Wiosna we Florencji
Przypatrując się opromienionej słońcem Florencji, rozpo-
startej w zagłębieniu wzgórza o delikatnym odcieniu szarej
zieleni, Marianna zastanawiała się, dlaczego to miasto fascy-
nowało ją i odpychało zarazem. Choć z miejsca, w którym
stała, mogła zobaczyć tylko jego część, położoną pomiędzy
czarnym pędem cyprysu a pęczniejącą kępą różowych drzew
laurowych, ów fragmencik miasta gromadził piękno w spo-
sób przypominający skąpca układającego w stos złoto: nie-
ważne jak, oby jak najwięcej!
W tyle, za długim jasnym kosmykiem rzeki Arno, ujarz-
mionej mostami, które sprawiały wrażenie, jakby za chwilę
miały zapaść się pod natłokiem średniowiecznych kramów,
pojawiał się zgaszony róż cegieł, nakładający się na ciepłą
ochrę, delikatną szarość lub mleczną biel ścian domostw.
W tle połyskiwała koralowa mozaika katedry, srebrzystoka-
mienna lilia pałacu Signorii o lekko rozchylonych płatkach,
surowe wieże o blankach przypominających motyle i radoś-
nie wielobarwne marmury świątynnych dzwonnic, podobne
do świec wielkanocnych. Niekiedy widok ten ukazywał się
niespodziewanie w przypadkowym fragmencie krętego zauł-
ka, biegnącego pomiędzy ślepym murem opustoszałego pa-
łacu a szczelinami walącej się rudery. Czasami też kamienie
ustępowały pod naporem pachnącego, chylącego się ku upad-
kowi ogrodu, którego nikt nie starał się uporządkować.
Florencja tymczasem grzała w słońcu swoje minione złote
dni i przyćmione działaniem czasu ornamenty, próżnowała pod
niebem koloru indygo, po którym wędrował samotny obłoczek,
nieświadom, dokąd zmierza ani co wydarzy się w przyszłości,
jak również i tego, że bieg czasu jest nieubłagany. Przeszłość
bez wątpienia zaspokajała wszystkie jego marzenia.
Być może właśnie z tego powodu miasto drażniło Mariannę.
Minione chwile wydawały się jej cenne jedynie o tyle, o ile
łączyły się z teraźniejszością lub wiodły ku przyszłości, niejas-
nej i trudnej do przewidzenia, ale oczekiwanej i upragnionej.
Oczywiście, po stokroć wolałaby dzielić urok przemijają-
cej chwili z ukochanym mężczyzną. Któraż kobieta nie pra-
gnęłaby właśnie tego? Trzeba było jednak dwóch długich
miesięcy, aby spotkać się z Jasonem Beaufortem nad laguną
wenecką, tak jak to sobie przyrzekli podczas owej niezwykłej
i dramatycznej nocy Bożego Narodzenia.
Przy tym wcale nie było pewne, czy zdołają się znowu
połączyć, zwłaszcza że pomiędzy Marianną a spełnieniem
jej marzeń wznosił się niepokojący cień księcia Corrado
Sant'Anna, jej niewidzialnego męża, któremu nieuchronnie
i w bardzo niedalekiej przyszłości będzie musiała udzielić
niebezpiecznych wyjaśnień.
Za parę godzin musi opuścić Florencję, a wraz z nią
względne poczucie bezpieczeństwa, a także biały pałac,
gdzie cichy szum fontann nie miał tyle mocy, aby przepędzić
złowróżbne widma.
Co się zatem wydarzy? Jakiej rekompensaty zażąda zama-
skowany książę od tej, która nie potrafiła wywiązać się ze
swojej części kontraktu - głównego motywu małżeństwa -
i dać mu dziecka zrodzonego z krwi cesarskiej? Jakiej re-
kompensaty... lub jakiej kary?
Czyż udziałem księżnych Sant'Anna nie był tragiczny los,
już od wielu pokoleń?
Chcąc zapewnić sobie niezawodnego obrońcę, najbardziej
wyrozumiałego i równocześnie najlepiej poinformowanego,
Marianna, gdy tylko znalazła się we Florencji, wystosowała
przez gońca pilny list do Savone. Było to wołanie o pomoc,
skierowane do ojca chrzestnego, Gauthiera de Chazay, kar-
dynała San Lorenzo, człowieka, który wydał ją za mąż na
niezwykłych warunkach. Miały one zapewnić jej i jej dziec-
ku los godny pozazdroszczenia, a jednocześnie gwarantowa-
ły nieszczęsnemu dobrowolnemu więźniowi prawo do po-
tomstwa, którego sam nie potrafił czy też nie chciał spłodzić.
Sądziła więc, że kardynał bardziej niż ktokolwiek mógłby
rozwikłać tę sytuację i że znajdzie właściwe rozwiązanie.
Niestety, po wielu dniach oczekiwania kurier powrócił
z pustymi rękami. Napotkał nie lada trudności, aby przenik-
nąć do wąskiego grona osób otaczających ojca świętego,
których ludzie Napoleona nie spuszczali z oka.
Przyniesione przezeń wiadomości zdeprymowały ją. Kar-
dynał San Lorenzo wyjechał z Savone i nikt nie umiał wska-
zać miejsca jego pobytu. Marianna, rzecz jasna, była zawie-
dziona, lecz nie całkiem zaskoczona. Od dawna wiedziała,
że ojciec chrzestny spędzał większą część życia na tajemni-
czych podróżach, w służbie Kościoła, którego z całą pewno-
ścią był jednym z najaktywniejszych tajnych agentów, lub
króla Ludwika XVIII, przebywającego na wygnaniu. Mógł
znajdować się w zapadłym zakątku świata i zapewne nie
zaprzątał sobie głowy problemami chrześniaczki. Trzeba było
pogodzić się z myślą, że i ta pomoc ją zawiedzie...
- Nadchodzące dni nie zapowiadają się pogodnie! - wes-
tchnęła Marianna.
Uświadomiła sobie w pełni, że hojne dary losu - uroda,
wdzięk, inteligencja, odwaga - nie były ofiarowanym przez
Opatrzność prezentem, lecz raczej orężem, dzięki któremu
uda się jej, być może, wywalczyć szczęście. Pozostawało
pytanie, czy cena, jaką miałaby za nie zapłacić, nie będzie
zbyt wygórowana...
- Co pani postanowiła, madame? - usłyszała obok siebie
głos, którego wymuszona grzeczność źle ukrywała zniecier-
pliwienie.
Gwałtownie wyrwana ze swoich melancholijnych rozmy-
ślań, nieznacznie poprawiła różową parasolkę, chroniącą ją
przed słonecznym żarem, i spojrzała na porucznika Beniel-
lego nieobecnym wzrokiem, w którym niepokojący zielony
błysk zdradzał zdenerwowanie.
- Boże, co za nieznośny człowiek! - pomyślała.
Od sześciu tygodni, kiedy opuściła Paryż pod wojskową
eskortą, którą dowodził, Angelo Benielli chodził za nią krok
w krok i nie odstępował ani na moment. Korsykanin! Uparty,
zazdrośnie strzegący swej władzy i na domiar złego obdarzony
paskudnym charakterem. Porucznik Benielli zwykł podziwiać
tylko trzy osoby: cesarza, oczywiście (tym bardziej że był to
jego ziomek!), generała Horacego Sebastianiego, dlatego że
pochodził z tego samego co on miasteczka, i trzeciego wojsko-
wego, wywodzącego się również z Korsyki, księcia generała
Padwy, Jana Tomasza Arrighiego de Casanova, gdyż ten był
jego kuzynem, a ponadto prawdziwym bohaterem. Oprócz tych
trzech wojskowych Beniellego nie obchodził nikt w całej armii
napoleońskiej, nieważne, czy nosił nazwisko Ney, Murat, Da-
vout, Berthier czy Poniatowski. Ów brak zainteresowania brał
się stąd, że marszałkowie ci nie mieli szczęścia być Korsyka-
nami, co według Beniellego było godne pożałowania. Oczywi-
ście, że w tych warunkach misję eskortowania kobiety - nawet
księżnej, nawet zachwycającej, nawet zaszczycanej szczególny-
mi względami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości - traktował
jak upokarzającą pańszczyznę.
Dał jej to odczuć, zanim jeszcze znaleźli się na postoju
w Corbeil, z właściwą mu czarującą śmiałością, należącą do
najbardziej atrakcyjnych stron jego charakteru. Od tej chwili
księżna SanfAnna zaczęła się zastanawiać, czy pełni funkcje
ambasadora, czy też jest aresztantką. Angelo Benielli strzegł
jej z pilnością godną policjanta tropiącego kieszonkowca.
Wszystko ustalał, o wszystkim decydował, czy dotyczyło to
długości postojów, czy rodzaju apartamentu, w którym miała
się zatrzymać (drzwi jej pokoju strzegli dzień i noc żołnie-
rze). Niewiele brakowało, żeby zaczął się domagać konsul-
towania z nim wyboru toalet.
Ten stan rzeczy doprowadził w krótkim czasie do poważ-
nych utarczek z Arkadiuszem de Jolivalem, człowiekiem,
który nie mógł poszczycić się cierpliwością. Pierwsze wie-
czorne spotkania upłynęły obu panom na popisach kraso-
mówczych. Najmocniejsze argumenty pana de Jolivala zde-
rzały się z jedną zasadą, z której Benielli uczynił swoją
twierdzę. Miał za zadanie pilnować księżnej SanfAnna do
momentu ustalonego zawczasu przez samego cesarza i czu-
wać nad nią, aby nie przydarzył się jej najmniejszy wypadek.
Sądził, że w tym celu należy zachować wszelkie niezbędne
środki ostrożności. Wobec takiego stanowiska, nie sposób
było niczego wskórać.
Początkowo zirytowana, Marianna szybko pogodziła się
z faktem, że porucznik stał się jej nieodłącznym cieniem
i zdołała nawet uspokoić pana de Jolivala. Po namyśle doszła
do wniosku, że nadzór ten, chwilowo nienawistny, może
wszakże okazać się cenny, kiedy otoczona żołnierzami prze-
kroczy próg pałacu Sant'Anna, aby przeprowadzić ze swoim
mężem oczekiwaną rozmowę. Jeśli książę Sant'Anna myślał
o zemście względem Marianny, niewykluczone, że Benielli,
ten zajadły uparciuch, którego Napoleon postawił u boku
swej przyjaciółki, może stać się rękojmią jej życia. Ta świa-
domość nie czyniła zeń jednak człowieka mniej uciążli-
wego!..
Częściowo rozbawiona, częściowo niezadowolona, przyj-
rzała mu się uważnie. Doprawdy, wielka szkoda, że ten
młodzieniec przypominał ciągle rozzłoszczonego kota, gdyż
mógł się podobać nawet kobiecie wybrednej. Niezbyt wysoki,
dobrze zbudowany, miał upartą twarz o zaciśniętych ustach
i wydatnym, orlim nosie. Jego skóra o odcieniu kości słonio-
wej rumieniła się z niebywałą łatwością, a oczy patrzące
spod krzaczastych brwi i długich rzęs miały zaskakująco
ładny szary kolor, który w słońcu nabierał złocistych odcieni.
Dla zabawy, a może kierowana nie uświadomionym, lecz
jakże kobiecym pragnieniem poskromienia krnąbrnego cha-
rakteru, młoda dama usiłowała parokrotnie użyć swych
wdzięków do oczarowania porucznika. Niestety, Benielli
okazał się nieczuły na powab jej uśmiechu i blask zielonych
oczu.
Pewnego wieczoru, kiedy zatrzymali się na kolację w jednej
z czysciejszych oberży, zastawiła na niego pułapkę, ukazując
się w białej wydekoltowanej sukni, godnej Fortunaty Hamelin.
Podczas kolacji porucznik zachowywał się co najmniej dziwnie.
Oglądał wszystko, począwszy od wianków cebuli podwieszo-
nych pod sufitem, aż po wmontowane w kominek haki. Z wiel-
ką uwagą przypatrywał się swojemu talerzowi i licznym okru-
szynkom chleba, ani razu jednak nie zatrzymał wzroku na
smagłym dekolcie, który odsłaniała suknia.
Nazajutrz rozgniewana Marianna, której irytacja stała się dla
wszystkich widoczna, postanowiła zjeść kolację sama. Została
w swoim pokoju, ubrana w suknię, której muślinowe riuszki
sięgały niemal po sam czubek głowy. Pan de Jolival śmiał się
po cichu, gdyż fortel jego przyjaciółki ubawił go setnie.
Benielli obserwował właśnie ślimaka, zmierzającego
w stronę balustrady, o którą była oparta Marianna.
- Postanowiłam? Co mianowicie? - zapytała w końcu.
Ironiczny ton jej głosu nie uszedł uwagi Beniellego, który
gwałtownie poczerwieniał jak piwonia.
-Ależ co zamierzamy dalej robić, księżno! Jej Cesarska
Wysokość, wielka księżna Eliza, wyjeżdża jutro z
Florencji
i udaje się do swej posiadłości Marlia. Chciałbym
wiedzieć,
czy będziemy jej towarzyszyć?
-Nie bardzo wiem, co innego moglibyśmy uczynić, po-
ruczniku! Czy wyobraża pan sobie, że zostanę tu sama, ma
się rozumieć, w pańskim miłym towarzystwie? - odpowie-
działa, wskazując fasadę pałacu Pitti końcem pośpiesznie
zamkniętej parasolki.
Benielli aż podskoczył. Owo „tu" ewidentnie wymierzone
było w cesarską rezydencję. On natomiast był człowiekiem
odnoszącym się z ogromnym szacunkiem do hierarchii ce-
sarskiej i pełen respektu dla wszystkiego, co dotyczyło Na-
poleona, włączając w to również jego rezydencje. Nie ode-
zwał się jednak ani słowem, wiedział już bowiem, że ta
przedziwna księżna SanfAnna potrafi być równie nieprzy-
jemna jak on.
-Wyjeżdżamy więc?
-Wyjeżdżamy! Zwłaszcza że majątek SanfAnna, dokąd
winien mi jest pan eskortę, znajduje się w bliskim sąsie-
dztwie pałacu Jej Cesarskiej Wysokości. Logiczne jest
zatem,
że będziemy jej towarzyszyć.
Po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Paryża, Marianna
dostrzegła na twarzy swojego strażnika coś, co w ostatecz-
ności mogło przypominać uśmiech. Wiadomość najwyraźniej
ucieszyła go... Natychmiast zresztą strzelił obcasami i zasa-
lutował.
- W takim razie - powiedział - za pozwoleniem księżnej,
wydam odpowiednie dyspozycje i uprzedzę księcia Padwy
o naszym jutrzejszym wyjeździe.
Zanim zdążyła otworzyć usta, wykonał w tył zwrot i udał
się w stronę pałacu, nie przejmując się szablą, która obijała
mu się o łydki.
- Książę Padwy? - wyszeptała Marianna, osłupiała ze
zdumienia. - Co on tu może robić?
Nie rozumiała, jaki związek ma jej życie z tym człowie-
kiem, z pewnością niezwykłym, lecz całkowicie obcym.
Pojawił się we Florencji dwa dni temu, ku nie skrywanej
radości Beniellego, dla którego był jednym z trzech czczo-
nych przez niego bóstw. Przybyły z Włoch w celu dopilno-
wania zasad poboru oraz ścigania dezerterów i uchylających
się od służby, Arrighi, cesarski kuzyn i główny inspektor
kawalerii, przyprowadził eskadron czwartej kolumny lotnej
księciu Eugeniuszowi, wicekrólowi Włoch, i na jego czele
powitał wielką księżnę. Wydawać się mogło, że jedynym
celem podróży do Toskanii było pozdrowienie kuzynki Elizy
i spotkanie się za jej pośrednictwem z głównymi członkami
jego korsykańskiej rodziny, która nie widziała go od lat
i specjalnie przybyła z Korsyki, żeby ujrzeć go ponownie.
Nikt na dworze toskańskim nie znał prawdziwej przyczyny
tej familijnej wizyty w trakcie trwania wojskowej misji.
Wielka księżna przygotowała prawdziwie godne przyjęcie
księżnej Sant'Anna, przywożącej wiadomości o narodzinach
króla Rzymu.
Z entuzjazmem również przywitała generała Arrighiego,
gdyż uwielbiała bohaterów prawie tak samo jak Benielli.
Na wielkim balu, wydanym na cześć księcia Padwy, Ma-
rianna zobaczyła generała po raz pierwszy. Miał niebanalną,
tragiczną w wyrazie twarz, którą z rewerencją pochylił nad
jej dłonią. Liczba odniesionych przezeń ran w cesarskiej
służbie - niewielka ich część uśmierciłaby zapewne niejed-
nego - nie przeszkodziła mu stać się jednym z najznakomit-
szych generałów świata. Mając w pamięci opowieści Elizy
i Angela Beniellego na jego temat, Marianna przyjrzała mu
się z zainteresowaniem.
W Egipcie, w bitwie pod Salahieh, miał pękniętą czaszkę,
pod Saint-Jean-d'Acre kula przecięła mu tętnicę szyjną, pod
Wertingen był ciężko ranny w kark, nie licząc innych „niewiel-
kich zadraśnięć". Niemalże pocięty na kawałki, opuszczał łóżko
szpitalne, aby stanąć na czele swoich dragonów i wracał, skąd
wyszedł, w stanie jeszcze gorszym od poprzedniego. Trudno
byłoby zliczyć, ile istnień ludzkich uratował i ile przepłynął
rzek (ostatnimi czasy hiszpańskich strumieni).
Marianna doznała dziwnego szoku, kiedy ich oczy spotkały
się. Przez chwilę miała wrażenie, jakby stała na wprost samego
cesarza. Spojrzenie Arrighiego było równie twarde i przeszy-
wało na wskroś niczym szpada. Czar prysnął jednak szybko,
gdy generał odezwał się. Jego niski, chrapliwy, załamujący się
głos, z pewnością na skutek komend wydawanych w czasie
ataku, w niczym nie przypominał dźwięcznego głosu Napoleo-
na. Marianna uspokoiła się. Spotkanie żywego odbicia cesarza
właśnie w chwili kiedy zamierzała zignorować jego rozkazy
i uciec z Jasonem jak najdalej od Francji, było ostatnią rzeczą,
której sobie życzyła. Ów pierwszy kontakt z Arrighim ograni-
czył się do grzecznościowej wymiany zdań, w której trudno
było doszukać się zainteresowania ze strony generała sprawami
Marianny. Enigmatyczne zdanie Beniellego zastanowiło ją. Dla-
czego chciał jak najszybciej powiadomić księcia Padwy o jej
wyjeździe? - pomyślała.
Niezadowolona i niechętna dalszemu oczekiwaniu na po-
wrót swojego strażnika, opuściła taras amfiteatru i skierowa-
ła się w stronę pałacu. Chciała wrócić do siebie, żeby wydać
niezbędne dyspozycje swojej służącej Agacie, dotyczące ju-
trzejszego wyjazdu. Kiedy dochodziła do fontanny l'Arti-
chaut, zobaczyła ku swojemu przerażeniu idącego Benielle-
go. Na domiar złego nie był sam. Pięć kroków przed nim
zmierzał szybko w stronę Marianny książę Padwy we własnej
osobie. Ubrany był w niebiesko-złoty uniform, a na głowie
miał ogromny dwurożny kapelusz, zakończony grzebieniem
białych piór. Widząc, że spotkanie staje się nieuniknione,
zwolniła kroku i zaczekała, trochę onieśmielona, lecz znacz-
nie bardziej zaciekawiona tym, co może jej mieć do powie-
dzenia cesarski kuzyn.
Będąc już blisko Marianny, Arrighi zdjął z głowy kapelusz
i skłonił się nienagannie. Jego szare oczy obserwowały ją
z wielką uwagą. Nie odwracając głowy powiedział:
- Jest pan wolny, Benielli!
Porucznik strzelił obcasami, odwrócił się i zniknął niczym
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostawiając generała
sam na sam z księżną. Nie do końca zadowolona z takiego
obrotu spraw, Marianna zamknęła spokojnie parasolkę
i wsparła się na niej oburącz, jakby chciała tym gestem dodać
sobie odwagi. Lekko unosząc brwi, już szykowała się do
ataku, ale Arrighi ją uprzedził.
-Widząc pani twarz, madame, mam prawo sądzić, że nie
jest pani zachwycona naszym spotkaniem. Proszę o wyba-
czenie, jeśli moja obecność zakłóciła pani spacer.
-Mój spacer już się zakończył, generale! Właśnie zamie-
rzałam wrócić do domu. Ale z czym pan do mnie przybywa,
bo chce mi pan coś przekazać, prawda?
-Naturalnie! Ośmieliłbym się jednak prosić, aby przeszła
pani ze mną parę kroków dalej, w stronę tych pięknych
ogrodów. Jest tam zacisznie, podczas gdy pałac pełen jest
bieganiny z powodu wyjazdu wielkiej księżnej Elizy.
Skłonił się z galanterią i ofiarował jej ramię. Głębokie
blizny po ranach szyi, które starał się ukryć pod wysokim
kołnierzem i czarnym krawatem, sprawiały, że nie mógł swo-
bodnie poruszać się od pasa w górę. Sztywność ta nie była
jednak rażąca i stanowiła na swój sposób naturalne uzupeł-
nienie jego masywnej sylwetki. Nie przestawał badawczo
patrzeć w jej oczy, co spowodowało, że nagle zarumieniła
się. Może dlatego, że nie mogła odgadnąć, co kryje się za
spojrzeniem generała? Dla dodania sobie animuszu przyjęła
jego ramię i położyła rękę na haftowanym mankiecie jego
munduru. Miała wrażenie, jakby oparła się na balustradzie
statku.
Ten człowiek jest chyba zbudowany ze skały - pomyślała.
Powoli, nie zamieniając ani słowa, ominęli wielki kamienny
amfiteatr, zatopiony w zieleni, i weszli w długą i cichą alej-
kę, wysadzaną dębami i cyprysami. Jaskrawe światło dnia
dochodziło tam tylko pod postacią rozproszonych promieni.
-Odnoszę wrażenie, że życzy pan sobie, aby nas nikt nie
usłyszał - wyszeptała Marianna. - Czy to, o czym mamy
rozmawiać, jest aż tak ważne?
-Kiedy w grę wchodzą cesarskie rozkazy, madame, spra-
wa zawsze jest ważna!
-A!.. Rozkazy! Sądziłam, że cesarz zaznajomił mnie ze
wszystkimi, które były dla mnie przeznaczone, w trakcie
naszego ostatniego widzenia.
-Rozkazy te dotyczą nie pani, lecz mojej osoby. Oczy-
wiście, zapoznam panią z nimi, gdyż w pewnym stopniu
przeznaczone są dla pani.
Mariannie nie spodobał się ten wstęp. Za dobrze znała
Napoleona, aby nie wzbudziły podejrzeń „rozkazy dotyczące
jej osoby", przekazane na dodatek człowiekowi pokroju księ-
cia Padwy. Sytuacja nie była zwyczajna. Zajęta odgadywa-
niem, jakiego rodzaju psikusa chce jej spłatać cesarz Fran-
cuzów, rzuciła krótkie „doprawdy?" tonem tak roztargnio-
nym, żeArrighi zatrzymał się na samym środku alejki.
- Księżno - odezwał się - całkowicie rozumiem, że roz-
mowa ta nie jest dla pani przyjemnością. Proszę mi jednak
wierzyć, że wolałbym opowiadać pani o rzeczach radosnych,
które w pani towarzystwie i w tym miejscu nabrałyby dodat-
kowego uroku. Niemniej jednak, czuję się w obowiązku pro-
sić panią o całkowitą uwagę.
Chyba się złości - stwierdziła w duchu Marianna, bardziej
rozbawiona tym faktem niż zmieszana. Z całą pewnością Kor-
sykanie mają najgorsze charaktery pod słońcem! Chcąc go
uspokoić, a także mając na uwadze fakt, że nie wykazała się
nadmierną uprzejmością wobec niego, posłała mu uśmiech tak
rozbrajający, że surowa twarz żołnierza aż spurpurowiała.
- Proszę mi wybaczyć, generale. Nie chciałam w żaden
sposób urazić pana, lecz byłam całkowicie zatopiona we
własnych myślach. Widzi pan, zawsze denerwuję się, kiedy
cesarz ma dla mnie jakieś bliżej nie sprecyzowane „rozkazy
specjalne". Jego Wysokość w szczególny sposób wyraża
uczucia!
Równie szybko, jak popadł w gniew, Arrighi wybuchnął
śmiechem i pocałował Mariannę w rękę.
-Ma pani rację - powiedział wesoło - to zawsze budzi
podejrzenia! Jednak ponieważ jesteśmy przyjaciółmi...
-Oczywiście! - przytaknęła Marianna, uśmiechając się
ponownie.
-A zatem, skoro jesteśmy przyjaciółmi, proszę mnie
uważnie posłuchać. Moim zadaniem jest osobiste eskortowa-
nie pani do pałacu Sant'Anna, a gdy tylko przekroczy pani
jego próg, mam wyraźny rozkaz nie zostawiać pani samej
ani na sekundę! Cesarz powiedział mi, że musi pani wyjaśnić
z księciem pewien problem natury osobistej, na którego te-
mat on również chciałby się wypowiedzieć. Jego życzeniem
jest więc, abym uczestniczył w waszej rozmowie.
-Czy cesarz poinformował pana, że ani pan, ani ja nie
ujrzymy księcia na własne oczy?
-Tak. Uprzedził mnie o tym. Chce tylko, żebym należy-
cie zrozumiał, co książę pani powie i czego od pani oczekuje.
-Czy jest możliwe, że bez względu na wszystko będzie
domagał się, żebym została przy jego boku? - wyszeptała
Marianna, dając wyraz swoim największym obawom. Nie
potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób nawet cesarska
straż
mogłaby przeszkodzić księciu w zatrzymaniu przy sobie
swojej żony.
-Właśnie w tym momencie zaczyna się moje zadanie.
Cesarz, za moim pośrednictwem, chce spowodować, aby
rozmowa nie trwała dłużej niż parę godzin. Książę musi
mieć
tyle czasu, aby dowiedzieć się, że Napoleon uznał
słuszność
jego skargi, i żeby wraz z panią zastanowić się wspólnie
nad
przyszłością. Na razie... - Przerwał na chwilę i wyciągnął
z kieszeni dużą białą chustkę, którą otarł zroszone czoło.
Marianna, coraz bardziej zainteresowana rozmową,
ponagliła
generała.
-Na razie?
-Chwilowo nie należy pani ani do księcia, ani nawet do
samej siebie! Cesarz potrzebuje pani pomocy!
-Potrzebuje mojej pomocy? Jak to?
-Sądzę, że to wyjaśni pani wszystko. - Arrighi trzymał
w dłoni kopertę opieczętowaną cesarskim herbem. Marianna
popatrzyła na list z taką nieufnością, że generał uśmiechnął
się.
-Proszę się nie obawiać, nie wybuchnie!
-Nie byłabym wcale taka pewna!
Marianna usiadła pod dębem, na kamiennej starej ławecz-
ce, wokół której ułożyła się z wdziękiem jej różowa sukienka
z batystu, i zaczęła czytać. Drżącymi ze zdenerwowania
dłońmi złamała woskową pieczęć. Jak większość listów Na-
poleona, ten również był krótki, zwięzły i treściwy.
Marianno - pisał cesarz - przyszło mi na myśl, że najpew-
niejszym sposobem na uniknięcie zemsty ze strony twojego
męża jest rozpoczęcie służby cesarskiej. Opuściłaś Paryż pod
pretekstem pełnienia nie do końca określonej misji dyplo-
matycznej. Od tej chwili bądziesz miała do wypełnienia praw-
dziwą i ważną dla Francji misją. Książę Padwy, którego
zadaniem jest czuwać, aby Twój wyjazd odbył sią bez prze-
szkód, da Ci moje szczegółowe instrukcje. Liczą, że okażesz
sią godna naszego zaufania - mojego i Francuzów. Wiem,
jak Ci sią odwdzięczyć. N.
Jego zaufanie? Zaufanie Francuzów? O co w tym wszyst-
kim chodzi? - mruczała pod nosem Marianna. Spojrzała na
Arrighiego osłupiałym ze zdumienia wzrokiem. Była bliska
myśli, że Napoleon oszalał. Postanowiła przeczytać list po
raz drugi, uważnie, słowo po słowie. Po zakończeniu powtór-
nej lektury konkluzja była, niestety, równie przygnębiająca
jak za pierwszym razem, co Arrighi bez trudu odczytał z jej
twarzy.
-Nie - powiedział łagodnie i usiadł koło niej - cesarz
nie zwariował. Pragnie natomiast, żeby miała pani
możliwość
zyskania na czasie w momencie, w którym pozna pani
inten-
cje swojego męża. Na to jest tylko jeden sposób:
zwerbować
panią do służby dyplomatycznej!
-Ja mam być dyplomatą? Ależ to nie ma najmniejszego
sensu! Który rząd zgodzi się pertraktować z kobietą?
-Może taki, w którym rządzą kobiety? Zresztą nie ma
mowy o przyznaniu pani oficjalnych pełnomocnictw.
Wstąpi
pani do tajnej służby Jego Wysokości, zarezerwowanej
wyłą-
cznie dla zaufanych osób, a także dla najbliższych
przyjaciół.
-Tak, wiem coś o tym - przerwała Marianna, wachlując
się nerwowo cesarskim listem. - Słyszałam o „wielkich"
przysługach, jakie wyświadczyły cesarzowi jego siostry,
w sprawie, która absolutnie nie budzi mojego entuzjazmu.
Krótko mówiąc, proszę mi powiedzieć jasno, czego cesarz
ode mnie oczekuje, a przede wszystkim, dokąd chce mnie
wysłać?
-Do Konstantynopola!
Gdyby przygniótł ją ten wielki dąb, w którego cieniu teraz
siedziała, nie czułaby się bardziej zdruzgotana niż w efekcie
usłyszanych słów. Przyjrzała się uważnie twarzy swojego
rozmówcy, próbując odnaleźć w niej ślady szaleństwa, które
zdaniem Marianny zawładnęło również Napoleonem. Arrighi
jednak był spokojny i wydawało się, że w pełni panuje nad
sytuacją. Gestem pełnym wyrozumiałości położył swoją silną
rękę na dłoni Marianny.
- Proszę, aby zechciała mnie pani wysłuchać w skupie-
niu, a przekona się sama, że pomysł cesarza nie jest wcale
taki szalony! Co więcej, sądzę, że jest najlepszy w obecnej
sytuacji, i to zarówno z pani, jak i z jego punktu widzenia.
Zaczął cierpliwie objaśniać swojej młodej towarzyszce
sytuację europejską wiosną 1811 roku, a w szczególności
stosunki francusko-rosyjskie, które pogarszały się w szybkim
tempie. Porozumienie stawało się coraz bardziej iluzoryczne.
Aleksander II niechętnie przyglądał się austriackiemu mał-
żeństwu Napoleona, chociaż wcześniej odmówił ręki swojej
siostry Anny cesarskiemu „bratu". Zaanektowanie przez
Francję Wielkiego Księstwa Orenburskiego, które należało
do carskiego szwagra, a także miast związku hanzeatyckiego,
nie poprawiło sytuacji. Manifestując swoje niezadowolenie,
car otworzył swoje porty dla statków angielskich w tym
samym czasie, w którym obciążył poważnym cłem towary
importowane z Francji, a statki francuskie objął ustawami
prohibicyjnymi.
W rewanżu Napoleon wysłał zaufanych ludzi na paryski
adres Saszy Czernyczewa, pięknego, rosyjskiego szpiega,
który konstruował swoją siatkę szpiegowską za pomocą ład-
nych kobiet. Za późno, jak się jednak okazało, żeby złapać
ptaszka w gnieździe. Uprzedzony w porę Sasza zdążył uciec.
Znalezione dokumenty niewiele były warte. Uważnym ob-
serwatorom wydawało się, że w tych okolicznościach zetk-
nięcie się mocarstwowych apetytów dwóch autokratów nie-
uchronnie musi prowadzić do wojny.
Od 1809 roku Rosja była w stanie wojny z imperium
osmańskim o naddunajskie twierdze. Konflikt ten powoli
wygasał, ale waleczność żołnierzy tureckich stanowiła nie
lada orzech do zgryzienia zarówno dla Aleksandra, jak i dla
jego armii.
- Jest zatem sprawą niezmiernej wagi, aby ta wojna trwała
- powiedział Arrighi. - Odciągnie ona część sił rosyjskich
od strony Morza Czarnego, a my w tym czasie pójdziemy na
Moskwę. Cesarz nie ma ochoty czekać, aż Kozacy pojawią
się na naszych granicach. Oto pani zadanie!
-Chce pan powiedzieć, że powinnam przekonać sułtana,
aby kontynuował wojnę? Chyba nie zdaje pan sobie
sprawy...
-Zdaję sobie - przerwał nieco już zniecierpliwiony generał
- i to ze wszystkiego! Przede wszystkim z faktu, że jest pani
kobietą i że sułtan Mahmud, jako prawdziwy muzułmanin,
traktuje kobiety jako istoty nie w pełni wartościowe, z którymi
nie godzi się rozmawiać. W związku z tym uda się pani nie do
niego, lecz do jego matki. Z pewnością nie wie pani, że matka
sułtana jest Francuzką, Kreolką z Martyniki i kuzynką cesarzo-
wej Józefiny, z którą wychowywała się przez jakiś czas. Dziew-
czynki bardzo się kochały i były do siebie bardzo przywiązane,
o czym matka sułtana nigdy nie zapomniała. Aimee Dubucq de
Rivery, której Turcy nadali drugie imię Nakhshidil, jest kobietą
nie tylko wyjątkowej urody, lecz także inteligentną i energicz-
ną. Ma również nad wyraz dobrą pamięć. Nigdy nie pogodziła
się z odepchnięciem swojej kuzynki ani z ponownym małżeń-
stwem cesarza. Ponieważ ma ogromny wpływ na swojego sy-
na Mahmuda, który ją uwielbia, nasze stosunki uległy przez
to znacznemu ochłodzeniu. Francuski ambasador, pan Latour-
-Maubourg, błaga o pomoc. Nie jest już nawet przyjmowany
w Seraju.
-Jest pan zdania, że chętniej otworzą drzwi przede mną?
-Cesarz jest o tym całkowicie przekonany. Przypomniał
sobie, że jest pani w pewnym stopniu spokrewniona z
naszą
byłą cesarzową, a zatem i z matką sułtana. Powołując się
właśnie na ten fakt, poprosi pani o audiencję... i otrzyma ją
pani. Dostanie pani list od generała Sebastianiego, który
bronił Konstantynopola przed flotą angielską i którego
żona,
Francoise de Franqetot de Coigny, pochowana w tym mie-
ście, była bliską przyjaciółką matki sułtana. Tak
wyposażona,
nie powinna mieć pani żadnych trudności z uzyskaniem
wi-
dzenia. Może pani do woli ubolewać nad losem Józefiny,
a nawet przekląć Napoleona, pod jednym warunkiem, że
będzie to służyło Francji. Reszty dokona pani wdzięk i
zrę-
czność. Rosjanie Kamińskiego muszą zostać nad
Dunajem.
Czy teraz pani rozumie?
-Sądzę, że tak. Proszę mi jednak pozwolić na chwilę
zastanowienia. Są to sprawy zupełnie dla mnie nowe i cał-
kowicie obce, włączywszy w to ową kobietę, która została
żoną sułtana i o której nigdy nie słyszałam! Czy nie zech-
ciałby pan opowiedzieć mi paru słów o niej i o tym, jak do
tego doszło?
Tak naprawdę Marianna chciała jedynie zyskać na czasie.
Sprawa była poważna i wymagała namysłu. Niespodziewana
misja miała tę dobrą stronę, że chroniła ją przed zemstą
księcia Corrada, z drugiej strony mogła uniemożliwić spot-
kanie z Jasonem. A właśnie tego chciała uniknąć za wszelką
cenę! Zbyt długo i boleśnie oczekiwała momentu, w którym
padną sobie w ramiona i popłyną razem w strony, których
los i własna głupota nie pozwoliły im poznać do tej pory.
Z całego serca pragnęła pomóc Napoleonowi, którego ciągle
kochała w pewien sposób... ale oznaczałoby to utratę nowej
miłości, zniszczenie szczęścia, w pełni jej zdaniem zasłużo-
nego...
W tej chwili usłyszała historię drobnej Kreolki o jasnych
włosach i niebieskich oczach, porwanej przez barbarzyńskich
piratów i zawiezionej do Algieru. Dej tego miasta poprowa-
dził ją przed oblicze wielkiego władcy. Aimee osłodziła
ostatnie dni starego sułtana Abdula Hamida Pierwszego, któ-
remu z tego związku narodził się syn. Później udało jej się
podbić serce Selima, następcy tronu. Ta miłość, która wyma-
gała od niej całkowitego poświęcenia, oraz pomoc syna Mah-
muda zapewniły małej Kreolce współudział w najwyższej
władzy.
Historia opowiedziana przez Arrighiego nabrała tak ży-
wych barw, że Marianna poczuła wyraźną sympatię do Aimee
i chęć poznania jej osobiście. Życie Aimee wydało się Ma-
riannie zupełnie wyjątkowe i znacznie bardziej porywające
niż wszystkie powieści, którymi karmiła się za młodu, a na-
wet jej własny los. Nikt jednak w jej oczach nie był tak
pociągający jak Jason!
Chcąc wyjaśnić do końca, co Napoleon dla niej przygoto-
wał, Marianna zapytała bez namysłu:
-Czy mam wybór?
-Nie - odpowiedział Arrighi - żadnego. Kiedy sprawa
dotyczy dobra cesarstwa, Jego Wysokość nigdy nie zostawia
wyboru. Rozkazuje! Odnosi się to zresztą zarówno do pani,
jak i do mnie. Ja również jestem zmuszony eskortować panią
i uczestniczyć w rozmowach, które przeprowadzi pani
z księciem oraz pokierować nimi tak, aby cesarz był zado-
wolony. Pani natomiast musi zaakceptować moją obecność
i zastosować się do wszystkich wskazówek, których pani
udzielę. Kazałem już zanieść do pani pokoju szczegółowe
instrukcje, sporządzone przez Jego Wysokość. Dotyczą one
pani misji. Proszę zapoznać się z nimi dzisiaj wieczorem,
nauczyć się ich na pamięć i spalić. Znajdzie pani również list
polecający od generała Sebastianiego.
- Czy... po opuszczeniu posiadłości Sant'Anna popłynie
pan ze mną do Konstantynopola? Wydawało mi się, że miał
pan jakieś sprawy do załatwienia w tym mieście.
Arrighi zastanowił się przez chwilę i ponownie spojrzał na
Mariannę, która odwróciła twarz, bojąc się, że zdradzi ją
blask oczu. Z tego też powodu nie mogła zauważyć rozba-
wienia, które pojawiło się na twarzy księcia Padwy.
-Oczywiście że nie - odpowiedział w końcu tonem dziw-
nie obojętnym. - Mam towarzyszyć pani tylko do Wenecji.
-Ach, do We... - zakrztusiła się Marianna, której wydało
się, że musiała źle usłyszeć.
-Do Wenecji - powtórzył Arrighi z niezmąconym spo-
kojem. - Jest to najwygodniejszy, najbliższy i ze wszech miar
godny zaakceptowania port. A ponadto miejsce jest jakby
wymarzone dla oczarowania młodej kobiety, która ma dużo
wolnego czasu.
-Zapewne. Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego cesarz
chce, abym wyruszyła w drogę z portu austriackiego.
-Austriackiego? Skąd ten pomysł?
-Z... polityki. Zawsze słyszałam, że Bonaparte przekazał
Austrii region Wenecji, na mocy traktatu... nie pamiętam już
dokładnie jakiego!
-Campo-Formio - uzupełnił Arrighi. - Ale od tamtej pory
było Austeriitz, a w jego konsekwencji Presbourg. To prawda,
że byliśmy związani z Wiedniem, ale region Wenecji jest nasz.
Jak w przeciwnym wypadku wytłumaczyć fakt, że gdyby ce-
sarzowi urodziłasię córeczka,miałabytytuł księżnejWenecji?
Wszystko było jasne jak słońce. Niemniej jednak coś się
nie zgadzało. Jason, ten wilk morski, który zazwyczaj był
świetnie zorientowany, wskazał jej Wenecję jako miasto au-
striackie, a Arkadiusz, szczycący się akademickim umysłem,
nie poprawił go... Wyjaśnienie pojawiło się samo, zanim
zdążyła o cokolwiek zapytać.
-Pani błąd - wyjaśnił książę Padwy - bierze się stąd, że
zastanawiano się poważnie nad przekazaniem Wenecji Au-
striakom z okazji cesarskiego ślubu, zresztą status miasta jest
nie do końca wyjaśniony. Mówiąc inaczej, Wenecja korzysta
z immunitetu od chwili, kiedy umarł jej gubernator, generał
Menon, człowiek niezwykły i interesujący, nawrócony na
islam. Jak dotąd, nie ma oficjalnego następcy. Miasto jest
znacznie bardziej kosmopolityczne niż francuskie. Będzie
tam pani lepiej się czuła niż w innych portach, które słyną
z przeróżnych rygorów, i będzie pani mogła swobodnie uda-
wać próżnującą wielką damę, spragnioną wrażeń i podróży.
W ten sposób poczeka pani spokojnie na przypłynięcie statku
pod neutralną banderą, zmierzającego w stronę Lewantu. Jest
ich sporo w Wenecji.
-Statek... neutralny? - wyszeptała Marianna, której serce
mało nie wyskoczyło z piersi i która tym razem usiłowała
spojrzeć w oczy generała.
Arrighi jednak, jak na złość, zainteresował się nagle fru-
wającym wokół nich motylem.
- Tak... na przykład... amerykański... Cesarz słyszał, że
podobno niektóre zawijają do portów laguny.
Tym razem Marianna nie wiedziała co powiedzieć. Zasko-
czenie było tak wielkie, że aż odebrało jej głos... ale nie
zdolność reagowania!
Parę chwil później, wracając do swojego pokoju, Marianna
usiłowała pozbierać myśli. Gdy zrozumiała, co oznaczają
wyrazy: „Wenecja" i „statek amerykański", zapomniała się
całkowicie. Nie zważając na miejsce, czas ani swoją pozycję,
zawisła z wielkiej radości na szyi księcia Padwy i obdaro-
wała go dwoma sążnistymi całusami w świeżo ogolone po-
liczki!.. Szczerze mówiąc, generała nie zdziwiły zupełnie te
śmiałe poczynania. Śmiał się ze szczerego serca i widząc
Mariannę zmieszaną i czerwoną ze wstydu, usiłującą wyją-
JULIETTEBENZONI Marianna Kurier Cesarza
W tej czerwonej Wenecji...
Wiosna we Florencji Przypatrując się opromienionej słońcem Florencji, rozpo- startej w zagłębieniu wzgórza o delikatnym odcieniu szarej zieleni, Marianna zastanawiała się, dlaczego to miasto fascy- nowało ją i odpychało zarazem. Choć z miejsca, w którym stała, mogła zobaczyć tylko jego część, położoną pomiędzy czarnym pędem cyprysu a pęczniejącą kępą różowych drzew laurowych, ów fragmencik miasta gromadził piękno w spo- sób przypominający skąpca układającego w stos złoto: nie- ważne jak, oby jak najwięcej! W tyle, za długim jasnym kosmykiem rzeki Arno, ujarz- mionej mostami, które sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały zapaść się pod natłokiem średniowiecznych kramów, pojawiał się zgaszony róż cegieł, nakładający się na ciepłą ochrę, delikatną szarość lub mleczną biel ścian domostw. W tle połyskiwała koralowa mozaika katedry, srebrzystoka- mienna lilia pałacu Signorii o lekko rozchylonych płatkach, surowe wieże o blankach przypominających motyle i radoś- nie wielobarwne marmury świątynnych dzwonnic, podobne do świec wielkanocnych. Niekiedy widok ten ukazywał się niespodziewanie w przypadkowym fragmencie krętego zauł- ka, biegnącego pomiędzy ślepym murem opustoszałego pa- łacu a szczelinami walącej się rudery. Czasami też kamienie
ustępowały pod naporem pachnącego, chylącego się ku upad- kowi ogrodu, którego nikt nie starał się uporządkować. Florencja tymczasem grzała w słońcu swoje minione złote dni i przyćmione działaniem czasu ornamenty, próżnowała pod niebem koloru indygo, po którym wędrował samotny obłoczek, nieświadom, dokąd zmierza ani co wydarzy się w przyszłości, jak również i tego, że bieg czasu jest nieubłagany. Przeszłość bez wątpienia zaspokajała wszystkie jego marzenia. Być może właśnie z tego powodu miasto drażniło Mariannę. Minione chwile wydawały się jej cenne jedynie o tyle, o ile łączyły się z teraźniejszością lub wiodły ku przyszłości, niejas- nej i trudnej do przewidzenia, ale oczekiwanej i upragnionej. Oczywiście, po stokroć wolałaby dzielić urok przemijają- cej chwili z ukochanym mężczyzną. Któraż kobieta nie pra- gnęłaby właśnie tego? Trzeba było jednak dwóch długich miesięcy, aby spotkać się z Jasonem Beaufortem nad laguną wenecką, tak jak to sobie przyrzekli podczas owej niezwykłej i dramatycznej nocy Bożego Narodzenia. Przy tym wcale nie było pewne, czy zdołają się znowu połączyć, zwłaszcza że pomiędzy Marianną a spełnieniem jej marzeń wznosił się niepokojący cień księcia Corrado Sant'Anna, jej niewidzialnego męża, któremu nieuchronnie i w bardzo niedalekiej przyszłości będzie musiała udzielić niebezpiecznych wyjaśnień. Za parę godzin musi opuścić Florencję, a wraz z nią względne poczucie bezpieczeństwa, a także biały pałac, gdzie cichy szum fontann nie miał tyle mocy, aby przepędzić złowróżbne widma. Co się zatem wydarzy? Jakiej rekompensaty zażąda zama- skowany książę od tej, która nie potrafiła wywiązać się ze swojej części kontraktu - głównego motywu małżeństwa - i dać mu dziecka zrodzonego z krwi cesarskiej? Jakiej re- kompensaty... lub jakiej kary?
Czyż udziałem księżnych Sant'Anna nie był tragiczny los, już od wielu pokoleń? Chcąc zapewnić sobie niezawodnego obrońcę, najbardziej wyrozumiałego i równocześnie najlepiej poinformowanego, Marianna, gdy tylko znalazła się we Florencji, wystosowała przez gońca pilny list do Savone. Było to wołanie o pomoc, skierowane do ojca chrzestnego, Gauthiera de Chazay, kar- dynała San Lorenzo, człowieka, który wydał ją za mąż na niezwykłych warunkach. Miały one zapewnić jej i jej dziec- ku los godny pozazdroszczenia, a jednocześnie gwarantowa- ły nieszczęsnemu dobrowolnemu więźniowi prawo do po- tomstwa, którego sam nie potrafił czy też nie chciał spłodzić. Sądziła więc, że kardynał bardziej niż ktokolwiek mógłby rozwikłać tę sytuację i że znajdzie właściwe rozwiązanie. Niestety, po wielu dniach oczekiwania kurier powrócił z pustymi rękami. Napotkał nie lada trudności, aby przenik- nąć do wąskiego grona osób otaczających ojca świętego, których ludzie Napoleona nie spuszczali z oka. Przyniesione przezeń wiadomości zdeprymowały ją. Kar- dynał San Lorenzo wyjechał z Savone i nikt nie umiał wska- zać miejsca jego pobytu. Marianna, rzecz jasna, była zawie- dziona, lecz nie całkiem zaskoczona. Od dawna wiedziała, że ojciec chrzestny spędzał większą część życia na tajemni- czych podróżach, w służbie Kościoła, którego z całą pewno- ścią był jednym z najaktywniejszych tajnych agentów, lub króla Ludwika XVIII, przebywającego na wygnaniu. Mógł znajdować się w zapadłym zakątku świata i zapewne nie zaprzątał sobie głowy problemami chrześniaczki. Trzeba było pogodzić się z myślą, że i ta pomoc ją zawiedzie... - Nadchodzące dni nie zapowiadają się pogodnie! - wes- tchnęła Marianna. Uświadomiła sobie w pełni, że hojne dary losu - uroda, wdzięk, inteligencja, odwaga - nie były ofiarowanym przez
Opatrzność prezentem, lecz raczej orężem, dzięki któremu uda się jej, być może, wywalczyć szczęście. Pozostawało pytanie, czy cena, jaką miałaby za nie zapłacić, nie będzie zbyt wygórowana... - Co pani postanowiła, madame? - usłyszała obok siebie głos, którego wymuszona grzeczność źle ukrywała zniecier- pliwienie. Gwałtownie wyrwana ze swoich melancholijnych rozmy- ślań, nieznacznie poprawiła różową parasolkę, chroniącą ją przed słonecznym żarem, i spojrzała na porucznika Beniel- lego nieobecnym wzrokiem, w którym niepokojący zielony błysk zdradzał zdenerwowanie. - Boże, co za nieznośny człowiek! - pomyślała. Od sześciu tygodni, kiedy opuściła Paryż pod wojskową eskortą, którą dowodził, Angelo Benielli chodził za nią krok w krok i nie odstępował ani na moment. Korsykanin! Uparty, zazdrośnie strzegący swej władzy i na domiar złego obdarzony paskudnym charakterem. Porucznik Benielli zwykł podziwiać tylko trzy osoby: cesarza, oczywiście (tym bardziej że był to jego ziomek!), generała Horacego Sebastianiego, dlatego że pochodził z tego samego co on miasteczka, i trzeciego wojsko- wego, wywodzącego się również z Korsyki, księcia generała Padwy, Jana Tomasza Arrighiego de Casanova, gdyż ten był jego kuzynem, a ponadto prawdziwym bohaterem. Oprócz tych trzech wojskowych Beniellego nie obchodził nikt w całej armii napoleońskiej, nieważne, czy nosił nazwisko Ney, Murat, Da- vout, Berthier czy Poniatowski. Ów brak zainteresowania brał się stąd, że marszałkowie ci nie mieli szczęścia być Korsyka- nami, co według Beniellego było godne pożałowania. Oczywi- ście, że w tych warunkach misję eskortowania kobiety - nawet księżnej, nawet zachwycającej, nawet zaszczycanej szczególny- mi względami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości - traktował jak upokarzającą pańszczyznę.
Dał jej to odczuć, zanim jeszcze znaleźli się na postoju w Corbeil, z właściwą mu czarującą śmiałością, należącą do najbardziej atrakcyjnych stron jego charakteru. Od tej chwili księżna SanfAnna zaczęła się zastanawiać, czy pełni funkcje ambasadora, czy też jest aresztantką. Angelo Benielli strzegł jej z pilnością godną policjanta tropiącego kieszonkowca. Wszystko ustalał, o wszystkim decydował, czy dotyczyło to długości postojów, czy rodzaju apartamentu, w którym miała się zatrzymać (drzwi jej pokoju strzegli dzień i noc żołnie- rze). Niewiele brakowało, żeby zaczął się domagać konsul- towania z nim wyboru toalet. Ten stan rzeczy doprowadził w krótkim czasie do poważ- nych utarczek z Arkadiuszem de Jolivalem, człowiekiem, który nie mógł poszczycić się cierpliwością. Pierwsze wie- czorne spotkania upłynęły obu panom na popisach kraso- mówczych. Najmocniejsze argumenty pana de Jolivala zde- rzały się z jedną zasadą, z której Benielli uczynił swoją twierdzę. Miał za zadanie pilnować księżnej SanfAnna do momentu ustalonego zawczasu przez samego cesarza i czu- wać nad nią, aby nie przydarzył się jej najmniejszy wypadek. Sądził, że w tym celu należy zachować wszelkie niezbędne środki ostrożności. Wobec takiego stanowiska, nie sposób było niczego wskórać. Początkowo zirytowana, Marianna szybko pogodziła się z faktem, że porucznik stał się jej nieodłącznym cieniem i zdołała nawet uspokoić pana de Jolivala. Po namyśle doszła do wniosku, że nadzór ten, chwilowo nienawistny, może wszakże okazać się cenny, kiedy otoczona żołnierzami prze- kroczy próg pałacu Sant'Anna, aby przeprowadzić ze swoim mężem oczekiwaną rozmowę. Jeśli książę Sant'Anna myślał o zemście względem Marianny, niewykluczone, że Benielli, ten zajadły uparciuch, którego Napoleon postawił u boku swej przyjaciółki, może stać się rękojmią jej życia. Ta świa-
domość nie czyniła zeń jednak człowieka mniej uciążli- wego!.. Częściowo rozbawiona, częściowo niezadowolona, przyj- rzała mu się uważnie. Doprawdy, wielka szkoda, że ten młodzieniec przypominał ciągle rozzłoszczonego kota, gdyż mógł się podobać nawet kobiecie wybrednej. Niezbyt wysoki, dobrze zbudowany, miał upartą twarz o zaciśniętych ustach i wydatnym, orlim nosie. Jego skóra o odcieniu kości słonio- wej rumieniła się z niebywałą łatwością, a oczy patrzące spod krzaczastych brwi i długich rzęs miały zaskakująco ładny szary kolor, który w słońcu nabierał złocistych odcieni. Dla zabawy, a może kierowana nie uświadomionym, lecz jakże kobiecym pragnieniem poskromienia krnąbrnego cha- rakteru, młoda dama usiłowała parokrotnie użyć swych wdzięków do oczarowania porucznika. Niestety, Benielli okazał się nieczuły na powab jej uśmiechu i blask zielonych oczu. Pewnego wieczoru, kiedy zatrzymali się na kolację w jednej z czysciejszych oberży, zastawiła na niego pułapkę, ukazując się w białej wydekoltowanej sukni, godnej Fortunaty Hamelin. Podczas kolacji porucznik zachowywał się co najmniej dziwnie. Oglądał wszystko, począwszy od wianków cebuli podwieszo- nych pod sufitem, aż po wmontowane w kominek haki. Z wiel- ką uwagą przypatrywał się swojemu talerzowi i licznym okru- szynkom chleba, ani razu jednak nie zatrzymał wzroku na smagłym dekolcie, który odsłaniała suknia. Nazajutrz rozgniewana Marianna, której irytacja stała się dla wszystkich widoczna, postanowiła zjeść kolację sama. Została w swoim pokoju, ubrana w suknię, której muślinowe riuszki sięgały niemal po sam czubek głowy. Pan de Jolival śmiał się po cichu, gdyż fortel jego przyjaciółki ubawił go setnie. Benielli obserwował właśnie ślimaka, zmierzającego w stronę balustrady, o którą była oparta Marianna.
- Postanowiłam? Co mianowicie? - zapytała w końcu. Ironiczny ton jej głosu nie uszedł uwagi Beniellego, który gwałtownie poczerwieniał jak piwonia. -Ależ co zamierzamy dalej robić, księżno! Jej Cesarska Wysokość, wielka księżna Eliza, wyjeżdża jutro z Florencji i udaje się do swej posiadłości Marlia. Chciałbym wiedzieć, czy będziemy jej towarzyszyć? -Nie bardzo wiem, co innego moglibyśmy uczynić, po- ruczniku! Czy wyobraża pan sobie, że zostanę tu sama, ma się rozumieć, w pańskim miłym towarzystwie? - odpowie- działa, wskazując fasadę pałacu Pitti końcem pośpiesznie zamkniętej parasolki. Benielli aż podskoczył. Owo „tu" ewidentnie wymierzone było w cesarską rezydencję. On natomiast był człowiekiem odnoszącym się z ogromnym szacunkiem do hierarchii ce- sarskiej i pełen respektu dla wszystkiego, co dotyczyło Na- poleona, włączając w to również jego rezydencje. Nie ode- zwał się jednak ani słowem, wiedział już bowiem, że ta przedziwna księżna SanfAnna potrafi być równie nieprzy- jemna jak on. -Wyjeżdżamy więc? -Wyjeżdżamy! Zwłaszcza że majątek SanfAnna, dokąd winien mi jest pan eskortę, znajduje się w bliskim sąsie- dztwie pałacu Jej Cesarskiej Wysokości. Logiczne jest zatem, że będziemy jej towarzyszyć. Po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Paryża, Marianna dostrzegła na twarzy swojego strażnika coś, co w ostatecz- ności mogło przypominać uśmiech. Wiadomość najwyraźniej ucieszyła go... Natychmiast zresztą strzelił obcasami i zasa- lutował. - W takim razie - powiedział - za pozwoleniem księżnej, wydam odpowiednie dyspozycje i uprzedzę księcia Padwy o naszym jutrzejszym wyjeździe.
Zanim zdążyła otworzyć usta, wykonał w tył zwrot i udał się w stronę pałacu, nie przejmując się szablą, która obijała mu się o łydki. - Książę Padwy? - wyszeptała Marianna, osłupiała ze zdumienia. - Co on tu może robić? Nie rozumiała, jaki związek ma jej życie z tym człowie- kiem, z pewnością niezwykłym, lecz całkowicie obcym. Pojawił się we Florencji dwa dni temu, ku nie skrywanej radości Beniellego, dla którego był jednym z trzech czczo- nych przez niego bóstw. Przybyły z Włoch w celu dopilno- wania zasad poboru oraz ścigania dezerterów i uchylających się od służby, Arrighi, cesarski kuzyn i główny inspektor kawalerii, przyprowadził eskadron czwartej kolumny lotnej księciu Eugeniuszowi, wicekrólowi Włoch, i na jego czele powitał wielką księżnę. Wydawać się mogło, że jedynym celem podróży do Toskanii było pozdrowienie kuzynki Elizy i spotkanie się za jej pośrednictwem z głównymi członkami jego korsykańskiej rodziny, która nie widziała go od lat i specjalnie przybyła z Korsyki, żeby ujrzeć go ponownie. Nikt na dworze toskańskim nie znał prawdziwej przyczyny tej familijnej wizyty w trakcie trwania wojskowej misji. Wielka księżna przygotowała prawdziwie godne przyjęcie księżnej Sant'Anna, przywożącej wiadomości o narodzinach króla Rzymu. Z entuzjazmem również przywitała generała Arrighiego, gdyż uwielbiała bohaterów prawie tak samo jak Benielli. Na wielkim balu, wydanym na cześć księcia Padwy, Ma- rianna zobaczyła generała po raz pierwszy. Miał niebanalną, tragiczną w wyrazie twarz, którą z rewerencją pochylił nad jej dłonią. Liczba odniesionych przezeń ran w cesarskiej służbie - niewielka ich część uśmierciłaby zapewne niejed- nego - nie przeszkodziła mu stać się jednym z najznakomit- szych generałów świata. Mając w pamięci opowieści Elizy
i Angela Beniellego na jego temat, Marianna przyjrzała mu się z zainteresowaniem. W Egipcie, w bitwie pod Salahieh, miał pękniętą czaszkę, pod Saint-Jean-d'Acre kula przecięła mu tętnicę szyjną, pod Wertingen był ciężko ranny w kark, nie licząc innych „niewiel- kich zadraśnięć". Niemalże pocięty na kawałki, opuszczał łóżko szpitalne, aby stanąć na czele swoich dragonów i wracał, skąd wyszedł, w stanie jeszcze gorszym od poprzedniego. Trudno byłoby zliczyć, ile istnień ludzkich uratował i ile przepłynął rzek (ostatnimi czasy hiszpańskich strumieni). Marianna doznała dziwnego szoku, kiedy ich oczy spotkały się. Przez chwilę miała wrażenie, jakby stała na wprost samego cesarza. Spojrzenie Arrighiego było równie twarde i przeszy- wało na wskroś niczym szpada. Czar prysnął jednak szybko, gdy generał odezwał się. Jego niski, chrapliwy, załamujący się głos, z pewnością na skutek komend wydawanych w czasie ataku, w niczym nie przypominał dźwięcznego głosu Napoleo- na. Marianna uspokoiła się. Spotkanie żywego odbicia cesarza właśnie w chwili kiedy zamierzała zignorować jego rozkazy i uciec z Jasonem jak najdalej od Francji, było ostatnią rzeczą, której sobie życzyła. Ów pierwszy kontakt z Arrighim ograni- czył się do grzecznościowej wymiany zdań, w której trudno było doszukać się zainteresowania ze strony generała sprawami Marianny. Enigmatyczne zdanie Beniellego zastanowiło ją. Dla- czego chciał jak najszybciej powiadomić księcia Padwy o jej wyjeździe? - pomyślała. Niezadowolona i niechętna dalszemu oczekiwaniu na po- wrót swojego strażnika, opuściła taras amfiteatru i skierowa- ła się w stronę pałacu. Chciała wrócić do siebie, żeby wydać niezbędne dyspozycje swojej służącej Agacie, dotyczące ju- trzejszego wyjazdu. Kiedy dochodziła do fontanny l'Arti- chaut, zobaczyła ku swojemu przerażeniu idącego Benielle- go. Na domiar złego nie był sam. Pięć kroków przed nim
zmierzał szybko w stronę Marianny książę Padwy we własnej osobie. Ubrany był w niebiesko-złoty uniform, a na głowie miał ogromny dwurożny kapelusz, zakończony grzebieniem białych piór. Widząc, że spotkanie staje się nieuniknione, zwolniła kroku i zaczekała, trochę onieśmielona, lecz znacz- nie bardziej zaciekawiona tym, co może jej mieć do powie- dzenia cesarski kuzyn. Będąc już blisko Marianny, Arrighi zdjął z głowy kapelusz i skłonił się nienagannie. Jego szare oczy obserwowały ją z wielką uwagą. Nie odwracając głowy powiedział: - Jest pan wolny, Benielli! Porucznik strzelił obcasami, odwrócił się i zniknął niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostawiając generała sam na sam z księżną. Nie do końca zadowolona z takiego obrotu spraw, Marianna zamknęła spokojnie parasolkę i wsparła się na niej oburącz, jakby chciała tym gestem dodać sobie odwagi. Lekko unosząc brwi, już szykowała się do ataku, ale Arrighi ją uprzedził. -Widząc pani twarz, madame, mam prawo sądzić, że nie jest pani zachwycona naszym spotkaniem. Proszę o wyba- czenie, jeśli moja obecność zakłóciła pani spacer. -Mój spacer już się zakończył, generale! Właśnie zamie- rzałam wrócić do domu. Ale z czym pan do mnie przybywa, bo chce mi pan coś przekazać, prawda? -Naturalnie! Ośmieliłbym się jednak prosić, aby przeszła pani ze mną parę kroków dalej, w stronę tych pięknych ogrodów. Jest tam zacisznie, podczas gdy pałac pełen jest bieganiny z powodu wyjazdu wielkiej księżnej Elizy. Skłonił się z galanterią i ofiarował jej ramię. Głębokie blizny po ranach szyi, które starał się ukryć pod wysokim kołnierzem i czarnym krawatem, sprawiały, że nie mógł swo- bodnie poruszać się od pasa w górę. Sztywność ta nie była jednak rażąca i stanowiła na swój sposób naturalne uzupeł-
nienie jego masywnej sylwetki. Nie przestawał badawczo patrzeć w jej oczy, co spowodowało, że nagle zarumieniła się. Może dlatego, że nie mogła odgadnąć, co kryje się za spojrzeniem generała? Dla dodania sobie animuszu przyjęła jego ramię i położyła rękę na haftowanym mankiecie jego munduru. Miała wrażenie, jakby oparła się na balustradzie statku. Ten człowiek jest chyba zbudowany ze skały - pomyślała. Powoli, nie zamieniając ani słowa, ominęli wielki kamienny amfiteatr, zatopiony w zieleni, i weszli w długą i cichą alej- kę, wysadzaną dębami i cyprysami. Jaskrawe światło dnia dochodziło tam tylko pod postacią rozproszonych promieni. -Odnoszę wrażenie, że życzy pan sobie, aby nas nikt nie usłyszał - wyszeptała Marianna. - Czy to, o czym mamy rozmawiać, jest aż tak ważne? -Kiedy w grę wchodzą cesarskie rozkazy, madame, spra- wa zawsze jest ważna! -A!.. Rozkazy! Sądziłam, że cesarz zaznajomił mnie ze wszystkimi, które były dla mnie przeznaczone, w trakcie naszego ostatniego widzenia. -Rozkazy te dotyczą nie pani, lecz mojej osoby. Oczy- wiście, zapoznam panią z nimi, gdyż w pewnym stopniu przeznaczone są dla pani. Mariannie nie spodobał się ten wstęp. Za dobrze znała Napoleona, aby nie wzbudziły podejrzeń „rozkazy dotyczące jej osoby", przekazane na dodatek człowiekowi pokroju księ- cia Padwy. Sytuacja nie była zwyczajna. Zajęta odgadywa- niem, jakiego rodzaju psikusa chce jej spłatać cesarz Fran- cuzów, rzuciła krótkie „doprawdy?" tonem tak roztargnio- nym, żeArrighi zatrzymał się na samym środku alejki. - Księżno - odezwał się - całkowicie rozumiem, że roz- mowa ta nie jest dla pani przyjemnością. Proszę mi jednak wierzyć, że wolałbym opowiadać pani o rzeczach radosnych,
które w pani towarzystwie i w tym miejscu nabrałyby dodat- kowego uroku. Niemniej jednak, czuję się w obowiązku pro- sić panią o całkowitą uwagę. Chyba się złości - stwierdziła w duchu Marianna, bardziej rozbawiona tym faktem niż zmieszana. Z całą pewnością Kor- sykanie mają najgorsze charaktery pod słońcem! Chcąc go uspokoić, a także mając na uwadze fakt, że nie wykazała się nadmierną uprzejmością wobec niego, posłała mu uśmiech tak rozbrajający, że surowa twarz żołnierza aż spurpurowiała. - Proszę mi wybaczyć, generale. Nie chciałam w żaden sposób urazić pana, lecz byłam całkowicie zatopiona we własnych myślach. Widzi pan, zawsze denerwuję się, kiedy cesarz ma dla mnie jakieś bliżej nie sprecyzowane „rozkazy specjalne". Jego Wysokość w szczególny sposób wyraża uczucia! Równie szybko, jak popadł w gniew, Arrighi wybuchnął śmiechem i pocałował Mariannę w rękę. -Ma pani rację - powiedział wesoło - to zawsze budzi podejrzenia! Jednak ponieważ jesteśmy przyjaciółmi... -Oczywiście! - przytaknęła Marianna, uśmiechając się ponownie. -A zatem, skoro jesteśmy przyjaciółmi, proszę mnie uważnie posłuchać. Moim zadaniem jest osobiste eskortowa- nie pani do pałacu Sant'Anna, a gdy tylko przekroczy pani jego próg, mam wyraźny rozkaz nie zostawiać pani samej ani na sekundę! Cesarz powiedział mi, że musi pani wyjaśnić z księciem pewien problem natury osobistej, na którego te- mat on również chciałby się wypowiedzieć. Jego życzeniem jest więc, abym uczestniczył w waszej rozmowie. -Czy cesarz poinformował pana, że ani pan, ani ja nie ujrzymy księcia na własne oczy? -Tak. Uprzedził mnie o tym. Chce tylko, żebym należy- cie zrozumiał, co książę pani powie i czego od pani oczekuje.
-Czy jest możliwe, że bez względu na wszystko będzie domagał się, żebym została przy jego boku? - wyszeptała Marianna, dając wyraz swoim największym obawom. Nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób nawet cesarska straż mogłaby przeszkodzić księciu w zatrzymaniu przy sobie swojej żony. -Właśnie w tym momencie zaczyna się moje zadanie. Cesarz, za moim pośrednictwem, chce spowodować, aby rozmowa nie trwała dłużej niż parę godzin. Książę musi mieć tyle czasu, aby dowiedzieć się, że Napoleon uznał słuszność jego skargi, i żeby wraz z panią zastanowić się wspólnie nad przyszłością. Na razie... - Przerwał na chwilę i wyciągnął z kieszeni dużą białą chustkę, którą otarł zroszone czoło. Marianna, coraz bardziej zainteresowana rozmową, ponagliła generała. -Na razie? -Chwilowo nie należy pani ani do księcia, ani nawet do samej siebie! Cesarz potrzebuje pani pomocy! -Potrzebuje mojej pomocy? Jak to? -Sądzę, że to wyjaśni pani wszystko. - Arrighi trzymał w dłoni kopertę opieczętowaną cesarskim herbem. Marianna popatrzyła na list z taką nieufnością, że generał uśmiechnął się. -Proszę się nie obawiać, nie wybuchnie! -Nie byłabym wcale taka pewna! Marianna usiadła pod dębem, na kamiennej starej ławecz- ce, wokół której ułożyła się z wdziękiem jej różowa sukienka z batystu, i zaczęła czytać. Drżącymi ze zdenerwowania dłońmi złamała woskową pieczęć. Jak większość listów Na- poleona, ten również był krótki, zwięzły i treściwy. Marianno - pisał cesarz - przyszło mi na myśl, że najpew- niejszym sposobem na uniknięcie zemsty ze strony twojego męża jest rozpoczęcie służby cesarskiej. Opuściłaś Paryż pod
pretekstem pełnienia nie do końca określonej misji dyplo-
matycznej. Od tej chwili bądziesz miała do wypełnienia praw- dziwą i ważną dla Francji misją. Książę Padwy, którego zadaniem jest czuwać, aby Twój wyjazd odbył sią bez prze- szkód, da Ci moje szczegółowe instrukcje. Liczą, że okażesz sią godna naszego zaufania - mojego i Francuzów. Wiem, jak Ci sią odwdzięczyć. N. Jego zaufanie? Zaufanie Francuzów? O co w tym wszyst- kim chodzi? - mruczała pod nosem Marianna. Spojrzała na Arrighiego osłupiałym ze zdumienia wzrokiem. Była bliska myśli, że Napoleon oszalał. Postanowiła przeczytać list po raz drugi, uważnie, słowo po słowie. Po zakończeniu powtór- nej lektury konkluzja była, niestety, równie przygnębiająca jak za pierwszym razem, co Arrighi bez trudu odczytał z jej twarzy. -Nie - powiedział łagodnie i usiadł koło niej - cesarz nie zwariował. Pragnie natomiast, żeby miała pani możliwość zyskania na czasie w momencie, w którym pozna pani inten- cje swojego męża. Na to jest tylko jeden sposób: zwerbować panią do służby dyplomatycznej! -Ja mam być dyplomatą? Ależ to nie ma najmniejszego sensu! Który rząd zgodzi się pertraktować z kobietą? -Może taki, w którym rządzą kobiety? Zresztą nie ma mowy o przyznaniu pani oficjalnych pełnomocnictw. Wstąpi pani do tajnej służby Jego Wysokości, zarezerwowanej wyłą- cznie dla zaufanych osób, a także dla najbliższych przyjaciół. -Tak, wiem coś o tym - przerwała Marianna, wachlując się nerwowo cesarskim listem. - Słyszałam o „wielkich" przysługach, jakie wyświadczyły cesarzowi jego siostry, w sprawie, która absolutnie nie budzi mojego entuzjazmu. Krótko mówiąc, proszę mi powiedzieć jasno, czego cesarz ode mnie oczekuje, a przede wszystkim, dokąd chce mnie wysłać?
-Do Konstantynopola!
Gdyby przygniótł ją ten wielki dąb, w którego cieniu teraz siedziała, nie czułaby się bardziej zdruzgotana niż w efekcie usłyszanych słów. Przyjrzała się uważnie twarzy swojego rozmówcy, próbując odnaleźć w niej ślady szaleństwa, które zdaniem Marianny zawładnęło również Napoleonem. Arrighi jednak był spokojny i wydawało się, że w pełni panuje nad sytuacją. Gestem pełnym wyrozumiałości położył swoją silną rękę na dłoni Marianny. - Proszę, aby zechciała mnie pani wysłuchać w skupie- niu, a przekona się sama, że pomysł cesarza nie jest wcale taki szalony! Co więcej, sądzę, że jest najlepszy w obecnej sytuacji, i to zarówno z pani, jak i z jego punktu widzenia. Zaczął cierpliwie objaśniać swojej młodej towarzyszce sytuację europejską wiosną 1811 roku, a w szczególności stosunki francusko-rosyjskie, które pogarszały się w szybkim tempie. Porozumienie stawało się coraz bardziej iluzoryczne. Aleksander II niechętnie przyglądał się austriackiemu mał- żeństwu Napoleona, chociaż wcześniej odmówił ręki swojej siostry Anny cesarskiemu „bratu". Zaanektowanie przez Francję Wielkiego Księstwa Orenburskiego, które należało do carskiego szwagra, a także miast związku hanzeatyckiego, nie poprawiło sytuacji. Manifestując swoje niezadowolenie, car otworzył swoje porty dla statków angielskich w tym samym czasie, w którym obciążył poważnym cłem towary importowane z Francji, a statki francuskie objął ustawami prohibicyjnymi. W rewanżu Napoleon wysłał zaufanych ludzi na paryski adres Saszy Czernyczewa, pięknego, rosyjskiego szpiega, który konstruował swoją siatkę szpiegowską za pomocą ład- nych kobiet. Za późno, jak się jednak okazało, żeby złapać ptaszka w gnieździe. Uprzedzony w porę Sasza zdążył uciec. Znalezione dokumenty niewiele były warte. Uważnym ob- serwatorom wydawało się, że w tych okolicznościach zetk-
nięcie się mocarstwowych apetytów dwóch autokratów nie- uchronnie musi prowadzić do wojny. Od 1809 roku Rosja była w stanie wojny z imperium osmańskim o naddunajskie twierdze. Konflikt ten powoli wygasał, ale waleczność żołnierzy tureckich stanowiła nie lada orzech do zgryzienia zarówno dla Aleksandra, jak i dla jego armii. - Jest zatem sprawą niezmiernej wagi, aby ta wojna trwała - powiedział Arrighi. - Odciągnie ona część sił rosyjskich od strony Morza Czarnego, a my w tym czasie pójdziemy na Moskwę. Cesarz nie ma ochoty czekać, aż Kozacy pojawią się na naszych granicach. Oto pani zadanie! -Chce pan powiedzieć, że powinnam przekonać sułtana, aby kontynuował wojnę? Chyba nie zdaje pan sobie sprawy... -Zdaję sobie - przerwał nieco już zniecierpliwiony generał - i to ze wszystkiego! Przede wszystkim z faktu, że jest pani kobietą i że sułtan Mahmud, jako prawdziwy muzułmanin, traktuje kobiety jako istoty nie w pełni wartościowe, z którymi nie godzi się rozmawiać. W związku z tym uda się pani nie do niego, lecz do jego matki. Z pewnością nie wie pani, że matka sułtana jest Francuzką, Kreolką z Martyniki i kuzynką cesarzo- wej Józefiny, z którą wychowywała się przez jakiś czas. Dziew- czynki bardzo się kochały i były do siebie bardzo przywiązane, o czym matka sułtana nigdy nie zapomniała. Aimee Dubucq de Rivery, której Turcy nadali drugie imię Nakhshidil, jest kobietą nie tylko wyjątkowej urody, lecz także inteligentną i energicz- ną. Ma również nad wyraz dobrą pamięć. Nigdy nie pogodziła się z odepchnięciem swojej kuzynki ani z ponownym małżeń- stwem cesarza. Ponieważ ma ogromny wpływ na swojego sy- na Mahmuda, który ją uwielbia, nasze stosunki uległy przez to znacznemu ochłodzeniu. Francuski ambasador, pan Latour- -Maubourg, błaga o pomoc. Nie jest już nawet przyjmowany w Seraju.
-Jest pan zdania, że chętniej otworzą drzwi przede mną? -Cesarz jest o tym całkowicie przekonany. Przypomniał sobie, że jest pani w pewnym stopniu spokrewniona z naszą byłą cesarzową, a zatem i z matką sułtana. Powołując się właśnie na ten fakt, poprosi pani o audiencję... i otrzyma ją pani. Dostanie pani list od generała Sebastianiego, który bronił Konstantynopola przed flotą angielską i którego żona, Francoise de Franqetot de Coigny, pochowana w tym mie- ście, była bliską przyjaciółką matki sułtana. Tak wyposażona, nie powinna mieć pani żadnych trudności z uzyskaniem wi- dzenia. Może pani do woli ubolewać nad losem Józefiny, a nawet przekląć Napoleona, pod jednym warunkiem, że będzie to służyło Francji. Reszty dokona pani wdzięk i zrę- czność. Rosjanie Kamińskiego muszą zostać nad Dunajem. Czy teraz pani rozumie? -Sądzę, że tak. Proszę mi jednak pozwolić na chwilę zastanowienia. Są to sprawy zupełnie dla mnie nowe i cał- kowicie obce, włączywszy w to ową kobietę, która została żoną sułtana i o której nigdy nie słyszałam! Czy nie zech- ciałby pan opowiedzieć mi paru słów o niej i o tym, jak do tego doszło? Tak naprawdę Marianna chciała jedynie zyskać na czasie. Sprawa była poważna i wymagała namysłu. Niespodziewana misja miała tę dobrą stronę, że chroniła ją przed zemstą księcia Corrada, z drugiej strony mogła uniemożliwić spot- kanie z Jasonem. A właśnie tego chciała uniknąć za wszelką cenę! Zbyt długo i boleśnie oczekiwała momentu, w którym padną sobie w ramiona i popłyną razem w strony, których los i własna głupota nie pozwoliły im poznać do tej pory. Z całego serca pragnęła pomóc Napoleonowi, którego ciągle kochała w pewien sposób... ale oznaczałoby to utratę nowej miłości, zniszczenie szczęścia, w pełni jej zdaniem zasłużo-
nego...
W tej chwili usłyszała historię drobnej Kreolki o jasnych włosach i niebieskich oczach, porwanej przez barbarzyńskich piratów i zawiezionej do Algieru. Dej tego miasta poprowa- dził ją przed oblicze wielkiego władcy. Aimee osłodziła ostatnie dni starego sułtana Abdula Hamida Pierwszego, któ- remu z tego związku narodził się syn. Później udało jej się podbić serce Selima, następcy tronu. Ta miłość, która wyma- gała od niej całkowitego poświęcenia, oraz pomoc syna Mah- muda zapewniły małej Kreolce współudział w najwyższej władzy. Historia opowiedziana przez Arrighiego nabrała tak ży- wych barw, że Marianna poczuła wyraźną sympatię do Aimee i chęć poznania jej osobiście. Życie Aimee wydało się Ma- riannie zupełnie wyjątkowe i znacznie bardziej porywające niż wszystkie powieści, którymi karmiła się za młodu, a na- wet jej własny los. Nikt jednak w jej oczach nie był tak pociągający jak Jason! Chcąc wyjaśnić do końca, co Napoleon dla niej przygoto- wał, Marianna zapytała bez namysłu: -Czy mam wybór? -Nie - odpowiedział Arrighi - żadnego. Kiedy sprawa dotyczy dobra cesarstwa, Jego Wysokość nigdy nie zostawia wyboru. Rozkazuje! Odnosi się to zresztą zarówno do pani, jak i do mnie. Ja również jestem zmuszony eskortować panią i uczestniczyć w rozmowach, które przeprowadzi pani z księciem oraz pokierować nimi tak, aby cesarz był zado- wolony. Pani natomiast musi zaakceptować moją obecność i zastosować się do wszystkich wskazówek, których pani udzielę. Kazałem już zanieść do pani pokoju szczegółowe instrukcje, sporządzone przez Jego Wysokość. Dotyczą one pani misji. Proszę zapoznać się z nimi dzisiaj wieczorem, nauczyć się ich na pamięć i spalić. Znajdzie pani również list polecający od generała Sebastianiego.
- Czy... po opuszczeniu posiadłości Sant'Anna popłynie pan ze mną do Konstantynopola? Wydawało mi się, że miał pan jakieś sprawy do załatwienia w tym mieście. Arrighi zastanowił się przez chwilę i ponownie spojrzał na Mariannę, która odwróciła twarz, bojąc się, że zdradzi ją blask oczu. Z tego też powodu nie mogła zauważyć rozba- wienia, które pojawiło się na twarzy księcia Padwy. -Oczywiście że nie - odpowiedział w końcu tonem dziw- nie obojętnym. - Mam towarzyszyć pani tylko do Wenecji. -Ach, do We... - zakrztusiła się Marianna, której wydało się, że musiała źle usłyszeć. -Do Wenecji - powtórzył Arrighi z niezmąconym spo- kojem. - Jest to najwygodniejszy, najbliższy i ze wszech miar godny zaakceptowania port. A ponadto miejsce jest jakby wymarzone dla oczarowania młodej kobiety, która ma dużo wolnego czasu. -Zapewne. Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego cesarz chce, abym wyruszyła w drogę z portu austriackiego. -Austriackiego? Skąd ten pomysł? -Z... polityki. Zawsze słyszałam, że Bonaparte przekazał Austrii region Wenecji, na mocy traktatu... nie pamiętam już dokładnie jakiego! -Campo-Formio - uzupełnił Arrighi. - Ale od tamtej pory było Austeriitz, a w jego konsekwencji Presbourg. To prawda, że byliśmy związani z Wiedniem, ale region Wenecji jest nasz. Jak w przeciwnym wypadku wytłumaczyć fakt, że gdyby ce- sarzowi urodziłasię córeczka,miałabytytuł księżnejWenecji? Wszystko było jasne jak słońce. Niemniej jednak coś się nie zgadzało. Jason, ten wilk morski, który zazwyczaj był świetnie zorientowany, wskazał jej Wenecję jako miasto au- striackie, a Arkadiusz, szczycący się akademickim umysłem, nie poprawił go... Wyjaśnienie pojawiło się samo, zanim zdążyła o cokolwiek zapytać.
-Pani błąd - wyjaśnił książę Padwy - bierze się stąd, że zastanawiano się poważnie nad przekazaniem Wenecji Au- striakom z okazji cesarskiego ślubu, zresztą status miasta jest nie do końca wyjaśniony. Mówiąc inaczej, Wenecja korzysta z immunitetu od chwili, kiedy umarł jej gubernator, generał Menon, człowiek niezwykły i interesujący, nawrócony na islam. Jak dotąd, nie ma oficjalnego następcy. Miasto jest znacznie bardziej kosmopolityczne niż francuskie. Będzie tam pani lepiej się czuła niż w innych portach, które słyną z przeróżnych rygorów, i będzie pani mogła swobodnie uda- wać próżnującą wielką damę, spragnioną wrażeń i podróży. W ten sposób poczeka pani spokojnie na przypłynięcie statku pod neutralną banderą, zmierzającego w stronę Lewantu. Jest ich sporo w Wenecji. -Statek... neutralny? - wyszeptała Marianna, której serce mało nie wyskoczyło z piersi i która tym razem usiłowała spojrzeć w oczy generała. Arrighi jednak, jak na złość, zainteresował się nagle fru- wającym wokół nich motylem. - Tak... na przykład... amerykański... Cesarz słyszał, że podobno niektóre zawijają do portów laguny. Tym razem Marianna nie wiedziała co powiedzieć. Zasko- czenie było tak wielkie, że aż odebrało jej głos... ale nie zdolność reagowania! Parę chwil później, wracając do swojego pokoju, Marianna usiłowała pozbierać myśli. Gdy zrozumiała, co oznaczają wyrazy: „Wenecja" i „statek amerykański", zapomniała się całkowicie. Nie zważając na miejsce, czas ani swoją pozycję, zawisła z wielkiej radości na szyi księcia Padwy i obdaro- wała go dwoma sążnistymi całusami w świeżo ogolone po- liczki!.. Szczerze mówiąc, generała nie zdziwiły zupełnie te śmiałe poczynania. Śmiał się ze szczerego serca i widząc Mariannę zmieszaną i czerwoną ze wstydu, usiłującą wyją-