli sobie bardziej niż tego, by goście zostawili ich samych. Znów rozległ się przyjemny, lecz nieco prostacki śmiech księcia: - Czyżbyś aż tak obawiał się samotności podczas nocy poślubnej? Doprawdy, Francis, nie poznaję cię... Ale uspokój się, tak całkiem cię znów nie opuszczam. Zostawiam ci to, co najlepsze, bo i Moira, i nasz Amerykanin zostaną tutaj z tobą. A poza tym masz chyba swoją piękną kuzynkę? Tym razem to Marianna nie zdołała powstrzymać grymasu rozczarowania. Korpulentny lord Moira, miłośnik wyszukanej elegancji, zachowujący się z nonszalancją graniczącą wręcz z apatią, był Mariannie obojętny, lecz już od pierwszego spojrzenia wymienionego z człowiekiem, którego książę nazwał „Amerykaninem", wiedziała, że budzi on w niej żywą antypatię. Nie mówiąc już o „pięknej kuzynce", dumnej i nieprzystępnej Ivy, która ją lekceważyła i traktowała jak smarkulę i wieśniaczkę, a w dodatku miała czelność afiszować się „rodzinną" zażyłością łączącą ją z Francisem. Odwróciwszy głowę, by ukryć przygnębienie, które rażąco kontrastowało z rozpromienionym nagle wyrazem twarzy Francisa, pochwyciła spojrzenie owego Amerykanina. Stał przy oknie, w odległości kilku kroków od gromadki otaczającej księcia. Z rękami założonymi do tyłu, mocno wsparty na lekko rozstawionych nogach, sprawiał wrażenie, jakby znalazł się tam przypadkiem, wstępując na chwilę po drodze, i rzeczywiście, na
tle pozostałych mężczyzn wyraźnie się wyróżniał. Gdy przedstawiono go Mariannie, ten właśnie kontrast najbardziej ją zafrapował. Bezceremonialny sposób bycia tego człowieka i jego niedbały, wręcz niestosowny strój były niczym obelga dla nienagannej elegancji wszystkich pozostałych. Raziła także jego ogorzała na słońcu, wysmagana wiatrem skóra, tak różniąca się od jasnej, wydelikaconej cery dobrze odżywionych, różowych twarzy Anglików. Pozostali goście byli magnatami, w większości właścicielami wielkich majątków ziemskich, on zaś tylko marynarzem, morskim wagabundą, „piratem", jak z miejsca orzekła Marianna. Nie posiadał nic prócz swego statku. Dziewczyna nie mogła więc zrozumieć, jak syn króla Anglii, przyszły monarcha, mógł znajdować upodobanie w obcowaniu z człowiekiem, który miał czelność pojawić się na ślubie w butach z cholewami! Mimo antypatii zapamiętała jednak jego nazwisko: zwał się Jason Beaufort. Właściwym sobie, niedbałym i beznamiętnym tonem Francis wspomniał, że pochodzi on z szacownej rodziny z Wysp Karolińskich, wywodzącej się od francuskich hugonotów, którzy musieli uchodzić z ojczyzny po odwołaniu edyktu nantejskiego, ale Marianna podejrzewała, że jej mąż jest nadzwyczaj pobłażliwy wobec tych wszystkich, których książę Walii zaszczyci swoimi łaskami. - Wbrew pozorom to dżentelmen! Tak brzmiał nieodwołalny werdykt, który padł z ust Francisa. Ale Marianna nie mogłaby się chyba pod tym podpisać. Pod pozorami nieskazitelnych manier wyczuwała bowiem w Beauforcie coś nieuchwytnego, groźnego i budzącego w niej niepokój. Bardzo wcześnie zaczęła zdradzać namiętne upodobanie do polowań i potem często przyłapywała się na klasyfikowaniu ludzi wedle ich podobieństwa do rozmaitych zwierząt, których była gorącą wielbicielką. Jeśli więc Francis kojarzył się jej z najszlachetniejszym rumakiem pełnej krwi, to Jasona Beauforta porównywała z sokołem. Miał drapieżny, wyrazisty profil, błyszczące oczy, smukłą, niemal chudą budowę ciała, a z całej jego postaci emanowała groźna, nieujarzmiona siła. Nawet nerwowe dłonie, ostro odcinające się swą opalenizną od białych, muślinowych mankietów, kojarzyły się ze szponami drapieżnego ptaka. A spojrzenie jasnych, niebieskich oczu było
zgoła nie do wytrzymania! Podczas całej ceremonii Marianna czuła je na szyi, ramionach, głowie, co było dla niej dość krępujące. Choć z natury nie brakowało jej odwagi, to wolała unikać jego wzroku, tak był dla niej trudny do zniesienia. Właśnie spoglądał na nią z wymuszonym, niedbałym uśmiechem, uniósłszy tylko jeden kącik warg, w którym od czasu do czasu błyskały śnieżnobiałe zęby. Dłoń dziewczyny ścisnęła kurczowo rękę męża. Ten obraźliwy uśmiech i taksujące spojrzenie napawały ją wstrętem i budziły trochę niejasne poczucie wstydu, jakby Amerykanin, posiadłszy moc przenikania wzrokiem przez osłonę ubrań, mógł ujrzeć nagość jej dziewczęcego ciała. Zadrżała widząc, że porzucił swą swobodną pozę i posuwistym krokiem wilka morskiego zmierza w ich stronę. Udając, że tego nie dostrzegła, odwróciła głowę. - Czy wolno mi będzie dostąpić zaszczytu złożenia gratulacji i życzeń szczęścia? - rozległ się tuż za nią cichy głos Amerykanina, tak blisko, że na karku poczuła gorący oddech. Chcąc nie chcąc, musiała się odwrócić, ale udzielenie odpowiedzi pozostawiła Francisowi. Jego dłoń pochwyciła brunatne palce Jasona. Głosem przepełnionym serdecznością, której wylewność zaskoczyła Mariannę, wykrzyknął: - Naturalnie, mój drogi! Życzenia przyjaciela mają wagę wyjątkową, a nie wątpię, że twoje są szczere. Zostaniesz z nami, czyż nie tak? - Z radością! Niebieskie oczy spoczęły na napiętej twarzy Marianny. Była wściekła na myśl o tym, że on, zdając sobie sprawę z jej dezaprobaty, z pewnością szydzi z niej w duchu. Miał jednak dość taktu i ogłady, by zachować milczenie i ograniczyć się do złożenia ukłonu. Następnie młoda para skierowała się ku wysłannikom króla Ludwika XVIII, który uznał za stosowne zaszczycić specjalnym poselstwem ślub emigrantki, córki dwojga ofiar terroru. Jako posłów wyprawił diuka d'Avaray i arcybiskupa de Talleyrand - Perigord. Obaj trzymali się na uboczu, przystanąwszy tuż przy kominku w salonie, powściągliwym zachowaniem i wyniosłą
samotnością rekompensując upokarzające położenie emigrantów. Ascetyczna prostota ich strojów kontrastowała z wyszukaną elegancją księcia Walii i jego kompanów, co wysłannikom nadawało wygląd dostojny i zarazem staroświecki. Marianna zaś, w swej niemodnej sukni, stanowiła dla nich pełen wdzięku kontrapunkt. Gdy złożyła głęboki ukłon przed wysłannikami króla, Francis doznał przez chwilę złudzenia, że znalazł się w Wersalu sprzed ćwierćwiecza. A skutkiem tego osobliwego doznania był pełen mimowolnego szacunku ukłon lorda. Tymczasem diuk d'Avaray spokojnym, monotonnym głosem przekazywał państwu młodym gratulacje od króla. Potem, zwróciwszy się do Marianny, stary arystokrata dorzucił: - Jej Wysokość Madame Royale, księżna d'Angouleme (Madame Royale, Maria Teresa Karolina, córka Ludwika XVI i Marii Antoniny.), raczyła podarować ci, milady, szczególny dowód swego szacunku. Madame prosiła, bym przekazał pani tę oto pamiątkę od niej. Był to mały medalion, powleczony błękitną emalią, wysadzany brylantami, zawierający pasemko siwych włosów. A ponieważ Marianna ze zdumieniem wpatrywała się w dziwny podarunek, Avaray wyjaśnił: - Włosy te obcięto królowej Marii Antoninie tuż przed egzekucją. Madame pragnęła podarować ci, milady, jedno pasemko dla uczczenia pamięci twej szlachetnej matki, która niegdyś oddała życie za królową. Krew gorącą falą zalała policzki dziewczyny. Nie mogąc wydobyć ani słowa, podziękowała składając głęboki ukłon, a Francis w imieniu żony przekazał wyrazy głębokiego jej wzruszenia. Ona zaś doznawała dziwnego uczucia: te wspomnienia przeszłości u progu nowego życia, które gorąco pragnęła wypełnić miłością i bez reszty poświęcić jedynemu, bezgranicznie wielbionemu mężczyźnie, nie były teraz przez nią najmilej widziane, raczej - zdecydowanie przykre. Matka zawsze pozostawała dla niej tylko przyjaznym duchem, wizerunkiem uśmiechniętej twarzy na miniaturze z kości słoniowej. Dziś jednak ten wizerunek przybrał rozmiary, które niemal unicestwiły jej własną tożsamość. Przez chwilę zastanawiała się
nawet, czy to aby na pewno Marianna d'Asselnat, a nie Anna Selton poślubiła przed chwilą lorda Cranmere'a... Francis, który prowadził ją do przestronnego przedsionka, by pożegnać odjeżdżającego księcia, utkwił wzrok w jej zaciśniętej dłoni, w której trzymała medalion, i mruknął: - Dość osobliwy podarunek dla panny młodej! Mam nadzieję, moja droga, że nie jesteś przesądna? Zmusiła się, by zapanować nad objawami przejściowej niedyspozycji, i dzielnie się uśmiechnęła: - Dar ofiarowany ze szczerego serca nie może sprowadzić nieszczęścia. A ten podarunek jest mi bardzo drogi, Francisie! - Doprawdy? W rzeczy samej, wyglądasz na szczęśliwą! Ale na miłość boską, Marianno, schowaj ten drogocenny medalion w jakiejś szkatułce i nie waż się go nosić! Cóż za przeklęta mania powoduje Francuzami, że nieustannie wywołują ducha tej upiornej gilotyny! Zdaje się, że w ten sposób podsycają swą śmiertelną urazę i żądzę zemsty, w której tak się lubują... Może też pomaga im to zapomnieć, że są już jedynie cieniami minionej epoki, że we Francji panuje teraz Napoleon! - Jakże niewiele masz wyrozumiałości dla tych nieszczęśników, do których wszak i ja należę, Francisie! Czyżbyś zapomniał o cierpieniach Madame? Jak na Anglika, przejawiasz dziwną skłonność ku obecnemu władcy Francji! - Tyleż samo mam nienawiści do Napoleona, co litości dla Madame Royale - odparł Francis oschle. - Nie podoba mi się wszakże, iż ludzie tak łatwo i pochopnie biorą rozbrat z rzeczywistością! Krótko mówiąc, polityka wydaje mi się materią nazbyt przygnębiającą dla twojej ślicznej główki. Myśl raczej o tym, Marianno, żeby mi się podobać, i zapomnij o okropnościach Rewolucji! Kolacja niezmiernie dłużyła się Mariannie i robiła na niej nad wyraz przygnębiające wrażenie. Niewielu było biesiadników, brakowało wybuchów radości i gwaru rozmów. Nikt by nie powiedział, że to uczta weselna! Jedynie ksiądz de Chazay, lord Moira, Jason Beaufort i Ivy St. Albans towarzyszyli młodej parze. Zbyt wiele przy tym różniło gości, by chcieli wieść ze sobą ożywioną wymianę zdań. Rozmowa zatem się nie kleiła, ograniczona wyłącznie do zdawkowych uwag. Ksiądz mówił