mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Benzoni Juliette - Marianna 5 - Marianna i laury w ogniu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Benzoni Juliette - Marianna 5 - Marianna i laury w ogniu.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 605 stron)

1 JULIETTE BENZONI Marianna i laury w ogniu Tytuł oryginalny: Marianne. Les lauries de flammes RS

2 Kreolska sułtanka RS

3 Nocna audiencja Złocisty kaik wprawiany w ruch siłą ramion dwudziestu czterech wioślarzy mknął jak na skrzydłach po powierzchni atłasowych wód Złotego Rogu. Inne łodzie, pośpiesznie usuwając się sprzed dziobu sułtańskiego statku, pierzchały niczym stado spłoszonych kur. Pod osłoną z czerwonego jedwabiu, rozpiętą na rufie kaiku, siedziała księżna Sant’Anna, wpatrzona w coraz bliższe mury Seraju, ciemniejące wraz z zapadającą nocą, która z wolna nadciągała nad Konstantynopol. Za chwilę spowije go mrokiem, w którym już teraz pogrążyły się wąskie uliczki, ciągnące się pomiędzy stłoczonymi domami Stambułu. Po armatnim wystrzale obwieszczającym zachód słońca żegluga po wodach zatoki była zakazana, toteż z każdą chwilą ruch wokół stopniowo zamierał. Zakaz ów nie dotyczył, rzecz jasna, statków sułtana. Na Mariannę, mającą na sobie wytworną suknię z atłasu w kolorze malachitowej zieleni, biły siódme poty. Strój ten, stosowny do czekających ją okoliczności, wybrała trochę niebacznie, nie wziąwszy poił uwagę dusznego letniego upału, wciąż panującego w pierwszych dniach września. Od tygodnia miasto nurzało się w istnej łaźni tureckiej, w której żółtawych oparach rozmywały się kontury gmachów, toteż nader przykre było noszenie wszelkich nie dość przewiewnych ubrań. Jakich więc katuszy musiała przysparzać suknia, na którą zużyto niebywałą ilość ciężkiego liońskiego jedwabiu, uzupełniona długimi skórkowymi rękawiczkami, sięga- jącymi powyżej łokcia, aż do bufiastych rękawów. Już wkrótce, może nawet za kilka chwil, młoda dama miała wreszcie stanąć przed obliczem władczyni, do której na tajny rozkaz Napoleona przybyła na kraniec Europy, doznawszy po drodze tylu strasznych przeżyć. Co miała przynieść ta misja, którą ją obarczono, a której doniosłość przytłaczała ją coraz cięższym brzemieniem? Otóż miała doprowadzić do tego, by wojna, którą Wysoka Porta od RS

4 lat toczyła z Rosją o księstwa naddunajskie, potrwała na tyle długo, by znaczną część wojsk rosyjskich zatrzymać w północnych rejonach Bałkanów aż do czasu, gdy cesarz Francuzów przekroczy granice carskiego imperium i pomaszeruje na Moskwę... W owej chwili zadanie to wydawało się jej przerażające, niewykonalne! Zwłaszcza że po przybyciu do Konstantynopola dowiedziała się, iż nad Dunajem sprawy przybrały bardzo niepomyślny obrót dla armii tureckiej. Czekające Mariannę spotkanie, jakkolwiek właściwy jego cel skrywały pozory niewinnej wizyty familijnej, wydawało się jej nadzwyczaj trudnym przedsięwzięciem. Jak zareaguje sułtanka, dowiedziawszy się, że daleka kuzynka, podróżująca po jej kraju „dla przyjemności”, i tak bardzo pragnąca się z nią spotkać, wiezie ze sobą listy uwierzytelniające i przybyła, by omówić z nią zagadnienia dotyczące wielkiej polityki? Czy jednak rzeczywiście dała się zwieść pozorom? O podróży tej, która powinna była pozostać utrzymana w taje- mnicy, dowiedziało się zbyt wiele osób: przede wszystkim Anglicy, którzy sobie tylko znanymi sposobami odkryli, że Napoleon wysłał „tajnego ambasadora”. Ale, dzięki Bogu, nikt się nie domyślał, co stanowi istotę tej misji. Marianna już od dwóch tygodni czekała na audiencję i nic nie wskazywało na to, by kwapiono się z jej udzieleniem. Dwa tygodnie minęły, odkąd - po ucieczce z angielskiej fregaty, gdzie ją więziono, by jako jeńca wojennego przewieźć do kraju jej dzieciństwa - dotarła do ambasady francuskiej, nieprzytomna i przyniesiona tam przez znanego greckiego rebelianta, który ją przydźwigał przewiesiwszy sobie przez ramię, jakby była workiem mąki. Uwolniwszy ją z angielskiej niewoli, wybawił z rozpaczliwej sytuacji i wydarzenie to stało się początkiem ich przyjaźni. Dwa tygodnie przeżyła w Palais de France1 , krążąc po nim jak zwierz w klatce, głucha na perswazje Jolivala, nawołującego ją do cierpliwości. Ambasador, hrabia Latour-Maubourg, wolałby zresztą, aby nie opuszczała bezpiecznego kokonu owego miniaturowego 1 Siedziba ambasady francuskiej w Konstantynopolu (przyp. tłum.) RS

5 terytorium francuskiego, ponieważ po niefortunnym rozwodzie cesarza Napoleona jego rodacy nie byli przez Turków już tak mile widziani, jak to jeszcze miało miejsce w niedawnej przeszłości. Sympatie sułtana Mahmuda II i jego matki, Kreolki spokrew- nionej z cesarzową Józefiną, porwanej niegdyś przez berberyjskich piratów i wyniesionej z powodu wyjątkowej urody do najwyższej godności haseki sułtan, zwracały się teraz w stronę Anglii, której czarujący przedstawiciel, Stratford Canning, nie cofał się przed niczym, jeśli tylko służyło interesom jego kraju. - Dopóki Jej Wysokość pani nie przyjmie - perswadował Latour- Maubourg - należy unikać najmniejszego ryzyka. Canning gotów jest na wszystko, byleby tylko nie dopuścić do spotkania, które tak bardzo go niepokoi. Środki, do których się wobec pani uciekł, jasno dowodzą, jak poważne obawy pani w nim wzbudza. Czyż nie jest pani kuzynką Jej Wysokości? - Bardzo daleką kuzynką. - Niemniej jednak kuzynką... Wszak na tej właśnie podstawie spodziewamy się uzyskać dla pani audiencję. A zatem proszę mi zaufać i pozostać tutaj, dopóki zgoda na to spotkanie nie zostanie wydana. Wiem, że budynek ten znajduje się pod obserwacją, ale dopóki przebywa pani w jego murach, dopóty Canning nie odważy się podjąć żadnych działań. Gdyby pani jednak stąd wyszła, bez wątpienia byłby gotów panią porwać. Marianna zastosowała się do tych, ze wszech miar rozsądnych, rad ambasadora, któremu z zapałem sekundował Jolival, zbyt kontent z powodu odzyskania swej „przybranej córki”, by teraz ryzykować, że znów mógłby ją utracić. Starając się więc zachować spokój i czekając na wezwanie jak na zbawienie, godzinami krążyła bądź po swej sypialni, bądź po ogrodzie ambasady. Mieściła się ona w dawnym, XVI-wiecznym klasztorze franciszkanów, jednej z najstarszych budowli Pery2 , i właśnie malowniczy klasztorny wiry darz zamieniono w piękny ogród. Pomimo nieobecności żony - Latour-Maubourg, dyplomata starej daty, nieodrodny syn surowej 2 Dzielnica Stambułu, zamieszkana przez Europejczyków (przyp. tłum.). RS

6 Bretanii, nie uznał za właściwe sprowadzania żony i dzieci do pogańskiego kraju - ambasador nadał zarówno ogrodowi, jak i starym wnętrzom, wygląd przepojony prawdziwie francuską elegancją, która wrażliwej na jej przejawy Mariannie osładzała przykrości przymusowej izolacji. Oprócz Arkadiusza de Jolivala Marianna odnalazła tam również swego stangreta, Gracchusa Hannibala Pioche'a, byłego posłańca z ulicy de Montorgueil. Ujrzawszy swą panią całą i zdrową, choć już ją sobie wyobrażał spoczywającą na dnie Morza Śródziemnego, poczciwy chłopak zalał się łzami, a jakkolwiek był dziecięciem bezbożnej rewolucji, padł na kolana, splótł dłonie i wzniósł ku niebiosom dziękczynne modły z żarliwością, której by się nie powstydził bogobojny szuan. Następnie zaś, w towarzystwie kucharza z ambasady, uczcił to szczęśliwe wydarzenie kilkoma butelkami raki. Zdawało mu się nazajutrz, że ducha przez tę hulankę wyzionie. Nie pojawiła się natomiast pokojówka Marianny; Agata Pinsart zniknęła. Przebywała zresztą całkiem niedaleko i jej zniknięcie nie wiązało się z żadną tragedią. Wbrew obawom, biedne dziewczę nad podziw dobrze zniosło tyleż barbarzyńskie, co odrażające traktowanie przez Leightona i jego zbirów na pokładzie „Morskiej Czarodziejki”. Natomiast turecki kapitan, który po zajęciu brygu uwolnił więźniów, bez reszty uległ urokowi Agaty. A ponieważ i na niej wielkie wrażenie wywarł i okazały wygląd, i jedwabny strój, i imponujących rozmiarów wąsiska młodego oficera, podróż do Konstantynopola stała się dla nich obojga długim duetem miłosnym, w którego finale Achmed zaproponował małżeństwo swej dulcynei. Przekonana, że już nigdy na tym świecie Marianny nie zobaczy, a poza tym znęcona urokami wygodnego życia tureckiej damy, Agata wzbraniała się tylko pro forma, po to, by dodać wartości swojej kapitulacji. A następnie, na kilka dni przed przybyciem swej pani, z entuzjazmem przeszła na islam, poślubiła Achmeda i z całym wymaganym ceremoniałem wkroczyła do mężowskiego domu w Eyiip, przy wielkim meczecie, będącym dla wyznawców miejscem RS

7 świętym, a wzniesionym w hołdzie dla przyjaciela i ucznia Mahometa, Eyiipa Ensari, którego grobowiec tam się znajduje. Marianna chętnie by odwiedziła swą dawną subretkę, żeby ją zobaczyć w nowej roli, a także uspokoić co do własnego losu, ale byłoby to z jej strony zbyt dużą nieostrożnością. Musiała cierpliwie czekać, wciąż czekać, nawet jeśli oczekiwanie to stawało się z wolna katuszą nie do zniesienia. Wreszcie jednak nadszedł kres tej udręki. Sułtański rozkaz dotarł do ambasady tuż po kolacji. Ambasador i jego goście przechodzili właśnie do salonu, gdy wprowadzono dwóch wysłanników z pałacu: agę janczarów i czarnego eunucha, jednego ze strażników haremu. Obaj mieli na sobie wspaniałe stroje. Pomimo upału wysoki oficer nosił dolman obszyty sobolowym futrem, wysokie buty z zadartymi noskami, szeroki pas wykonany ze srebrnych płytek i wysoką filcową czapkę, otoczoną baniastym zawojem ze srebrzystej gazy tworzącej osobliwy turban. Eunuch był ubrany w długi płaszcz obszyty lisim futrem, a na głowie miał śnieżnobiały turban z wpiętą weń drogocenną złotą ozdobą. Obaj złożyli ceremonialny ukłon i przekazali list, na którym widniał sułtański tugra3 . Audiencja, o którą proszono dla „fran- końskiej” księżnej, została udzielona i miała odbyć się za godzinę. Marianna miała więc zaledwie parę minut, by się przygotować przed wyruszeniem w drogę z wysłannikami sułtanki. Ale podczas gdy Marianna pędziła do swojego pokoju, by się przebrać, Latour-Maubourg przez chwilę bił się z myślami: wysłanie samej nocą do Seraju bliskiej przyjaciółki cesarza mogło pociągnąć za sobą nieobliczalne konsekwencje. Obawiał się, czy za kwiecistymi słowami zaproszenia nie kryje się podstęp. Z drugiej zaś strony, jako że Marianna miała przekroczyć progi haremu, ambasador francuski w żadnym razie nie mógł zabiegać o zaszczyt towarzyszenia jej podczas wizyty, a poza tym obecność agi janczarów wykluczała wszelką dyskusję. Wreszcie wystarczyło uważnie zapoznać się z treścią rozkazu, by stwierdzić, że nie 3 tugra sułtańska pieczęć, będąca jednocześnie monogramem z wykaligrafowanymi imionami sułtana i jego ojca. RS

8 pozostawia ona żadnych wątpliwości: księżna Sant’Anna ma się udać do Seraju sama. Przed bramą czekała już na nią zamknięta lektyka. Księżna miała zostać w niej przewieziona do kaiku, a po podróży na jego pokładzie przejść do kolejnej lektyki, która zaniesie ją na miejsce spotkania wyznaczone przez valide sułtan4 . Po audiencji zaś w tenże sposób miała powrócić do ambasady. Kiedy więc kilka minut później Marianna zeszła ubrana stosownie do czekającej ją ceremonii, ambasador poprzestał na stwierdzeniu: - Mam nadzieję, że spotkanie nie przeciągnie się do rana. Pan Jolival i ja będziemy pani oczekiwać grając w szachy. - I jak na dobrego Bretończyka przystało, dorzucił zniżając głos: - Niech Bóg panią prowadzi i ustrzeże od złego! I gdy kaik znalazł się na wysokości Seraju, Marianna pomyślała, że łaska boska jest właśnie tym, czego jej teraz najbardziej potrzeba. Przez wszystkie te wypełnione oczekiwaniem dni setki razy układała w myślach zdania, które wypowie, próbowała przewidzieć, jakie padną pytania i jakich udzieli odpowiedzi. Ale teraz, gdy oto nadchodziła godzina próby, miała niezrozumiałą pustkę w głowie i nie potrafiła odnaleźć w pamięci żadnej z tak starannie przygotowywanych kwestii. W końcu zaniechała daremnych prób i uznała, że powinna raczej opanować emocje. Wciągnęła więc w płuca morskie powietrze, które wraz z zapadającą nocą stawało się coraz bardziej rześkie, i jęła podziwiać czarowne widoki baśniowego miasta rozpościerającego się przed jej oczyma. Na minaretach wielkich meczetów cichły głosy muezzinów, rozlegające się o zachodzie słońca, lecz jeszcze gdzieniegdzie, na kopułach i bogato zdobionych murach pałacu, wieczorny mrok połyskiwał wciąż złotym odblaskiem. Noc roziskrzała się z wolna mnóstwem świetlistych punkcików, ponieważ każdy mieszkaniec, który wychodził wówczas z domu, musiał zabierać ze sobą latarnię z impregnowanego papieru. Te złociste ogniki wywierały oszałamiające wrażenie i nadawały osmańskiej stolicy feeryczny wygląd gigantycznego rojowiska robaczków 4 valide sułtan - matka panującego sułtana, czyli królowa matka. RS

9 świętojańskich. Łódź płynęła teraz po lśniących wodach Bosforu, ponad którymi wznosiła się bryła zadziwiającego swym ogromem Seraju. Górujące nad murami czarne sylwety cyprysów strzegły świata pałaców, ogrodów, pawilonów, stajni, więzień, koszar, pałacowych warsztatów i kuchni - świata zaludnionego przez blisko dwadzieścia tysięcy osób. Łódź zbliżała się do starego bizantyjskiego nabrzeża z marmurowych bloków, wykruszonych i spękanych. Schody łączące brzeg z pałacowymi ogrodami łagodnie pięły się w górę, ku podwójnej średniowiecznej bramie w murach obronnych. Nie było to główne wejście. Pomimo rodzinnych więzów łączących ją z sułtanką księżna Sant’Anna nie udawała się z wizytą oficjalną dlatego też nie wieziono jej w stronę Wysokiej Porty, bramy, którą zgodnie ze zwyczajem przekraczali ambasadorowie i inne wysokie osobistości. Wizyta miała charakter prywatny, niemal poufny, co podkreślała także jej późna pora, którą przewieziono księżnę do pałacu. Słuchając zawiłych wyjaśnień czarnego eunucha, usiłującego usprawiedliwić ten stan rzeczy w sposób jak najmniej uwłaczający godności „frankońskiej” księżnej, Marianna w głębi ducha uważała, że jest to jej całkowicie obojętne, a nawet sytuacja taka zdecy- dowanie bardziej jej odpowiadała. Wcale nie dbała o zaszczyty związane z pełnieniem oficjalnych misji dyplomatycznych, a ponadto sam cesarz nalegał, by ze swego zadania wywiązała się z zachowaniem najwyższej dyskrecji. Zwłaszcza zaś zależało jej na tym, by nie wkraczać w kompetencje nieszczęsnego Latour- Maubourga, któremu już i tak przysporzyła dość kłopotów. Kaik przybił do brzegu, wiosła uniosły się ku górze. Mariannę poproszono, by opuściła jedwabną budkę i zajęła miejsce w czymś na kształt skrzyni, przypominającej spłaszczone jajo, zaopatrzonej w brokatowe zasłony i wydzielającej silny aromat drzewa sandałowego. Lektyka, którą niosło na ramionach sześciu niewolników, minęła bramy, czujnie strzeżone przez uzbrojonych po zęby janczarów, i zagłębiła się w gąszcz wilgotnych, wonnych ogrodów, tonących w RS

10 powodzi róż i jaśminów. Ostry zapach morza ustąpił aromatowi tysięcy kwiatów, a szum przyboju zagłuszyły szemrzące fontanny i kaskady wody spływającej po stopniach z porfiru i różowego marmuru. Marianna poddała się jednostajnemu kołysaniu w rytm kroków tragarzy i wytężała wzrok, by jak najwięcej zobaczyć. Wkrótce u wylotu jednej z alejek ukazała się niewielka urocza budowla, zwieńczona półprzezroczystą kopułą, która niczym ogromna, wie- lobarwna latarnia jaśniała w mroku. Był to pawilon, jeden z owych misternych, wykwintnych pałacyków, którymi z takim upodoba- niem ozdabiali swe ogrody tureccy władcy, wznosząc je dla upa- miętnienia szczególnie drogich ich sercu wydarzeń. Ten, który ujrzała Marianna, wznosił się w najwyższym punkcie ogrodów, odcinając się od tła ginącego w dali azjatyckiego brzegu, jakby się wahał, ogarnięty lękiem, że pochylając się nad brzegiem Bosforu, ulegnie przyciągającej sile tego mirażu. Pawilon otoczony był małym, odrębnym ogrodem, w którym rosły strzeliste cyprysy i rozpościerał się pastelowy dywan bladobłękitnych hiacyntów, ulubionych kwiatów matki sułtana, kwitnących tu przez cały rok, dzięki kunsztowi Bostanci Paszy, wielmoży, który sprawował absolutną władzę nad wszystkimi ogrodami imperium. Ten uroczy, rozświetlony różowymi lampami zakątek, wydzielony z ogromnej, nieco przytłaczającej masy Seraju, sprawiał wrażenie, jakby fetowano tam coś w ścisłym gronie. Tuż przy smukłej kolumnadzie rosły wonne krzewy obsypane białym jak śnieg kwieciem, a za niebieskimi, zielonymi i liliowymi szybkami okien przesuwały się niczym chińskie cienie sylwetki pełniących straż eunuchów w turbanach. Gdy niewolnicy postawili lektykę na ziemi, na tle kolumnady pojawiła się olbrzymia postać, która głęboko pokłoniła się przed nowo przybyłą. Pod wysokim, śnieżnobiałym nakryciem głowy, na którym migotał pęk krwistoczerwonych rubinów, Marianna ujrzała okrągłą twarz, czarną i tak lśniącą, że zdawała się pociągnięta warstwą wosku. Wspaniały, sięgający aż do ziemi kaftan, haftowany RS

11 srebrną nicią i lamowany czarnym futrem sobolowym, spowijał osobę tęgą i majestatyczną, której okazały brzuch wystawiał dobre świadectwo pałacowym kuchniom. Aksamitnym głosem i nieskazitelną francuszczyzną dostojnik przedstawił się jako Kizlar Aga, zwierzchnik czarnych eunuchów, i zaofiarował gościowi swe usługi. Potem skłonił się ponownie i oznajmił, że dostąpi oto wielkiego zaszczytu zaprowadzenia „szlachetnej damy przybyłej z ziemi frankońskiej przed oblicze Jej Wysokości valide sułtan, matki wszechpotężnego padyszacha”... - Zechce pan prowadzić - odparła krótko Marianna. Lekkim ruchem stopy odrzuciła w tył długi tren zielonej jedwabnej sukni, mieniący się kryształowymi paciorkami, który rozpostarł się za nią niczym połyskliwy strumień. Odruchowo uniosła wysoko głowę, uświadomiwszy sobie nagle, że w tej oto chwili reprezentuje największe mocarstwo świata, a następnie, nieco nerwowo zaciskając palce obciągniętych rękawiczkami dłoni na dobranym do sukni wachlarzu, służącym głównie do dodawania sobie odwagi, postawiła stopę na rozłożystym, spływającym aż do ogrodu dywanie z jedwabiu. Ale raptem znieruchomiała, wstrzymując oddech i wytężając słuch. Dotarł do niej wdzięczny i melancholijny dźwięk gitary, z której płynęła melodia: Nous n'irons plus aux bois, Les lauries sont coupees; La belle que voild lra les ramasser... Poczuła łzy napływające do oczu, coś ścisnęło ją za gardło, może był to odruch współczucia. W naiwnej piosence, którą dzieci we Francji śpiewały tańcząc w koło, tutaj, w tym wschodnim pałacu, pobrzmiewała nuta skargi, może tęsknoty? I nagle Mariannie przemknęło przez myśl pytanie, kim tak naprawdę jest kobieta, która żyła tutaj, strzeżona zgodnie z surowymi regułami tak archaicznej etykiety? Kogo ujrzy za tymi przezroczystymi ścianami? Otyłą matronę, objadającą się słodyczami, biadolącą i zrzędliwą? Staruszkę wysuszoną życiem w zamknięciu (sułtanka, rówieśnica cesarzowej Józefiny, dobiegała pięćdziesiątki, wieku kanonicznego w pojęciu RS

12 dziewiętnastoletniej Marianny) czy może infantylną, starzejącą się kobietą, kapryśną i pretensjonalną? Nikt, z kim Marianna o niej rozmawiała, nie potrafił choćby w przybliżeniu nakreślić wizerunku Kreolki, której losy przypominały baśń z tysiąca i jednej nocy, żadna bowiem z tych osób nigdy się z nią nie spotkała. Kobieta najlepiej umiałaby opisać sułtankę, ale po śmierci Fanny Sebastiani żadna Europejka nie przekroczyła progów Seraju. Mariannę ogarnął nagły strach przed tym, tak przecież wyczekiwanym spotkaniem. Łagodne tony piosenki wciąż płynęły. Kizlar Aga, stwierdziwszy, że Marianna nie idzie za nim, przystanął, odwrócił się i rzekł ujmująco uprzejmie: - Nasza pani lubi słuchać piosenek ze swego kraju... nie lubi natomiast czekać! Czar prysł. Marianna, przywołana do porządku, uśmiechnęła się ze skruchą: - Proszę wybaczyć! To było tak nieoczekiwane i... takie urocze! - Pieśń ojczystej ziemi zawsze jest pełna uroku dla tych, którzy znaleźli się z dala od ojczyzny. Proszę się nie usprawiedliwiać. Ruszyli w stronę pawilonu. Dźwięk gitary przybrał na sile, a gdy Marianna minęła cedrowe drzwi z mnóstwem wprawionych w nie maleńkich lusterek, owionął ją intensywny zapach kwiatów. Przesłaniająca jej widok ogromna sylwetka Kizlar Agi usunęła się w bok i naraz Marianna znalazła się wśród błękitów... Doznała wrażenia, jakby wtargnęła nagle do wnętrza wielkiego turkusu. Wszystko wokół niej miało błękitną barwę, począwszy od rozłożystych dywanów na podłodze, poprzez fontannę szemrzącą pośrodku komnaty, usłanej niezliczonymi poduszkami tejże barwy, haftowanymi złotem i srebrem, poprzez malowane w kwiaty kafelki, którymi były wyłożone ściany, a skończywszy na strojach zgromadzonych tu kobiet, które się jej przypatrywały. Barwę intensywnego, olśniewającego błękitu miały także oczy kobiety, która z gitarą na kolanach siedziała na wschodnią modłę pośród poduszek, rozłożonych na podeście o dwóch stopniach, przypominającym zarazem kanapę, tron i balkon, a to z powodu RS

13 okalającej go złoconej balustrady. Marianna pomyślała, że nigdy jeszcze nie widziała równie pięknej kobiety. Mogłoby się zdawać, że mijające lata tylko dodały blasku urodzie sułtanki, która niegdyś zwała się Aimee Dubucq de Rivery, i była skromną Kreolką z Martyniki, wychowaną w klasztorze sióstr wizytek w Nantes, i która - ledwie statek wiozący ją na ojczystą wyspę wypłynął na wody Zatoki Gaskońskiej - została porwana przez piratów Baby Mohammeda ben Osmana, starego władcy Algieru. Jej powab i urok pozostały nietknięte. Ubrana była w długą lazurową suknię rozchylającą się na piersi, tak obficie naszywaną perłami, że przywodziła na myśl opalizujące wnętrze muszli. Zycie w izolowanym od świata haremie wysubtelniło jej porcelanowobiałą cerę, toteż długie i jedwabiste srebrne włosy, ozdobione perłami, okalały twarz młodzieńczą, w której uśmiech nadal żłobił urocze dołeczki. Na głowie miała maleńką czapeczkę w kształcie fezu, z dezynwolturą lekko przekrzywioną na bok, w której tkwił ogromny różowy brylant, oszlifowany w kształcie serca i rozsiewający wokół ogniste błyski porannej zorzy. Z chwilą wejścia Marianny zaległa cisza. Ptasi świergot kobiecych głosów zamarł wraz z wibracją strun gitary, uciszonych energicznym gestem dłoni pani tego haremu. Bardziej przejęta, niżby skłonna była to przyznać, i świadoma, że znajduje się pod obstrzałem zaciekawionych spojrzeń co najmniej tuzina par oczu, Marianna złożyła tuż za progiem głęboki, uroczysty ukłon, uniosła się, zgodnie z protokołem postąpiła trzy kroki, znów się pokłoniła, zrobiła następne trzy kroki i znalazłszy się tuż przy stopniach tronu, pochyliła się w trzecim ukłonie. Przez cały ten czas monotonny głos Kizlar Agi wyliczał po turecku wszelkie jej godności i tytuły. Trwało to dość długo, lecz ceremonia została przerwana, zanim dobiegła końca: Nakhshidil wybuchnęła śmiechem. - Wywiera to doprawdy imponujące wrażenie - rzekła - i już nie wątpię, moja droga, że mam honor z wielką damą. Jeśli pani jednak pozwoli, dla mnie będzie pani kuzynką i w tym właśnie charakterze RS

14 pragnę się z panią spotkać. Proszę tu zatem podejść i spocząć obok mnie. Odstawiwszy gitarę, przesunęła się nieco wśród poduszek i wy- ciągnęła do swego gościa drobną dłoń iskrzącą się brylantami. - Pani - odezwała się niepewnie Marianna, zaskoczona tym przyjęciem, tak naturalnym i spontanicznym - Wasza Wysokość jest zbyt łaskawa i nie śmiem... Znów zabrzmiał perlisty śmiech, jeszcze bardziej żywiołowy. - Nie śmie pani być mi posłuszną? Ależ niechże pani podejdzie, żebym mogła lepiej się pani przyjrzeć. Moje oczy nie są już, niestety, takie jak dawniej, a ponieważ ani myślę nosić tego szkaradzieństwa zwanego okularami, muszę obejrzeć panią z bliska, jeśli chcę dokładnie zobaczyć rysy twarzy. O, właśnie tutaj!... Tak jest znacznie lepiej - dorzuciła, gdy Marianna zdecydowała się nieśmiało usiąść tuż przy złotej balustradzie. - Teraz całkiem dokładnie widzę pani twarz. Kiedy się pani pojawiła przed chwilą w tej sukni, przyszło mi na myśl, że to fala mojego umiłowanego oceanu zatęskniła za mną i przybyła w odwiedziny. I oto odnajduję ocean w pani oczach. Mówiono mi, moja droga, że jest pani bardzo piękna, ale doprawdy należałoby znaleźć stosowniejsze słowo, by oddać pani urodę! Jej pogodny, ciepły uśmiech pomagał z wolna Mariannie odzyskać pewność siebie. I chociaż jeszcze się nie pozbyła resztek nieśmiałości, mogła już odpowiedzieć z uśmiechem: - Do Waszej Wysokości słowa te odnoszą się... nieskończenie trafniej! Pokornie proszę, by Wasza Wysokość raczyła wybaczyć wzruszenie, którego nie zdołałam ukryć: tak rzadko można stanąć przed obliczem legendarnej władczyni! A emocje są jeszcze większe, gdy można stwierdzić, jak dalece rzeczywistość przerasta wyobrażenia. - No, świetnie! Widać, księżno, że gruntownie zgłębiła pani tajniki wschodniej kurtuazji. Ale mamy ze sobą do pomówienia. Zacznijmy od zapewnienia sobie samotności. RS

15 Na jej krótkie polecenie kobiety zbite w gromadkę u stóp tronu, pożerające Mariannę oczyma, podniosły się bez słowa, pokłoniły w milczeniu i wśród łopotu zwiewnych błękitnych strojów pośpiesznie wyszły, ich miny zdradzały głębokie rozczarowanie. Kizlar Aga, z właściwym sobie dostojeństwem wspierając się na srebrnej lasce, zamykał korowód, niczym pasterz sielankowej trzódki. W tejże chwili przez inne drzwi weszły czarne niewolnice, odziane w srebrzyste szaty, i na złotych tacach inkrustowanych brylantami wniosły tradycyjną kawę. Marianna mimo woli otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, gdy służebna, niemal dotknąwszy czołem ziemi na znak hołdu, podała jej filiżankę. Choć bowiem zaznała luksusów angielskich pałaców, przepychu francuskiego dworu cesarskiego i wyrafinowanego zbytku domu Talleyranda, nigdy nawet nie wyobrażała sobie niczego, co dałoby się porównać z tym, co teraz ujrzała: nie tylko tace, lecz także wszystkie pozostałe przedmioty wchodzące w skład tego bajkowego serwisu były wykonane z litego złota oraz inkrustowane taką mnogością brylantów, że niemal nie było widać spod nich metalu; sama łyżeczka, którą Marianna mieszała kawę w filiżance, warta była fortunę. Obie kobiety w milczeniu uniosły filiżanki do ust, ale ponad lśniącymi krawędziami zielone oczy spotkały się z niebieskimi, badawczo, lecz dyskretnie starając się nawzajem wysondować. Pod czarującymi przejawami serdecznego powitania Marianna wyczuwała ostrożne wyczekiwanie. Ceremonia picia kawy dawała tak jednej, jak i drugiej bezcenną chwilę zwłoki przed decydującym starciem, którego wyniku żadna ze stron nie mogła przewidzieć... Marianna uprzejmie zjadła łyżeczkę różanych konfitur. Nie przepadała za tym narodowym smakołykiem tureckim, którego silny aromat nieco jej się kojarzył z perfumerią. Przyprawiał ją o lekkie mdłości i miała przy tym wrażenie, że bierze do ust środki upiększające, których używała jej przyjaciółka Fortunata Hamelin, dodająca olejku różanego do wszystkiego, co służyło do pielęgnacji jej skóry. Ale kawą, gorącą, bardzo aromatyczną i nie nazbyt słodką, RS

16 Marianna delektowała się z niekłamaną przyjemnością: nigdy jeszcze nie piła równie dobrej. Nakhshidil przyglądała się jej zaciekawiona i rozbawiona. - Widzę, że lubi pani „kahve”? - spytała. - Po prostu przepadam... Zwłaszcza jeśli jest tak wyborna. To zarazem przysmak i najlepsza pocieszycielka. - A o konfiturze różanej też może pani powiedzieć to samo? - spytała figlarnie sułtanka. - Zdaje się, że zupełnie nie przypadła pani do gustu... Marianna zaczerwieniła się, jak dziecko przyłapane na jakimś wykroczeniu. - Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość... ale to prawda, nie jestem amatorką tego przysmaku. - A ja go nie cierpię! - wykrzyknęła ze śmiechem Nakhshidil. - Nigdy nie mogłam się przyzwyczaić. Gdzie jej do pysznych konfitur z truskawek czy rabarbaru, robionych w moim klasztorze w Nantes! Ale proszę skosztować tej chałwy z migdałów i sezamu... albo orzechowej baklavy. To też jeden z naszych narodowych przysmaków... - dorzuciła, wskazując dłonią kolejno tacę ze słodkimi wypiekami, rodzaj bardzo sztywnej galaretki w pięknym kolorze czereśni oraz ciasto orzechowe... Choć Marianna wcale nie była głodna, zmusiła się, by spróbować słodyczy, którymi częstowała ją dostojna gospodyni. Wniesiono też następne filiżanki kawy. Odstawiając drogocenne naczynko, pochwyciła uważne spoj- rzenie Nakhshidil i zrozumiała, że chwila próby nadeszła. Nie mogła zawieść pokładanego w niej zaufania i teraz była już gotowa stanąć do walki. Protokół wszakże wymagał, by czekała na pytania sułtanki. Nie musiała bynajmniej czekać długo... Ująwszy delikatnymi palcami bursztynowy ustnik pokrytych błękitną emalią nargili, sułtanka w zamyśleniu kilkakrotnie wciągnęła dym, po czym lekkim tonem salonowej konwersacji zauważyła: RS

17 - Podobno pani podróż tutaj okazała się znacznie bardziej niespokojna i o wiele mniej przyjemna, niż mogła się pani spodziewać... Sporo się mówiło o pewnej znakomitej francuskiej damie, z powodu której Anglicy wysłali całą eskadrę okrętów w rejon Korfu, i która przepadła bez wieści wśród greckich wysp... Mówiła to żartobliwym tonem, lecz uwagi Marianny nie uszła niepokojąca nuta niechęci. Bóg raczył wiedzieć, jak dalece ucierpiała jej reputacja z powodu plotek rozsiewanych przez Anglików! Mimo to Marianna, z jak najdalej posuniętą ostrożnością, postanowiła podjąć trudną rozmowę. - Wasza Wysokość jest, jak widzę, znakomicie zorientowana we wszystkich, nawet całkiem błahych wydarzeniach... - Nad Morzem Śródziemnym wiadomości szybko się rozchodzą. A wydarzenia, o których mowa, nie wydają mi się takie znów błahe. Anglicy nie mają zwyczaju przemieszczać swych okrętów z powodu osób pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia... jak choćby z powodu damy podróżującej dla przyjemności. Ale o ileż łatwiej można by było to sobie wytłumaczyć, gdyby owa dama okazała się nagle... emisariuszką cesarza Napoleona! Na dźwięk tego budzącego strach imienia intymny nastrój tego przytulnego, błękitnego salonu rozwiał się niczym obłok aromatycznego dymu porwany powiewem wiatru, jakby pojawił się tam korsykański cesarz we własnej osobie, ze zwykłą dla siebie wybuchową gwałtownością, bezceremonialnie, miotając oczyma błyskawice, przytłaczając siłą swej niezwykłej osobowości. Marianna doznała wrażenia, że on tam jest, patrzy na nią, czeka... Z kieszeni ukrytej wśród fałd długiej spódnicy wyjęła nie- spiesznie list Sebastianiego i z pełnym wdzięku ukłonem podała sułtance. Nakhshidil obrzuciła ją pytającym spojrzeniem. - To list od cesarza? - Nie, pani. List ten jest od dawnego przyjaciela Waszej Wysokości, generała Horacego Sebastianiego, który pragnie się przypomnieć jej łaskawej pamięci. Anglicy byli w wielkim błędzie, RS

18 tak się przejmując moją podróżą, ponieważ nie powierzono mi żadnej oficjalnej misji. - Ale jakkolwiek nie występuje pani oficjalnie w charakterze porte-parole Napoleona, to jest pani rzeczniczką jego zamysłów, czyż nie tak? Marianna skłoniła się w milczeniu, a potem, gdy sułtanka szybko zapoznawała się z treścią listu, odstawiła powoli filiżankę ze stygnącą kawą, zmuszając się - nie bez trudu - do przełknięcia ostatniego kawałka baklavy, aby nie obrazić pani domu, która jej ten przysmak poleciła. - Widzę, moja droga, że w najwyższych sferach bardzo panią cenią. Sebastiani pisze tutaj, że wielka zażyłość łączy panią z cesarzem, a jednocześnie cieszy się pani szczerą sympatią porzuconej cesarzowej, nieszczęsnej Józefiny, która dla mnie zawsze pozostanie Różą! Proszę mi zatem powiedzieć, czego się po nas spodziewa cesarz Francuzów. Podczas krótkiej chwili milczenia Marianna zastanawiała się, jak najtrafniej ująć to, co ma do powiedzenia. Nie czuła się zbyt dobrze i musiała bardzo starannie dobierać słowa. - Pani - zaczęła - błagam Waszą Wysokość, by raczyła z uwagą wysłuchać słów, które będę miała zaszczyt wypowiedzieć, ponieważ dotyczą one spraw wielkiej wagi i ujawniają najtajniejsze i najdonioślejsze projekty cesarza. - Proszę, słucham z uwagą! Powoli, spokojnie, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej klarownie, Marianna wtajemniczyła swą rozmówczynię w plany rychłej inwazji Wielkiej Armii na Rosję i pragnienie cesarza, by cara Aleksandra, którego oskarżał o to, że prowadzi wobec niego politykę dwulicową i podstępną, pokonać na jego własnym terenie. Podkreśliła, jak korzystne dla najeźdźcy byłoby przedłużenie działań wojennych, toczących się obecnie nad Dunajem, co najmniej do lata przyszłego roku, czyli do czasu wkroczenia Francuzów do Rosji, by regimenty kozackie oraz wojska generała hrabiego Kamieńskiego zatrzymać z dala od Wisły i rejonów podmoskiewskich. Dała także RS

19 do zrozumienia, że owo nieoficjalne wsparcie spotkałoby się z gorącym uznaniem Napoleona, który po zwycięstwie nad Rosją mógłby bez przeszkód zapewnić Wysokiej Porcie odzyskanie terytoriów, które właśnie wymykały jej się z rąk, a ponadto uzyskanie nowych zdobyczy terytorialnych... - Wystarczy - rzekła na zakończenie - że wojska Waszej Wysokości pozostaną na dotychczasowych pozycjach do lipca lub sierpnia przyszłego roku. - Ależ to oznacza prawie cały rok! - wykrzyknęła sułtanka. - To kawał czasu dla armii wycieńczonej, której zasoby topnieją jak masło w słońcu. I nie wiem... Przerwała, zaskoczona zmianą, która zaszła na twarzy Marianny: jej cera stawała się równie zielona jak jedwab jej sukni. - Nie czuje się pani dobrze, księżno? - spytała. - Tak pani nagle zbladła. Marianna nie miała odwagi się poruszyć. Przepełniony sło- dyczami żołądek podchodził jej do gardła. Bez wątpienia przysmaki te były znakomite i nadzwyczaj wykwintne, ale po obfitej kolacji, którą pochłonęła w ambasadzie, zmuszanie się do ich zjedzenia oznaczało fatalne w skutkach przebranie miary, co przypomniało jej brutalnie, że blisko od czterech miesięcy jest w odmiennym stanie. Nieszczęsna dziewczyna, okazjonalny ambasador, rozpaczliwie pragnęła zniknąć pod poduszkami, którymi usłany był tron. Sułtanka, zdumiona wyglądem poszarzałej twarzy Marianny i nie doczekawszy się odpowiedzi, indagowała: - Co się pani stało? Bardzo proszę, niechże pani nie sądzi, że powinna ukrywać przede mną złe samopoczucie. Marianna spojrzała na nią omdlewającym wzrokiem i uśmie- chnęła się blado. - To... to prawda... Wasza Wysokość! Ja... nie czuję się całkiem dobrze... Ooooch!... Zerwała się raptownie z tronu, niczym zielona błyskawica przemknęła przez salon i odepchnąwszy eunuchów trzymających straż przy drzwiach, pędem rzuciła się w głęboki cień pierwszych z RS

20 brzegu cyprysów, rosnących na szczęście tuż przy pawilonie, by tam pozbyć się darów tej ziemi, które przysporzyły jej tak kłopotliwych dolegliwości. Trwało to tylko chwilę, lecz Mariannie zdawało się, że minęła wieczność. Wtedy jeszcze nie myślała o tym, jakie poruszenie musiało wywołać jej nagłe wyjście. Wreszcie się wyprostowała i odetchnęła wsparta o gałęzie zbawiennego drzewa, czując, że oblewa się zimnym potem, lecz mdłości minęły. Z wysiłkiem wciągnęła w płuca aromatyczne nocne powietrze, orzeźwiającą świeżość ulatującą znad wodotrysków, i poczuła ulgę. Powoli odzyskiwała siły. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, czego się dopuściła: porzuciła znienacka sułtankę i w kulminacyjnym punkcie rozmowy dyplomatycznej czmychnęła z sali audiencyjnej niczym zło- dziejka!... O zgrozo! Biedny Latour-Maubourg oniemiałby z wrażenia! Przejęta do głębi następstwami swej niedyspozycji, przez moment stała niezdecydowana, nie mając odwagi wyjść spod osłony cyprysowych gałęzi, nie wątpiła bowiem, że gdy znów pojawi się przed pawilonem, będzie tam już na nią czekać oddział janczarów zbrojnych w bułaty5 i rozkaz jej aresztowania. Wciąż jeszcze się wahała, gdy naraz posłyszała łagodny głos: - Gdzie pani się podziała, księżno?... Mam nadzieję, że nie czuje się pani gorzej? Marianna wzięła głęboki oddech. - Nie, Wasza Wysokość... Jestem tutaj! Gdy wreszcie wyszła z cienia cyprysów, ujrzała Nakhshidil stojącą na progu pałacyku. Najwidoczniej kazała wszystkim odejść, ponieważ była zupełnie sama. Mariannę, w pełni świadomą popełnionego uchybienia i śmieszności sytuacji, w jakiej się znalazła, ogarnęło uczucie wdzięczności. Dziwny doprawdy obrała sposób prowadzenia poufnych i drażliwych negocjacji! Toteż, pragnąc wyrazić ubolewanie i prosić o wybaczenie, księżna Sant’Anna pochyliła się w głębokim ukłonie. 5 bułat - zakrzywiona szabla turecka o silnie rozszerzającej się głowni. RS

21 Ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, sułtanka powstrzymała ją energicznie. - Nie! Bardzo panią proszę!... Przede wszystkim powinna pani myśleć teraz o sobie! Proszę raczej oprzeć się na moim ramieniu i wrócić ze mną do pawilonu... chyba że wolałaby pani przejść się po ogrodzie? Jest już znacznie chłodniej i mogłybyśmy pójść na tamten taras, z którego rozciąga się widok na Bosfor. Bardzo lubię to miejsce. - Z przyjemnością, Najjaśniejsza Pani... Nie chciałabym wszakże sprawiać kłopotów Waszej Wysokości ani stać się przyczyną zmiany w jej przyzwyczajeniach. - Co takiego? W moich przyzwyczajeniach? Ależ moja droga, toż ja niczego tak nie lubię, jak zażywać ruchu, spacerować, jeździć konno... Tutaj, niestety, nastręcza to sporych trudności. Łatwiej o to w pałacach azjatyckich. Pójdziemy? Trzymając się pod ręce ruszyły w stronę tarasu. Marianna ze zdumieniem stwierdziła, że jej towarzyszka jest równie wysoka jak ona i ma wysmukłą, nienaganną sylwetkę. Jeśli w tym wieku jasnowłosa Kreolka zdołała ją zachować, nie mogła z pewnością zadowalać się egzystencją typową dla dam z haremu, żyjących w zamknięciu i całkowitym niemal bezruchu. Aby zachować dziewczęcą smukłość, musiała oddawać się „sportom”, tak drogim sercom Anglików. Nakhshidil z kolei interesowała się przede wszystkim Marianną i prowadząc ją, spytała pozornie niefrasobliwym tonem: - Często pani miewa takie przypadłości? Czy mi się zdaje, czy też nie jest pani w szczególnie dobrej formie? - Nie, Wasza Wysokość, nie zdarza mi się to często. Sądzę, że dzisiejszą niedyspozycję należy złożyć na karb zbyt nieraz ciężkich potraw serwowanych przez kucharza z naszej ambasady. - A to, czym ja panią poczęstowałam, też trudno nazwać lekkim! To jednak dziwne, jak bardzo pani dolegliwości przypominają mi te, których ja sama doświadczyłam, gdy oczekiwałam przyjścia na świat mojego syna: wypijałam morze kawy i nie mogłam przełknąć ani RS

22 chałwy, ani baklavy... nawet nie mówiąc, rzecz jasna, o różanej konfiturze, która w moim pojęciu może wzbudzić poetyckie skojarzenia jedynie kolorem i nazwą, ale mnie napawała wstrętem. Marianna poczuła, że jej policzki oblewają się purpurą, i bło- gosławiła noc, która skrywała ten niestosowny rumieniec. Nie zdołała jednak powściągnąć spazmatycznego skurczu ręki, który wszystko zdradził prowadzącej ją sułtance. Zrozumiała, że trafiła w sedno, ale także - w nader czuły punkt swej młodej kuzynki. Gdy dotarły do małego tarasu z białego marmuru, Nakhshidil wskazała biegnącą wokół niego ławkę, obficie wymoszczoną poduszkami, co świadczyło o tym, że często składano tu wizyty. - Spocznijmy na chwilę! - rzekła. - Będziemy tu miały znacznie więcej spokoju niż podczas rozmowy w moich pokojach, bo tutaj nikt nas nie usłyszy. W pałacu za każdą ścianą i za każdymi drzwiami nadsłuchuje co najmniej jedno czujne ucho. Tu niczego takiego nie musimy się obawiać. Proszę spojrzeć: miejsce to jest rodzajem balkonu wznoszącego się ponad wewnętrznymi ogrodami i biegnącymi dokoła alejkami. Ale może pani zimno? - zaniepokoiła się, wskazując odsłonięte ramiona Marianny. - Ani trochę, Wasza Wysokość, teraz już czuję się zupełnie dobrze. Nakhshidil potrząsnęła głową i spojrzała na chmury płynące ponad cieśniną i gromadzące się nad wzgórzami Skutari. - Lato się kończy - zauważyła z nutą melancholii. - Pogoda się zmienia i jutro na pewno spadnie deszcz. To bardzo dobre dla upraw, bo ziemia jest wysuszona, ale potem nadejdzie zima, chłody, które tutaj bywają bardzo dokuczliwe i których tak się boję... Ale dajmy temu spokój i pomówmy o pani. - O mnie? Nie mam żadnych innych spraw ponad tę, Naj- jaśniejsza Pani, którą powierzył mi Napoleon, wysyłając mnie do pani, i... Sułtanka przerwała ze zniecierpliwieniem. - Zostawmy na chwilę cesarza! Na niego przyjdzie kolej później, zwłaszcza że nie bardzo rozumiem, co na ten temat mogłybyśmy RS

23 sobie powiedzieć. Niezależnie od tego, co pani o tym myśli, w moich oczach jest pani znacznie bardziej interesująca niż ów wielki Napoleon. A zatem chcę się o pani wszystkiego dowiedzieć. Proszę mi opowiedzieć historię swego życia. - Mojego... życia? - Ależ tak, całego pani życia! Jakbym była pani matką. - Wasza Wysokość, to może długo potrwać. - Nie szkodzi! Mamy przed sobą całą noc, jeśli zajdzie taka potrzeba, a ja chcę się dowiedzieć... wszystkiego! Tyle fantasty- cznych opowieści krąży już na pani temat, że chciałabym poznać prawdę. Poza tym jestem pani kuzynką, a pragnęłabym zostać przyjaciółką. Nie potrzebuje pani przyjaciółki dysponującej niejaką władzą? Drobna, jedwabista dłoń sułtanki spoczęła na ręce Marianny, ale tym razem młoda kobieta zawołała żywiołowo: - Ależ tak! - Jej szczery entuzjazm wywołał uśmiech na twarzy Nakhshidil i utwierdził ją w przekonaniu, które powzięła od pierwszego rzutu oka: że ta czarująca - i tak młoda! - osóbka rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Podczas niebezpiecznego życia, które z pewnością wiodła w tym pałacu, zanim stała się jego panią, nawykła do śledzenia najsubtelniejszych zmian wyrazu twarzy; od tej czujności mogło zależeć jej życie. Toteż już w chwili, gdy Marianna stanęła w drzwiach, Nakhshidil dostrzegła uderzający wyraz napięcia na pięknej twarzy i lęk wyzierający z ogromnych zielonych oczu. Zgoła inaczej wyobrażała sobie wysłanniczkę Napoleona. Plotki, które od kilku tygodni krążyły nad Morzem Śródzie- mnym, kreśliły fantastyczny portret zuchwałej kurtyzany, swego rodzaju buduarowej Messaliny, wystrojonej z woli cesarza, jej kochanka, w książęcą koronę, będącej za pan brat z wszelkimi podstępami, wszelkimi ustępstwami, gotowej na wszystko dla zapewnienia sukcesu trudnej misji, przy czym owo „wszystko” oznaczało najhaniebniejsze nawet przysługi. Stanąwszy jednak twarzą w twarz z Marianną sułtanka od razu zrozumiała, że RS

24 wszystkie rysy tego nieprawdopodobnego wizerunku, zwykłej karykatury nie mającej żadnych rzeczywistych podstaw, są dziełem tajnych służb Foreign Office. W głębi duszy czuła się dotknięta tymi oszczerstwami. Księżna Sant’Anna była jej kuzynką i jeśli nawet łączyło je bardzo dalekie pokrewieństwo, to osądzanie członka jej rodziny w sposób tak haniebny odbierała jako osobistą zniewagę. Toteż chęć wyrobienia sobie własnej opinii o domniemanej winowajczyni w wielkiej mierze wpłynęła na decyzję zaproszenia jej do pałacu. I teraz pragnęła wszystkiego się dowiedzieć o tej niezwykłej pięknej kobiecie, która zdawała się dźwigać zbyt ciężkie dla niej brzemię, lecz czyniła to z godnością. Marianna, początkowo skrępowana i powściągliwa, miała zamiar nakreślić lakoniczny i powierzchowny szkic swego do- tychczasowego życia, ale z wolna, czując, że sułtanka słucha jej z sympatią i życzliwą uwagą, pozbyła się oporów. Bez względu na to, jak niezwykłe były jej losy, nie mogły się równać z życiem Nakhshidil, która z nantejskiego klasztoru do haremu wszechpotężnego władcy musiała przebyć bez porównania trud- niejszą drogę niż Marianna z siedziby rodu Seltonów do pałacu księcia Sant’Anna, nawet jeśli po drodze przewinęła się przez alkowę Napoleona. Gdy długa opowieść dobiegła końca, Marianna uświadomiła sobie, że wyznała wszystko z najdrobniejszymi szczegółami i że jest już chyba bardzo późno, bo wokół małego tarasu zaległa cisza znacznie głębsza niż przedtem. Odgłosy miasta z wolna zamierały, przycichł także szum morza i było jedynie słychać przytłumiony szmer przyboju i miarowy krok wartowników przy bramach Seraju. Sułtanka siedziała w takim bezruchu, że Marianna nagle zaniepokoiła się, czy nie zasnęła. Ale Nakhshidil była tylko pogrążona w głębokiej zadumie, bo po chwili westchnęła i prze- mówiła: - Popełniła pani znacznie więcej głupstw niż ja, a zresztą ja nie miałam innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z losem. Nie wydaje RS

25 mi się jednak, by ktoś miał prawo wypominać pani błędy, gdy się bowiem nad tym zastanowić, winna była miłość. To ona właśnie, będąc przyczyną pani cierpień i uniesień, skierowała panią na tę niezwykłą drogę, która przywiodła ją aż tutaj... - Pani... - wyjąkała Marianna - Wasza Wysokość... mnie nie potępia? Nakhshidil znów westchnęła, a potem wybuchnęła śmiechem. - Ja miałabym panią potępiać? Moja biedna dziecino! Chyba raczej pani zazdrościć! - Zazdrościć? - Ależ tak! Jest pani piękna, szlachetnie urodzona, ma pani świetne nazwisko, inteligencję, odwagę i ów bezcenny, ulotny skarb, jakim jest młodość. Wiem, powie mi pani, że ta miłość nie przysparza pani zbyt wiele radości, a nawet, że w obecnej chwili może się z powodzeniem bez niej obyć, lecz mimo to ona istnieje, popycha panią do działania, wypełnia pani życie i wespół z młodością wre w żyłach. Ponadto jest pani wolna i może swobodnie sobą dysponować, a nawet, gdyby przyszła pani na to chęć, w imię miłości doprowadzić się do zguby... A ma pani to wszystko, mogąc swobodnie przemierzać bezkresny świat. O tak, zazdroszczę pani. Nawet pani nie wie, jak bardzo jej zazdroszczę. - Pani!... - odezwała się Marianna, zatrwożona bólem i goryczą, które pobrzmiewały w tym cichym głosie, przytłumionym przez nawyk mówienia szeptem. Ale Nakhshidil nie słuchała. Wyznania jej gościa zrobiły wyłom w murze, za którym była uwięziona jej dusza, jej nieziszczalne pragnienia. Jak rozszalałe morze, które zerwie tamę, tak gorycz i żal wydostały się przez ten wyłom na zewnątrz. - Czy pani wie, jak to jest... - podjęła jeszcze ciszej - czy pani wie, jak to jest, kiedy mając dwadzieścia lat, doświadczy się miłości w ramionach starca? Co to znaczy marzyć o przestrzeni, o podróżach przez ocean, o konnych przejażdżkach aż po kres horyzontu, z porannym wiatrem na wyścigi, o nocach spędzanych pod bezkresnym, wolnym niebem, gdy słucha się murzyńskich pieśni i RS