Juliette Benzoni
Marianna i nieznajomy z
Toskanii
Przełożyła Ewa Wolańska
Prawo mężczyzn
Spotkanie w La Folie
Napoleon zatrzymał się nagle. Marianna, która siedziała skulona, z
zamkniętymi oczami, w wielkim fotelu, próbując ogrzać się w cieple kominka,
westchnęła z ulgą. Odgłos miarowych kroków, jakimi cesarz przemierzał pokój tam
i z powrotem, choć tłumiony przez gruby dywan, boleśnie drażnił nerwy i odbijał
się echem w jej głowie. Wieczór, aż nazbyt obfitujący we wzruszenia, wyczerpał ją
do tego stopnia, że gdyby nie migrena, nie byłaby pewna, czy jeszcze żyje.
Podekscytowanie pierwszym występem na scenie teatru Feydeau, trema, a przede
wszystkim niewytłumaczalne pojawienie się w loży przy proscenium mężczyzny,
którego w swym przekonaniu zabiła, a w chwilę później jego równie zagadkowe
zniknięcie – wszystko to mogło pozbawić sił nawet osobę bardziej wytrzymałą od
niej.
Z wysiłkiem otworzyła oczy i spostrzegła, że Napoleon patrzy na nią z
zatroskaną miną, założywszy ręce na plecy. Był naprawdę zaniepokojony czy też
po prostu niezadowolony? Pod naciskiem obcasa jego eleganckiego buta ze srebrną
klamrą tworzyło się już wyraźne wgłębienie w dywanie o pastelowych barwach, a
drżenie wąskich nozdrzy i zimne błyski w błękitnych oczach świadczyły o
rodzącym się gniewie. Przez głowę Marianny przemknęła nagła myśl: kogo ma
teraz przed sobą? Kochanka, cesarza czy po prostu sędziego śledczego? Choć od
momentu, gdy przed dziesięcioma minutami wpadł jak wicher do jej domu, prawie
się nie odezwał, domyślała się, jakie zada wkrótce pytania. Cisza panująca w
pokoju, w którym jeszcze kilka chwil wcześniej odnajdywała spokój i poczucie
bezpieczeństwa, w otoczeniu niebieskozielonej mory, kwiatów we wszystkich
kolorach tęczy i półprzezroczystych kryształów, wydawała się teraz czymś
kruchym i tymczasowym. I rzeczywiście, Napoleon wybuchnął, wyrzucając z
siebie gwałtowne słowa:
– Jesteś pewna, że to nie była halucynacja?
– Halucynacja?
– Tak! Mogłaś zobaczyć kogoś podobnego do... do tego człowieka. To wcale
nie musiał być on. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby angielski szlachcic poruszał
się swobodnie po Francji, chodził do teatru, a nawet przebywał w loży wielkiego
kanclerza, nie zauważony przez nikogo. W całej Europie nie ma lepszej policji od
mojej!
Mimo lęku i znużenia Marianna omal się nie uśmiechnęła. Napoleon był więc
bardziej niezadowolony niż zaniepokojony, i to jedynie dlatego, że jego policja
mogła popełnić błąd. A przecież Bóg jeden tylko wie, ilu zagranicznych szpiegów
bezkarnie przemierzało wszerz i wzdłuż ten piękny kraj. Marianna była
zdecydowana przekonać cesarza o realności tego, co widziała, lecz jednocześnie
wolałaby nie zrażać do siebie budzącego strach Fouchego.
– Sire – powiedziała ze znużonym westchnieniem – wiem równie dobrze jak
pan, a może nawet lepiej, jak czujny jest pański minister policji, i w żadnym razie
nie jest moim zamiarem oskarżać go o nieuwagę. Nie mam jednak cienia
wątpliwości: człowiekiem, którego dostrzegłam w teatrze, był Francis Cranmere,
nikt inny.
Napoleon zrobił gest pełen irytacji, natychmiast jednak zapanował nad sobą,
zbliżył się do szezlongu Marianny, usiadł w nogach i zapytał zaskakująco
łagodnym tonem:
– Skąd czerpiesz tę pewność? Sama mi mówiłaś, że niezbyt dobrze znałaś tego
człowieka.
– Nie zapomina się twarzy tego, kto w jednej chwili zniszczył i nasze życie, i
wspomnienia. A poza tym zauważyłam na jego lewym policzku długą bliznę, której
lord Cranmere nie miał w dniu naszego ślubu.
– Czego ta blizna miałaby być dowodem?
– To ja zraniłam go ostrzem szpady, chcąc zmusić do walki – odparła Marianna
cicho. – Nie sposób uwierzyć w tak daleko posunięte podobieństwo, by wiernie
powielało szramę, o której wiem tutaj tylko ja. To na pewno on, a więc jestem teraz
w niebezpieczeństwie.
Napoleon roześmiał się i w spontanicznym geście czułości przyciągnął młodą
kobietę do siebie.
– Nie mów głupstw, mio dolce Amor! Jak mogłabyś być w niebezpieczeństwie,
kiedy masz moją miłość? Czyż nie jestem cesarzem? Czyżbyś nie zdawała sobie
sprawy z mojej potęgi?
Niepokój, który jeszcze przed chwilą ściskał serce Marianny, zniknął jakby za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Powróciło niezwykłe poczucie
bezpieczeństwa, pewność stałej ochrony, jaką mógł zapewnić tylko on. Miał rację
mówiąc, że nic złego nie może się wydarzyć, kiedy jest przy niej. Ale przecież...
niedługo już wyjedzie. W przypływie dziecięcego lęku uczepiła się ramienia
Napoleona.
– Mogę ufać tylko panu... tylko tobie. Ale ty już wkrótce mnie opuścisz,
opuścisz Paryż, będziesz tak daleko ode mnie...
Zapragnęła nagle niejasno, by zaproponował, że ją ze sobą zabierze. Dlaczego i
ona nie miałaby pojechać do Compiegne? To prawda, że nowa żona cesarza
przyjeżdża za kilka dni, ale czy nie mógłby jej – Marianny – ukryć w którymś z
domów w mieście, niezbyt blisko pałacu, ale i nie za daleko... Już miała
wypowiedzieć głośno swoje życzenie, ale w tej samej chwili Napoleon odsunął ją
od siebie na poduszki i wstał, rzucając szybkie spojrzenie na pozłacany zegar z
brązu stojący na kominku.
– Moja nieobecność nie potrwa długo. A poza tym zaraz po powrocie do pałacu
wezwę Fouchego i wydam mu ścisłe rozkazy dotyczące twojego domu. Zlecę mu
też, by przetrząsnął Paryż w poszukiwaniu tego Cranmere’a. Jutro z samego rana
podasz mu jego dokładny rysopis.
– Księżna Bassano twierdzi, że dostrzegła wówczas w loży pewnego Flamanda,
wicehrabiego d’Aubecourt. Być może to właśnie Francis ukrywa się pod tym
nazwiskiem.
– A więc poszukamy owego wicehrabiego d’Aubecourt! Fouche będzie mnie na
bieżąco informować o swoich działaniach. Nie martw się, carissima mia, nawet z
daleka będę nad tobą czuwać. A teraz muszę cię pożegnać.
– Tak szybko? Czy nie mógłbyś zostać ze mną przynajmniej jeszcze tę jedną
noc?
Zaledwie to powiedziała, a już miała sobie za złe tę prośbę. Jeśli było mu tak
pilno ją opuścić, czy musiała się poniżać i błagać o jego obecność? Był przecież
wystarczająco pewny swoich i jej uczuć, a tymczasem w głębi serca Marianny
obudziły się demony zazdrości. Czy nie dlatego opuszczał ją w takim pośpiechu, że
czekała nań inna kobieta? Ze łzami w oczach patrzyła, jak idzie w stronę fotela, na
który po wejściu do pokoju rzucił swój szary surdut. Dopiero kiedy go włożył,
spojrzał na nią i rzekł:
– Miałem taką nadzieję, Marianno. Jednak po powrocie z teatru zastałem cały
stos listów, na które muszę odpowiedzieć przed wyjazdem. Czy wiesz, że aby tu
przyjść, kazałem czekać w przedpokoju sześciu osobom?
– O tej porze? – zauważyła sceptycznie Marianna.
Podszedł szybko do niej i z czułością wytarmosił za ucho.
– Zapamiętaj jedno, maleńka: ci, z którymi się spotykam podczas oficjalnych
audiencji odbywających się w ciągu dnia, nie zawsze są najważniejsi. Znacznie
częściej, niż myślisz, przyjmuję wizyty nocą. A teraz żegnaj.
Pochylił się, by złożyć na jej wargach delikatny pocałunek, którego ona jednak
nie odwzajemniła. Wstała z fotela i podeszła do toaletki, by wziąć świecznik.
– Odprowadzę Waszą Wysokość – powiedziała z nazbyt wyraźną
czołobitnością. – O tej porze wszyscy służący już śpią, z wyjątkiem odźwiernego.
Zatrzymał ją w chwili, gdy otwierała drzwi, by iść przed nim i oświetlać
schody.
– Spójrz na mnie, Marianno! Jesteś na mnie zła, prawda?
– Nigdy bym się nie ośmieliła, sire. Czyż nie powinnam być aż nadto
szczęśliwa, że Wasza Wysokość zechciał poświęcić mi kilka chwil swego cennego
czasu w tak ważnym dlań momencie życia? Nie jestem przecież niczym więcej jak
pańską uniżoną sługą.
Nie zdołała jednak dokończyć ceremonialnego ukłonu, który zamierzała złożyć,
gdyż Napoleon powstrzymał ją w pół ruchu. Wyjął jej z rąk świecznik i odstawił na
najbliżej stojący mebel, a następnie zmusił ją, by się podniosła, i mocno przycisnął
do siebie, wybuchając jednocześnie śmiechem.
– Słowo daję, ty chyba robisz mi scenę zazdrości! Jesteś zazdrosna, kochanie, i
bardzo ci z tym do twarzy. Już kiedyś mówiłem, że mogłabyś być Korsykanką. Mój
Boże, ależ jesteś teraz piękna! Twoje oczy błyszczą jak szmaragdy w promieniach
słońca. Chciałabyś powiedzieć mi same okropne rzeczy, ale nie śmiesz i to sprawia,
że drżysz. Czuję, jak cała dygoczesz...
Mówiąc to przestał się śmiać. Zbladł, zacisnął szczęki i Marianna zrozumiała,
że ogarnia go pożądanie. Nagle wtulił głowę w zagłębienie jej szyi i zaczął
pokrywać szybkimi pocałunkami ramiona i dekolt. Teraz drżał i on, podczas gdy
ona, z głową odchyloną do tyłu i z zamkniętymi oczami, wsłuchiwała się w coraz
szybsze bicie swego serca i upajała się każdą z jego pieszczot. Przepełniła ją wielka
radość, zmieszana z dumą i miłością, gdyż jeszcze raz miała okazję stwierdzić, że
jej władza nad nim wcale się nie zmniejszyła.
Napoleon wziął ją na ręce i zaniósł do wielkiego łoża, na które opadli oboje w
pośpiechu. W kilka minut później prześliczna biała suknia – arcydzieło Leroya,
które jeszcze nie tak dawno stanowiło przedmiot zachwytu całego Paryża była już
tylko stosem jedwabnych strzępów nie nadającym się do ponownego włożenia.
Leżąc w ramionach cesarza, Marianna patrzyła, jak nad jej głową kołysze się
baldachim z połyskliwej mory w kolorze morza.
– Mam nadzieję – szepnęła między dwoma pocałunkami – że ci, którzy czekają
na ciebie w Tuileries, nie są bardzo ważni... i że czas nazbyt im się nie dłuży.
– To kurier cara i wysłannik papieża, diablico! Jesteś zadowolona?
Nie mówiąc ani słowa, Marianna objęła swego kochanka mocniej za szyję i
zamknęła oczy wzdychając ze szczęścia. Takie chwile jak ta wynagradzały
wszystkie jej obawy, gorycz i zazdrość. Odzyskiwała spokój wewnętrzny, kiedy,
tak jak przed momentem, poddawał się w pełni namiętności. Niemożliwe, myślała,
by ta Austriaczka, Maria Ludwika, która zastąpi w jego łóżku Józefinę, umiała
wzbudzić w nim tyle miłości. To bez wątpienia głupia, przestraszona gęś, która z
pewnością nie przestaje polecać swej duszy Bogu w każdej minucie podróży
zbliżającej ją do wroga jej rodaków. Najprawdopodobniej widzi w Napoleonie
swego rodzaju Minotaura, godnego pogardy parweniusza, na którego będzie
patrzyła z góry, jeśli tylko choć odrobinę przypomina swą ciotkę, Marię Antoninę.
Albo też podda mu się biernie, jeśli – jak głosiła salonowa plotka – jest osobą bez
charakteru, w równym stopniu pozbawioną inteligencji, co urody.
Kiedy jednak w godzinę później Marianna patrzyła przez okno w przedpokoju,
jak odźwierny zamyka masywną bramę za cesarską berlinką, powróciły naraz
wszystkie jej obawy i niepokoje: będzie mogła spotkać się z Napoleonem dopiero
po jego ślubie z arcyksiężniczką, a poza tym Francis Cranmere, podszywając się
pod kogoś innego, przebywa w Paryżu, nie niepokojony przez nikogo. Agenci
Fouchego będą mogli służyć jej pomocą dopiero wtedy, gdy natrafią na jego ślad. A
to może potrwać. Paryż jest przecież tak rozległy!
Drżąc z zimna w koronkowym peniuarze, który narzuciła na siebie w
pośpiechu, Marianna wzięła świecznik i weszła z powrotem na piętro, doznając
nagle nieprzyjemnego uczucia osamotnienia. W oddali słychać było jeszcze turkot
kół powozu Napoleona, melancholijny kontrapunkt słów miłości, które nadal
dźwięczały jej w uszach. I choć cesarz był bardzo czuły, a składane przez niego
obietnice – wyraźne i szczere, Marianna była zbyt inteligentna, by nie zdawać
sobie sprawy z tego, że pewien rozdział w jej życiu został właśnie zamknięty i że –
niezależnie od tego, jak wielka miłość łączyła ją z Napoleonem – to, co było, nigdy
już się nie powtórzy.
Ku swemu wielkiemu zdumieniu Marianna zastała w sypialni kuzynkę. Panna
Adelajda d’Asselnat, w wygodnej lizesce z amarantowego weluru i rurkowatym
czepku na głowie, stała na środku pokoju i z zainteresowaniem, choć bez
zdziwienia, przyglądała się podartej i pogniecionej białej sukni.
– Czy coś się stało, Adelajdo? Sądziłam, że już dawno śpisz.
– Mam bardzo lekki sen, a poza tym coś mi mówiło, że po jego odejściu
będziesz potrzebowała towarzystwa. Ależ on umie rozmawiać z kobietami –
westchnęła stara panna, wypuszczając z rąk kłębek opalizującego atłasu. – Mogę
teraz zrozumieć, że tak cię opętał. Ja też za nim szalałam, kiedy był jeszcze
niedożywionym i nic nie znaczącym generałem. Ale, ale... czy możesz mi
powiedzieć, jak przyjął nieoczekiwane zmartwychwstanie twego świętej pamięci
małżonka?
– Źle – powiedziała Marianna, przeszukując będące w nieładzie łóżko, by
znaleźć koszulę nocną, którą Agata, jej pokojówka, rozłożyła na narzucie zaraz po
powrocie z teatru. – Nie jest pewien, czy nie było to przywidzenie.
– A nie było?
– Oczywiście że nie. Dlaczego miałabym nagle wywoływać ducha Francisa,
kiedy w ogóle o nim nie myślałam uważając, że nie żyje? Moja droga Adelajdo,
niestety nie mam co do tego żadnych wątpliwości: to był Francis... i uśmiechał
się... Gdy na mnie patrzył, miał na twarzy uśmiech, który mnie przeraził. Bóg jeden
wie, co on jeszcze mi szykuje!
– Pożyjemy, zobaczymy – odparła spokojnie stara panna, kierując się w stronę
stolika nakrytego koronkowym obrusem, na którym pozostała nie tknięta kolacja
Marianny: ani ona, ani cesarz nawet przez chwilę o niej nie pomyśleli.
Nie tracąc zimnej krwi, Adelajda otworzyła butelkę szampana, napełniła dwa
kieliszki, opróżniła szybko jeden z nich, ponownie sobie nalała i dopiero wówczas
podała drugi Mariannie. Sięgnęła ponownie po swój kieliszek, wyłowiła z półmiska
skrzydełko kurczęcia i usiadła wygodnie u stóp łóżka, do którego wślizgnęła się jej
kuzynka.
Marianna, leżąc wygodnie oparta o poduszki, przyglądała się pannie d’Asselnat
z wyrozumiałym uśmiechem. Apetyt Adelajdy miał w sobie coś
nieprawdopodobnego. Ilość jedzenia, jaką mogła pochłonąć ta szczupła, nieduża i
krucha kobieta, była wprost zdumiewająca. Przez cały dzień Adelajda chrupała,
pogryzała, popijała, pojadała, co nie przeszkadzało jej wcale, gdy nadchodził
odpowiedni moment, zasiadać do stołu z nie ukrywanym entuzjazmem.
Zachowywała przy tym niezmiennie ładną figurę i nie traciła nic ze swej godności.
Nikt nie rozpoznałby w niej z całą pewnością dziwacznej istoty zamierzającej
podpalić dom, ponurej, przerażonej i złej, którą Marianna znalazła pewnej nocy w
swoim salonie. Jej miejsce zajęła kobieta w statecznym wieku, dobrze ułożona, jak
dawniej trzymająca się prosto w sposób naturalny i niewymuszony. Starannie
ubrana, z ładnymi, jedwabistymi siwiejącymi włosami ułożonymi – zgodnie z
obowiązującą niegdyś modą – w długie anglezy wystające spod koronkowego
czepeczka lub aksamitnej kapotki, ta eksrewolucjonistka, ścigana przez policję
Fouchego i zmuszona do pozostawania w areszcie domowym, znowu była godną i
szlachetnie urodzoną panną Adelajdą d’Asselnat. Teraz jednak, z na wpół
przymkniętymi oczyma i dumnymi nozdrzami drżącymi z łakomstwa,
rozkoszowała się kurczakiem i szampanem, mając minę łasej na smakołyki kotki,
która tak bawiła Mariannę mimo rozczarowania, jakie właśnie odczuwała. Młoda
kobieta nie miała wcale pewności, czy kuzynka pogrzebała już definitywnie swoją
konspiratorską przeszłość, wiedziała natomiast, że lubi ją taką, jaka była.
Nie chcąc zakłócać chwil kulinarnego skupienia, Marianna piła powoli
szampana, czekając, aż kuzynka sama zacznie mówić, czuła bowiem, że tamta ma
jej coś do powiedzenia. Istotnie, gdy ze skrzydełka kurczaka pozostały już tylko
kości, a z kieliszka zniknęła ostatnia kropla szampana, Adelajda wytarła usta,
otworzyła oczy i skierowała niebieskie, pełne zadowolenia spojrzenie na Mariannę.
– Moje drogie dziecko – zaczęła – sądzę, że niewłaściwie podchodzisz do tego
problemu. Jeśli dobrze zrozumiałam, nieoczekiwane zmartwychwstanie męża
wprawiło cię w popłoch i od chwili, gdy go zobaczyłaś w teatrze, żyjesz w
nieustannym lęku, że może nagle stanąć znowu przed tobą. Czy tak?
– Oczywiście! Nie pojmuję jednak, do czego zmierzasz, Adelajdo. Czy, twoim
zdaniem, powinnam się cieszyć z ponownego pojawienia się mężczyzny, którego
sprawiedliwie ukarałam za popełnioną zbrodnię?
– Mój Boże... tak... do pewnego stopnia...
– A dlaczegóż to?
– Fakt, że ten człowiek żyje, oznacza, że nie jesteś morderczynią i nie musisz
już się obawiać, że Anglicy będą cię tu – poszukiwać, zakładając, rzecz jasna, iż
mieliby odwagę zwrócić się z tą sprawą do policji francuskiej podczas działań
wojennych.
– Ostatnio przestałam się bać angielskiej policji – odparła Marianna z
uśmiechem. – I to nie ze względu na toczącą się wojnę. Mając takiego obrońcę jak
cesarz, nie lękam się już niczego i nikogo na świecie! W pewnym sensie jednak
masz rację. Mimo wszystko przyjemnie jest wiedzieć, że nie ma się rąk
splamionych krwią.
– Jesteś tego pewna? A śliczna kuzynka, którą...
– Z całą pewnością jej nie zabiłam. A poza tym, jeśli Francis przeżył, mogę iść
o zakład, że Ivy St. Albans również nie umarła. Nie mam zresztą żadnego powodu,
by nadal życzyć jej śmierci, gdyż Francis nie jest dla mnie niczym więcej jak
tylko...
– ... małżonkiem pobłogosławionym przez Kościół, moja droga! Oto dlaczego
uważam, że zamiast się zadręczać, unikać tego „ducha” i usiłować przed nim uciec,
powinnaś stawić mu czoło. Gdybym była na twoim miejscu, zrobiłabym coś wręcz
odwrotnego: uczyniłabym wszystko, by go spotkać. I dlatego, kiedy obywatel
Fouche przyjdzie tu jutro rano...
– Skąd wiesz, że oczekuję księcia Otrante?
– Nigdy się nie nauczę nazywać w ten sposób tego eks-klechy. Tak czy inaczej,
nie może nie przyjść tu jutro... Nie patrz tak na mnie! Oczywiście, że zdarza mi się
podsłuchiwać pod drzwiami, kiedy mnie coś interesuje.
– Adelajdo! – wykrzyknęła Marianna ze zgorszeniem.
Panna d’Asselnat wyciągnęła rękę i poklepała kuzynkę delikatnie po dłoni.
– Nie bądź aż taką formalistką, kochanie. Nawet osoba z mojego rodu może
podsłuchiwać pod drzwiami! Przekonasz się sama, że niekiedy jest to bardzo
przydatne. Ale, ale... na czym to ja skończyłam?
– Na wizycie... ministra policji.
– Ach, tak. Zamiast więc prosić Fouchego, by złapawszy twego uroczego męża
wyprawił go z powrotem do Anglii pierwszą fregatą, która popłynie w tamtym
kierunku, spraw, by zechciał przyprowadzić go tutaj, abyś mogła przekazać mu
swoją decyzję.
– Swoją decyzję? Czyżbym podjęła jakąś decyzję? – szepnęła Marianna coraz
bardziej zdezorientowana.
– Oczywiście że tak. Dziwię się nawet, że dotychczas o tym nie pomyślałaś.
Kiedy już będziesz rozmawiała z ministrem, zasugeruj mu, by spróbował się
dowiedzieć, co się stało z twoim świątobliwym ojcem chrzestnym, tym ciekawskim
Gautierem de Chazay. Być może w najbliższej przyszłości będzie nam bardzo
potrzebny. Nawet wtedy, gdy był jeszcze nic nie znaczącym księżulem, miał już
papieża w ręku. A nie masz pojęcia, jak potrzebny jest papież, gdy chce się
unieważnić małżeństwo. Czy zaczynasz już rozumieć, o czym mówię?
Tak w istocie było. Marianna miała sobie za złe, że sama nie wpadła na ten
prosty, genialny wręcz pomysł. Doprowadzenie do unieważnienia małżeństwa nie
powinno sprawić większych trudności, gdyż akt małżeński nie został spełniony, a
poza tym w grę wchodził związek zawarty z protestantem. Gdyby to się udało,
byłaby wolna, cudownie i bez ograniczeń wolna, gdyż nie musiałaby już nawet
odpowiadać za śmierć swojego męża. W miarę jednak jak drobna i pełna godności
sylwetka księdza Chazay coraz wyraźniej rysowała się w jej myślach, Marianna
zaczęła odczuwać niepokój.
Tyle razy myślała o swoim ojcu chrzestnym od tego jesiennego poranka, gdy
stojąc o świcie na nabrzeżu w Plymouth patrzyła zrozpaczona, jak znika za
horyzontem pchany wiatrem niewielki żaglowiec. Wspominała księdza najpierw z
tęsknotą i nadzieją, potem zaś z pewną obawą. Co powiedziałby ten duchowny, tak
nieprzejednany w sprawie honoru, tak ślepo wierny wygnanemu królowi,
odnajdując swą chrześnicę w osobie Marii Stelli, śpiewaczki operowej i kochanki
uzurpatora? Czy zrozumiałby, ile wycierpiała, ilu doznała zawodów, zanim znalazła
się tu, gdzie była, i poczuła się w tej sytuacji szczęśliwa? Jej życie potoczyłoby się,
rzecz jasna, zupełnie inaczej, gdyby wówczas mogła znaleźć się obok niego na
pokładzie statku „Barbicana”. Dzięki jego protekcji z całą pewnością znalazłaby
schronienie w jakimś klasztorze, gdzie pogrążona w modlitwie i rozmyślaniach
mogłaby odpokutować za to, co nadal uważała za sprawiedliwie wymierzoną karę.
A po pewnym czasie zapomniano by o niej. Chociaż często wspominała z tęsknotą
w sercu dobroć i czułość ojca chrzestnego, musiała przyznać z całą szczerością, że
zupełnie nie zatęskniła za życiem, które ksiądz Chazay mógłby ofiarować wdowie
po lordzie Cranmere.
Po długiej chwili milczenia odważyła się podzielić głośno z kuzynką swymi
wątpliwościami:
– Byłabym nieskończenie szczęśliwa, mogąc spotkać się znów z ojcem
chrzestnym, nie sądzisz jednak, moja droga, że to egoistyczne szukać go tylko po
to, by unieważnił moje małżeństwo? Wydaje mi się, że cesarz...
Adelajda zaklaskała w dłonie.
– Ależ to znakomity pomysł! Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałam?
Cesarz... to oczywiste... przecież cesarz może nam pomóc! – Po czym dodała już
innym tonem: – Czyż to nie cesarz polecił generałowi Radetowi zatrzymać papieża
i uwięzić go w Savonie, czyż to nie na cesarza Jego Świątobliwość rzucił klątwę w
czerwcu zeszłego roku w zadziwiającej bulli Quum memoranda... I ten właśnie
cesarz miałby, twoim zdaniem, być nam potrzebny, by przedłożyć papieżowi
prośbę o unieważnienie małżeństwa... choć sam nie zdołał unieważnić własnego
ślubu z uroczą Józefiną!
– To prawda – powiedziała Marianna, nagle przygnębiona. – Zapomniałam o
tym. Więc myślisz, że ojciec chrzestny...
– Z pewnością dostaniesz unieważnienie tego małżeństwa, wystarczy, że on o to
poprosi. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! Odnajdźmy naszego
drogiego księdza, a świat stanie przed tobą otworem. Będziesz wolna!
Marianna była skłonna przypisywać niespodziewany wybuch entuzjazmu
Adelajdy wypitemu szampanowi, wiedziała jednak, że panna d’Asselnat ma rację:
w sytuacji, w jakiej się znalazła, nikt nie będzie jej bardziej pomocny od księdza de
Chazay... nawet jeśli niemiło było odkryć, że wszechpotęga Napoleona ma swoje
granice. Czy uda się więc szybko odnaleźć ojca chrzestnego?
Fouche zatrzasnął szybkim uderzeniem palca wieczko tabakierki, włożył ją z
powrotem do kieszeni, prztyknął w muślinowy krawat i falbany koszuli
nakrochmalonej zgodnie z siedemnastowieczną modą.
– Jeśli ten ksiądz de Chazay obraca się w najbliższym otoczeniu Piusa VII, jak
zdaje się pani uważać, prawdopodobnie jest teraz w Savonie. Myślę więc, że
odnalezienie go i nakłonienie do przyjazdu do Paryża nie sprawi nam większych
kłopotów. Co się zaś tyczy męża pani, wydaje się, że sprawa jest bardziej
skomplikowana.
– Czy to takie trudne? – zapytała szybko Marianna. – Jeśli przyjąć, że on i ten
wicehrabia d’Aubecourt to jedna i ta sama osoba?
Minister policji wstał i z rękoma założonymi na plecy zaczął przechadzać się po
salonie. Nie poruszał się tak nerwowo i niespokojnie jak Napoleon. Kroczył
powoli, jakby z rozwagą. Marianna zastanawiała się, dlaczego mężczyźni
odczuwają tak wielką potrzebę spacerowania w tę i z powrotem po pokoju, gdy
tylko rozpoczną rozmowę. Czy to nie cesarz wprowadził tę dziwaczną modę?
Nawet Arkadiusz de Jolival, drogi, wierny i niezastąpiony Arkadiusz uległ jej
wpływowi.
Fouche przerwał swe rozmyślania zatrzymując się przed portretem markiza
d’Asselnat, który z wyniosłością panował nad żółtozłotym wystrojem salonu.
Popatrzył nań, jakby oczekiwał odpowiedzi, a potem odwrócił się do Marianny i
objął ją ciężkim spojrzeniem.
– Jest pani tego pewna? – zapytał rozciągając sylaby. – Nie ma żadnego
dowodu na to, że lord Cranmere i wicehrabia d’Aubecourt to ten sam człowiek.
– Wiem o tym dobrze. Mimo to chciałabym go zobaczyć, spotkać się z nim.
– Jeszcze wczoraj było to proste. Przystojny wicehrabia, który mieszkał dotąd
w pałacu Plinon na ulicy de la Grange-Bateliere, był niemal stałym bywalcem
salonu pani de Perigord, do którego wprowadził go list polecający hrabiego de
Montrond, aktualnie przebywającego, jak pani sama zapewne wie, w Anvers.
Marianna przytaknęła skinieniem głowy. Po chwili jednak zmarszczyła brwi,
gdyż zaczęły ogarniać ją wątpliwości. Od poprzedniego wieczora zdążyła
przywiązać się do myśli, że pod postacią wicehrabiego d’Aubecourt kryje się
Francis. Uczepiła się tego przekonania, tak jakby chciała udowodnić samej sobie,
że nie padła ofiarą halucynacji. Tylko jak to pogodzić z obecnością Cranmere’a u
żony bratanka Talleyranda? Pani de Perigord, choć była córką księżnej Kurlandii i
najbogatszą dziedziczką w Europie, okazywała Mariannie wiele przyjaźni, gdy ta
jako zwykła lektorka pani de Talleyrand posługiwała się nazwiskiem Mallerousse.
Marianna nie wiedziała, rzecz jasna, ilu i jakich znajomych miała jej przyjaciółka,
u której nie bywała zresztą nazbyt często, wydawało się jej jednak, że gdyby lord
Cranmere pojawił się w salonie Doroty de Perigord, powiedziałaby jej o tym
intuicja.
– Wicehrabia d’Aubecourt miałby zatem poznać pana de Montrond w Anvers?
zapytała po długiej chwili milczenia. – Nie dowodzi to wcale, że pochodzi z tych
stron. Związki między Flandrią i Anglią zawsze były bardzo ścisłe.
– Zgadzam się z panią. Zastanawiam się tylko, czy będąc – wygnańcem bacznie
obserwowanym przez policję, hrabia de Montrond odważyłby się wziąć na siebie
odpowiedzialność za Anglika udającego Flamanda, a więc za szpiega. Czy nie
byłoby to dla niego zbyt ryzykowne? Wiem, że Montrond jest zdolny do
wszystkiego, pod warunkiem jednak, że przynosi mu to korzyści materialne, a jeśli
mnie pamięć nie myli, mężczyzna, którego pani poślubiła, wybrał panią ze względu
na znaczny posag, który zresztą niezwłocznie postarał się roztrwonić. Trudno mi
więc uwierzyć w życzliwość hrabiego de Montrond, jeśli nie wiąże się z nią
nadzieja zysku.
Marianna musiała z żalem przyznać, że rozumowanie Fouchego było bardzo
logiczne. Francis nie ukrywał się być może pod nazwiskiem tego flamandzkiego
wicehrabiego, znajdował się jednak w Paryżu, co do tego nie miała żadnych
wątpliwości. Westchnęła, odczuwając coraz większe znużenie, i zapytała:
– Czy miał pan ostatnio wiadomość o potajemnym przybiciu do naszych
brzegów jakiegoś statku z Anglii?
Minister policji skinął twierdząco głową i dodał:
– Przed tygodniem przypłynął nocą do wyspy Hoedic angielski kuter, by wziąć
na pokład jednego z pani przyjaciół, barona de Saint-Hubert, którego poznała pani
w kamieniołomach w Chaillot. Dowiedziałem się o tym, rzecz jasna, gdy łódź była
już z powrotem na pełnym morzu, ale fakt, że kogoś tu zaokrętowano, nie oznacza
wcale, że wcześniej nie wysadzono na brzeg innej osoby.
– Jak można by to sprawdzić? Czy... – Marianna przerwała, gdyż nagle
pomyślała o czymś, co sprawiło, że jej zielone oczy rozbłysły. Po chwili mówiła
dalej, nieco ciszej: – Czy Nicolas Mallerousse jest nadal w Plymouth? Być może
on wiedziałby coś o ruchach statków.
Fouche skrzywił się przeraźliwie i ukłonił się w komiczny sposób.
– Moja droga, proszę zrobić mi ten zaszczyt i uwierzyć, że na długo przed panią
pomyślałem o naszym nadzwyczajnym Black Fishu... Tak się jednak składa, że nie
wiem, gdzie obecnie przebywa ten dumny syn Neptuna. Zniknął bowiem przed
miesiącem.
– Zniknął? – zawołała Marianna oburzona i zatrwożona. – Jeden z pańskich
agentów? I pana to nie niepokoi?
– Nie. Gdyby go złapano lub powieszono, wiedziałbym o tym. Black Fish
zniknął, gdyż prawdopodobnie odkrył coś bardzo interesującego. Idzie jakimś
tropem, ot co! Proszę się tak nie przejmować. Do licha, w końcu uwierzę, że
naprawdę przywiązała się pani do swojego przybranego wuja.
– Z pewnością tak jest – przerwała mu oschle. – Kiedy byłam w rozpaczy,
Black Fish pierwszy podał mi przyjazną dłoń, nie żądając niczego w zamian. Nigdy
tego nie zapomnę!
Zrozumiawszy tę nie zawoalowaną aluzję, Fouche zakaszlał, wytarł nos, wziął
szczyptę tabaki z tabakiery, a na koniec oznajmił, zmieniając temat:
– Tak czy inaczej, proszę sobie wyobrazić, moja droga, że posłałem w ślad za
pani duchem w niebieskim stroju dwóch moich najlepszych ludzi: inspektora
Paquesa i agenta Desgree.
Zbierają teraz informacje o wszystkich cudzoziemcach przebywających obecnie
w Paryżu.
Z ledwie zauważalnym wahaniem Marianna zadała kolejne pytanie, wstydząc
się odrobinę swojego uporu:
– Czy... czy złożyli już wizytę wicehrabiemu d’Aubecourt?
Fouche pozostał niewzruszony. Na jego bladej twarzy nie drgnął ani jeden
mięsień.
– Zaczęli nawet od niego. Wicehrabia opuścił jednak wczorajszego wieczoru
pałac Plinon wraz z wszystkimi bagażami, nie informując nikogo, dokąd się
udaje... Nie wyobraża sobie pani, jak rozległy jest kraj podlegający władzy Jego
Cesarskiej i Królewskiej Mości!
Marianna westchnęła. Nie powinna mieć złudzeń: jeśli Francis sam nie da o
sobie znać, równie łatwo będzie go znaleźć jak igłę w stogu siana... Musi jednak za
wszelką cenę go odszukać... Do kogo ma się więc zwrócić, jeśli Fouche uznaje się
za pokonanego?
Jakby czytając w jej myślach, minister pochylił się na pożegnanie nad
wyciągniętą przez nią ręką i powiedział:
– Niech pani nie będzie taką pesymistką, droga Marianno. Zna mnie pani
wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że niezależnie od trudności, jakie napotykam,
nie lubię uznawać się za pokonanego. Dlatego też nie zacytuję słów pana de
Calonne skierowanych do Marii Antoniny: „To, co możliwe, już jest zrobione, to,
co niemożliwe, będzie zrobione”, poprzestanę na tym, że dam pani skromną radę:
nigdy nie trzeba tracić nadziei.
Mimo uspokajających słów Fouchego, mimo pocałunków i obietnic Napoleona
Marianna spędziła kilka następnych dni w melancholijnym i złym nastroju. Nie
była zadowolona z niczego ani z nikogo, a przede wszystkim z siebie samej.
Zarówno dniem, jak i nocą wydana na pastwę demonów zazdrości, dusiła się w
eleganckim otoczeniu swego pałacu, po którym krążyła jak zwierzę zamknięte w
klatce, nie chciała jednak wyjść na zewnątrz, gdyż nienawidziła w tym czasie
Paryża.
Stolica Francji żyła bowiem przygotowaniami do cesarskiego ślubu. Niemal
wszędzie rozwieszano girlandy, chorągiewki i lampiony. Na wszystkich budynkach
publicznych czarny orzeł austriacki sadowił się obok złotych orlic cesarstwa z
poufałością, która wywoływała zrzędliwe komentarze wiarusów mających jeszcze
w pamięci Austerlitz i Wagram. Posługując się niezliczonymi wiadrami wody i
miotłami paryżanie robili gruntowne porządki świąteczne. Nastrój oczekiwania
unosił się nad miastem, radosne napięcie pulsowało w zaułkach niezliczonych ulic,
w koszarach, gdzie ćwiczono fanfary, i w salonach, gdzie strojono skrzypce;
wypełniało małe i duże sklepy, w których portrety cesarza zajmowały poczesne
miejsce zarówno wśród zwojów jedwabiu i masy koronek, jak i góry wiktuałów;
towarzyszyło spacerującym późną porą po bulwarach, gdzie przygotowywano
iluminację i sztuczne ognie. Mające nastąpić wkrótce wydarzenie pojawiało się też
w snach gryzetek, dla których cesarz przestał być nagle niepokonanym bogiem
wojny, by zmienić się w coś w rodzaju uosobienia nieśmiertelnego królewicza z
bajki. Atmosfera wielkiego święta była, rzecz jasna, wesoła i pełna życia,
Mariannie jednak cały ten zgiełk czyniony wokół ślubu ranił serce, wydawał się
czymś gorszącym i przygnębiającym. Gdy obserwowała, jak ci sami paryżanie,
którzy jeszcze tak niedawno oklaskiwali ją rzęsiście i niemal leżeli u jej stóp, byli
gotowi przymilać się jak gruby tresowany kocur do tej znienawidzonej Austriaczki,
czuła się podwójnie zdradzona. Również z tego powodu wolała pozostać w domu,
czekając na coś, czego nawet nie umiała nazwać. Może na głos rozkołysanych
dzwonów i salwy artyleryjskie obwieszczające, że to, co najgorsze, już się stało i że
jej nieprzyjaciółka jest już w mieście?
Choć dwór wyjechał do Compiegne, gdzie arcyksiężniczka Maria Ludwika
miała pojawić się dwudziestego siódmego lub dwudziestego ósmego, w salonach
bawiono się co wieczór. Marianna, jako osoba będąca aktualnie na świeczniku,
otrzymywała mnóstwo zaproszeń na przyjęcia, na które jednak za żadne skarby nie
zdecydowałaby się wybrać. Nie poszłaby nawet do Talleyranda... zwłaszcza do
Talleyranda, tak bardzo lękała się jego subtelnie ironicznego uśmiechu. Dlatego
też, zasłaniając się przeziębieniem, z uporem pozostawała w domu.
Aurelian, odźwierny pałacu d’Asselnat, miał surowo przykazane, by poza
ministrem policji, jego wysłannikami i panią Hamelin nie wpuszczać do Marianny
nikogo.
Fortunata Hamelin zaś nie pochwalała takiego postępowania przyjaciółki. Ta
Kreolka, ceniąca nade wszystko rozkosze ciała i ducha, nie była daleka od tego, by
uznać za śmieszne odosobnienie, jakie narzuciła sobie Marianna tylko dlatego, że
jej kochanek wyjechał zawrzeć małżeństwo z rozsądku. W pięć dni po pamiętnym
przedstawieniu przyszła ponownie dać burę przyjaciółce.
– Można by pomyśleć, że twój ukochany umarł albo cię opuścił! – oburzała się.
– A tymczasem znalazłaś się w sytuacji godnej pozazdroszczenia: jesteś uwielbianą
i wszechwładną kochanką Napoleona, nie będąc przy tym jego niewolnicą. To
małżeństwo uwalnia cię poniekąd z jarzma wierności. Do stu diabłów! Jesteś
przecież młoda, niewiarygodnie piękna i sławna... W Paryżu aż roi się od uroczych
mężczyzn, którzy tylko czekają, by osłodzić twoją samotność. Ja sama znam co
najmniej dwunastu zakochanych w tobie do szaleństwa. Czy chcesz, bym
wymieniła ich nazwiska?
– Stracisz tylko czas – zapewniła ją Marianna, która była jednocześnie
zgorszona i rozbawiona swobodną moralnością pani Hamelin. – Stracisz czas, gdyż
ja wcale nie mam ochoty spotykać się z innymi mężczyznami. Gdybym tego
chciała, wystarczyłoby odpowiedzieć na jeden z tych listów – dodała wskazując
biureczko z drzewa różanego, na którym piętrzył się stos korespondencji
dostarczanej jej codzienne wraz z licznymi bukietami kwiatów.
– Nawet ich nie otwierasz?
Fortunata Hamelin podeszła szybko do biurka. Posługując się cienkim
sztyletem włoskim jako nożem do papieru odpieczętowała kilka listów, przebiegła
wzrokiem kilka linijek każdego z nich, zerknęła na podpis i na koniec westchnęła:
– Czyż to nie smutne? Przecież kocha się w tobie połowa gwardii cesarskiej!
Popatrz no tylko: Canouville... Tobriant... Radziwiłł... nawet Poniatowski! Polska
leży u twoich stóp! Nie licząc innych. Flahaut, przystojny Flahaut, myśli tylko o
tobie. A ty siedzisz tutaj, grzejąc się przy kominku, wzdychając i patrząc na
chmury, ciemne niebo i deszcz, podczas gdy Jego Wysokość pędzi na spotkanie
swojej arcyksiężniczki. Czy wiesz, kogo mi teraz przypominasz? Józefinę!
Imię odtrąconej cesarzowej, rodaczki i jednocześnie wieloletniej przyjaciółki
Fortunaty, zdołało przebić mur złego humoru Marianny, która rzuciła drugiej
kobiecie niepewne spojrzenie.
– Dlaczego tak mówisz? Widziałaś ją? Co się z nią dzieje?
– Byłam u niej wczoraj wieczorem. Prawdę mówiąc, wygląda okropnie. Już
wiele dni temu powinna była opuścić Paryż. Napoleon nadał jej tytuł księżnej
Nawarry i podarował dużą posiadłość ziemską niedaleko Evreux... dołączając,
rzecz jasna, dyskretną, lecz stanowczą radę, by udała się tam, zanim nadejdzie
dzień ślubu. Ona jednak trzyma się Pól Elteejskich, dokąd niedawno powróciła,
jakby to była jej ostatnia deska ratunku. Kolejne dni mijają, a Józefina ciągle
jeszcze jest w Paryżu... W końcu i tak będzie musiała wyjechać! Po co to
przeciągać?
– Myślę, że ją rozumiem – odparła Marianna ze smutnym uśmiechem. – Czy to
nie okrutne zmuszać ją do opuszczenia domu i przeniesienia się do innego,
zupełnie obcego, jakby była niepotrzebnym przedmiotem wyrzucanym na strych?
Czy nie mógł przynajmniej pozwolić jej zostać w Malmaison, które tak kocha?
– Byłaby zbyt blisko Paryża! Zwłaszcza w chwili przyjazdu córki cesarza
Austrii! Nie sądzę też – dodała Fortunata idąc w stronę lustra, by przyjrzeć się
swojej sukni w kolorze bordo i płomiennym strusim piórom na ogromnej kapotce –
byś rzeczywiście mogła ją zrozumieć. Józefina uczepiła się kurczowo przeszłości...
ale znalazła też już sposób na pocieszenie swego zranionego serca.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Pani Hamelin wybuchnęła śmiechem, błyskając drobnymi białymi i ostrymi
zębami, po czym rzuciła się na fotel obok przyjaciółki, którą otoczył w tym
momencie intensywny zapach różanych perfum.
– Zrobiła właśnie to, co ty powinnaś zrobić, moja piękna, co zrobiłaby każda
rozsądna kobieta na jej miejscu... i na twoim również: wzięła sobie kochanka!
Marianna, zbyt oszołomiona tą radą, by cokolwiek odpowiedzieć, otworzyła
szeroko oczy, co sprawiło, że gadatliwa Kreolka rozpromieniła się z radości.
– Nie rób takiej zgorszonej miny – wykrzyknęła. – Według mnie Józefina
podjęła właściwą decyzję. Dlaczego miałaby się skazywać na samotne noce...
których i tak było w jej życiu aż nadto, gdy mieszkała w Tuileries. Straciła władzę,
ale odnalazła miłość. Jedno równoważy drugie i – jeśli chcesz znać moje zdanie –
uważam to za sprawiedliwe.
– Być może. Kim on jest?
– To pewien trzydziestolatek, jasnowłosy, z temperamentem, zbudowany jak
rzymski bóg: hrabia Lancelot de Turpin-Crisse, jej szambelan, co jest dość
praktyczne.
Marianna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, bardziej na wspomnienie
swych dziewczęcych lektur niż z powodu słów przyjaciółki.
– Tak więc – powiedziała powoli – królowa Ginewra znalazła wreszcie
szczęście u boku Lancelota?
– Gdy tymczasem król Artur sposobi się do igraszek miłosnych z okazałą
mieszkanką Germanii – dorzuciła Fortunata. – Sama widzisz, że w powieściach
bywa inaczej niż w życiu. Co cię powstrzymuje, by postąpić tak samo? Chcesz,
pomogę ci znaleźć odpowiedniego pocieszyciela.
Pani Hamelin szła już w stronę biurka. Marianna zatrzymała ją ruchem ręki.
– Nie, nie rób tego. Nie mam ochoty wysłuchiwać głupstw wygadywanych
przez pierwszego lepszego przystojnego mężczyznę. Za bardzo kocham cesarza,
rozumiesz?
– To nie ma nic do rzeczy – nie ustępowała Fortunata. – Uwielbiam Montronda,
ale zwariowałabym, gdybym musiała dochowywać mu wierności teraz, gdy
przebywa na wygnaniu w Anvers.
Marianna zrezygnowała raz na zawsze z próby przekonania przyjaciółki do
swoich racji. Fortunata była obdarzona bujnym temperamentem i wbrew temu, co
myślała, bardziej pociągała ją sama miłość niż mężczyźni. Miała wielu kochanków,
ostatnim był bankier Gabriel-Julien Ouvrard, w żaden sposób nie dorównujący
urodą czarującemu hrabiemu de Montrond. Wadę tę rekompensował jednak
olbrzymią fortuną, którą pani Hamelin miała wielką ochotę nadszarpnąć i robiła to
z ogromną przyjemnością i w najlepszej wierze. Pragnąc zakończyć temat,
Marianna powiedziała z westchnieniem:
– Mimo tego ślubu nie chcę urazić cesarza. Na pewno by się dowiedział i nie
przebaczyłby mi tego nigdy. – Skończywszy mówić, pomyślała, że Fortunata
powinna zrozumieć taki argument. – A poza tym chciałabym ci przypomnieć, że
mam legalnego małżonka, który może się tu pojawić w każdej chwili.
Pani Hamelin, straciwszy nagle cały zapał, usiadła obok Marianny i zapytała
poważnym tonem:
– Masz o nim jakieś wiadomości?
– Nie. Wczoraj wieczorem dostałam list od Fouchego, w którym pisze, że nie
natrafiono dotąd na żaden ślad... nawet wicehrabia d’Aubecourt pozostaje
nieuchwytny. Mam jednak nadzieję, że nasz minister nie zaprzestanie poszukiwań.
A poza tym Arkadiusz dniem i nocą przemierza ulice Paryża, którego wszystkie
zakątki zna nie gorzej od policjanta.
– Mimo wszystko to dziwne...
W tej samej chwili, zupełnie jakby słowa Marianny mogły przywoływać ludzi,
otworzyły się drzwi do salonu i ukazał się w nich Arkadiusz de Jolival, który z
wdziękiem ukłonił się obu damom. Jak zawsze, miał na sobie nieskazitelnie
elegancki strój o harmonijnie dobranych barwach: oliwkowa zieleń i szarość
ożywione śnieżnobiałym połyskiem batystowej koszuli, na której tle wyraźnie
odznaczała się śniada mysia twarz. Literat, a jednocześnie impresario i wierny
towarzysz Marianny miał żywe spojrzenie, czarne wąsy i bródkę.
– Nasza wspólna przyjaciółka powiedziała mi, że spędza pan czas w
najgorszych dzielnicach Paryża, a tymczasem wygląda pan jak z pudełeczka –
zagaiła Fortunata odzyskawszy dobry humor.
– Dzisiaj nie byłem w żadnym okropnym miejscu – odparł Arkadiusz – lecz u
Frascatiego, gdzie zjadłem mnóstwo lodów przysłuchując się rozmowie kilku
ślicznych dziewcząt. I nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo poza ananasowym
sorbetem pani Recamier, który omal nie spadł na moje spodnie.
– Nadal nic? – zapytała Marianna, której twarz, nagle pełna napięcia,
kontrastowała wyraźnie z uśmiechniętymi minami dwojga pozostałych osób.
Jolival wydawał się nie zauważać niepokoju w głosie młodej kobiety.
Rzuciwszy niedbałym gestem list, który trzymał w ręku, na stos korespondencji
leżącej na biurku, zaczął przyglądać się z uwagą grawerowanemu sardonyksowi na
palcu lewej ręki.
– Nic – powiedział obojętnie. – Mężczyzna ubrany na niebiesko zniknął niczym
dżin z perskiej baśni. Widziałem natomiast dyrektora teatru Feydeau, moja droga!
Jest zdziwiony brakiem wiadomości od pani od pamiętnego przedstawienia w
poniedziałek wieczór.
– Prosiłam, by mu doniesiono, że jestem cierpiąca – odparła Marianna
zirytowanym tonem. – Powinno go to zadowolić.
– Ale nie zadowoliło. Proszę postawić się na jego miejscu: znalazł gwiazdę
pierwszej wielkości, a ta zniknęła, gdy tylko się pojawiła. On ma dla pani mnóstwo
propozycji, przy czym jedna jest bardziej austriacka od drugiej, rzecz jasna.
Zamierza wystawić Uprowadzenie z seraju, następnie zorganizować koncert
złożony z samych pieśni, później zaś...
– Nie może być o tym mowy – wykrzyknęła Marianna ze zniecierpliwieniem. –
Proszę powiedzieć temu człowiekowi, że nie należę do stałej trupy Opera-
Comique. Był to jedynie mój występ gościnny w sali teatru Feydeau.
– On doskonale zdaje sobie z tego sprawę – westchnął Arkadiusz – tym bardziej
że wie również, jakie zamiary mają wobec pani inni. Picard chciałby, by wystąpiła
pani w słynnej – operze Bardowie, która tak podoba się Napoleonowi. Spontini
natomiast, powołując się na pani... jakby to powiedzieć... włoskie cechy, widziałby
panią w Cyruliku sewilskim Giovanniego Paisiella. W salonach...
– Już dość – ucięła Marianna rozdrażniona. – Nie chcę dzisiaj nawet słyszeć o
teatrze. Nie jestem zdolna do jakiejkolwiek pracy na odpowiednim poziomie... a
poza tym być może ograniczę się wyłącznie do koncertów.
– Myślę – wtrąciła się Fortunata – że lepiej zostawić ją teraz w spokoju. Jest tak
Juliette Benzoni Marianna i nieznajomy z Toskanii Przełożyła Ewa Wolańska
Prawo mężczyzn
Spotkanie w La Folie Napoleon zatrzymał się nagle. Marianna, która siedziała skulona, z zamkniętymi oczami, w wielkim fotelu, próbując ogrzać się w cieple kominka, westchnęła z ulgą. Odgłos miarowych kroków, jakimi cesarz przemierzał pokój tam i z powrotem, choć tłumiony przez gruby dywan, boleśnie drażnił nerwy i odbijał się echem w jej głowie. Wieczór, aż nazbyt obfitujący we wzruszenia, wyczerpał ją do tego stopnia, że gdyby nie migrena, nie byłaby pewna, czy jeszcze żyje. Podekscytowanie pierwszym występem na scenie teatru Feydeau, trema, a przede wszystkim niewytłumaczalne pojawienie się w loży przy proscenium mężczyzny, którego w swym przekonaniu zabiła, a w chwilę później jego równie zagadkowe zniknięcie – wszystko to mogło pozbawić sił nawet osobę bardziej wytrzymałą od niej. Z wysiłkiem otworzyła oczy i spostrzegła, że Napoleon patrzy na nią z zatroskaną miną, założywszy ręce na plecy. Był naprawdę zaniepokojony czy też po prostu niezadowolony? Pod naciskiem obcasa jego eleganckiego buta ze srebrną klamrą tworzyło się już wyraźne wgłębienie w dywanie o pastelowych barwach, a drżenie wąskich nozdrzy i zimne błyski w błękitnych oczach świadczyły o rodzącym się gniewie. Przez głowę Marianny przemknęła nagła myśl: kogo ma teraz przed sobą? Kochanka, cesarza czy po prostu sędziego śledczego? Choć od momentu, gdy przed dziesięcioma minutami wpadł jak wicher do jej domu, prawie się nie odezwał, domyślała się, jakie zada wkrótce pytania. Cisza panująca w pokoju, w którym jeszcze kilka chwil wcześniej odnajdywała spokój i poczucie bezpieczeństwa, w otoczeniu niebieskozielonej mory, kwiatów we wszystkich kolorach tęczy i półprzezroczystych kryształów, wydawała się teraz czymś kruchym i tymczasowym. I rzeczywiście, Napoleon wybuchnął, wyrzucając z siebie gwałtowne słowa:
– Jesteś pewna, że to nie była halucynacja? – Halucynacja? – Tak! Mogłaś zobaczyć kogoś podobnego do... do tego człowieka. To wcale nie musiał być on. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby angielski szlachcic poruszał się swobodnie po Francji, chodził do teatru, a nawet przebywał w loży wielkiego kanclerza, nie zauważony przez nikogo. W całej Europie nie ma lepszej policji od mojej! Mimo lęku i znużenia Marianna omal się nie uśmiechnęła. Napoleon był więc bardziej niezadowolony niż zaniepokojony, i to jedynie dlatego, że jego policja mogła popełnić błąd. A przecież Bóg jeden tylko wie, ilu zagranicznych szpiegów bezkarnie przemierzało wszerz i wzdłuż ten piękny kraj. Marianna była zdecydowana przekonać cesarza o realności tego, co widziała, lecz jednocześnie wolałaby nie zrażać do siebie budzącego strach Fouchego. – Sire – powiedziała ze znużonym westchnieniem – wiem równie dobrze jak pan, a może nawet lepiej, jak czujny jest pański minister policji, i w żadnym razie nie jest moim zamiarem oskarżać go o nieuwagę. Nie mam jednak cienia wątpliwości: człowiekiem, którego dostrzegłam w teatrze, był Francis Cranmere, nikt inny. Napoleon zrobił gest pełen irytacji, natychmiast jednak zapanował nad sobą, zbliżył się do szezlongu Marianny, usiadł w nogach i zapytał zaskakująco łagodnym tonem: – Skąd czerpiesz tę pewność? Sama mi mówiłaś, że niezbyt dobrze znałaś tego człowieka. – Nie zapomina się twarzy tego, kto w jednej chwili zniszczył i nasze życie, i wspomnienia. A poza tym zauważyłam na jego lewym policzku długą bliznę, której lord Cranmere nie miał w dniu naszego ślubu. – Czego ta blizna miałaby być dowodem?
– To ja zraniłam go ostrzem szpady, chcąc zmusić do walki – odparła Marianna cicho. – Nie sposób uwierzyć w tak daleko posunięte podobieństwo, by wiernie powielało szramę, o której wiem tutaj tylko ja. To na pewno on, a więc jestem teraz w niebezpieczeństwie. Napoleon roześmiał się i w spontanicznym geście czułości przyciągnął młodą kobietę do siebie. – Nie mów głupstw, mio dolce Amor! Jak mogłabyś być w niebezpieczeństwie, kiedy masz moją miłość? Czyż nie jestem cesarzem? Czyżbyś nie zdawała sobie sprawy z mojej potęgi? Niepokój, który jeszcze przed chwilą ściskał serce Marianny, zniknął jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Powróciło niezwykłe poczucie bezpieczeństwa, pewność stałej ochrony, jaką mógł zapewnić tylko on. Miał rację mówiąc, że nic złego nie może się wydarzyć, kiedy jest przy niej. Ale przecież... niedługo już wyjedzie. W przypływie dziecięcego lęku uczepiła się ramienia Napoleona. – Mogę ufać tylko panu... tylko tobie. Ale ty już wkrótce mnie opuścisz, opuścisz Paryż, będziesz tak daleko ode mnie... Zapragnęła nagle niejasno, by zaproponował, że ją ze sobą zabierze. Dlaczego i ona nie miałaby pojechać do Compiegne? To prawda, że nowa żona cesarza przyjeżdża za kilka dni, ale czy nie mógłby jej – Marianny – ukryć w którymś z domów w mieście, niezbyt blisko pałacu, ale i nie za daleko... Już miała wypowiedzieć głośno swoje życzenie, ale w tej samej chwili Napoleon odsunął ją od siebie na poduszki i wstał, rzucając szybkie spojrzenie na pozłacany zegar z brązu stojący na kominku. – Moja nieobecność nie potrwa długo. A poza tym zaraz po powrocie do pałacu wezwę Fouchego i wydam mu ścisłe rozkazy dotyczące twojego domu. Zlecę mu też, by przetrząsnął Paryż w poszukiwaniu tego Cranmere’a. Jutro z samego rana
podasz mu jego dokładny rysopis. – Księżna Bassano twierdzi, że dostrzegła wówczas w loży pewnego Flamanda, wicehrabiego d’Aubecourt. Być może to właśnie Francis ukrywa się pod tym nazwiskiem. – A więc poszukamy owego wicehrabiego d’Aubecourt! Fouche będzie mnie na bieżąco informować o swoich działaniach. Nie martw się, carissima mia, nawet z daleka będę nad tobą czuwać. A teraz muszę cię pożegnać. – Tak szybko? Czy nie mógłbyś zostać ze mną przynajmniej jeszcze tę jedną noc? Zaledwie to powiedziała, a już miała sobie za złe tę prośbę. Jeśli było mu tak pilno ją opuścić, czy musiała się poniżać i błagać o jego obecność? Był przecież wystarczająco pewny swoich i jej uczuć, a tymczasem w głębi serca Marianny obudziły się demony zazdrości. Czy nie dlatego opuszczał ją w takim pośpiechu, że czekała nań inna kobieta? Ze łzami w oczach patrzyła, jak idzie w stronę fotela, na który po wejściu do pokoju rzucił swój szary surdut. Dopiero kiedy go włożył, spojrzał na nią i rzekł: – Miałem taką nadzieję, Marianno. Jednak po powrocie z teatru zastałem cały stos listów, na które muszę odpowiedzieć przed wyjazdem. Czy wiesz, że aby tu przyjść, kazałem czekać w przedpokoju sześciu osobom? – O tej porze? – zauważyła sceptycznie Marianna. Podszedł szybko do niej i z czułością wytarmosił za ucho. – Zapamiętaj jedno, maleńka: ci, z którymi się spotykam podczas oficjalnych audiencji odbywających się w ciągu dnia, nie zawsze są najważniejsi. Znacznie częściej, niż myślisz, przyjmuję wizyty nocą. A teraz żegnaj. Pochylił się, by złożyć na jej wargach delikatny pocałunek, którego ona jednak nie odwzajemniła. Wstała z fotela i podeszła do toaletki, by wziąć świecznik. – Odprowadzę Waszą Wysokość – powiedziała z nazbyt wyraźną
czołobitnością. – O tej porze wszyscy służący już śpią, z wyjątkiem odźwiernego. Zatrzymał ją w chwili, gdy otwierała drzwi, by iść przed nim i oświetlać schody. – Spójrz na mnie, Marianno! Jesteś na mnie zła, prawda? – Nigdy bym się nie ośmieliła, sire. Czyż nie powinnam być aż nadto szczęśliwa, że Wasza Wysokość zechciał poświęcić mi kilka chwil swego cennego czasu w tak ważnym dlań momencie życia? Nie jestem przecież niczym więcej jak pańską uniżoną sługą. Nie zdołała jednak dokończyć ceremonialnego ukłonu, który zamierzała złożyć, gdyż Napoleon powstrzymał ją w pół ruchu. Wyjął jej z rąk świecznik i odstawił na najbliżej stojący mebel, a następnie zmusił ją, by się podniosła, i mocno przycisnął do siebie, wybuchając jednocześnie śmiechem. – Słowo daję, ty chyba robisz mi scenę zazdrości! Jesteś zazdrosna, kochanie, i bardzo ci z tym do twarzy. Już kiedyś mówiłem, że mogłabyś być Korsykanką. Mój Boże, ależ jesteś teraz piękna! Twoje oczy błyszczą jak szmaragdy w promieniach słońca. Chciałabyś powiedzieć mi same okropne rzeczy, ale nie śmiesz i to sprawia, że drżysz. Czuję, jak cała dygoczesz... Mówiąc to przestał się śmiać. Zbladł, zacisnął szczęki i Marianna zrozumiała, że ogarnia go pożądanie. Nagle wtulił głowę w zagłębienie jej szyi i zaczął pokrywać szybkimi pocałunkami ramiona i dekolt. Teraz drżał i on, podczas gdy ona, z głową odchyloną do tyłu i z zamkniętymi oczami, wsłuchiwała się w coraz szybsze bicie swego serca i upajała się każdą z jego pieszczot. Przepełniła ją wielka radość, zmieszana z dumą i miłością, gdyż jeszcze raz miała okazję stwierdzić, że jej władza nad nim wcale się nie zmniejszyła. Napoleon wziął ją na ręce i zaniósł do wielkiego łoża, na które opadli oboje w pośpiechu. W kilka minut później prześliczna biała suknia – arcydzieło Leroya, które jeszcze nie tak dawno stanowiło przedmiot zachwytu całego Paryża była już
tylko stosem jedwabnych strzępów nie nadającym się do ponownego włożenia. Leżąc w ramionach cesarza, Marianna patrzyła, jak nad jej głową kołysze się baldachim z połyskliwej mory w kolorze morza. – Mam nadzieję – szepnęła między dwoma pocałunkami – że ci, którzy czekają na ciebie w Tuileries, nie są bardzo ważni... i że czas nazbyt im się nie dłuży. – To kurier cara i wysłannik papieża, diablico! Jesteś zadowolona? Nie mówiąc ani słowa, Marianna objęła swego kochanka mocniej za szyję i zamknęła oczy wzdychając ze szczęścia. Takie chwile jak ta wynagradzały wszystkie jej obawy, gorycz i zazdrość. Odzyskiwała spokój wewnętrzny, kiedy, tak jak przed momentem, poddawał się w pełni namiętności. Niemożliwe, myślała, by ta Austriaczka, Maria Ludwika, która zastąpi w jego łóżku Józefinę, umiała wzbudzić w nim tyle miłości. To bez wątpienia głupia, przestraszona gęś, która z pewnością nie przestaje polecać swej duszy Bogu w każdej minucie podróży zbliżającej ją do wroga jej rodaków. Najprawdopodobniej widzi w Napoleonie swego rodzaju Minotaura, godnego pogardy parweniusza, na którego będzie patrzyła z góry, jeśli tylko choć odrobinę przypomina swą ciotkę, Marię Antoninę. Albo też podda mu się biernie, jeśli – jak głosiła salonowa plotka – jest osobą bez charakteru, w równym stopniu pozbawioną inteligencji, co urody. Kiedy jednak w godzinę później Marianna patrzyła przez okno w przedpokoju, jak odźwierny zamyka masywną bramę za cesarską berlinką, powróciły naraz wszystkie jej obawy i niepokoje: będzie mogła spotkać się z Napoleonem dopiero po jego ślubie z arcyksiężniczką, a poza tym Francis Cranmere, podszywając się pod kogoś innego, przebywa w Paryżu, nie niepokojony przez nikogo. Agenci Fouchego będą mogli służyć jej pomocą dopiero wtedy, gdy natrafią na jego ślad. A to może potrwać. Paryż jest przecież tak rozległy! Drżąc z zimna w koronkowym peniuarze, który narzuciła na siebie w pośpiechu, Marianna wzięła świecznik i weszła z powrotem na piętro, doznając
nagle nieprzyjemnego uczucia osamotnienia. W oddali słychać było jeszcze turkot kół powozu Napoleona, melancholijny kontrapunkt słów miłości, które nadal dźwięczały jej w uszach. I choć cesarz był bardzo czuły, a składane przez niego obietnice – wyraźne i szczere, Marianna była zbyt inteligentna, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że pewien rozdział w jej życiu został właśnie zamknięty i że – niezależnie od tego, jak wielka miłość łączyła ją z Napoleonem – to, co było, nigdy już się nie powtórzy. Ku swemu wielkiemu zdumieniu Marianna zastała w sypialni kuzynkę. Panna Adelajda d’Asselnat, w wygodnej lizesce z amarantowego weluru i rurkowatym czepku na głowie, stała na środku pokoju i z zainteresowaniem, choć bez zdziwienia, przyglądała się podartej i pogniecionej białej sukni. – Czy coś się stało, Adelajdo? Sądziłam, że już dawno śpisz. – Mam bardzo lekki sen, a poza tym coś mi mówiło, że po jego odejściu będziesz potrzebowała towarzystwa. Ależ on umie rozmawiać z kobietami – westchnęła stara panna, wypuszczając z rąk kłębek opalizującego atłasu. – Mogę teraz zrozumieć, że tak cię opętał. Ja też za nim szalałam, kiedy był jeszcze niedożywionym i nic nie znaczącym generałem. Ale, ale... czy możesz mi powiedzieć, jak przyjął nieoczekiwane zmartwychwstanie twego świętej pamięci małżonka? – Źle – powiedziała Marianna, przeszukując będące w nieładzie łóżko, by znaleźć koszulę nocną, którą Agata, jej pokojówka, rozłożyła na narzucie zaraz po powrocie z teatru. – Nie jest pewien, czy nie było to przywidzenie. – A nie było? – Oczywiście że nie. Dlaczego miałabym nagle wywoływać ducha Francisa, kiedy w ogóle o nim nie myślałam uważając, że nie żyje? Moja droga Adelajdo, niestety nie mam co do tego żadnych wątpliwości: to był Francis... i uśmiechał się... Gdy na mnie patrzył, miał na twarzy uśmiech, który mnie przeraził. Bóg jeden
wie, co on jeszcze mi szykuje! – Pożyjemy, zobaczymy – odparła spokojnie stara panna, kierując się w stronę stolika nakrytego koronkowym obrusem, na którym pozostała nie tknięta kolacja Marianny: ani ona, ani cesarz nawet przez chwilę o niej nie pomyśleli. Nie tracąc zimnej krwi, Adelajda otworzyła butelkę szampana, napełniła dwa kieliszki, opróżniła szybko jeden z nich, ponownie sobie nalała i dopiero wówczas podała drugi Mariannie. Sięgnęła ponownie po swój kieliszek, wyłowiła z półmiska skrzydełko kurczęcia i usiadła wygodnie u stóp łóżka, do którego wślizgnęła się jej kuzynka. Marianna, leżąc wygodnie oparta o poduszki, przyglądała się pannie d’Asselnat z wyrozumiałym uśmiechem. Apetyt Adelajdy miał w sobie coś nieprawdopodobnego. Ilość jedzenia, jaką mogła pochłonąć ta szczupła, nieduża i krucha kobieta, była wprost zdumiewająca. Przez cały dzień Adelajda chrupała, pogryzała, popijała, pojadała, co nie przeszkadzało jej wcale, gdy nadchodził odpowiedni moment, zasiadać do stołu z nie ukrywanym entuzjazmem. Zachowywała przy tym niezmiennie ładną figurę i nie traciła nic ze swej godności. Nikt nie rozpoznałby w niej z całą pewnością dziwacznej istoty zamierzającej podpalić dom, ponurej, przerażonej i złej, którą Marianna znalazła pewnej nocy w swoim salonie. Jej miejsce zajęła kobieta w statecznym wieku, dobrze ułożona, jak dawniej trzymająca się prosto w sposób naturalny i niewymuszony. Starannie ubrana, z ładnymi, jedwabistymi siwiejącymi włosami ułożonymi – zgodnie z obowiązującą niegdyś modą – w długie anglezy wystające spod koronkowego czepeczka lub aksamitnej kapotki, ta eksrewolucjonistka, ścigana przez policję Fouchego i zmuszona do pozostawania w areszcie domowym, znowu była godną i szlachetnie urodzoną panną Adelajdą d’Asselnat. Teraz jednak, z na wpół przymkniętymi oczyma i dumnymi nozdrzami drżącymi z łakomstwa, rozkoszowała się kurczakiem i szampanem, mając minę łasej na smakołyki kotki,
która tak bawiła Mariannę mimo rozczarowania, jakie właśnie odczuwała. Młoda kobieta nie miała wcale pewności, czy kuzynka pogrzebała już definitywnie swoją konspiratorską przeszłość, wiedziała natomiast, że lubi ją taką, jaka była. Nie chcąc zakłócać chwil kulinarnego skupienia, Marianna piła powoli szampana, czekając, aż kuzynka sama zacznie mówić, czuła bowiem, że tamta ma jej coś do powiedzenia. Istotnie, gdy ze skrzydełka kurczaka pozostały już tylko kości, a z kieliszka zniknęła ostatnia kropla szampana, Adelajda wytarła usta, otworzyła oczy i skierowała niebieskie, pełne zadowolenia spojrzenie na Mariannę. – Moje drogie dziecko – zaczęła – sądzę, że niewłaściwie podchodzisz do tego problemu. Jeśli dobrze zrozumiałam, nieoczekiwane zmartwychwstanie męża wprawiło cię w popłoch i od chwili, gdy go zobaczyłaś w teatrze, żyjesz w nieustannym lęku, że może nagle stanąć znowu przed tobą. Czy tak? – Oczywiście! Nie pojmuję jednak, do czego zmierzasz, Adelajdo. Czy, twoim zdaniem, powinnam się cieszyć z ponownego pojawienia się mężczyzny, którego sprawiedliwie ukarałam za popełnioną zbrodnię? – Mój Boże... tak... do pewnego stopnia... – A dlaczegóż to? – Fakt, że ten człowiek żyje, oznacza, że nie jesteś morderczynią i nie musisz już się obawiać, że Anglicy będą cię tu – poszukiwać, zakładając, rzecz jasna, iż mieliby odwagę zwrócić się z tą sprawą do policji francuskiej podczas działań wojennych. – Ostatnio przestałam się bać angielskiej policji – odparła Marianna z uśmiechem. – I to nie ze względu na toczącą się wojnę. Mając takiego obrońcę jak cesarz, nie lękam się już niczego i nikogo na świecie! W pewnym sensie jednak masz rację. Mimo wszystko przyjemnie jest wiedzieć, że nie ma się rąk splamionych krwią. – Jesteś tego pewna? A śliczna kuzynka, którą...
– Z całą pewnością jej nie zabiłam. A poza tym, jeśli Francis przeżył, mogę iść o zakład, że Ivy St. Albans również nie umarła. Nie mam zresztą żadnego powodu, by nadal życzyć jej śmierci, gdyż Francis nie jest dla mnie niczym więcej jak tylko... – ... małżonkiem pobłogosławionym przez Kościół, moja droga! Oto dlaczego uważam, że zamiast się zadręczać, unikać tego „ducha” i usiłować przed nim uciec, powinnaś stawić mu czoło. Gdybym była na twoim miejscu, zrobiłabym coś wręcz odwrotnego: uczyniłabym wszystko, by go spotkać. I dlatego, kiedy obywatel Fouche przyjdzie tu jutro rano... – Skąd wiesz, że oczekuję księcia Otrante? – Nigdy się nie nauczę nazywać w ten sposób tego eks-klechy. Tak czy inaczej, nie może nie przyjść tu jutro... Nie patrz tak na mnie! Oczywiście, że zdarza mi się podsłuchiwać pod drzwiami, kiedy mnie coś interesuje. – Adelajdo! – wykrzyknęła Marianna ze zgorszeniem. Panna d’Asselnat wyciągnęła rękę i poklepała kuzynkę delikatnie po dłoni. – Nie bądź aż taką formalistką, kochanie. Nawet osoba z mojego rodu może podsłuchiwać pod drzwiami! Przekonasz się sama, że niekiedy jest to bardzo przydatne. Ale, ale... na czym to ja skończyłam? – Na wizycie... ministra policji. – Ach, tak. Zamiast więc prosić Fouchego, by złapawszy twego uroczego męża wyprawił go z powrotem do Anglii pierwszą fregatą, która popłynie w tamtym kierunku, spraw, by zechciał przyprowadzić go tutaj, abyś mogła przekazać mu swoją decyzję. – Swoją decyzję? Czyżbym podjęła jakąś decyzję? – szepnęła Marianna coraz bardziej zdezorientowana. – Oczywiście że tak. Dziwię się nawet, że dotychczas o tym nie pomyślałaś. Kiedy już będziesz rozmawiała z ministrem, zasugeruj mu, by spróbował się
dowiedzieć, co się stało z twoim świątobliwym ojcem chrzestnym, tym ciekawskim Gautierem de Chazay. Być może w najbliższej przyszłości będzie nam bardzo potrzebny. Nawet wtedy, gdy był jeszcze nic nie znaczącym księżulem, miał już papieża w ręku. A nie masz pojęcia, jak potrzebny jest papież, gdy chce się unieważnić małżeństwo. Czy zaczynasz już rozumieć, o czym mówię? Tak w istocie było. Marianna miała sobie za złe, że sama nie wpadła na ten prosty, genialny wręcz pomysł. Doprowadzenie do unieważnienia małżeństwa nie powinno sprawić większych trudności, gdyż akt małżeński nie został spełniony, a poza tym w grę wchodził związek zawarty z protestantem. Gdyby to się udało, byłaby wolna, cudownie i bez ograniczeń wolna, gdyż nie musiałaby już nawet odpowiadać za śmierć swojego męża. W miarę jednak jak drobna i pełna godności sylwetka księdza Chazay coraz wyraźniej rysowała się w jej myślach, Marianna zaczęła odczuwać niepokój. Tyle razy myślała o swoim ojcu chrzestnym od tego jesiennego poranka, gdy stojąc o świcie na nabrzeżu w Plymouth patrzyła zrozpaczona, jak znika za horyzontem pchany wiatrem niewielki żaglowiec. Wspominała księdza najpierw z tęsknotą i nadzieją, potem zaś z pewną obawą. Co powiedziałby ten duchowny, tak nieprzejednany w sprawie honoru, tak ślepo wierny wygnanemu królowi, odnajdując swą chrześnicę w osobie Marii Stelli, śpiewaczki operowej i kochanki uzurpatora? Czy zrozumiałby, ile wycierpiała, ilu doznała zawodów, zanim znalazła się tu, gdzie była, i poczuła się w tej sytuacji szczęśliwa? Jej życie potoczyłoby się, rzecz jasna, zupełnie inaczej, gdyby wówczas mogła znaleźć się obok niego na pokładzie statku „Barbicana”. Dzięki jego protekcji z całą pewnością znalazłaby schronienie w jakimś klasztorze, gdzie pogrążona w modlitwie i rozmyślaniach mogłaby odpokutować za to, co nadal uważała za sprawiedliwie wymierzoną karę. A po pewnym czasie zapomniano by o niej. Chociaż często wspominała z tęsknotą w sercu dobroć i czułość ojca chrzestnego, musiała przyznać z całą szczerością, że
zupełnie nie zatęskniła za życiem, które ksiądz Chazay mógłby ofiarować wdowie po lordzie Cranmere. Po długiej chwili milczenia odważyła się podzielić głośno z kuzynką swymi wątpliwościami: – Byłabym nieskończenie szczęśliwa, mogąc spotkać się znów z ojcem chrzestnym, nie sądzisz jednak, moja droga, że to egoistyczne szukać go tylko po to, by unieważnił moje małżeństwo? Wydaje mi się, że cesarz... Adelajda zaklaskała w dłonie. – Ależ to znakomity pomysł! Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałam? Cesarz... to oczywiste... przecież cesarz może nam pomóc! – Po czym dodała już innym tonem: – Czyż to nie cesarz polecił generałowi Radetowi zatrzymać papieża i uwięzić go w Savonie, czyż to nie na cesarza Jego Świątobliwość rzucił klątwę w czerwcu zeszłego roku w zadziwiającej bulli Quum memoranda... I ten właśnie cesarz miałby, twoim zdaniem, być nam potrzebny, by przedłożyć papieżowi prośbę o unieważnienie małżeństwa... choć sam nie zdołał unieważnić własnego ślubu z uroczą Józefiną! – To prawda – powiedziała Marianna, nagle przygnębiona. – Zapomniałam o tym. Więc myślisz, że ojciec chrzestny... – Z pewnością dostaniesz unieważnienie tego małżeństwa, wystarczy, że on o to poprosi. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! Odnajdźmy naszego drogiego księdza, a świat stanie przed tobą otworem. Będziesz wolna! Marianna była skłonna przypisywać niespodziewany wybuch entuzjazmu Adelajdy wypitemu szampanowi, wiedziała jednak, że panna d’Asselnat ma rację: w sytuacji, w jakiej się znalazła, nikt nie będzie jej bardziej pomocny od księdza de Chazay... nawet jeśli niemiło było odkryć, że wszechpotęga Napoleona ma swoje granice. Czy uda się więc szybko odnaleźć ojca chrzestnego?
Fouche zatrzasnął szybkim uderzeniem palca wieczko tabakierki, włożył ją z powrotem do kieszeni, prztyknął w muślinowy krawat i falbany koszuli nakrochmalonej zgodnie z siedemnastowieczną modą. – Jeśli ten ksiądz de Chazay obraca się w najbliższym otoczeniu Piusa VII, jak zdaje się pani uważać, prawdopodobnie jest teraz w Savonie. Myślę więc, że odnalezienie go i nakłonienie do przyjazdu do Paryża nie sprawi nam większych kłopotów. Co się zaś tyczy męża pani, wydaje się, że sprawa jest bardziej skomplikowana. – Czy to takie trudne? – zapytała szybko Marianna. – Jeśli przyjąć, że on i ten wicehrabia d’Aubecourt to jedna i ta sama osoba? Minister policji wstał i z rękoma założonymi na plecy zaczął przechadzać się po salonie. Nie poruszał się tak nerwowo i niespokojnie jak Napoleon. Kroczył powoli, jakby z rozwagą. Marianna zastanawiała się, dlaczego mężczyźni odczuwają tak wielką potrzebę spacerowania w tę i z powrotem po pokoju, gdy tylko rozpoczną rozmowę. Czy to nie cesarz wprowadził tę dziwaczną modę? Nawet Arkadiusz de Jolival, drogi, wierny i niezastąpiony Arkadiusz uległ jej wpływowi. Fouche przerwał swe rozmyślania zatrzymując się przed portretem markiza d’Asselnat, który z wyniosłością panował nad żółtozłotym wystrojem salonu. Popatrzył nań, jakby oczekiwał odpowiedzi, a potem odwrócił się do Marianny i objął ją ciężkim spojrzeniem. – Jest pani tego pewna? – zapytał rozciągając sylaby. – Nie ma żadnego dowodu na to, że lord Cranmere i wicehrabia d’Aubecourt to ten sam człowiek. – Wiem o tym dobrze. Mimo to chciałabym go zobaczyć, spotkać się z nim. – Jeszcze wczoraj było to proste. Przystojny wicehrabia, który mieszkał dotąd w pałacu Plinon na ulicy de la Grange-Bateliere, był niemal stałym bywalcem salonu pani de Perigord, do którego wprowadził go list polecający hrabiego de
Montrond, aktualnie przebywającego, jak pani sama zapewne wie, w Anvers. Marianna przytaknęła skinieniem głowy. Po chwili jednak zmarszczyła brwi, gdyż zaczęły ogarniać ją wątpliwości. Od poprzedniego wieczora zdążyła przywiązać się do myśli, że pod postacią wicehrabiego d’Aubecourt kryje się Francis. Uczepiła się tego przekonania, tak jakby chciała udowodnić samej sobie, że nie padła ofiarą halucynacji. Tylko jak to pogodzić z obecnością Cranmere’a u żony bratanka Talleyranda? Pani de Perigord, choć była córką księżnej Kurlandii i najbogatszą dziedziczką w Europie, okazywała Mariannie wiele przyjaźni, gdy ta jako zwykła lektorka pani de Talleyrand posługiwała się nazwiskiem Mallerousse. Marianna nie wiedziała, rzecz jasna, ilu i jakich znajomych miała jej przyjaciółka, u której nie bywała zresztą nazbyt często, wydawało się jej jednak, że gdyby lord Cranmere pojawił się w salonie Doroty de Perigord, powiedziałaby jej o tym intuicja. – Wicehrabia d’Aubecourt miałby zatem poznać pana de Montrond w Anvers? zapytała po długiej chwili milczenia. – Nie dowodzi to wcale, że pochodzi z tych stron. Związki między Flandrią i Anglią zawsze były bardzo ścisłe. – Zgadzam się z panią. Zastanawiam się tylko, czy będąc – wygnańcem bacznie obserwowanym przez policję, hrabia de Montrond odważyłby się wziąć na siebie odpowiedzialność za Anglika udającego Flamanda, a więc za szpiega. Czy nie byłoby to dla niego zbyt ryzykowne? Wiem, że Montrond jest zdolny do wszystkiego, pod warunkiem jednak, że przynosi mu to korzyści materialne, a jeśli mnie pamięć nie myli, mężczyzna, którego pani poślubiła, wybrał panią ze względu na znaczny posag, który zresztą niezwłocznie postarał się roztrwonić. Trudno mi więc uwierzyć w życzliwość hrabiego de Montrond, jeśli nie wiąże się z nią nadzieja zysku. Marianna musiała z żalem przyznać, że rozumowanie Fouchego było bardzo logiczne. Francis nie ukrywał się być może pod nazwiskiem tego flamandzkiego
wicehrabiego, znajdował się jednak w Paryżu, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Westchnęła, odczuwając coraz większe znużenie, i zapytała: – Czy miał pan ostatnio wiadomość o potajemnym przybiciu do naszych brzegów jakiegoś statku z Anglii? Minister policji skinął twierdząco głową i dodał: – Przed tygodniem przypłynął nocą do wyspy Hoedic angielski kuter, by wziąć na pokład jednego z pani przyjaciół, barona de Saint-Hubert, którego poznała pani w kamieniołomach w Chaillot. Dowiedziałem się o tym, rzecz jasna, gdy łódź była już z powrotem na pełnym morzu, ale fakt, że kogoś tu zaokrętowano, nie oznacza wcale, że wcześniej nie wysadzono na brzeg innej osoby. – Jak można by to sprawdzić? Czy... – Marianna przerwała, gdyż nagle pomyślała o czymś, co sprawiło, że jej zielone oczy rozbłysły. Po chwili mówiła dalej, nieco ciszej: – Czy Nicolas Mallerousse jest nadal w Plymouth? Być może on wiedziałby coś o ruchach statków. Fouche skrzywił się przeraźliwie i ukłonił się w komiczny sposób. – Moja droga, proszę zrobić mi ten zaszczyt i uwierzyć, że na długo przed panią pomyślałem o naszym nadzwyczajnym Black Fishu... Tak się jednak składa, że nie wiem, gdzie obecnie przebywa ten dumny syn Neptuna. Zniknął bowiem przed miesiącem. – Zniknął? – zawołała Marianna oburzona i zatrwożona. – Jeden z pańskich agentów? I pana to nie niepokoi? – Nie. Gdyby go złapano lub powieszono, wiedziałbym o tym. Black Fish zniknął, gdyż prawdopodobnie odkrył coś bardzo interesującego. Idzie jakimś tropem, ot co! Proszę się tak nie przejmować. Do licha, w końcu uwierzę, że naprawdę przywiązała się pani do swojego przybranego wuja. – Z pewnością tak jest – przerwała mu oschle. – Kiedy byłam w rozpaczy, Black Fish pierwszy podał mi przyjazną dłoń, nie żądając niczego w zamian. Nigdy
tego nie zapomnę! Zrozumiawszy tę nie zawoalowaną aluzję, Fouche zakaszlał, wytarł nos, wziął szczyptę tabaki z tabakiery, a na koniec oznajmił, zmieniając temat: – Tak czy inaczej, proszę sobie wyobrazić, moja droga, że posłałem w ślad za pani duchem w niebieskim stroju dwóch moich najlepszych ludzi: inspektora Paquesa i agenta Desgree. Zbierają teraz informacje o wszystkich cudzoziemcach przebywających obecnie w Paryżu. Z ledwie zauważalnym wahaniem Marianna zadała kolejne pytanie, wstydząc się odrobinę swojego uporu: – Czy... czy złożyli już wizytę wicehrabiemu d’Aubecourt? Fouche pozostał niewzruszony. Na jego bladej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. – Zaczęli nawet od niego. Wicehrabia opuścił jednak wczorajszego wieczoru pałac Plinon wraz z wszystkimi bagażami, nie informując nikogo, dokąd się udaje... Nie wyobraża sobie pani, jak rozległy jest kraj podlegający władzy Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości! Marianna westchnęła. Nie powinna mieć złudzeń: jeśli Francis sam nie da o sobie znać, równie łatwo będzie go znaleźć jak igłę w stogu siana... Musi jednak za wszelką cenę go odszukać... Do kogo ma się więc zwrócić, jeśli Fouche uznaje się za pokonanego? Jakby czytając w jej myślach, minister pochylił się na pożegnanie nad wyciągniętą przez nią ręką i powiedział: – Niech pani nie będzie taką pesymistką, droga Marianno. Zna mnie pani wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że niezależnie od trudności, jakie napotykam, nie lubię uznawać się za pokonanego. Dlatego też nie zacytuję słów pana de Calonne skierowanych do Marii Antoniny: „To, co możliwe, już jest zrobione, to,
co niemożliwe, będzie zrobione”, poprzestanę na tym, że dam pani skromną radę: nigdy nie trzeba tracić nadziei. Mimo uspokajających słów Fouchego, mimo pocałunków i obietnic Napoleona Marianna spędziła kilka następnych dni w melancholijnym i złym nastroju. Nie była zadowolona z niczego ani z nikogo, a przede wszystkim z siebie samej. Zarówno dniem, jak i nocą wydana na pastwę demonów zazdrości, dusiła się w eleganckim otoczeniu swego pałacu, po którym krążyła jak zwierzę zamknięte w klatce, nie chciała jednak wyjść na zewnątrz, gdyż nienawidziła w tym czasie Paryża. Stolica Francji żyła bowiem przygotowaniami do cesarskiego ślubu. Niemal wszędzie rozwieszano girlandy, chorągiewki i lampiony. Na wszystkich budynkach publicznych czarny orzeł austriacki sadowił się obok złotych orlic cesarstwa z poufałością, która wywoływała zrzędliwe komentarze wiarusów mających jeszcze w pamięci Austerlitz i Wagram. Posługując się niezliczonymi wiadrami wody i miotłami paryżanie robili gruntowne porządki świąteczne. Nastrój oczekiwania unosił się nad miastem, radosne napięcie pulsowało w zaułkach niezliczonych ulic, w koszarach, gdzie ćwiczono fanfary, i w salonach, gdzie strojono skrzypce; wypełniało małe i duże sklepy, w których portrety cesarza zajmowały poczesne miejsce zarówno wśród zwojów jedwabiu i masy koronek, jak i góry wiktuałów; towarzyszyło spacerującym późną porą po bulwarach, gdzie przygotowywano iluminację i sztuczne ognie. Mające nastąpić wkrótce wydarzenie pojawiało się też w snach gryzetek, dla których cesarz przestał być nagle niepokonanym bogiem wojny, by zmienić się w coś w rodzaju uosobienia nieśmiertelnego królewicza z bajki. Atmosfera wielkiego święta była, rzecz jasna, wesoła i pełna życia, Mariannie jednak cały ten zgiełk czyniony wokół ślubu ranił serce, wydawał się czymś gorszącym i przygnębiającym. Gdy obserwowała, jak ci sami paryżanie,
którzy jeszcze tak niedawno oklaskiwali ją rzęsiście i niemal leżeli u jej stóp, byli gotowi przymilać się jak gruby tresowany kocur do tej znienawidzonej Austriaczki, czuła się podwójnie zdradzona. Również z tego powodu wolała pozostać w domu, czekając na coś, czego nawet nie umiała nazwać. Może na głos rozkołysanych dzwonów i salwy artyleryjskie obwieszczające, że to, co najgorsze, już się stało i że jej nieprzyjaciółka jest już w mieście? Choć dwór wyjechał do Compiegne, gdzie arcyksiężniczka Maria Ludwika miała pojawić się dwudziestego siódmego lub dwudziestego ósmego, w salonach bawiono się co wieczór. Marianna, jako osoba będąca aktualnie na świeczniku, otrzymywała mnóstwo zaproszeń na przyjęcia, na które jednak za żadne skarby nie zdecydowałaby się wybrać. Nie poszłaby nawet do Talleyranda... zwłaszcza do Talleyranda, tak bardzo lękała się jego subtelnie ironicznego uśmiechu. Dlatego też, zasłaniając się przeziębieniem, z uporem pozostawała w domu. Aurelian, odźwierny pałacu d’Asselnat, miał surowo przykazane, by poza ministrem policji, jego wysłannikami i panią Hamelin nie wpuszczać do Marianny nikogo. Fortunata Hamelin zaś nie pochwalała takiego postępowania przyjaciółki. Ta Kreolka, ceniąca nade wszystko rozkosze ciała i ducha, nie była daleka od tego, by uznać za śmieszne odosobnienie, jakie narzuciła sobie Marianna tylko dlatego, że jej kochanek wyjechał zawrzeć małżeństwo z rozsądku. W pięć dni po pamiętnym przedstawieniu przyszła ponownie dać burę przyjaciółce. – Można by pomyśleć, że twój ukochany umarł albo cię opuścił! – oburzała się. – A tymczasem znalazłaś się w sytuacji godnej pozazdroszczenia: jesteś uwielbianą i wszechwładną kochanką Napoleona, nie będąc przy tym jego niewolnicą. To małżeństwo uwalnia cię poniekąd z jarzma wierności. Do stu diabłów! Jesteś przecież młoda, niewiarygodnie piękna i sławna... W Paryżu aż roi się od uroczych mężczyzn, którzy tylko czekają, by osłodzić twoją samotność. Ja sama znam co
najmniej dwunastu zakochanych w tobie do szaleństwa. Czy chcesz, bym wymieniła ich nazwiska? – Stracisz tylko czas – zapewniła ją Marianna, która była jednocześnie zgorszona i rozbawiona swobodną moralnością pani Hamelin. – Stracisz czas, gdyż ja wcale nie mam ochoty spotykać się z innymi mężczyznami. Gdybym tego chciała, wystarczyłoby odpowiedzieć na jeden z tych listów – dodała wskazując biureczko z drzewa różanego, na którym piętrzył się stos korespondencji dostarczanej jej codzienne wraz z licznymi bukietami kwiatów. – Nawet ich nie otwierasz? Fortunata Hamelin podeszła szybko do biurka. Posługując się cienkim sztyletem włoskim jako nożem do papieru odpieczętowała kilka listów, przebiegła wzrokiem kilka linijek każdego z nich, zerknęła na podpis i na koniec westchnęła: – Czyż to nie smutne? Przecież kocha się w tobie połowa gwardii cesarskiej! Popatrz no tylko: Canouville... Tobriant... Radziwiłł... nawet Poniatowski! Polska leży u twoich stóp! Nie licząc innych. Flahaut, przystojny Flahaut, myśli tylko o tobie. A ty siedzisz tutaj, grzejąc się przy kominku, wzdychając i patrząc na chmury, ciemne niebo i deszcz, podczas gdy Jego Wysokość pędzi na spotkanie swojej arcyksiężniczki. Czy wiesz, kogo mi teraz przypominasz? Józefinę! Imię odtrąconej cesarzowej, rodaczki i jednocześnie wieloletniej przyjaciółki Fortunaty, zdołało przebić mur złego humoru Marianny, która rzuciła drugiej kobiecie niepewne spojrzenie. – Dlaczego tak mówisz? Widziałaś ją? Co się z nią dzieje? – Byłam u niej wczoraj wieczorem. Prawdę mówiąc, wygląda okropnie. Już wiele dni temu powinna była opuścić Paryż. Napoleon nadał jej tytuł księżnej Nawarry i podarował dużą posiadłość ziemską niedaleko Evreux... dołączając, rzecz jasna, dyskretną, lecz stanowczą radę, by udała się tam, zanim nadejdzie dzień ślubu. Ona jednak trzyma się Pól Elteejskich, dokąd niedawno powróciła,
jakby to była jej ostatnia deska ratunku. Kolejne dni mijają, a Józefina ciągle jeszcze jest w Paryżu... W końcu i tak będzie musiała wyjechać! Po co to przeciągać? – Myślę, że ją rozumiem – odparła Marianna ze smutnym uśmiechem. – Czy to nie okrutne zmuszać ją do opuszczenia domu i przeniesienia się do innego, zupełnie obcego, jakby była niepotrzebnym przedmiotem wyrzucanym na strych? Czy nie mógł przynajmniej pozwolić jej zostać w Malmaison, które tak kocha? – Byłaby zbyt blisko Paryża! Zwłaszcza w chwili przyjazdu córki cesarza Austrii! Nie sądzę też – dodała Fortunata idąc w stronę lustra, by przyjrzeć się swojej sukni w kolorze bordo i płomiennym strusim piórom na ogromnej kapotce – byś rzeczywiście mogła ją zrozumieć. Józefina uczepiła się kurczowo przeszłości... ale znalazła też już sposób na pocieszenie swego zranionego serca. – Co chcesz przez to powiedzieć? Pani Hamelin wybuchnęła śmiechem, błyskając drobnymi białymi i ostrymi zębami, po czym rzuciła się na fotel obok przyjaciółki, którą otoczył w tym momencie intensywny zapach różanych perfum. – Zrobiła właśnie to, co ty powinnaś zrobić, moja piękna, co zrobiłaby każda rozsądna kobieta na jej miejscu... i na twoim również: wzięła sobie kochanka! Marianna, zbyt oszołomiona tą radą, by cokolwiek odpowiedzieć, otworzyła szeroko oczy, co sprawiło, że gadatliwa Kreolka rozpromieniła się z radości. – Nie rób takiej zgorszonej miny – wykrzyknęła. – Według mnie Józefina podjęła właściwą decyzję. Dlaczego miałaby się skazywać na samotne noce... których i tak było w jej życiu aż nadto, gdy mieszkała w Tuileries. Straciła władzę, ale odnalazła miłość. Jedno równoważy drugie i – jeśli chcesz znać moje zdanie – uważam to za sprawiedliwe. – Być może. Kim on jest? – To pewien trzydziestolatek, jasnowłosy, z temperamentem, zbudowany jak
rzymski bóg: hrabia Lancelot de Turpin-Crisse, jej szambelan, co jest dość praktyczne. Marianna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, bardziej na wspomnienie swych dziewczęcych lektur niż z powodu słów przyjaciółki. – Tak więc – powiedziała powoli – królowa Ginewra znalazła wreszcie szczęście u boku Lancelota? – Gdy tymczasem król Artur sposobi się do igraszek miłosnych z okazałą mieszkanką Germanii – dorzuciła Fortunata. – Sama widzisz, że w powieściach bywa inaczej niż w życiu. Co cię powstrzymuje, by postąpić tak samo? Chcesz, pomogę ci znaleźć odpowiedniego pocieszyciela. Pani Hamelin szła już w stronę biurka. Marianna zatrzymała ją ruchem ręki. – Nie, nie rób tego. Nie mam ochoty wysłuchiwać głupstw wygadywanych przez pierwszego lepszego przystojnego mężczyznę. Za bardzo kocham cesarza, rozumiesz? – To nie ma nic do rzeczy – nie ustępowała Fortunata. – Uwielbiam Montronda, ale zwariowałabym, gdybym musiała dochowywać mu wierności teraz, gdy przebywa na wygnaniu w Anvers. Marianna zrezygnowała raz na zawsze z próby przekonania przyjaciółki do swoich racji. Fortunata była obdarzona bujnym temperamentem i wbrew temu, co myślała, bardziej pociągała ją sama miłość niż mężczyźni. Miała wielu kochanków, ostatnim był bankier Gabriel-Julien Ouvrard, w żaden sposób nie dorównujący urodą czarującemu hrabiemu de Montrond. Wadę tę rekompensował jednak olbrzymią fortuną, którą pani Hamelin miała wielką ochotę nadszarpnąć i robiła to z ogromną przyjemnością i w najlepszej wierze. Pragnąc zakończyć temat, Marianna powiedziała z westchnieniem: – Mimo tego ślubu nie chcę urazić cesarza. Na pewno by się dowiedział i nie przebaczyłby mi tego nigdy. – Skończywszy mówić, pomyślała, że Fortunata
powinna zrozumieć taki argument. – A poza tym chciałabym ci przypomnieć, że mam legalnego małżonka, który może się tu pojawić w każdej chwili. Pani Hamelin, straciwszy nagle cały zapał, usiadła obok Marianny i zapytała poważnym tonem: – Masz o nim jakieś wiadomości? – Nie. Wczoraj wieczorem dostałam list od Fouchego, w którym pisze, że nie natrafiono dotąd na żaden ślad... nawet wicehrabia d’Aubecourt pozostaje nieuchwytny. Mam jednak nadzieję, że nasz minister nie zaprzestanie poszukiwań. A poza tym Arkadiusz dniem i nocą przemierza ulice Paryża, którego wszystkie zakątki zna nie gorzej od policjanta. – Mimo wszystko to dziwne... W tej samej chwili, zupełnie jakby słowa Marianny mogły przywoływać ludzi, otworzyły się drzwi do salonu i ukazał się w nich Arkadiusz de Jolival, który z wdziękiem ukłonił się obu damom. Jak zawsze, miał na sobie nieskazitelnie elegancki strój o harmonijnie dobranych barwach: oliwkowa zieleń i szarość ożywione śnieżnobiałym połyskiem batystowej koszuli, na której tle wyraźnie odznaczała się śniada mysia twarz. Literat, a jednocześnie impresario i wierny towarzysz Marianny miał żywe spojrzenie, czarne wąsy i bródkę. – Nasza wspólna przyjaciółka powiedziała mi, że spędza pan czas w najgorszych dzielnicach Paryża, a tymczasem wygląda pan jak z pudełeczka – zagaiła Fortunata odzyskawszy dobry humor. – Dzisiaj nie byłem w żadnym okropnym miejscu – odparł Arkadiusz – lecz u Frascatiego, gdzie zjadłem mnóstwo lodów przysłuchując się rozmowie kilku ślicznych dziewcząt. I nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo poza ananasowym sorbetem pani Recamier, który omal nie spadł na moje spodnie. – Nadal nic? – zapytała Marianna, której twarz, nagle pełna napięcia, kontrastowała wyraźnie z uśmiechniętymi minami dwojga pozostałych osób.
Jolival wydawał się nie zauważać niepokoju w głosie młodej kobiety. Rzuciwszy niedbałym gestem list, który trzymał w ręku, na stos korespondencji leżącej na biurku, zaczął przyglądać się z uwagą grawerowanemu sardonyksowi na palcu lewej ręki. – Nic – powiedział obojętnie. – Mężczyzna ubrany na niebiesko zniknął niczym dżin z perskiej baśni. Widziałem natomiast dyrektora teatru Feydeau, moja droga! Jest zdziwiony brakiem wiadomości od pani od pamiętnego przedstawienia w poniedziałek wieczór. – Prosiłam, by mu doniesiono, że jestem cierpiąca – odparła Marianna zirytowanym tonem. – Powinno go to zadowolić. – Ale nie zadowoliło. Proszę postawić się na jego miejscu: znalazł gwiazdę pierwszej wielkości, a ta zniknęła, gdy tylko się pojawiła. On ma dla pani mnóstwo propozycji, przy czym jedna jest bardziej austriacka od drugiej, rzecz jasna. Zamierza wystawić Uprowadzenie z seraju, następnie zorganizować koncert złożony z samych pieśni, później zaś... – Nie może być o tym mowy – wykrzyknęła Marianna ze zniecierpliwieniem. – Proszę powiedzieć temu człowiekowi, że nie należę do stałej trupy Opera- Comique. Był to jedynie mój występ gościnny w sali teatru Feydeau. – On doskonale zdaje sobie z tego sprawę – westchnął Arkadiusz – tym bardziej że wie również, jakie zamiary mają wobec pani inni. Picard chciałby, by wystąpiła pani w słynnej – operze Bardowie, która tak podoba się Napoleonowi. Spontini natomiast, powołując się na pani... jakby to powiedzieć... włoskie cechy, widziałby panią w Cyruliku sewilskim Giovanniego Paisiella. W salonach... – Już dość – ucięła Marianna rozdrażniona. – Nie chcę dzisiaj nawet słyszeć o teatrze. Nie jestem zdolna do jakiejkolwiek pracy na odpowiednim poziomie... a poza tym być może ograniczę się wyłącznie do koncertów. – Myślę – wtrąciła się Fortunata – że lepiej zostawić ją teraz w spokoju. Jest tak