mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Beverley Jo - Małżeństwo z rozsądku 8 - Dziedziczka Diabła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Beverley Jo - Małżeństwo z rozsądku 8 - Dziedziczka Diabła.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 526 stron)

Beverley Jo Dziedziczka Diabła Rozdział I Czerwiec 1816, hrabstwo Sussex Dom. Dla majora George'a Hawkinville'a to słowo niewiele znaczyło, ale dziś, w dniu, w którym cała wieś świętowała z okazji ślubu jego przyjaciela, ogarnęło go poczucie przynależności do tego miejsca, tak głębokie, że przenikające do szpiku kości. Dziś właśnie to słowo stało się jak armatnia kula, która uderzyła zbyt blisko i pozbawiła go tchu. Podążał główną nawą za Vanem i Marią, wprost w wiwatujący tłum zebrany przed kościołem, czuł się niemal oszołomiony przez wszystko to, co go otaczało, a co tak dobrze znał: stare zielone drzewa wokół starych i nowych budynków, rząd chylących się chałup nad rzeką, kryty strzechą dom przy końcu drogi... Posiadłość Hawkinville Manor, jego własne prywatne piekło, które teraz jawiło się jako raj. - Witamy w domu, sir! Wziął się w garść i uścisnął dłoń kłaniającego mu się Aarona Hookera, a potem uścisnął dłoń kolejnego mężczyzny, i następnego, i jeszcze jednego. Kobiety rzucały mu się na szyję i całowały 1

go, nie wszystkie robiły to stosownie. Hawk uśmiechał się i przyjmował pocałunki. To ślub Vana, ale także Con przedstawił tu swą świeżo upieczoną żonę, Susan. Najwyraźniej mieszkańcy wsi potraktowali dzisiejszy dzień jak jedno wielkie przyjęcie z okazji powrotu całej trójki. George'owie. Nieznośne diablęta. Waleczni żołnierze. Bohaterowie. To nie najlepszy moment, by się krzywić i narzekać, więc całował, ściskał dłonie i zgadzał się, by poklepywali go po plecach mężczyźni, którzy na co dzień poklepują woły. Wreszcie udało mu się dotrzeć do zarumienionej z emocji panny młodej i drugiej młodej żony, i ucałował obie. - Hawk - odezwała się Susan Amleigh, żona Co-na, a jej oczy błyszczały. - Mówiłam ci już, jak ko- cham to miejsce, Hawk-in-the-Vale? - Raz czy dwa. Tylko się roześmiała, słysząc cierpki ton jego głosu. - Jesteście szczęściarzami, że mogliście tu dorastać. Naprawdę nie wiem, jak w ogóle mogłeś stąd wyjechać. Łyżka dziegciu w beczce miodu, pomyślał Hawk, ale na jego twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Gdy miał szesnaście lat, zdecydował, że opuści to miejsce, i nigdy tej decyzji nie żałował. Żałował natomiast, że pociągnął za sobą Vana i Cona, mimo że doskonale wiedział, iż nie byłby w stanie ich zatrzymać, skoro nawet rodziny nie mogły przekonać ich, by zostali. George'owie prawie zawsze wszystko robili razem. 2 Co się stało, to się nie odstanie - ludowa mądrość, choć może i banalna. Wszyscy przetrwali, a teraz, częściowo dzięki tym wspaniałym kobietom, Con i Van byli bardzo szczęśliwi. Szczęśliwi. Hawk w myślach odmieniał to słowo przez wszystkie przypadki, jakby przeżuwał kęs nieznanej egzotycznej potrawy i zastanawiał się, czy jest jadalna. Cóż, tak czy inaczej, owa potrawa nie leżała na jego talerzu. Nie był typem mężczyzny, którego pociągało patrzenie głęboko

w oczy i picie sobie z dzióbków, no i nie znalazł kobiety, która wzbudziłaby jego zainteresowanie i z którą chciałby zamieszkać w Hawkinville Manor. Wrócił tu tylko dlatego, że ojciec miał atak i był sparaliżowany. Szkoda, że nie umarł. Odsunął na bok tę myśl i pozwolił jakiejś biu-ściastej niewieście porwać się do tańca. Po chwili zaskoczony skonstatował, że to nieśmiała Elsie Dadswell, teraz już Elsie Manktelow, matka trojga dzieci - chłopca i dwóch dziewczynek - w której nie pozostało nic z dawnej nieśmiałości. I widać było, że znów spodziewa się dziecka. Zaniepokojony, zapytał, czy powinna tak szaleć w tańcu, ale tylko się roześmiała i niemal go przewróciła. Hawk także się roześmiał i dał się porwać silnym ramionom kobiety pracującej na roli. Jego ludzie. Będzie się nimi opiekować, nawet jeśli musi toczyć o to z ojcem walki i spory. Nie- które z chałup wymagają napraw i remontów, trzeba także zająć się brzegiem rzeki, ale wycią- gnięcie od ojca jakichkolwiek pieniędzy przypominało próbę wyrwania miecza ze sztywnej ręki nieboszczyka. 7

Rumiana dziewczyna bez dwóch przednich zębów poprosiła go do następnego tańca, a Hawk się zgodził, ciesząc się, że choć na chwilę oderwała go od przyziemnych problemów i mrocznych myśli. Radził sobie z przemarszem wojsk przez górskie tereny przy szalejących nawałnicach, więc na pewno nie pokona go ojciec i Hawk-in-the-Vale. Flirtował z dziewczyną; zmieszał się nieco, gdy spostrzegł, że to córka Willa Ashbee'ego. Will był tylko o rok od niego starszy i całe życie spędził tutaj, wychowując dzieci i pracując zgodnie z rytmem wyznaczanym przez pory roku. Hawk żył według rytmu wyznaczanego przez wojnę. Marsz, czekanie, kłótnie i spory, walka, potem opatrywanie rannych i grzebanie poległych. Ilu z ludzi, których znał, już nie żyje? Nie chciał ich liczyć. Dla nich Bóg był łaskawy i Hawk, Van i Con byli już w domu. Dom. Zamilkły dźwięki gwizdków i skrzypiec, a Hawk wepchnął swą partnerkę w ramiona chłopaka 0 mocno zaróżowionej twarzy, niewiele starszego od dziewczyny. Miłość. Niektórym wydaje się czymś tak oczywistym jak śpiew ptaków na wiosnę. Ale może są też 1 tacy, którzy nie do końca się w tym łapią. Hawk zauważył, że w tej dalszej - cichszej - części parku rozpoczął się mecz krykieta. Pomyślał, że to coś zdecydowanie lepszego niż tańce - coś, co pozwoli mu uwolnić się od męczących myśli - i ruszył w tę stronę, by przyglądać się rozgrywkom i kibicować. Zagadnął go gracz wybijający piłkę: - Chce pan zagrać, majorze? Już miał odmówić, ale wtedy dostrzegł błysk w wielu parach oczu. Może to i przekleństwo, ale 8 dla większości z nich był bohaterem. Oni wszyscy: Hawk, Van i Con byli bohaterami. Wrócili z wojny, ale najważniejsze, że rok temu brali udział w bitwie pod Waterloo. Hawk zdjął marynarkę i podał ją Billowi Ash-bee'emu, ojcu Willa, i poszedł po kij. Wiedział, że musi wziąć udział w meczu, że to jego zadanie - jako syn właściciela tych włości i człowiek, który w przyszłości je odziedziczy, sam stanowi ważną część życia wsi. Żałował, że jest dla nich bohaterem. Dwa lata po wstąpieniu do kawalerii został oddelegowany do Korpusu Kwatermistrzowskiego Generalicji i w związku z tym większość wojny spędził z dala od toczących się walk. Prawdziwymi bohaterami byli ludzie tacy jak Con i Van, którzy stawali

twarzą w twarz z wrogiem, czuli jego oddech i brodzili w rzece krwi. Albo tacy jak lord Darius Deben-ham, przyjaciel Cona, który zgłosił się na ochotnika i zginął pod Waterloo. Hawk był jednak majorem, a Con i Van ledwie kapitanami, a poza tym znał księcia Wellingtona*. I to lepiej, niżby chciał. Wziął kij i stanął naprzeciw zawodnika serwującego, który wyglądał na jakieś czternaście lat. Na jego twarzy malowała się godna podziwu determinacja, by wyeliminować go z gry. Pierwsza piłka poszła daleko od celu, ale Hawk pochylił się i zatrzymał ją, aż odbiła się o nierówną powierzchnię trawy i wpadła w ręce łapacza. Gdy jeszcze był w wojsku, wielokrotnie zdarzało mu się grać w krykieta podczas nużącej bezczynności. * Książę Wellington - angielski wojskowy i polityk, który największą sławę zdobył w okresie wojen napoleońskich, przede wszystkim jako zwycięzca spod Waterloo (przyp. tłum.). 5

Z pewnością i teraz mógł zagrać tak, by zadowolić wszystkich obserwujących grę. Kolejną piłkę uderzył nieco mocniej, tak by móc się rozbiec, zostawiając drugiego podbijającego w polu. Wkrótce wyautował go zawodnik rzucający. Żenujące, że nawet nie wiedział, jak się nazywa ten gracz. Po chwili znowu stanął oko w oko ze zdeterminowanym rzucającym, i tym razem piłka gnała wprost na bramkę. Lekkie skręcenie kija pozwoliło piłce strącić poprzeczkę, co spowodowało głośny aplauz ze strony obserwatorów i potężny okrzyk triumfu młodego rzucającego. Hawk uśmiechnął się i poklepał go po plecach, potem poszedł po swoją marynarkę. Ashbee pomógł mu ją założyć, a potem odeszli nieco na bok, z dala od tłumu obserwującego grę. - Jak się miewa pański ojciec? - Coraz lepiej. Przygląda się temu wszystkiemu, siedząc w fotelu niedaleko domu. Zapewne zasiadał w nim jak na tronie, z pełnym ceremoniałem, pomyślał Hawk, ale nie powiedział tego głośno. Mieszkańcy wsi nie powinni czuć żółci toczącej rodzinę Hawkinville'ów. - Proszę mu życzyć zdrowia, sir - odezwał się , Ashbee tym samym, spokojnym tonem. To szaleństwo myśleć, że mieszkańcy wsi nie wiedzą, jak się sprawy mają, skoro poza kamerdynerem ojca Hawka cała służba pracująca w posiadłości to ludzie ze wsi. A poza tym ludzie tacy jak Bill Ashbee doskonale pamiętają, jak przystojny kapitan John Gaspard pojawił się we wsi, by zabiegać o względy panny Sophronii Hawkuwille, jedynego dziecka starego Hawkinville'a, a gdy wreszcie ją poślubił, zgodził się przyjąć nazwisko żony. Ci ludzie pamiętają również gorzkie rozczarowanie 6 lady Hawkinville, gdy po śmierci ojca jej mąż stał się wobec niej zupełnie obojętny. Mimo wszystko jednak matka Hawka nie cierpiała w milczeniu. Ale cierpiała. Jaki miała wybór? Teraz już nie żyje - jakieś dwa lata temu zmarła na grypę, gdy epidemia dotarła do tej części Anglii. Hawk miał nadzieję, że tam, po drugiej stronie rzeczywistości, znalazła spokój, i żałował, że nie może tak naprawdę opłakiwać matki. To jej wyrządzono krzywdę, ale z drugiej strony była tak zaabsorbowana własnym nieszczęściem i krzywdą, jaką wyrządzał jej mąż, że nie znajdowała

już czasu dla swego jedynego dziecka, tylko od czasu do czasu kłóciła się z mężem o sprawy dotyczące syna. Nagle zdał sobie sprawę, że Ashbee kręci się wokół niego, bo chce mu coś powiedzieć. Wieśniak odchrząknął. - Zastanawiałem się, sir, czy słyszał pan coś o zmianach tam, w dole rzeki. - Masz na myśli naprawy. - Cholerny ojciec! - Wiem, że wiele trzeba zrobić... - Nie, sir, nie o to chodzi. Ale kilka dni temu kręcili się tam jacyś mężczyźni. Gdy Granny Mug-gridge zapytała, co tam robią, nie chcieli nic powiedzieć, ale usłyszała, jak mówią coś o fundamentach i poziomie wody. Hawk powstrzymał się, żeby nie zakląć. O co, u licha ciężkiego, chodzi jego ojcu? Twierdził, że nie ma pieniędzy na naprawy i renowacje, czego Hawk nie mógł zrozumieć, a teraz planuje jakieś remonty w posiadłości? - Nie wiem, Ashbee. Zapytam ojca. - Dziękuję panu, sir - odparł, ale nie wyglądał w najmniejszym stopniu na usatysfakcjonowanego. 11

- Chodzi też o to, sir, że potem jeszcze Jack Smithers z Peregrine mówił, że widział tych samych mężczyzn, jak rozmawiali z tym Slade'em. Widzi pan, ci mężczyźni trzymali konie w stajni w Peregrine i potem Slade odprowadził ich ze swojego domu do gospody. Slade. Josiah Slade pochodził z Birmingham, założył tam hutę; zbił majątek, odlewając armaty dla wojska. Diabeł musiał go podkusić, że rok temu, gdy wycofał się z prowadzenia interesu, na stare lata postanowił osiąść właśnie tu, w Hawk-in-the-Vale, i na dodatek zaprzyjaźnił się z ojcem Hawka. Choć Hawk nie rozumiał, jak to się mogło stać: jego ojciec pochodził z arystokratycznej rodziny i gardził handlem. Jednak Slade'owi jakoś udało się przekonać go, by pozwolił mu na budowę domu w zachodniej części terenów należących do starego Hawkinville'a, i Slade postawił tam szkaradzieństwo tak kipiące od sztukaterii i ozdobników, że z trudem można je nazwać domem. Gdyby stało przy Marinę Paradę w Brighton, nie rzucałoby się aż tak w oczy, ale tu, w Hawk-in-the-Vale, wyglądało jak grobowiec pośrodku ogródka. Ojciec Hawka, pytany o tę sprawę, przebiegle wykręcał się od odpowiedzi. W Hawk-in-the-Vale nie działo się dobrze. Hawk wrócił do domu, mając nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał prać rodzinnych brudów, ale najwyraźniej to nie takie proste. - Zajmę się tym - odparł. I dodał: - Dziękuję. Ashbee skinął głową; jego misja się skończyła. Hawk skierował się w stronę zgromadzonego tłumu, wypatrując Slade'a. Problem polegał na tym, że tutaj był zupełnie bezsilny. W wojsku miał wysoki stopień, władzę, poważanie i wsparcie 8 swojego korpusu. A tutaj nie mógł zrobić nic bez zgody ojca. Zgodnie z postanowieniami przedślubnej inter-cyzy jego rodziców, ojciec Hawka miał całkowitą władzę decydowania o rodzinnym majątku, i to do końca życia. Słyszał kiedyś, że matka szalała za kapitanem Gaspardem i że była rozpieszczoną jedynaczką i oczkiem w głowie ojca, ale Hawk teraz żałował, że nie walczyli w lepszej sprawie. Była to ważna lekcja w całym tym szaleństwie wyobrażania sobie, czym jest miłość. Hawk zauważył Vana tańczącego z Marią. Wyglądali, jakby w ich oczach błyszczały gwiazdy. Mo- że dla niektórych ludzi jest prawdziwa miłość. Uśmiechnął się, myśląc również o Conie i Susan,

ale kątem oka spostrzegł przyjaciela; był wyraźnie zamyślony, niemal zasępiony - nie widział go takim od roku, od czasu bitwy pod Waterloo. Nie, zmienił się jeszcze przed Waterloo. Zmieniły go miesiące spędzone w domu, miesiące poza wojskiem, gdy myślał, że wreszcie nastał pokój. Zmiana, która w nim zaszła, sprawiła, że stał się taki delikatny, dlatego bitwa pod Waterloo tak go dotknęła. Bitwa i śmierć lorda Dariusa. W miejscu, gdzie umiera tylu ludzi, wydawać by się mogło, że jedna śmierć więcej czy mniej nie powinna mieć żadnego znaczenia, ale to nie tak... Pamiętał, jak sam przez wiele dni opłakiwał utratę przyjaciela, który zginął pod Badajoz*. Żałował, że nie udało mu się znaleźć ciała Da-re'a. Chciał to zrobić dla Cona. Robił, co mógł, ale się nie udało... Badajoz - miasto w zachodniej Hiszpanii (przyp. tłum.). 13

Zauważył, jak Susan dotknęła ramienia męża; zauważył też, że w jednej chwili z twarzy Cona zniknęło zasępienie. Może Con ma rację... Dostrzegł Slade'a; siedział przy beczce z piwem, otoczony tłumem wielbicieli i wiernych słuchaczy. Jak zawsze znaleźli się chętni, by podlizywać się zamożnemu człowiekowi, choć Hawk z zadowoleniem skonstatował, że niewielu mieszkańców jego wsi należy do tej kategorii. Stał tam pułkownik Napier i nowy lekarz, doktor Scott. Sami obcy. Hawk musiał przyznać, że jak na swój wiek, Sla-de nieźle się trzymał, ale pasował do tej wsi tak samo jak jego dom do okolicy. Nosił ubrania typowe dla tutejszych mieszkańców: dziś miał na sobie brązową marynarkę, żółtobrązowe bryczesy i błyszczące wysokie buty; problem polegał na tym, że wszystko to było zbyt doskonałe, zbyt nowe - jednym słowem: wystroił się jak stróż w Boże Ciało. Hawk słyszał, jak Jack Smithers mówi o koniach, które Slade trzymał w stajniach w Peregrine. Doskonałe konie czystej krwi, ale Slade bał się ich i kiedy wybierał się na przejażdżkę, wyglądał w siodle jak worek kartofli. Najwyraźniej dzięki pieniądzom, które miał, chciał zmienić swoje życie w życie dżentelmena mieszkającego w wiejskiej posiadłości, ale dlaczego, na Boga, właśnie tutaj? I jakież to znów szkaradzieństwo obmyślał? Może chce mały łukowy mostek nad rzeczką zamienić w kopię Mostu Westminsterskiego*? Hawk podszedł do nich i dostał kufel z piwem, a potem buziaka od żony Billa Ashbee'ego. Most Westminsterski - jeden z najsłynniejszych mostów w Londynie; łączy brzegi Tamizy niedaleko budynków parlamentu (przyp. tłum.). 14 - Świetna zabawa, majorze - odezwał się Slade, uśmiechając się do Hawka, choć ten już wcześniej zauważył, że handlarz zawsze uśmiecha się do niego fałszywie. Nie miał pojęcia dlaczego. Obaj, Van i Con, skarżyli się na sposób, w jaki Slade im się kłania, najwyraźniej próbując wkraść się w ich. Czyżby nie warto się podlizywać samemu Hawkin-ville'owi? - Może powinniśmy częściej urządzać takie fety? - odezwał się Hawk, tak naprawdę tylko po to, żeby rozpocząć rozmowę.

- O tym będzie musiał zdecydować pański ojciec, prawda, sir? Zastanawiał się nad słowami Slade'a, głowiąc się, co też naprawdę miał na myśli. Z pewnością znaczyło to coś więcej, niż mogło się wydawać. - Wątpię, by mój ojciec sprzeciwiał się takim inicjatywom, jeśli tylko to nie on będzie musiał pokryć rachunek. - Ale przecież nie będzie właścicielem tych włości na zawsze - odparł były handlarz. Hawk wypił łyk piwa. Był zaskoczony, ale jednocześnie czujny. Wiedział, kiedy ludzie dla rozrywki przemycają w rozmowie jakieś podteksty. - Ja też nie będę miał nic przeciwko temu, Slade, pod tym samym warunkiem. - Jeśli tak się stanie, majorze, zawsze może się pan zwrócić do mnie o pożyczkę. Zapewniam, że z radością wesprę niewinne zabawy sąsiadów ze wsi. Hawk zerknął na owych „wiejskich sąsiadów" stojących obok; niektórzy przewracali oczami i uśmiechali się pod nosem. Slade był obiektem drwin, ale Hawk szóstym zmysłem wyczuł, że chodzi tu o coś więcej. 11

Stuknął kuflem w kufel Slade'a. - My, sąsiedzi ze wsi, zawsze będziemy pełni uznania dla pana osoby, sirl Hawk wychylił kufel, a słysząc wokół chichoty, zauważył, że uśmiech na twarzy Slade'a jakby zbladł. Ale nie zniknął z jego ust. Nie, on wciąż myślał, że jest górą. O co w tym wszystkim, do li- cha, chodzi? Hawk zaczął torować sobie drogę wśród tłumu; szedł w kierunku ojca, który siedział niedaleko bramy prowadzącej do posiadłości; obok kręcił się jego lokaj. Kilka osób również przyniosło krzesła i rozsiadło się, by dotrzymać towarzystwa starszemu panu - byli to ci mieszkańcy, którzy osiedlili się tu niedawno i bez wątpienia mieli o sobie zbyt wysokie mniemanie, by beztrosko bawić się z „sąsiadami ze wsi", i nawet taka okazja jak wesele nie skłoniła ich do zmiany zdania. Odrzucił tę myśl; w gruncie rzeczy ci ludzie są zupełnie nieszkodliwi, jak choćby panny - a właściwie stare panny - Weatherby, których jedyną bronią były plotki, czy pastor i jego żona, którzy zapewne woleliby bawić się ze wszystkimi, ale chyba czuli się w obowiązku dotrzymać towarzystwa starszemu panu Hawkinville'owi. Siedziała tam również pani Rowland, która twierdziła, że jej mąż jest dalekim krewnym ojca Hawka. Była to ponura kobieta o ziemistej cerze, ubrana w przygnębiającą czerń, ale Hawk wiedział, że nie powinien oceniać jej zbyt pochopnie: mąż pani Rowland wciąż cierpiał z powodu obrażeń odniesionych w czasie bitwy pod Waterloo, więc należało zrozumieć jego żonę. Ojciec Hawka zgodził się, aby za darmo mieszkała w kilku pomieszczeniach w tylnej części bu- 16

dynku, w którym znajdował się młyn, oraz pozwolił jej uprawiać, co tylko chciała, na polach należących do jego majątku. By zrewanżować się swemu dobroczyńcy, pani Rowland często go odwiedzała i wyglądało na to, że jej wizyty naprawdę sprawiają mu radość i podnoszą na duchu. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego. Może rozmawiali o dawnych wspaniałych latach, gdy lord Hawkinville był jeszcze panem Gaspardem. Hawk pamiętał, że miał zamiar dowiedzieć się, jak miewa się porucznik Rowland i czy można ja- koś mu pomóc. Nikt ze wsi od dawna go nie widział. Cóż, kolejna pozycja na długiej liście rzeczy do zrobienia. Teraz jednak bardziej interesowała go osoba Slade'a. Coś tu jest nie w porządku. I to tak bardzo nie w porządku, że zmienił zdanie i wrócił do rozbawionego tłumu. Nie chciał publicznie przeciw- stawiać się ojcu, choć wiedział, że musi to zrobić i jeśli będzie to konieczne, wydusi z niego całą prawdę. Bez względu na to, o co chodzi Slade'owi, można go powstrzymać. Cała ziemia uprawiana we wsi należy do posiadłości i stanowi nieodłączną część majątku rodziny. Już dawno nauczył się odkładać na bok problemy, których i tak nie mógł rozwiązać, i korzystać z nadarzających się przyjemności i rozrywek, więc i tym razem postanowił dołączyć do grupy roześmianych młodych mężczyzn, z którymi jako dzieciak zwykł się bawić albo bić. Cały czas jednak zerkał na ojca i gdy go wreszcie zabrano do domu, podążył za nim do Hawkinville Manor. Przeszedł przez ogród i otaczającą go drogę i wszedł na teren posiadłości przez okazałą bramę, która obecnie zawsze była otwarta. Niegdyś brama i wysoki mur 13

dookoła domu pełniły funkcję obronną; w jednym z rogów budynku wciąż stała wysoka kamien- na wieża, pozostałość jeszcze ze średniowiecznych czasów, gdy posiadłość Hawkinville'ów wyglądała znacznie surowiej. Hawk miał świadomość, że odruchowo myśli o zamknięciu bram i obsadzeniu ludźmi murów obronnych. Przeciwko Slade'owi? Drzwi się otworzyły i z domu wyszła pani Rowland, w ręce trzymała kosz. - Dobry wieczór, majorze Hawkinville - odezwała się pierwsza, jakby naprawdę myślała, że dzięki jej powitaniu wieczór rzeczywiście będzie dobry. Była Belgijką i mówiła z akcentem. - Piękny ślub, prawda? - Zachwycający. Jak się miewa mąż, pani Rowland? Westchnęła. - Wygląda na to, że coraz lepiej. - Niedługo przyjdę do państwa, by go odwiedzić. - To bardzo miłe z pana strony. Są dni, gdy czuje się dobrze, potem znów mu się pogarsza. Mam nadzieję, że będzie miał się lepiej, gdy pan go odwiedzi. - Kobieta dygnęła i odeszła, drobiąc kroczki jak zakonnica, a patrzący za nią Hawk zastanawiał się, jak udało się jej urodzić dwójkę dzieci. Bardzo dziwna osoba. Otrząsnął się i przeszedł przez podwórze, pełne zapachu kwitnących róż i śpiewu ptaków. W drzwiach powitały go psy, choć nie były do niego przyzwyczajone; tylko stary Galahad zajmował się nimi od czasu, gdy Hawk był chłopcem. To Hawk wymyślił dla niego to imię, choć jego ojciec 18

był zdegustowany faktem, że wybrał coś tak romantycznego*. Ojciec wołał na niego Gally. Może to jakiś cud, że psy ojca nie rzuciły mu się do gardła, jak tylko go zobaczyły. Gdy wszedł przez dębowe drzwi, jego buty stukały o posadzkę wyłożoną białymi i czarnymi ka- flami. Dziwne rzeczy nieraz człowiek zapamiętuje: gdy się tu pojawił dwa tygodnie temu, ten dźwięk - stukot obcasów i dzwonienie ostróg - wywołały w nim wiele wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych. Nie tylko to wywołało w nim wspomnienia: także zapach wypolerowanych podłóg, który mieszał się z zapachem róż, napływającym z ogrodu. Teraz, jak zresztą zawsze, na stoliku przy drzwiach stał wazon z różami. Nawet zimą był wypełniony kwiatami. Róże z posiadłości Hawkinville'ów nadawały sens życiu jego matki. Przez te wszystkie lata dla swojego męża po kolei zrezygnowała ze wszystkiego poza ogrodem różanym. To smutne, ale pamiętał, że bywał zazdrosny o te kwiaty. Kiedy był młody, bardzo, bardzo młody. Zawsze był niezwykle praktyczny i szybko nauczył się radzić sobie sam, bez pomocy rodziny. A poza tym miał jeszcze rodziny przyjaciół, które wypełniały tę pustkę. Teraz jednak wszystko będzie Galahad - jeden z Rycerzy Okrągłego Stołu, nieślubny syn Lancelota. Jako najczystszy spośród rycerzy zdobył świętego Graala. Galahad był niezwyciężony w boju i pozostał jedynym rycerzem, który zdołał wysadzić z siodła Lancelota w bezpośrednim starciu. Według niektórych interpretacji jest rycerskim symbolem Jezusa (przyp. tłum.). 15

inaczej. Może ta właśnie myśl zabarwiła ten dzień nutą melancholii. To jakiś cud, ale zdaje się, że bliska przyjaźń z George'ami przetrwała, choć oczywiście nigdy już nie będzie taka sama, nie teraz, gdy w życiu Cona i Vana pojawiły się inne ważne osoby. I bez wątpienia wkrótce pojawią się dzieci. Jednak ona wciąż istniała; ich rzadka i jakże cenna przyjaźń wciąż istniała. Nadal byli sobie bli- scy jak bracia. Można by rzec, że byli jak trojaczki. Może właśnie to ciągnęło go do Hawk-in-the--Vale - miejsca, gdzie mieszkali jego najbliżsi przyjaciele. Jednak teraz, gdy stał w progu domu, w którym się urodził, wiedział, że chodzi o coś więcej. Rodzina Hawkinville'ów mieszkała tu znacznie wcześniej, niż wybudowano posiadłość. Członkowie rodu już od ponad czterystu lat przemierzali hol tego domu, zostawiając swe ślady na czarno-białych kaflach; bez wątpienia przeklinali też wilgoć, jaka w nim panowała, za każdym razem, gdy spadł deszcz i gdy ziemia pod fundamentami nasiąkała wodą. Może najstarsi z rodu nie czuli potrzeby, by zaglądać pod dębowy próg, ale z pewnością był wśród nich przynajmniej jeden człowiek, który to robił: nosił przezwisko Longshanks. Haw-kinville'owie zostawiali ślady w boazerii i stolarce, czasem przez przypadek, czasem celowo. W ścianie saloniku wyłożonego boazerią tkwiła kula z pistoletu będąca wynikiem nieporozumienia między braćmi, jeszcze z czasów wojny domowej*. Angielska wojna domowa - seria trzech wojen domowych oraz ciąg politycznych machinacji, które miary miejsce pomiędzy parlamentarzystami i rojalistami w latach 1642-1651. Parlamentarzyści buntowali się przeciwko królowi Karolowi I i Karolowi II. W tym czasie Oliver Cromwell zniósł ustrój monarchiczny (przyp. tłum.). 20

Hawkowi zawsze się wydawało, że go to nie obchodzi. Nie przypominał sobie, by przez te wszystkie lata spędzone w wojsku, kiedykolwiek tęsknił za domem. Silne pragnienie, by nie tkwić w piekle wojny, tęsknota za pokojem dla Anglii - tak, ale nigdy nie tęsknił za domem, nie tęsknił za tym miejscem. Zakochanie się w tym miejscu było szaloną niespodzianką. Chociaż nie, nie zakochanie się, raczej jakby miłość, której wcześniej nie umiał nazwać, wynurzyła się gdzieś z cienia i pochwyciła go. Miejscowość Hawk-in-the-Vale, posiadłość Hawkinville Manor. Sięgnął do dębowej klamki frontowych drzwi prowadzących do salonu. Poczuł pod dłonią ciepłe, jakby żywe drewno. Mój Boże, mógłby być tutaj taki szczęśliwy. Gdyby nie ojciec. Zdjął rękę z klamki. Życzenie komuś śmierci przynosi pecha, a poza tym naprawdę nie chciał, żeby ojciec umarł. Nie mógł jednak udawać, że nie widzi, iż jego sny i marzenia zależą od tego, czy zajmie miejsce staruszka. Dopóki ojciec żyje, nie będzie tu szczęśliwy. Wszedł schodami na górę - schodami, na które ojciec zawsze narzekał, że są za wąskie dla dżentelmena - i zapukał do drzwi sypialni ojca. Otworzył mu Fellows, osobisty lokaj seniora rodu. - Sir, pan kładzie się już spać. - Mimo to muszę z nim porozmawiać. Fellows posłał mu cierpiętnicze spojrzenie, nim go wpuścił do pokoju. Bóg jeden raczy wiedzieć, co stary Hawkinville mu powiedział o swoim synu, ale od razu było widać, że Hawk nie cieszy się najlepszą opinią w oczach lokaja. - O co chodzi? - ostro zapytał ojciec. Jego lekko wykrzywione usta wypowiadały słowa wystarczają 17

co wyraźnie, choć prawdopodobnie właśnie te zniekształcone wargi nadawały jego twarzy szyderczy wygląd. Nie, ojciec całe życie szydził z Hawka. Przebyty udar zostawił ślad na prawej ręce i prawej nodze, ale nie sparaliżował ich całkowicie. Na pierwszy rzut oka starszy pan wyglądał na całkiem sprawnego. Wciąż był przystojnym mężczyzną pod sześćdziesiątkę, z blond włosami lekko przyprószonymi siwizną i wyrazistymi rysami twarzy, które Hawk po nim odziedziczył. Hołdował dawnemu stylowi i nosił włosy splecione w warkoczyk, a na specjalne okazje nawet je pudrował. Teraz siedział w fotelu, w samej koszuli bez marynarki, na nogach miał kapcie. Nie wyglądał szczególnie elegancko. - Czy Slade planuje tu jakąś budowę? - Hawk zapytał dość bezceremonialnie. Ojciec uśmiechnął się lekko kącikami ust i popatrzył gdzieś daleko przed siebie. - Dlaczego pytasz? Poczucie winy, to z pewnością poczucie winy. Po chwili jednak ojciec znów spojrzał na syna, arogancko jak zwykle. - To chyba nie twoja sprawa? Wciąż jeszcze ja tu rządzę, mój chłopcze. Jedenaście lat w wojsku uczy panowania nad sobą, a znakomita większość z tych jedenastu lat spędzona u boku księcia Wellingtona jeszcze udoskonaliła tę umiejętność. - To moje dziedzictwo, sir*- odparł - i dlatego jest to także i moja sprawa. Jakie plany ma Slade i dlaczego na to pozwalasz? - Skąd mam wiedzieć, co ten człowiek planuje? - „Ten człowiek"? Dwa dni temu zaprosiłeś go na obiad. 22

- Zwykła uprzejmość wobec sąsiada. - Tym razem nie odwrócił wzroku, ale Hawkowi zdarzało się przesłuchiwać znacznie zręczniejszych oszustów niż ojciec, więc natychmiast dostrzegł kłam- stwo. - Powiedziano mi, że zjawili się tu ludzie, którzy wyglądali na mierniczych i badali tereny wzdłuż rzeki, a potem rozmawiali ze Slade'em. Czemu on interesuje się tą okolicą? Nie ma tu ziemi na sprzedaż. Ojciec przeciągle popatrzył na niego, potem strzelił z palców. - Brandy! Fellows natychmiast pobiegł, by napełnić szklaneczkę, cały czas narzekając, że starszemu panu nie wolno pić alkoholu. Starszy pan pociągnął łyczek i zaczął: - Niech będzie, równie dobrze mogę ci o wszystkim powiedzieć. Slade zamierza zrównać to miejsce z ziemią, domy we wsi również, i wybudować sobie nad rzeką okazałą rezydencję. Hawk niemal się roześmiał. - Przecież to absurd. - Po chwili milczenia dodał: - Nie ma prawa tego zrobić. Zaczęły go jednak ogarniać wątpliwości i niepokój. Jego ojciec, przy wszystkich swoich wadach, nie jest głupcem, a i choroba nie doprowadziła go przecież do szaleństwa. - Coś ty zrobił? Ojciec napił się brandy, patrząc w dół. Był to wystudiowany ruch, poza, którą Hawk natychmiast dostrzegł. - Zdobyłem dla nas szlachectwo. - Od Slade'a? - Nie pamiętał, by kiedykolwiek czuł się tak skonfundowany. 19

- Ależ oczywiście, że nie. Myślałem, że jesteś mądrzejszy, George. Pomyśl chwilę! To tytuł po- chodzący z mojej własnej rodziny, tytuł wicehrabiego Deveril - powiedział stary kapitan gładko i z wyraźną przyjemnością. - Wszyscy uważali, że tytuł zniknął, gdy stary lord Deveril zmarł w ubiegłym roku, nie mając spadkobiercy, ale udało mi się udowodnić, że jestem spokrewniony z wicehrabią. - Moje gratulacje - rzekł obojętnie, ale po chwili wszystkie fakty zaczęły mu się układać w głowie, która nigdy go nie zawodziła. - Deveril! Dobry Boże, ojcze, to nazwisko to uosobienie wszelkiego zła. Dlaczego, na litość boską, chcesz taki właśnie tytuł? Starszy pan aż się zaczerwienił. - To tytuł wicehrabiego*, ty durniu! Dzięki niemu zdobędę miejsce w parlamencie**! I będę mógł zasiadać w sądzie. - Nie ma już sądów, ojcze. Król oszalał***. Tak samo jak ojciec? Wzruszenie ramion. - Wracam również oczywiście do mojego prawowitego nazwiska. Teraz nazywam się John Ga-spard, przyszły wicehrabia Deveril. - Zamierzasz stąd wyjechać? - zapytał syn. Starał się mówić spokojnie, ale nie przyszło mu to ła- Tytuł wicehrabiego jest czwartym w hierarchii angielskich tytułów szlacheckich, po tytule księcia, markiza i hrabiego, a przed tytułem barona (przyp. tłum.). Wszyscy arystokraci z tytułem szlacheckim mogą zasiadać w Izbie Lordów, tj. izbie wyższej angielskiego parlamentu Królem był wówczas Jerzy III, który zapadł na chorobę psychiczną. Objawy stały się tak silne, że musiał przekazać władzę w ręce syna (późniejszego króla Jerzego IV), który rządził jako tzw. książę regent (przyp. tłum.). 24

two. Nie spodziewał się, że wszystko będzie po jego myśli, że nie tracił nadziei. Mój Boże, czy wszystko, czego pragnie, za chwilę wymknie mu się z rąk? Wtedy też przypomniał mu się sąsiad. - Co Slade ma z tym wspólnego? Nie możesz... - Na chwilę załamał mu się głos. - Ojcze, nie wolno ci sprzedać majątku. - Ależ oczywiście, że go nie sprzedałem - zapewnił go wyniosłym głosem, dodając jednak po chwili: - To jedynie zastaw. Hawk chwycił się oparcia krzesła stojącego nieopodal, bał się, że upadnie. Znał każde słowo inter-cyzy i władzę, jaką dawała ojcu: mógł wykorzystać posiadłość i cały majątek, by zarabiać pieniądze. Nie było w tym zapisie nic szczególnie szokującego, przecież zarządca majątku mógł potrzebować dodatkowych pieniędzy na remonty i naprawy czy na pokrycie strat po szczególnie złym sezonie. Dziadek Hawka był na tyle rozsądną i przewidującą osobą, że uczynił zapis w intercy-zie w takiej formie, by nie można było majątku postawić w grach hazardowych czy też do pokrycia długów z hazardu. I faktycznie, taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Na liście wad ojca nie było tej słabości. - Pożyczka pod zastaw? - Właśnie tak. - Muszę przyznać, sir, że zupełnie nie rozumiem, jak udało ci się popaść w długi. Majątek nie jest szczególnie pokaźny, ale zawsze bez problemu wystarczał na pokrycie potrzeb rodziny. - To całkiem proste, mój chłopcze - odparł ojciec, niemal radośnie. Była to maska. - Potrzebo- wałem pieniędzy, by zdobyć tytuł! Badania heral- 21

dyczne, szukanie korzeni i przodków, prawnicy... Sam wiesz, jak to jest. - Tak, wiem, jak to jest. Postanowiłeś więc pożyczyć pieniądze od Slade'a. Z pewnością jednak, skoro uzyskałeś tytuł, wraz z nim uzyskałeś również majątek, z którego możesz spłacić długi. - Taki właśnie miałem plan. - Starszy pan skrzywił się lekko. - Jednak Deveril, niech go piekło pochłonie, większość majątku zapisał w testamencie. - Prawo do dziedziczenia majątku nie było ograniczone, gdyby sam majątek przeszedł w inne rę- ce? - Było ograniczone, ale tylko do posiadłości. -Cóż... -Co w chwili obecnej stwarza pewien problem... Hawk wziął głęboki oddech. - Pozwól, że wyjaśnimy jedną rzecz: pożyczyłeś pieniądze od Josiaha Slade'a pod zastaw tego do- mu, po to, żeby mieć pieniądze na coś, co jest zupełnie bezwartościowe. - Chodzi o tytuł! Tytuł mojej rodziny. Za niego zapłaciłbym więcej. - Chyba chciałeś powiedzieć „pożyczył". Ile? Gdy otrząsnął się z pierwszego szoku, zaczął łączyć ze sobą fakty i dokonywać niezbędnych obli- czeń. Miał trochę własnych pieniędzy, mógł też trochę pożyczyć, żeby spłacić Slade'a. - Dwadzieścia tysięcy funtów. To było jak strzał z pistoletu prosto w głowę. - Dwadzieścia tysięcy? Nikt nie może wydać aż tyle na tytuł. Majątek Hawkinville'ów przynosił rocznie raptem kilka tysięcy funtów zysku. - Poza tytułem chodziło mt oczywiście również o pieniądze Deverila. 26

- Nawet jeśli tak, to dwadzieścia tysięcy funtów to o wiele za dużo. Twoi prawnicy musieliby jeść złote rybki na śniadanie. - Inwestowałem - wymamrotał ojciec Hawka. - Inwestowałeś? W co? - W różne rzeczy. Slade nieźle żyje z inwestycji. Jakiś czas temu pojawił się tu pewien obcokrajo- wiec, nazywał się Celestin. Zbił na tym fortunę. I wtedy zjawił się Slade, miał niezłe pomysły... Celestin, nieżyjący mąż Marii, który doprowadził ojca Vana do ruiny. Ale Slade - to ten łotr tym wszystkim kierował. - A więc Slade pożyczył ci pieniądze, a gdy nie mogłeś go spłacić, pożyczył ci jeszcze więcej, żebyś mógł zainwestować i zarobić? Dwadzieścia tysięcy funtów. Niewyobrażalna suma, a zamordowanie łajdaka nie naprawiłoby już wyrządzonych szkód. Hawk zmusił się, by skupić się na faktach i znaleźć wyjście z sytuacji. - Ile Deveril pozostawił w testamencie? - Prawie sto tysięcy. Sam widzisz, dlaczego musiałem je mieć! - Widzę, dlaczego musisz je mieć teraz. Skąd przyszło ci do głowy, że uda ci się podważyć testament? - Ponieważ Deveril wszystko zapisał jakiejś chciwej smarkuli, z którą chciał się ożenić, i jest to odręcznie zrobiony zapis, z pewnością sfałszowany. - Dlaczego więc nie masz tych pieniędzy? Starszy pan z hukiem odstawił szklaneczkę po brandy, by Fellows mógł ją ponownie napełnić. - Dlatego, że to ta głupia smarkula ma wszystkie pieniądze Deverila i może je wydać na prawników! Oraz nieznośnych, bardzo zdolnych i ambitnych doradców. Jej protektorem jest nikt inny jak sam 23

książę Belcraven. Markiza Arden, synowa księcia, uważa się za jej przyjaciółkę. Nawet bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że sam cholerny książę regent* siedzi w kieszeni tej małej dziwki. - Musiałaby to być bardzo duża kieszeń - zauważył, ale jego myśli krążyły już gdzie indziej. Dwadzieścia tysięcy funtów. Tyle nie można pożyczyć, nawet od przyjaciół. Szczególnie od przyjaciół. Nawet gdyby udało im się tyle uzbierać, dług spłacałoby następne pokolenie Hawkinville'ów, a i to przy znacznym ograniczeniu wydatków. Ojciec zaśmiał się, słysząc ten komentarz. - Muszę przyznać, że przyjąłeś to znacznie lepiej, niż się spodziewałem, George. Hawk spojrzał na ojca. - Przyjąłem to bardzo źle, sir. Gardzę tobą za twoje kaprysy i brak umiaru w dogadzaniu sobie. Czy choć przez chwilę zastanowiłeś się, co będzie z twoimi ludźmi, tymi, którzy tu mieszkają? - To nie są moi ludzie! - Jakoś przez ostatnie ćwierć wieku nic nie przeszkadzało ci tak właśnie o nich mówić. Całe rodziny mieszkają tu od stuleci, tu, w tych chatach, ojcze. A ten dom? Nic dla ciebie nie znaczy? - Mniej niż nic! To jedynie wiejski dom, chociaż ty chyba wolisz nazywać go posiadłością. Życzył ojcu jak najlepiej, ale wtedy chyba byłby usprawiedliwiony, gdyby go uderzył. - Ale wtedy Slade wszystko to odziedziczy, tytuł jest przecież powiązany z posiadłością. Sprzeda- jesz to wszystko dla swoich nędznych celów. * Książę regent - najstarszy syn króla Jerzego III, który sprawował władzę jeszcze za życia ojca, gdy ten zapadł na chorobę psychiczną (przyp. tłum.). 24

Ojciec zarumienił się, ale wysoko uniósł brodę. - Nic mnie to nie obchodzi! Dlaczego to miejsce miałoby mieć dla mnie jakieś znaczenie? - Co więc ma dla ciebie znaczenie? Posiadłość Deverila? Marne pocieszenie, skoro nie idą za tym żadne pieniądze, prawda? Spiorunował Hawka wzrokiem, ale powiedział w miarę spokojnie: - Co do tego, masz rację. Dlatego też przyszło mi do głowy pewne rozwiązanie. Jesteś przystoj- nym mężczyzną, nie brak ci zalet. Ożeń się ze spadkobierczynią. Hawk się roześmiał. - Mam poślubić tę głupią smarkulę, żeby ciebie ratować? Raczej nie. - Żeby ratować Hawk-in-the-Vale, George. Hawk świetnie to rozumiał i ojciec doskonale o tym wiedział. Ż drugiej jednak strony czuł narastający bunt. W życiu złożył jedną jedyną obietnicę, wiele lat te- mu: że nie powtórzy błędu rodziców, że się nie ożeni, jeśli nie będzie pewien, że stworzy ze swą wybranką harmonijny związek. Zdawał sobie sprawę, co to oznacza: prawdopodobnie nie ożeni się nigdy, ale uważał, że to i tak będzie lepsze dla wszystkich niż smutek, żal i wzajemne wylewanie żółci. - Mam lepszy pomysł - odparł. - Masz przekonujące dowody, że testament został sfałszowany? Jakie argumenty wysuwali w sądzie twoi prawnicy? Ojciec spojrzał na niego spode łba. - Testament był napisany odręcznie i stanowił, że wszystkie pieniądze Deverila przechodzą na tę dziewczynę, gdy ta skończy dwadzieścia jeden lat. - Ależ to absurd. 29