mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 668
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 196

Bialer Anna - Szcześcia też chodza parami

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :946.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Bialer Anna - Szcześcia też chodza parami.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 190 stron)

Mamie

Rozdział pierwszy Krążę po ogromnym, ponurym budynku, który przypomina opuszczoną fabrykę amunicji, a może raczej zdewastowane koszary, i za wszelką cenę usiłuję się stamtąd wydostać, coraz bardziej przerażona, bo ktoś za mną idzie. Nie mogę biec, bo taszczę ze sobą przedpotopową walizkę z pomarańczoworudej skóry. Słyszę ciche, pulsujące echo czyichś kroków i czuję, że to Marcel. Czego ode mnie chce? Przecież się rozwiedliśmy, i to całkiem przyzwoicie, w dziesięć minut. Prowadzimy osobne życia, staramy się nie wchodzić sobie w paradę. W końcu zziajana, z uczuciem ulgi, wypadam na pusty, betonowy dziedziniec. Mam wrażenie, że w ostatniej chwili. Ale w ostatniej chwili przed czym? I gdzie ja jestem? Widzę wyludnione miasto. To przecież Borne Sulinowo tuż po odjeździe wojsk radzieckich. Ulicą biegnie wychudzony pies z podkulonym ogonem, dostrzega mnie, nasze wystraszone spojrzenia spotykają się na ułamek chwili, nieruchomieję, a on przyspiesza i znika za rogiem odrapanego domu naprzeciwko. Wszystko tutaj jest martwe, nawet drzewa: ich zielone korony pozbawione ptaków trwają w kamiennym bezruchu. Niestety, po chwili następuje kolejna odsłona koszmaru: ostatkiem sił docieram do przyjaciół na imprezę. Z tą samą walizką, w której widocznie są jakieś cenne rzeczy, skoro ją taszczę z takim poświęceniem. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że zaproszono też Marcela z jego kobietą, czyli, jak zwykłam o niej mówić, konkubiną? Mam na sobie beznadziejne ubranie: flanelową koszulę w czarno-żółtą kratkę, bez trzech guzików, po których zostały jedynie smętnie zwisające nitki w różnych kolorach, i wyświechtane robocze spodnie – nic dziwnego, właśnie wróciłam ze wsi, gdzie ktoś chodził po ogrodzie, słyszałam kroki, szepty, szelesty. Mogłam wrócić do domu, żeby się przebrać, ale nie zrobiłam tego. Czy ja nie mam domu? I dlaczego bez przerwy dźwigam starą walizkę ze skóry? Chowam się w pokoju obok. Przez uchylone drzwi docierają do mnie salwy śmiechu. Otwieram walizkę i moim oczom ukazują się rozmaite przedmioty ze srebra i złota: świeczniki, sztućce, półmiski, biżuteria. Skąd ja to mam? Boże, przeszywa mnie straszliwa myśl, jestem złodziejką. Okradłam kogoś. Szybko zamykam walizkę, wsuwam ją pod łóżko i ruszam do salonu. Chcę wyjaśnić, dlaczego jestem tak niestosownie ubrana, ale nikt mnie nie słucha. Wszyscy się śmieją, coraz głośniej. Pokazuję na miejsca po guzikach, dukam coś o człowieku, który kręcił się po ogrodzie, zaglądał do okien, a oni zatykają uszy. Z oczu płyną mi łzy. Jak mogą, przecież to moi przyjaciele. Koszula rozchyla mi się na biuście, na brzuchu, wciąż muszę ją poprawiać, przytrzymywać, a drugą ręką, przybierając dziwne pozy, staram się zakryć plamy na spodniach. Fantastycznie! Już od wielu dni co rusz ktoś mi przypominał, żebym koniecznie zapamiętała sen pierwszej nocy w nowym mieszkaniu, bo się sprawdzi. Czyli najbliższą przyszłość już znam: czekają mnie draki z Marcelem, który postanowił mnie ścigać (za co?), a także zdrada przyjaciół. Czuję do nich ogromny żal. Skoro to sen proroczy, musi być w nim ziarno prawdy. Jak w plotce. A taki piękny sen sobie zaplanowałam – że czas cofa się o ćwierć wieku, a ja, już mądrze i rozsądnie, układam sobie życie: mam pasjonującą i dobrze płatną pracę, uroczą rodzinę, kochającego i wiernego męża bez nałogów, jestem piękna i młoda, a wszystkie zimy spędzam na ciepłej wyspie z palmami, którą opływa szafirowe morze. Zapisałam go nawet, ze szczegółami, żeby wesprzeć ośrodek w mózgu odpowiedzialny za sny. Ludzie zapisują to, co im się przyśniło, a ja

przeciwnie: to, co mi się przyśni, a właściwie to, co powinno mi się przyśnić. Już dawno wymyśliłam tę metodę, niestety, mało skuteczną. Krótko mówiąc, zimę spędzę w Warszawie, gdzie jest tylko jedna palma, i to sztuczna, w dodatku ostatnio, na znak protestu – nie pamiętam przeciwko czemu, może chodziło o głód w Afryce – obsmyczona przez chimeryczną artystkę. Potem stracę przyjaciół i w moim życiu pojawi się ktoś niezbyt życzliwy, kogo niestety nie widziałam we śnie, ale był tam. Jakiś wróg. „Tylko tego brakuje – szepcze Strofa, która mieszka w mojej głowie i wciąż mnie strofuje – żebyś teraz, u progu nowego życia – cóż z tego, że tuż przed pięćdziesiątką, podobno tylko na łożu śmierci jest naprawdę za późno na zmiany – zaczęła wierzyć w przesądy”. Jak to zaczęła? – dziwię się. – Przecież ja od dzieciństwa wierzę w przesądy, może chodzi ci o to, żebym przestała? Oczywiście nie będę się przejmować głupim snem. Tym bardziej że wreszcie mam za sobą całą przeprowadzkę – co za ulga. Naprawdę nie jest łatwo przenieść do M3 ogromne mieszkanie z garderobą, pełne schowków i szaf z mnóstwem półek i szuflad. A jeszcze trudniej przeprowadzić się ze słonecznego mieszkania do ciemnej nory, gdzie słońce tylko rano oświetla z ukosa kawałek saloniku, a łazienka przypomina ptasią dziuplę. „Bzdury, przesadzasz”, prycha Strofa. I znów ma rację, co ja bym bez niej zrobiła – owszem, mieszkanie jest niewielkie, ale całkiem przytulne, a w łazience zmieściła się i pralka, i półka na ręczniki i mam dwie ogromne szuflady. Słońca jest mało, ale to nawet lepiej, biorąc pod uwagę koszmarne upały, jakie co roku latem nawiedzają nasz kraj, kiedy tylko stopnieje śnieg i odpuszczą siarczyste mrozy. Przynajmniej nie trzeba będzie zakładać klimatyzacji, na którą i tak mnie nie stać. A poza tym okna są duże i mam dość światła. I piękny balkon, gdzie będę palić papierosy. I hodować kwiaty. Jak mi się zechce, rzecz jasna. Na razie mi się nie chce, zresztą jest początek jesieni, za późno na zakładanie ogrodu. Nie – żadnych kwiatów! Zwłaszcza doniczkowych, z którymi są same kłopoty. Koniecznie muszę uprzedzić przyjaciół, znajomych, żeby mnie nimi nie uszczęśliwiali. Jakoś nie mam do nich serca, a trudno wyrzucić żywą roślinę, więc trzeba potem zajmować się nią przez całe lata. Niektóre przeżywają swoich właścicieli: na przykład kwiaty cioci Róży, które po jej śmierci z moją pomocą powędrowały do różnych staruszek i staruszków. Nie chcę osierocić swoich kwiatów. Patrzę na stosy pudeł, które piętrzą się wokół mnie, i zastanawiam się, gdzie ja to wszystko upchnę. Muszę przyznać, że jednak Judyta Grocholi lepiej sobie poradziła w sprawach lokalowych. Ale jej życie to tylko fikcja literacka – tam ceny były szokująco niskie, a bohaterka dziwnie dużo zarabiała jak na zawód redaktorki, który ja już dawno musiałam porzucić, żeby przestać wybierać między zapłaceniem czynszu i rachunku za prąd. Ciekawe, w jakim piśmie pracowała – może by mnie tam przyjęli? Umiem pisać listy i znam się na wszystkim. A zresztą Grochola nie musiała dbać o realia, napisała książkę ku pokrzepieniu serc. Dzisiaj już nikt nie tęskni za ojczyzną jak latarnik, już raczej kto żyw i dobrze wykształcony ucieka z niej w popłochu. Teraz trzeba krzepić serca kobiet po rozwodach z bogatymi mężami, którzy przed podziałem majątku gwałtownie biednieją i nie są już tacy hojni jak dawniej. Jeśli w ogóle byli hojni. Marcel był. Szkoda, że nie nosiłam biżuterii, przez dwadzieścia lat małżeństwa mogłabym uzbierać całkiem pokaźną kolekcję, którą teraz sprzedawałabym sztuka po sztuce. Albo chociaż córka i wnuczka miałyby po mnie coś cennego. Cóż, zamiast pierścionków zostawię im w spadku książki – sama korzyść. Siedzę nad kawą, rozczarowana snem pierwszej nocy, i próbuję wykrzesać z

siebie trochę zapału. Powinnam szybko uporać się z resztą pudeł, żeby nie zaczynać nowego życia od rozgardiaszu, ale po tym wielkim pakowaniu, rozdawaniu rzeczy, wyrzucaniu ton starych dokumentów perspektywa rozpakowywania, układania, segregowania nie napawa radością. Jestem zmęczona. Dopiero teraz czuję, jak bardzo wyczerpały mnie te ostatnie tygodnie, miesiące, lata. Jak wyczerpało mnie całe moje dorosłe życie. „Nie jęcz”, prosi Strofa. Muszę, bo jestem wyczerpana! Ciekawe, kiedy zaczęłam się tak chybotać i podejmować beznadziejne decyzje: postanowiłam studiować polonistykę, która w ogóle mnie nie pociągała, chociaż bez trudu mogłam się dostać się na jakieś ciekawsze studia; mając kapitalny temat pracy magisterskiej, zmieniłam go na supertrudny i supernudny; a w końcu rzuciłam dobrego i wesołego chłopaka, żeby się związać z palantem, co prawda również wesołym, ale jednak przesadnie. W dodatku od początku wiedziałam, że to błąd. Podobno mamy to w genach, które nie przejmują się szczęściem swego właściciela, mając na względzie jedynie fizyczny dobrostan jego przyszłego potomstwa. To one sprowadzają ludzi na manowce, rzucając ich w ramiona osobników o odpowiednich genach, ale paskudnych charakterach. Potomstwo rzeczywiście mam ładne i zdrowe. Ale ze szczęściem u mnie krucho. U potomstwa też. W końcu wszystko przestało mnie cieszyć: słońce, praca, wiosna, a nawet dzieci. Kocham je, ale jak sięgnę pamięcią, macierzyństwo zawsze było jakąś udręką i do dziś kojarzy mi się głównie z niewyspaniem, nieustanną pracą, lękami i pasmem porażek. I pomyśleć – jeden gen może zdeterminować całe życie durnej kobiety, która ćwierć wieku męczy się z facetem, bo wciąż ma nadzieję, że on się zmieni. A ludzie się nie zmieniają, chyba że mają ku temu jakiś ważny powód. Wiem, nie warto zaczynać nowego życia od gorzkich refleksji nad przeszłością, ale niestety same cisną się do głowy. I pewnie naszłyby mnie kolejne, równie mocno sfatygowane, gdyby nagle gdzieś w pobliżu nie rozległo się ostre brzęczenie. W pierwszej chwili nie wiem, skąd dochodzi i co oznacza, bo jeszcze nie oswoiłam się z okolicznymi dźwiękami, w końcu jednak olśniewa mnie – to dzwonek do drzwi. Kto mnie tutaj znalazł? Przecież tylko rodzina i przyjaciółki, Jolka, Baśka i Weronika, znają mój nowy adres. Idę otworzyć, zanim nieproszony gość, przekonany, że nie ma mnie w domu, odejdzie, unosząc ze sobą jakąś ważną wiadomość. Przede mną stoi starszy pan w typie Koszałka-Opałka, uśmiechnięty kurdupel w okularach o sympatycznej, zarumienionej twarzy i wyglądzie pedanta: spodnie w kancik, kamizelka w serek, na nogach kapcie w kratkę, resztka włosów zaczesana na pożyczkę. Znam ten wzruszający typ ludzi: zbierają torebki po cukrze, gazetę kupują tylko w piątek, mają przedpotopowe latarki na płaskie baterie, których już się nie produkuje (chyba), i nigdy nie wyrzucają jedzenia, zwłaszcza chleba. Co oni z nim robią, na litość boską? Co robią z chlebem, którego nie da się już zjeść?! Podobno zakopują w ziemi, żeby wrócił tam, skąd pochodzi. Ja też będę tak robić, postanawiam. – Witam miłą panią jak najserdeczniej. – Dziwnie się wyraża, myślę, chyba dość staroświecko. Zabawny. – Nazywam się Eugeniusz Dzięcioł i mam ogromną przyjemność być pani sąsiadem. Chciałbym zaprosić na kawę, kiedy znajdzie pani wolną chwilkę. Może jutro? Tak od razu? Szczerze mówiąc, nie mam jeszcze ochoty na sąsiedzkie amory, wiem, co może wyniknąć ze zbyt pochopnych decyzji towarzyskich. Jakieś wizyty u nudnych ludzi, a potem rewizyty. „Też nudne”, dodaje Strofa. Sztuczne uśmiechy, sztuczne żarty, a jak dobrze pójdzie, oglądanie starych fotografii. A ja obiecałam sobie –

od dziś żadnych głupich decyzji, tylko chłodny rozsądek. Jednak taki akt życzliwości ze strony pana Dzięcioła wydaje się na tyle wzruszający, że go nie spławiam, znaczy się spławiam, ale tylko połowicznie. – Och, dziękuję. To bardzo miłe. Nie wiem, czy jutro zdołam – jego wytworny styl najwyraźniej mi się udzielił – bo mam sporo pracy i jeszcze się nie rozpakowałam, ale za jakiś czas chętnie napiję się z panem kawy. Naprawdę dziękuję. – Cała przyjemność po mojej stronie. A gdyby potrzebowała pani pomocy, chętnie służę. – Chyba jakiś hrabiowski potomek, myślę, albo nauczyciel łaciny. – Jestem na emeryturze i mam mnóstwo czasu. – To brzmi groźnie: siedzi w domu i od rana do nocy skupia się na życiu sąsiadów, a teraz skupi się głównie na moim, bo mieszkamy drzwi w drzwi. – Jeszcze raz zapraszam i życzę miłego dnia. – A ja jeszcze raz dziękuję – odpowiadam i mam ogromną ochotę na końcu zdania dodać: „Koszałku”, ale udaje mi się powstrzymać. Niezły początek. Chciałam najpierw urządzić się, trochę odetchnąć, zebrać myśli, zastanowić się nad sobą, zanim wrócę do życia towarzyskiego, a tu sąsiedzi nachodzą mnie już pierwszego dnia. Jakoś wymigam się od tej kawy, a jeśli się nie uda, dołożę wszelkich starań – jak widać, język Eugeniusza Dzięcioła już się we mnie zadomowił – żeby mimo wszystko trzymać go na dystans. Zdaje się, że jesteśmy z innych bajek – on z Konopnickiej, ja z braci Grimm. W końcu bez większego entuzjazmu zaczynam się krzątać po kuchni – rozpakuję dziś resztę naczyń. Mam dwa dni na to, żeby się tutaj urządzić. Czynności, za którymi nie przepadam, staram się wykonywać na raty, tym razem jednak postanowiłam niczego nie odkładać na później. Stawiam na kuchence ekspres do kawy i podchodzę z nożem do najbliższego pudła, jakbym chciała je zamordować. Na pudle widnieje litera „K”, czyli „Kuchnia”, na bardziej szczegółowe opisy nie było czasu – nie pamiętam dokładnie, co w nim jest. Na szczęście szafek jest sporo, więc wszystko się zmieści, zwłaszcza że pozbyłam się mnóstwa rzeczy – nie bez żalu, bo mam naturę chomika – żeby nie zagracać sobie życia. Ale już zaczynam za nimi tęsknić: za przypaloną drewnianą łyżką, którą każdego ranka, półprzytomna, mieszałam w garnuszku kaszkę mannę dla dzieci, żeby się nie skrupiła. Za kryształowym szafirowym wazonem, który dostałam od cioci Róży na czterdzieste urodziny, a już wtedy miał chyba z dziesięć lat. Niedowidziała, biedulka, i była pewna, że się nie zorientuję, chociaż nosił ślady całkiem intensywnego użytkowania. I tęsknię za wielkim garem służącym do gotowania bigosu, który komuś oddałam w przekonaniu, że już nigdy mi się nie przyda, ponieważ na zawsze rozstałam się z amatorem bigosu. „Przestań! Tutaj ma być ład, koniec z nadmiarem: od dziś tylko to, co naprawdę niezbędne”. Ale przecież tego nie da się z góry ustalić. Nie wiadomo, czego będę potrzebować jutro, za rok. Idiotyzm, przecież, jeśli zechcę ugotować bigos, pożyczę garnek. Ciekawe od kogo – żadna z moich przyjaciółek nie gotuje bigosu ani go nie jada. Podobno wątroba go nie znosi, tak jak obcokrajowcy, którzy na sam widok tej potrawy dostają mdłości. Po kilku godzinach kuchnia wygląda jak należy. Czuję się znacznie lepiej. Moje mieszkanie zaczyna żyć. Resztę – oprócz książek, bo to wyższa szkoła jazdy – rozpakuję jutro. Teraz należy mi się odpoczynek. A jednak nie jest mi pisany. Kiedy, obolała od dźwigania, schylania się i wchodzenia na drabinę, mam zamiar położyć się na godzinę (no, może dwie) z książką, znów rozlega się dzwonek, tym razem telefonu. Marcin? Czego chce? Przecież

ustaliliśmy, że to już naprawdę koniec, żadnych spotkań, żadnych telefonów. Tak, ale ustalaliśmy to z dziesięć razy, więc zanim umowa ostatecznie wejdzie w życie, jeszcze, jak widać, trochę się pomęczymy. Raz on ją zrywa, raz ja. – Cześć. – Cześć. Milczy, więc ja też milczę, choć ciekawi mnie, co ma do powiedzenia. Pewnie czeka, aż zacznę, jak zwykle, paplać, wypytywać, ale trafił na zły moment: nie mam siły ruszyć ani ręką, ani nogą, ani nawet językiem. A poza tym postanowiłam sobie, wypisawszy wcześniej listę swoich wad, które mi doskwierają, że będę z nimi bezlitośnie walczyć (te, które mi nie doskwierają, mam zamiar zostawić w spokoju, nawet jeśli doskwierają innym), że na przykład przestanę paplać, ględzić i zrzędzić. Pierwszy raz mam okazję sprawdzić, czy to potrafię. Sukces. Po dłuższej chwili milczenia, które znoszę całkiem mężnie, Marcin pyta: – Co u ciebie? Kupiłaś mieszkanie? – Tak, właśnie spędziłam w nim pierwszą noc. – Gratulacje. A co ci się śniło? Wiesz, podobno… – Wiem, wiem, śniły mi się cudowne rzeczy: piękna wyspa z szafirowym morzem i złocistą plażą i przystojny, opalony facet, który podaje mi drinka z małą różową parasolką z bibułki… – Aha, to dobrze… – mówi niepewnie, bo nie wie, czy się zgrywam, czy mówię poważnie. – Szkoda, że nie powiedziałaś, pomógłbym ci w przeprowadzce. Nie cierpię tego, przecież niejeden raz miał okazję mi pomóc, ale pech chciał, że zawsze akurat wtedy był potwornie zajęty. Może naprawdę nie mógł, w porządku, ale niech przestanie proponować pomoc, zwłaszcza po czasie, a poza tym bywa tak, że trzeba komuś pomóc akurat wtedy, kiedy jesteśmy zajęci czymś ważnym. – Tak, oczywiście, ale wiesz, wolę polegać na sobie. Ludzie mają swoje kłopoty i sprawy. – Ale ja nie jestem jakimś tam ludziem, tylko… – milknie, nie wie, jak określić, kim jest, albo raczej kim był, w moim życiu. Wcale się nie dziwię, bo to rzeczywiście trudno nazwać. – Słuchaj, właśnie wyszła moja książka, chciałbym ci ją osobiście wręczyć, a może przy okazji pokażesz mi swoje nowe mieszkanie. Czy mógłbym jutro wpaść na godzinkę? „Już było kilka takich godzinek, które potem zamieniły się w całe doby”, przypomina Strofa. Mimo wszystko jestem trochę zaskoczona. Również tym, że chciałabym go zobaczyć. – No dobrze – odpowiadam po chwili wahania. – Jutro muszę rozpakować resztę rzeczy i wpaść do mamy. Może o szóstej? – O szóstej, dzięki. Chyba zwariowałam. Przecież to miał być pierwszy dzień nowego życia bez pochopnych decyzji. Czasem – nie, bez przerwy – mam wrażenie, że moimi czynami kieruje jakaś siła zewnętrzna, że ktoś, jakiś dowcipniś, wbrew mojej woli porusza mną jak kukiełką i świetnie się przy tym bawi. A może nie postępuję pochopnie, może potrzebuję się spotkać z Marcinem, żeby to był już naprawdę ten najostatniejszy raz? Uświadamiam sobie, że nie podałam mu adresu. Już mam zamiar chwycić za telefon, gdy Strofa wrzeszczy: „Przestań z tą nadopiekuńczością!”. Potulnie wracam do

pudeł. Już od windy słyszę, że telefon w moim mieszkaniu dzwoni jak szalony. W dziurce od klucza tkwi żółta karteczka, pewnie od Koszałka, który wczoraj zaproponował powitalną kawę, o czym już zdążyłam zapomnieć. Chyba jednak się nie wymigam. Z trudem wygrzebuję z torby klucz, otwieram drzwi i biegnę do telefonu: Jolka. – Błagam cię, sekunda, oddzwonię, muszę siusiu, pa! – wołam, rzucając na podłogę płaszcz, torebkę, klucze, i ze słuchawką biegnę do łazienki. Myjąc ręce, muszę się skonfrontować ze swoim odbiciem w ogromnym i dobrze, zbyt dobrze, oświetlonym lustrze: zmęczona twarz, sfatygowany makijaż, opadnięte kąciki ust. A przecież za dwie godziny ma wpaść Marcin. Już naprawdę ostatni raz, powtarzam w myślach po raz setny, żeby nie zapomnieć. Jeszcze zdążę wziąć prysznic, ale odmłodnieć na pewno nie. Kolacja. Nie rozmroziłam łososia! Trudno, zepsuję go w mikrofali. A teraz Jolka. Pewnie chce opowiedzieć o swoich najnowszych podbojach na portalu randkowym. Śmieszne. Nie, żałosne. Nie, dziwne. A właściwie, co w tym dziwnego? Już cały świat to robi. Podobno w Izraelu nawiązywanie znajomości matrymonialnych w internecie stało się sportem narodowym. – Jest naprawdę fantastyczny – jak wielu poprzednich – bardzo inteligentny, wyrozumiały, potrafi gotować, lubi podróże i chcemy razem stanąć… – Chryste, chyba nie na ślubnym kobiercu – znaczy się, wejść razem na Mount Everest – uff, dzięki Bogu – finanse w porządku. I wiesz, ma piękny profil. Bo Olek, mówiłam ci, nie mogłam znieść jego profilu. Myślałam, że przywyknę, pokocham, ale nic z tego. Utknęliśmy w martwym punkcie: co spojrzałam na niego z boku, na przykład w samochodzie, serce mi zamierało z przerażenia. I wciąż ten profil widziałam, nawet jak siedział do mnie an face albo tyłem. Tylko ten profil… Nie wiem, jak ci to wyjaśnić… Nie pomogło mu nawet, że znał na pamięć Ulissesa. – Nie mówiłaś, że zna na pamięć Ulissesa. Gdybym wiedziała, wzięłabym go sobie. – Niestety, już zajęty. Znalazł kobietę, która zna na pamięć całego Pana Tadeusza. – Zwariowałaś? Jakaś aktorka czy co? – Żartuję, ona z pewnością nie wie nawet, kim był Mickiewicz – prycha z pogardą Jolka. – Ale rzeczywiście jest już zajęty. Niestety, ten profil… Dla mnie prosta sprawa: jak się spędziło z facetem dwadzieścia lat, to nawet jeśli nie grzeszył pięknym profilem i miał sporo wad (jak na przykład jej mąż: co rusz bezrobotny, w domu – nogi na stole, pilot w dłoni, skoki na boki…), był kimś oczywistym. A teraz chciałoby się ideału. Ale skąd go wziąć? Wszyscy w miarę fajni mężczyźni w naszym wieku są zajęci. Nawet księża, choć formalnie są kawalerami. Jedni przez żony, inni przez kochanki, i to dużo młodsze. A tych kilku, którzy gdzieś się zadekowali, na pewno nie nawiązuje znajomości przez internet. To przecież groteskowe. Fajny facet zawsze trafi na fajną kobietę. Nawet niefajny facet trafi na fajną kobietę. Facet to facet – wartość sama w sobie. – A może ty też spróbujesz? Nie powinnaś być taka sama… – mówi Jolka najwyraźniej zaniepokojona moim milczeniem. – Co ci szkodzi? Dziczejesz. Przecież widzę. Coraz rzadziej chodzisz do fryzjera i wiesz… utyłaś. – Co za małpa, myślę sobie, ale przecież ma rację, zaokrągliłam się ostatnio i już dawno przestałam się malować. – Podam ci adresy tych portali, jest kilka, ale według mnie najlepszy to… Nie chce mi się po raz kolejny wyjaśniać, że moim zdaniem tak nie można poznać

kogoś odpowiedniego, że świat roi się od beznadziejnych facetów, a poza tym ci w moim wieku wydają mi się strasznie starzy, pomarszczeni, nieapetyczni i – przede wszystkim – że wątpię, czy jeszcze chcę z kimś być (wahanie stąd, że czasem by się przydał, niekoniecznie do remontów czy pocieszania, ale do wyjścia na imprezę, do kina, do wyjazdów na wakacje itp.), a wreszcie, że pokochałam wolność i będę jej bronić pazurami. Cieszy mnie widok świeżej, nierozbebeszonej gazety, którą mogę sobie rozbebeszyć, nawet bez czytania, i opuszczonej deski klozetowej (nigdy nie zrozumiem, dlaczego jej nie zamykają), nie chce mi się gotować ani wzruszać czyimiś niewzruszającymi wadami. W każdym razie, ilekroć ktoś wpada mi w oko, natychmiast przed tym okiem przesuwa się film: jak muszę rano wstać, żeby zrobić śniadanie i zaparzyć kawę, ćwiczyć umiejętność proaktywnego słuchania, której nauczam podczas szkoleń, ale wiem, że jest nie do opanowania, i codziennie rano słać łóżko, co uważam za stratę czasu. Również teraz nie mogę powstrzymać wizji nadchodzącej katastrofy: całe moje mieszkanie jest pod okupacją barbarzyńcy, który panoszy się po nim, wyleguje na moich kanapach, czyta w wucecie moją gazetę, a pewnego dnia staje w drzwiach z wielkim pudłem, w którym jest pięćdziesięciocalowy telewizor, i z drugim – oczywiście z kinem domowym – i od tej chwili muszę zasiadać w salonie, żeby obejrzeć kolejną tragikomedię w wykonaniu naszych posłów i posłanek albo jakiś szpiegowski film. – Nigdy!!! – wrzeszczę do słuchawki. – Co nigdy? – pyta z przestrachem Jolka. – Przepraszam cię… No, nigdy telewizora… – Przecież nie masz telewizora. – Ale musiałabym mieć, wszyscy mają. – Coś ty, przecież nie trzeba razem mieszkać – przekonuje Jolka. – Niektórzy chcą spędzać razem tylko weekendy. I telewizję oglądają u siebie. – Ale facet, który w ten sposób szuka kobiety, musi mieć jakiś poważny defekt. Przecież świat się roi od kapitalnych kobiet. Tylko ofermy i oszu… No, może ten twój jest inny – reflektuję się, niestety, zbyt późno – zdarzają się wyjątki, ale wiesz, kochanie, nie mnie, ja mam pecha, a szczęście tylko do dupków. – Dobra, dobra, dupkiem to on był, znaczy Marcel, ale kawałkiem wspólnego majątku to się jednak z tobą podzielił. Przecież mógł ukryć wszystko, co nie? Doceń to. Jurek, kiedyśmy się rozwodzili, zabrał nawet Kapitał Marksa i wyszczerbione talerze… – Jasne – przerywam jej w obawie, że zaraz wymieni długą i doskonale znaną mi listę przedmiotów, które zabrał jej bezrobotny i nierobotny mąż, i dotrze do korkociągu, o który stoczyli prawdziwą bitwę – ale po co ci Kapitał i wyszczerbione talerze? Ciesz się, że cię od nich uwolnił. – Ale postąpił tak tylko, jak mawia pewien poseł, dla pro formy, i mnie to nadal wkurza. Nieważne, masz dobrą pracę, to korzystaj z życia. – Jolka, daj spokój, jak mam korzystać z życia? Ja wciąż tylko pracuję. – Substytut – rzuca złośliwie. – No dobrze, pomyślę. – Pewnie uważa, że wyję z samotności do księżyca. Że po prostu mam blokady i zahamowania i tylko dlatego nie wiszę na wszystkich możliwych portalach matrymonialnych. Nie przekonuję jej, że tak nie jest, bo i tak nie uwierzy. – Joluś, Chryste, o szóstej ma wpaść Marcin, muszę wziąć prysznic i zrobić kolację. – Jak to, przecież już dawno się rozstaliście. – Tak, ale to ostatni raz.

– Już był ostatni raz, kilka razy… Przestań. On ma żonę. Ty się wciąż łudzisz. – Nie łudzę się, przecież wiesz, że było mi to na rękę, bo kiedy przyjeżdża, pardon, przyjeżdżał, na dłużej, nie mogłam się doczekać, kiedy wyjedzie. Chciał, żeby każde spotkanie było świętem. – Z tobą nawet żonaty nie wytrzyma. Ty byś chciała mieć i faceta, i wolność. Tak się nie da. Mania – jej głos łagodnieje, słyszę w nim nawet nutkę czułości, niepokoju – daj sobie spokój, to zbyt długo trwa… Słuchaj, on woli nieszczęśliwe życie z nią niż szczęśliwe z tobą. Zrozum. Wiem, wiem, ale nigdy nie zastanawiałam się nad tym, żyłam chwilą. Może dopiero pod koniec, kiedy zaczął bąkać o wspólnym zamieszkaniu, ale wtedy zawsze wpadałam w popłoch. W ostatnim roku już tylko nieustannie zamykaliśmy furtkę, która miała chyba jakiś defekt zawiasów, bo za każdym razem, po kilku tygodniach czy miesiącach, okazywała się niedomknięta i wystarczyła chwila słabości, jego albo moja, żeby znów otworzyła się na oścież. I tak w kółko. Tym razem udało nam się ponad trzy miesiące. – Naprawdę ostatni raz. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Daje mi spokój. Wraca do porzuconego wątku, ale ja w jej szczebiocie słyszę smutek, znużenie. Nie wiem, czy odnosi się do mnie, czy do niej. – No to spróbuj, ten portal nazywa się „Randewu”. – Dzięki, zanotowałam, przepraszam, dzwoni Baśka, odbiorę, dobrze? Do niej też miałam się odezwać, ale przez tę przeprowadzkę całkiem wyleciało mi z głowy, pa. – No to zadzwoń, a kiedy się już urządzisz, zaproś, co? Moje przyjaciółki. Dlaczego muszą dzwonić akurat wtedy, kiedy mam się spotkać po raz ostatni z Marcinem? Jakby to wyczuły, muszą właśnie wtedy. – Hej, Maniu, wiem, że nie lubisz komórki, ale cały czas zajęte, miałaś zadzwonić. – Tak, przepraszam, ale się przeprowadzałam. – Słuchaj, jestem śmiertelnie zakochana! – woła Baśka. – Nigdy mnie coś podobnego nie spotkało. Zobaczyłam go i już byłam zakochana. – Nigdy bym jej nie podejrzewała o takie porywy uczuć, bo jest raczej powściągliwa. To chyba jakaś epidemia. Rozwody i wdowieństwa poodbierały im rozum. – Chyba powariowałyście… – A kto jeszcze? Jolka? – pyta Baśka, zdziwiona, że nie tylko jej przytrafiają się takie niespodzianki, a właściwie to już żadne niespodzianki, bo od dwóch lat co kilka miesięcy, a to od jednej, a to od drugiej, wysłuchuję entuzjastycznych opowieści o jakimś nowym panu. – Nieważne. A gdzie go poznałaś? – W słuchawce chwila wahania. Od razu wiem: tak jak trzech poprzednich, zresztą nieciekawych. Jeden zapewniał na portalu, że jest abstynentem, a chlał jak awangardowy artysta. Drugi obiecywał cuda-niewidy i znikł tak nagle, jak się pojawił, bez pożegnania. Trzeci najwyraźniej chciał, żeby go utrzymywała. Wyszło na moje – świat się roi od beznadziejnych facetów. Oczywiście, nie wierzę, że ten jest taki fantastyczny, od razu wietrzę podstęp, oszustwo matrymonialne, musi czegoś chcieć. Ale czego? Jest niemłoda, forsy nie ma (ale kto ją tam wie), może chodzi o mieszkanie (Baśka tymczasem zapewnia, że mieszka sam). Niebawem się okaże. Życzę jej powodzenia, ale mam przeczucie, że ktoś znów chce ją nabrać. Resztką sił powstrzymuję się od wyrażania wątpliwości i udzielania rad.

– Jesteś tam? – pyta. – To fantastycznie. Trzymam kciuki – zapewniam ją, a przed oczyma przesuwają mi się losy Anny Kareniny, Damy Kameliowej i innych nieszczęśliwie zakochanych bohaterek powieściowych, które popełniają samobójstwo, lądują w burdelu, umierają z rozpaczy albo na suchoty. Nie, tak nie wolno. Do reszty zgorzkniałam. Z daleka dociera do mnie alarmująca końcówka zdania: – …eście. – Co mówiłaś, na Evereście? – Coś ty! Powiedziałam w Budapeszcie. Czy ty mnie słuchasz? Mieszkał w Budapeszcie i zna węgierski. Nie wiem, czy to zaleta, czy wada, że ktoś zna jakiś bezużyteczny język, który przydaje się tylko w jednym małym kraju, dokąd i tak lepiej nie jeździć, bo nie ma tam ani morza, ani gór, na śniadanie trzeba jeść paprykowaną słoninę i pić palinkę, a w każdej knajpie gra cygańska kapela. – Czy ty mnie słuchasz? – Ma rację, że pyta, i to po raz drugi, bo rzeczywiście nie słucham. – Tak, tak, słucham… Ale wiesz, za dwie godziny ma wpaść… – Maniu, nie mów, przecież już się rozstaliście, nie mów, że… Cholera, skąd ona wie, że właśnie Marcin? Czy jestem aż tak przewidywalna? – Daj spokój, ostatni raz… Baśka, ostatni… – No to zadzwoń jutro, koniecznie. – Zadzwonię. Nie będę jutro do nikogo dzwonić, mam wolny poniedziałek i chcę odpocząć. Rano zjem jajecznicę na maśle, a potem pójdę do kina. Posłucham płyt, których słuchałam z Marcinem przez kilka lat. Zapadnę się w ciemny dół, programowo, żeby potem móc się z niego wygramolić. Chcę być jutro sama. Otwieram chardonnay, prezent od Artura, który w czasie studiów zajmował się czasem naszymi dziećmi. Zaprzyjaźniliśmy się i nadal utrzymujemy kontakt. Włączam piekarnik. Sałata gotowa. Która to już wspólna kolacja? Pewnie było ich ze trzysta, może więcej. Ale nie kolacje się przecież liczą, tylko wspólne dzieci, wspólne dorabianie się, wspólne domy. Ja z kim innym się dorabiałam, z kim innym mam dzieci. Wiadomo, dziś rzeczy nie reperuje się, dziś się je wyrzuca i kupuje nowe. Po co ja znów o tym myślę? Ryba do mikrofali, kieliszki, serwetki, talerze na stół. Ja – pod prysznic. Wszystko jest takie proste. Może zatańczymy, pośmiejemy się, spędzimy razem noc, ostatnią, bo przecież wiadomo, że nie wpadnie na „godzinkę”. Tak, on woli swoje życie. Mimo wszystko. A ja mimo wszystko wolę swoje. Już nie umiem inaczej. Może nawet nie chcę tego spotkania, na które… chyba niepotrzebnie się zgodziłam. Ruszam do łazienki. Znużona i zniechęcona. Po co mi ten ostatni wieczór, ta ostatnia noc? – pytam siebie pod strumieniem ciepłej wody. Żeby jutro rano znów zamknąć za nim drzwi, uśmiechnięta, taka bezkonfliktowa, taka fair, taka do tańca i do różańca, z którą na dodatek można pogadać o książkach i o armii pruskiej? Dochodzę też do wniosku, że nie chcę pokazywać mu nowego mieszkania – to miała być ta granica, której już nie przekroczy. Wracam do kuchni, całkiem dziarsko, z mokrą głową, rzucam okiem na świeżutką „Wyborczą”, którą Marcin na pewno rozbebeszy. Potem na piekarnik, który wyczekuje łososia obsypanego tymiankiem, na otwartą butelkę chardonnay, którą całkiem nieoczekiwanie mam ochotę wypić sama, a w końcu na telefon leżący na blacie kuchennym. Powiedzieć prawdę czy raczej skłamać, że

coś mi wypadło i późno wrócę? Wybieram to pierwsze. Zbyt wiele kłamstwa było między nami i już dawno zmęczyła mnie gra w perfekcyjną kochankę i w dyskrecję. A zresztą i tak się wydało. Żony mają na to swoje sposoby. Dzisiaj wystarczy zajrzeć do komórki męża – a tam wszystko jak na dłoni: „Straszliwie za tobą tęsknię”, „Gdzie jesteś? Kocham”. Kiedyś niewierni mężowie mieli dużo łatwiej – wystarczyło opróżnić z dowodów zbrodni teczkę i kieszenie garnituru i spryskać się old spice’em. A teraz? – szkoda gadać, wszyscy jesteśmy na pasku, tylko w samolocie można na chwilę odetchnąć. A więc wydało się i zaczęła wydzwaniać, wysyłać esemesy, w których życzyła mi samych nieszczęść i oskarżała mnie o rzeczy, których nie zrobiłam. Mało brakowało, a czułabym się odpowiedzialna nawet za głód w Afryce, za obsmyczoną palmę na rondzie De Gaulle’a, za wszystko. Nie mam pretensji, kobiety powinny się bronić przed wrednymi rozwódkami, które kradną im mężów. Zwłaszcza jeśli są to fajni mężowie. A Marcin miał parę zalet: czytał mi przed snem, był czuły i wciąż powtarzał, zgodnie z prawdą, że jest tchórzem. Lubiłam to, bo Marcel z kolei, zwłaszcza kiedy się upił, zapewniał: „Wiem, że jestem chujem”, ale z taką dumą, jakby mówił: „Wiem, że jestem fantastyczny”. Co za kokieteria! Ogarnia mnie prawdziwy spokój. Biorę telefon i już z ulgą, jaka płynie z podjętej decyzji, z nagłej pewności, że się czegoś nie chce, chociaż jeszcze za wcześnie, żeby wiedzieć, czego się chce, wybieram numer Marcina. Jest zaskoczony i chyba rozczarowany, może nawet dotknięty – zawsze łatwo go było dotknąć – ale w sumie całkiem dzielnie przyjmuje do wiadomości, że nie mam ochoty na dzisiejsze spotkanie. – Czy ja znów coś zrobiłem? – pyta na wszelki wypadek, żeby usłyszeć, że naprawdę nic. – No coś ty, nic nie zrobiłeś, a niby kiedy miałbyś? Nie widzieliśmy się trzy miesiące. Po prostu mam ochotę na całą butelkę chardonnay i dwa kawałki łososia. – Ty się zawsze wygłupiasz. – A ty nigdy tego nie doceniasz. – Nie zaczynaj. – Nie zaczynam, tylko kończę. Trzymaj się, pa. – Trudno, to pa… Książkę wyślę pocztą. – Dzięki. A jednak będę mieć spokojny wieczór. Ogarnia mnie radość – mała rzecz, a cieszy. Nie, wcale nie taka mała, pierwsza rozsądna decyzja w nowym życiu. Zastanawiam się, jak Marcin wyśle mi książkę, skoro nadal nie zna mojego adresu, ale tym razem nie mam zamiaru chwytać za telefon. „No, już myślałam, że…” Strofo, nikt cię nie pytał o zdanie. A może jednak ten portal?… Może nie idę z duchem czasu, jestem starą babą pozbawioną fantazji i poczucia humoru? Przecież świat się zmienia i ludzie niekoniecznie muszą poznawać się na potańcówkach w remizie, na przyjęciach albo swatani dyskretnie, z ukrycia, przez przyjaciół. Ludzie nie mają dziś czasu na długotrwałe zaloty, wchodzą na portal matrymonialny i od razu dostają listę kandydatek albo kandydatów, którzy pasują do nich jak ulał. Wszyscy są posegregowani. Po co tracić czas i ryzykować? Może jest jakiś facet tysiąc razy fajniejszy od mojego egoistycznego, nielojalnego, kłamliwego, zapijaczonego, powierzchownego, nieoczytanego, destruktywnego („Spokój! – wrzeszczy Strofa – i tak nie zdołasz wymienić wszystkich jego wad”, a po chwili dorzuca: „ani swoich”) męża i szuka właśnie mnie? Nie wiem,

skąd ta pewność, że tam są sami zakompleksieni nudziarze, zgorzkniali osobnicy w depresji albo fajtłapy czy rolnicy, którzy potrzebują kogoś do roboty w obejściu. Albo podrywacze i oszuści. Skąd to wiem? Może jest też ktoś, kto czyta, nie upija się na umór i jest zwyczajnie miły. Nie musi od razu znać całego Joyce’a na pamięć. Wystarczy nawet hymn. Cokolwiek. Jolka i Baśka znów są zakochane – to jednak przyjemne uczucie i od razu człowiekowi, znaczy kobiecie, zaczyna na czymś zależeć: fryzjer, nowa sukienka, parę kilogramów w dół, tak, tak, to najlepsza kuracja odchudzająca. Może jednak…? Po kieliszku chardonnay moje przekonanie o beznadziejności internetowych randkowiczów zaczyna wątleć, wątpliwości powoli ustępują miejsca płochej myśli: a cóż mi szkodzi. Tylko żeby nie trzeba było płacić. Nie zapłacę ani złotówki. Ale przecież za wszystko w życiu trzeba płacić, dlaczego nie miałabym zapłacić kilku złotych za fajnego faceta… Za fajnego dałabym nawet stówę. Jeszcze jeden kieliszek – efekt odwrotny do oczekiwanego: dochodzę do wniosku, że to mi uwłacza, że wolałabym tak jak kiedyś, kiedy co rusz ktoś mnie podrywał albo chociaż oglądał się za mną. A jeden (dość stary, to prawda, biorąc pod uwagę moje ówczesne osiemnaście lat, i pewnie już nie żyje) gonił mnie po plaży w Ustce, a sądząc, że nie słyszę jego rozpaczliwego wołania, wdrapał się na wieżę ratowniczą i wrzeszczał do megafonu: „Pani Marysiu, pani Marysiu, proszę się zatrzymać!”. A wtedy już wszyscy się za mną oglądali, nawet psy i małe dzieci. Tak bym wolała, ale nikt się już nie ogląda, nikt mnie nie podrywa, chyba tylko menele z mojej dzielnicy na głodzie alkoholowym, którzy zbierają na pół litra i mówią do mnie „szefowo”. Ale ja też nie jestem aktywna i nikt mi się nie podoba, prócz mężów moich koleżanek, którzy, oczywiście, gdyby byli wolni, ale nie są, natychmiast związaliby się z młodymi, ślicznymi dziewczynami. Wcale się nie dziwię. Antropologia się kłania. Szczerze mówiąc, młodzi mężczyźni bez nadwagi, chorób i zmarszczek mnie też wydają się bardziej atrakcyjni od dziadków. Od biednych emerytów, którzy ledwie wiążą koniec z końcem. Różnica jest tylko taka, że babcie nie lecą na młodzieńców w wieku swoich synów, a dziadkowie wolą dziewczyny młodsze od swoich wnuczek. Kłania się antropologia. Ciekawe, że świat tak szybko się zmienia, a męski gust – ani drgnie. Jestem z tym pogodzona bez reszty, złości mnie tylko, kiedy moi zakłamani koledzy wygadują bzdury o tym, jak to wiek kobiety nie ma żadnego znaczenia: najważniejsze, żeby była interesująca, liczy się wdzięk i wnętrze. Jeszcze jeden kieliszek i siadam przed laptopem, żeby wreszcie przestać zadręczać się tym wahaniem. Jak szukać? Singiel? Zakochaj się? Na dobre i na złe? Skończ z samotnością? Tylko ty? Razem? Pokochaj mnie? Klub samotnych serc? Serca dwa? Jolka mówiła, że najlepszy jest… No właśnie, powiedziałam, że notuję, ale skłamałam. Przez ekran przewala się potężna fala kiczu – serduszka, kwiatki, wschody i zachody słońca, pary z profilu i tyłem, przytulone, na tle morza i błękitnego nieba. Nagie biusty i pośladki. Trudno temu sprostać. Zalewa mnie fala wątpliwości: czy na pewno chcę brać w tym udział? Kieliszek chardonnay. Po godzinie wybieram portal Amore – brzmi równie okropnie jak inne, ale ma ładnie zaprojektowaną stronę, na której nie doczytałam się słowa „samotność”. Przecież nie jestem samotna, tylko sama, a to wielka różnica. I w dodatku lubię być sama. Powiedziało się A, powie się B. Trzeba stworzyć swój profil: wypełnić ankietę i wizytówkę – bagatela, trwa to ponad godzinę, poważne podejście do sprawy: wszystko opracowane przez profesjonalnego psychologa z tytułami. Przystępuję do działania. Dziwne, mam wyższe wykształcenie, a nie rozumiem pytań, które na dodatek nie uwzględniają odpowiedzi, jakich chciałabym udzielić. Są debilne. Ja

też czuję się debilnie. Mimo to brnę dalej, już zaciekawiona, co z tego wyniknie. Na koniec kilka słów o sobie… Boże, co w kilku słowach można o sobie powiedzieć? No dobrze: „Lubię czytać”. Koniec – tylko tyle umiem o sobie powiedzieć. Lubię czytać. Co ja jeszcze lubię? Przecież ja tylko czytam i pracuję. Dopisuję: „Lubię kino i teatr”. Lubię czytać, lubię kino, lubię teatr… I co jeszcze? A może, że lubię swoją mamę… Albo że chodzę na wystawy i do muzeów. Ale przecież przestałam, nie chce mi się. W końcu jakoś daję radę, lecz po chwili pojawia się kolejna seria, niestety znów niemądrych, pytań, które – wmawiam to sobie – muszą mieć jakiś sens, żeby ludzie mogli się dobrać. Żeby skojarzyć mnie z kimś odpowiednim, nie z nieśmiałym domatorem, który ma kino domowe, lecz z wesołym, wysportowanym, szczupłym i oczytanym humanistą z poczuciem humoru i kartą kredytową platinum, abyśmy mogli jeździć po świecie. Zaraz – platinum miał Marcel, wystarczy złota. Eee – jakakolwiek. Mazury też piękne, nie mówiąc już o Tatrach. Mam spory kłopot z wybraniem z listy dwudziestu wad dziesięciu najdotkliwszych, bo żadnej z nich nie znoszę u siebie, a co dopiero u innych. I jeszcze większy kłopot z wybraniem zalet, bo wydają mi się zarazem wadami. I co napisać o paleniu? „Palę od czasu do czasu” – tak, przecież mam zamiar rzucić. A co o alkoholu? Zerkam na butelkę chardonnay. Jak napiszę, że piję trzy, cztery, pięć razy w tygodniu, pomyślą, że alkoholiczka. I znów trafię na alkoholika, który na dodatek poszukuje alkoholiczki, żeby mieć z kim pić i żeby nikt mu nie truł, kiedy pije. Gotowe, jakoś się uporałam i z testem, i z hasłem, które na pewno od razu zapomnę. Lepiej zapisać. Zapisuję. Zgodnie z planem wyspałam się, zjadłam jajecznicę i przeglądam repertuar kin. Potrzebuję komedii, może być romantyczna. Wczorajszy spokój trwa. Sama, co za rozkosz. Nie musiałam wysłuchiwać zwierzeń, sugestii, boleściwych samooskarżeń, przeprosin, rozmawiać o armii pruskiej (to konik, wręcz rumak Marcina) ani za nikim zamykać drzwi. Mam to z głowy. Kiedy kończy się chemia, a nie mieszka się razem, kończy się też reszta. To i tak trwało dłużej, niż ustawa przewiduje. Chociaż mamy początek października, jest piękny, niemal upalny, słoneczny dzień. Myślę, że to nagroda za mój rozsądek. Proszę, wystarczy, że człowiek słusznie postąpi, a los natychmiast nagradza go szerokim uśmiechem. Palę papierosa i w koronie drzewa, to chyba topola, sięgającego powyżej mojego balkonu, widzę ptasie gniazdo. Kto wie, może w przyszłym roku ptaki do niego wrócą. I będę miała pisklęta. Namiastka przyrody w moim nowym mieszkaniu napawa mnie optymizmem. Wieczorem zajrzę na portal, żeby sprawdzić, czy mnie przyjęli, a teraz kino: O północy w Paryżu. Wychodząc, natykam się na Dzięcioła, który czeka na windę. – A, witam przemiłą sąsiadkę – mówi, dzierżąc w dłoni worek, a raczej woreczek, ze śmieciami. – Tak późno do pracy? – Zgadza się, ale, niestety, wracam też późno – mówię ze smutkiem, sugerując, że dzisiaj nici z naszej kawy, i przypominam sobie o karteczce od niego, której nie zdążyłam, czy którą raczej zapomniałam przeczytać, zanim się zawieruszyła. Gdzie ja ją podziałam? Chyba jest w torebce, ale nie wypada jej teraz szukać i tym samym dać Dzięciołowi do zrozumienia, że go ignoruję. – Pamiętam o kawie, dziękuję za przypomnienie, znaczy za karteczkę w drzwiach. – Jaką karteczkę? – Dzięcioł wygląda na szczerze zdziwionego. – No, w moich drzwiach, żółtą, w dziurce od klucza. – Aha, ale to nie ja, przepraszam, nie zostawiłem żadnej karteczki, to byłoby

nieeleganckie. Kurczę, co za wpadka, nie tylko czuję, ale słyszę, jak zalewa mnie rumieniec wstydu. – Miałem zamiar wieczorem do pani zapukać i jeszcze raz zaprosić. Żona upiekła szarlotkę. Z panem Mirkiem, chociaż był dużo młodszy, to myśmy przynajmniej raz na tydzień… a kiedy się ożenił z koleżanką… W tym momencie drzwi windy się otwierają, więc wykorzystuję to, żeby umknąć i nie musieć wysłuchiwać, co się stało, kiedy pan Mirek, czyli poprzedni właściciel mojego mieszkania, się ożenił. Widziałam go w sumie trzy razy i kiedy przyszłam obejrzeć mieszkanie, wydawał się całkiem sympatyczny, ale już przy drugiej wizycie zachowywał się tak, jakbym go chciała oszukać. Podobnie u notariusza. Powinien był jednak zdobyć się choćby na jeden uśmiech, skoro dobiliśmy targu bez żadnych prób negocjacji z mojej strony. – Oczywiście, dziękuję, ale późno wrócę, bo po pracy – dlaczego kłamię? – mam jeszcze zamiar odwiedzić mamę. – Może jutro albo pojutrze? – dodaję z poczuciem ulgi: dzięki Bogu ma żonę, a więc nie będzie żadnych komplikacji. Bałam się, że wdowiec, a wdowcy trudno znoszą samotność. Wiem to od mamy, która prawie codziennie chodzi do parku i ledwie usiądzie na ławce, zaraz pojawia się przy niej jakiś emeryt. „Nie jestem głupia – zapewnia mama – dobrze wiem, czego chcą: żeby im prać, gotować i cerować. Nie ma mowy”. – Dobrze, oczywiście, jesteśmy w domu. My rzadko wychodzimy. – W jego głosie słyszę rozczarowanie i czuję się podle. Postanawiam sobie solennie, że jutro już na pewno i że wcześniej ich o tym zawiadomię. Na ulicy szukam w torebce karteczki, ale bezskutecznie. Pewnie wrzuciłam ją do szuflady w kuchni. Skoro nie od sąsiada, to od kogo? Wracam na tyle wcześnie, że spokojnie mogłabym jeszcze zapukać do Dzięciołów i mieć tę wizytę z głowy. A swoją drogą, czemu tak się przed nią bronię, przecież jestem tu nowa, nikogo nie znam, dobrze jest mieć w pobliżu życzliwych ludzi, od których w razie potrzeby można pożyczyć sól, cukier albo papierosa. Jolka ma rację, zdziczałam. Ale dzisiaj strasznie mi się nie chce, mimo tej szarlotki, więc możliwie najciszej otwieram drzwi, bezszelestnie wsuwam się do przedpokoju i nie zapalając światła, żeby sąsiedzi nie zorientowali się, że wróciłam, zdejmuję buty i siadam przy stole w pokoju, który postanowiłam nazywać salonem. Nikłe światło ekranu na pewno nie dociera na balkon, więc nie zauważą, że jestem. Szczerze mówiąc, to mało zabawne, że już od początku muszę się przed kimś ukrywać. Wcale nie muszę, po prostu nie chcę im sprawiać przykrości. „Tere-fere”, słyszę charakterystyczne prychnięcie Strofy. To strasznie głupie, przecież mam prawo nie mieć na coś ochoty. Zarejestrowana, zaakceptowana, co jest sukcesem, bo nie każdy na portalu Amore dostępuje tego zaszczytu – odpowiadając na pytania, nie wolno na przykład „reklamować się” ogólnikami typu: „jaki jestem, sama się przekonaj” albo „jestem, jaki jestem”, „sprawdź mnie, a nie pożałujesz”, albo „przyjdzie na to czas”. Trzeba konkretnie: „jestem inteligentny, przystojny i bogaty”. W serwisie już czekają panowie „dopasowani do mnie” na podstawie testu, nad którym męczyłam się wczoraj. Istny raj: po pierwsze, prawie wszyscy są „normalni” albo „zwyczajni”. Skąd tylu normalnych panów w naszym kraju? I czy trzeba tak podkreślać swoją normalność? Trzeba, trzeba, bo jest tak wielu nienormalnych, że każda kobieta chce wreszcie normalnego. Po drugie, większość jest:

czuła, szczera, wrażliwa, opiekuńcza, cierpliwa, tolerancyjna, spokojna, niezależna finansowo, dowcipna, lojalna, nie znosi kłamstwa, zdrady, nieuczciwości, cwaniactwa, i wszyscy spędzają wolny czas na łonie natury, zbierając grzyby albo łowiąc ryby, i uprawiają sporty. Nie sposób wymienić wszystkich wspaniałych zalet, które skupił portal. Prawie nikt nie pali, prawie nikt nie pije, no, może sporadycznie (tak jak ja). Zaledwie jeden-dwóch szczerze przyznaje się do brzuszka (czyli prawdopodobnie gigantycznego brzucha), kilku do umiarkowanego palenia (kopcą jak smoki). Ci ostatni wydają mi się najbardziej wiarygodni. Miałam rację, sami oszuści matrymonialni – bez wad, bez skazy. Ciekawe, skąd tyle rozwodów? Czuję się okropnie staro. Przecież oni tak wciągają brzuchy, bo chcą młodych, atrakcyjnych kobitek. I pewnie je znajdą. Ale ja też zapewniłam: „Sylwetka normalna”, a powinnam zaznaczyć „puszysta”. Ten portal naprawdę wciąga, przestaję się dziwić moim przyjaciółkom, rzeczywiście można się uzależnić. Zwłaszcza kiedy dołączone są zdjęcia. Najczęściej koszmarne, które zamiast zachęcać, wręcz odstraszają. Jak to działa? Czy nie widzą, że są starzy, nieatrakcyjni? Strofa, słysząc moje myśli, natychmiast ożywia się radośnie: „Ty też jesteś stara, nieatrakcyjna i w dodatku złośliwa”. Zamknij się, rozkazuję. Jest pierwsza wiadomość: „A może się spotkamy? Całusy, Pedro”. Fajne imię. Sprawdzam profil: 24 lata, Lublin. No tak, zapomniałam, że są młodzieńcy, którzy szukają sponsorek. Głupek, mój syn jest starszy od niego. Co on sobie wyobraża? – oburzam się, wściekła, że zaczęłam się w to bawić. Nie odpowiadam. Jeszcze chwilę analizuję kilka propozycji i odkrywam, o co chodzi każdemu z panów na portalu Amore – żeby mnie zrozumiała, żeby akceptowała, była tolerancyjna i nie czepiała się, w domyśle: tak jak moja żona. – Oczywiście – komentuję na głos – i żeby widziała, jaki jestem wspaniały (chociaż jest całkiem przeciętny), że mam bujną czuprynę (jest prawie łysy) i pokochała moje niewinne słabości (koszmarne wady). – Nie pasuję do nich. Ja wcale nie chcę, żeby ktoś mnie rozumiał i akceptował, chcę tylko, żeby mi towarzyszył we fragmentach mojego życia, nie przeszkadzając w tym, co robię, i nie chcąc mnie zmieniać. Żeby ze mną czasem był, ale nie oczekiwał, że go zrozumiem, w ogóle nie chcę się tym zajmować. Dlaczego muszę kogoś rozumieć? Czy bez tego nie da się żyć? Zresztą jestem agnostyczką i nie wierzę w możliwość poznania psychiki drugiego człowieka. Jak Jolka i Baśka szukają? A, prawda, miałam zadzwonić. Zamiast przygotować się do jutrzejszego spotkania z Kowalem (nie, on się nazywa inaczej, znów zapomniałam jak – może Kowadło albo Podkowa, potem sprawdzę), zmitrężę wieczór na rozmowach telefonicznych. – Cześć, oddzwaniam, nie za późno? – pytam głupio, bo przez te ciemności panujące w mieszkaniu wydaje mi się, że jest co najmniej północ. – Z księżyca spadłaś czy co? Dopiero dziewiąta. No, jak było wczoraj? – pyta Jolka, zamieniając się w słuch. – Nijak, odwołałam. Nie chciało mi się. No, wiesz, gazeta i tak dalej. – Jaka gazeta? – „Wyborcza”, przecież wiesz, że z braku laku czytam „Wyborczą”. – Aha. Ja też. – Nieważne, i tak nie zrozumiesz. Każdy ma jakąś manię i jakąś fobię. – Nie wiem, o czym mówisz, twoja sprawa. Ja nie mam ani manii, ani fobii. – No to masz szczęście. – Mów: o co chodzi?

– O nic, miałam zadzwonić, to dzwonię. – Ale oddzwaniasz najczęściej wtedy, kiedy masz coś do powiedzenia. Więc mów. – Właściwie to nie mam, ale skoro już dzwonię, to wyjaśnij mi, dlaczego wciąż kogoś szukasz, przecież oni są beznadziejni. – To chyba rzeczywiście nie dla ciebie. Ty byś zwariowała z facetem w domu i zamęczyła go… – Bo nie ma wolnych facetów, z którymi bym nie zwariowała. – Bo w ogóle nie ma takich facetów. Z każdym można zwariować. Zapewniam cię, miałam ich tysiące. Mogę ci wymienić setki ich wad i tylko nieliczne zalety. Chcesz? – Nie chcę. Ale jeśli są tacy okropni, to dlaczego wciąż kogoś szukasz? Piszesz książkę? Przeprowadzasz eksperyment? – To proste. Nie widziałaś Seksmisji? Świat bez mężczyzn nie ma sensu. – Ale konkretnie: czego szukasz w mężczyźnie? Znaczy, jak już nie będziesz rodzić dzieci. Czego szukasz na przykład w mężczyźnie pięćdziesięcioletnim, którego nie znałaś, jak był młody i piękny, z którym w czasach studenckich nie chodziłaś po górach i który cię nie utrzymuje? – No, na przykład nie cierpię spędzać sama wakacji, nie cierpię sama spać. Ale o ile wiem, ty po nocach czytasz. Czy myślisz, że którykolwiek facet to wytrzyma? – Żaden. Marcel przez tyle lat męczył się ze mną. Stękał, jęczał, burczał – musiałam gasić lampkę. Już samo to było wystarczającym powodem do rozwodu, każdy sąd by się nad nim ulitował, albo nade mną, bo cierpiałam na bezsenność. Ale Marcin znosił to bardzo mężnie. I wiesz, ja sobie czytałam, a on spał. A czasem on mi czytał, a wtedy ja spałam. – Idiotko, bo był żonaty. Znaczy się, jest żonaty… Jak facet ma kochankę i nie chce się rozwodzić, to zniesie nawet zapaloną lampkę w nocy. Jakby się rozwiódł, koniec z czytaniem, koniec z wolnością. A właściwie to dlaczego spałaś, jak on ci czytał? Tak nudno to robił? – Nie wiem, ale to jest najskuteczniejszy środek nasenny, kiedy ktoś ci czyta. Po prostu zasypiasz. Czytał tym swoim cudownym aksamitnym głosem, a ja przytulona do niego zasypiałam. Ciekawe, że lekarze jeszcze na to nie wpadli – tanio, skutecznie i bez skutków ubocznych. – Aha. Muszę kiedyś wypróbować. Słuchaj, jestem tylko realistką. Stąpam mocno po ziemi. – Boże, ona mówi językiem portali matrymonialnych! – A ty trzymaj się z daleka od żonatych, bo rzeczywiście mają więcej zalet niż wolni. Muszą mieć, bo inaczej skąd by wzięli kochanki? Nie, oczywiście, kochanie, nie przeszkadza mi, że czytasz po nocach, a poza tym ty tak wspaniale gotujesz. I w ogóle – moja żona jest taka, siaka, owaka, a ty istny anioł, czytaj sobie, skarbie, a rano zrobię ci aromatyczne espresso z pianką. Przestań, bo robi mi się niedobrze. Mówię ci, tylko wdowcy. – Tak, wykończyli swoje żony, a teraz szukają nowych, żeby je też wykończyć. Zbrodnia doskonała i powolna, bolesna śmierć bez znieczulenia. Nie chcę, żeby mnie jakiś facet wykończył. Wolę się sama wykończyć. – I jesteś na dobrej drodze, papieroski, winko, stresy, nadwaga, żadnego ruchu… – A zresztą tam nie ma ani jednego interesującego faceta – oświadczam, puszczając mimo uszu jej, bardzo zresztą trafny, komentarz na temat mojego stylu życia. – Skąd wiesz? Weszłaś? – Weszłam. Spławiłam Marcina, piłam wino, które dostałam od Artura, i

weszłam. I co? – nic a nic, no może było ze dwóch obiecujących, dopóki u jednego nie dotarłam do wpisu, że jego hobby to filmy SF, a ja ich nie cierpię, a u drugiego, że „Paniom po 50-tce dziękuję”. Jak ktoś tak pisze, mając sześćdziesiąt lat, to jest dupkiem, co nie? – Piszą tak, a potem spuszczają z tonu. Olek też się tak puszył, a kiedy z nim zrywałam, niemal płakał. Daj spokój. Przecież ty nie masz o tym pojęcia! Z nikim się jeszcze nie spotkałaś. – A ty się spotkałaś z dziesiątkami. I co? Ilu było fajnych? Jeden, dwóch? – Żadnego… Obie wybuchamy serdecznym śmiechem. Jak za dawnych lat, kiedy się razem uczyłyśmy do egzaminów i wszystko nas jeszcze śmieszyło. W dwie godziny przerabiałyśmy średniowiecze (Jolka na piątkę, ja na tróję), a potem gnałyśmy na randkę. – A poza tym ten okropny test, który trzeba wypełnić. Ani jednego ciekawego pytania. – Nie muszą być ciekawe. Chodzi o to, żeby, na przykład, domator nie trafił na kobietę, która wiecznie podróżuje. A swoją drogą, to jakich ty chciałabyś pytań? – Nie wiem, wolałabym, żeby mnie spytali, jakiej śmierci najbardziej się boję. – Jezu! – wykrzykuje Jolka, po czym pyta z zaciekawieniem: – A jakiej się boisz? – Boję się zginąć w ogniu albo utonąć. – No to przestań palić i naucz się pływać. – Umiem pływać – mówię, ale dość niepewnie, bo jednak umiem połowicznie – tylko muszę mieć pewność, że zawsze znajdę pod stopami dno. – Tak… pływasz w jeziorze w kamizelce ratunkowej. Ludzie gromadzą się na brzegu i wytykają cię palcami. – Już nigdy nie zabiorę cię na wakacje. Żałuj, bo piękne są te jeziora u mojego szwagra Tomka. – Byłego szwagra. – Nie, były jest mąż, a szwagier wciąż obecny. Muszę kończyć, jutro mam ważne spotkanie. Jeśli tego nie spaprzę, przez pół roku nie będę musiała martwić się o finanse. Pięćdziesiąt osób do przeszkolenia. Trzymaj kciuki. – No to pa, ja też muszę lecieć, jestem umówiona. – O tej porze? – Nie bądź głupia… – Aha, no to pa. Dochodzi dziesiąta, światło u sąsiadów już zgasło, bo mój balkon pogrążył się w ciemnościach. Wcześnie się kładą. Jutro do nich wpadnę. Znów przypomina mi się żółta karteczka, która coraz bardziej mnie intryguje. Biorę latarkę i jeszcze raz przeszukuję torebkę. Potem uniwersalną, bo jeszcze przed przeprowadzką przeznaczyłam ją na mydło i powidło, szufladę w kuchni, półeczkę w przedpokoju, jak złodziejka skradam się z latarką do biurka, potem do sypialni, do łazienki. Nie ma. A może to Marcin ją zostawił – że nie będzie mógł przyjść, a ja jak idiotka zadzwoniłam później do niego, żeby nie przychodził. Brzmiał dziwnie, to znaczy miał zdziwiony głos. Tak, pomyślał, że się znów wygłupiam. Ciągle mówił, że się wygłupiam. Ale przecież nie przyjeżdżałby zostawiać w drzwiach wiadomości, tylko by zadzwonił. Nigdy nie robił nic zaskakującego, poruszał się jak po szynach, które w dodatku biegną przez płaską jak patelnia równinę. Zresztą, kiedy zadzwoniłam, Marcin wspomniałby o kartce. Nie, to wykluczone, on nie zna

mojego nowego adresu. Trudno, karteczka kiedyś się znajdzie. I po co ta latarka, skoro sąsiedzi poszli spać? Obiecuję sobie, obietnice to moje hobby, że koniec z wygłupami. Nadchodzą zimowe ciemności – przecież nie będę wieczorami siedzieć przy jakimś kaganku jak mały pisarczyk z Florencji. Zrobiło się chłodno, wkładam ciepły szlafrok i niechętnie wracam do komputera, żeby przygotować ofertę cyklu szkoleń dla… No właśnie – dla kogo? Sprawdzam: ani Kowal, ani Kowadło, ani Podkowa, tylko Miech. Widocznie jego nazwisko skojarzyło mi się z kuźnią. Zaproponuję mu sztukę komunikacji z elementami paru innych umiejętności, wystarczy zmodyfikować kilka programów, przykroić je do potrzeb firmy farmaceutycznej. Tak jak zrobił to Chaplin z ubraniami wystającymi z walizki, której nie mógł domknąć. Idzie jak z płatka. Już prowadziłam podobne szkolenia i doświadczenie teraz się przydaje. Umówiłam się z Miechem na ósmą, stanowczo za wcześnie, to oznacza, że muszę wstać o szóstej, czego nie znoszę. Trudno, szykuję kostium (szary), wydrukowaną ofertę szkoleń. Stawiam na kuchence ekspres do kawy, żeby rano nie tracić czasu. Sen długo nie przychodzi, a jednak przydałby się Marcin z tym swoim czytaniem. Założę wypożyczalnię facetów do czytania. Nisza rynkowa. Wstaję, wypijam szklankę ciepłego mleka z miodem, podobno pomaga, znów się kładę, wreszcie zasypiam i znów dręczą mnie koszmary. Ktoś mnie śledzi na ulicach Dublina. Nie widzę go, ale cały czas czuję na sobie jego wzrok. To pewnie przez tego Olka od Joyce’a, ale ja przecież nigdy nie byłam w Dublinie ani nawet nie czytałam Ulissesa. Jolka mi go kiedyś streściła, tak barwnie, że sam Joyce byłby z niej dumny. A właściwie skąd wiem, że to Dublin? No wiem, jak to we śnie. Na szczęście to już nie jest sen pierwszej nocy, więc się nie spełni. Ciekawe, że znów pojawia się w nim ktoś nieżyczliwy. Budzę się i natychmiast wiem, że zaspałam: piętnaście po ósmej, od pół godziny powinnam być w pracy. Sytuacja jest tak beznadziejna, że już nawet nie wpadam w popłoch. Zrezygnowana idę do łazienki, myję zęby, a potem dzwonię do biura. – Na litość boską – Michał mówi, a właściwie syczy tłumionym szeptem – gdzie ty się podziewasz? – Zaspałam – wyjaśniam, nie mając siły kłamać, zresztą nie lubię takich zmyślonych historii, zawsze wtedy przychodzi mi na myśl ten cholerny Durczyk, hydraulik, który pożyczył ode mnie pieniądze, a potem zmyślał niestworzone historie, żeby mi ich nie oddać: a to, że miał jakieś tajemnicze schorzenie jelit (ze szczegółami) i trafił do szpitala zakaźnego, to znów mu ciotka umarła („To już ostatnia, pani Marysiu, więcej ciotek nie mam”), potem z kolei żona mu się rozchorowała na nerwy, tak ciężko, że zawieźli ją do Tworek. – Będę około jedenastej. Przepraszam, miałam kiepską noc. – Fantastycznie, ale co mamy zrobić z tym Miechem z Farmatesu. Czeka na ciebie i jest wkurzony. Ewka próbuje z nim pogadać, ale słabo jej idzie, nie zna waszych ustaleń, a jej uroda nie robi na nim żadnego wrażenia. – Powiedz, że miałam atak wyrostka ro… – Maryśka, uspokój się… – Masz rację, daj mi go do telefonu. Wypijam kilka łyków wody, serce mi wali, to przecież mój najlepszy klient, miałam z niego żyć przez następne kilka miesięcy. A teraz wszystko przepadło: przekonał się, że jestem niesolidna, nie można na mnie polegać, i poprosi o zmianę trenera. – Halo – słyszę miły, ale trochę spięty, trudno się dziwić, głos Miecha, kompletnie

niepasujący do jego nazwiska. – Dzień dobry, przepraszam pana, ale… – głos więźnie mi w gardle – ale… – Tak, słucham. – …ale zaspałam… Po drugiej stronie zapada głucha cisza. Głucha i długa. Oboje milczymy, przerażeni tą sytuacją – moją szczerością i bezczelnością. I nagle w słuchawce rozlega się głośny śmiech. Truchleję. Jeszcze nie wiem, o co chodzi, nie wierzę, że zrozumiał. – Wie pani, mnie też przydarzyło się to przedwczoraj. Nic nie szkodzi. Będziemy się umawiać na późniejsze pory. Czy może być jutro o jedenastej? Nie wierzę własnym uszom. Czy on zwariował, ten sztywniak śmieje się i rozumie? Boże, ty wredny Durczyku, chyba mi pomogłeś, ty oszuście, krętaczu i złodzieju – obyś wylądował w pierdlu! – Tak, oczywiście, i jeszcze raz przepraszam. Będę jutro o jedenastej, jeśli panu wygodniej, to u pana w biurze. – Zapraszam, mamy fantastyczny ekspres do kawy. – A więc do zobaczenia – szybko odkładam słuchawkę i jeszcze szybciej zapalam papierosa, żeby się uspokoić. Owszem, to mnie uspokaja. Szkoda, że nosi obrączkę na palcu, myślę sobie, naprawdę facet z fantazją. I ocykam się – te portale matrymonialne mnie też rzuciły się na rozum. Kiedy docieram do naszego biura, od razu wpadam na Michała, który czeka na mnie z ponurą miną. – Słuchaj – mówi – szefa nie ma, więc ci się upiekło. Uwijaliśmy się wokół Miecha jak wariaci. Nie rób więcej takich numerów. – Daj spokój, przecież to pierwszy raz, a poza tym… – A swoją drogą – przerywa mi – coś ty mu powiedziała, że tak rechotał? Chyba nie wyrostek albo angina? Jaką chorobę wymyśliłaś? – Michał, powiedziałam prawdę. Że zaspałam. Widzisz, prawda popłaca – mądrzę się. – Oczywiście tylko w kontaktach z normalnymi ludźmi. W przeciwnym razie lepiej kłamać. Mogę stworzyć fantastyczne szkolenie „Jak skutecznie kłamać i mówić prawdę”. Michał robi taką minę, jakbym mu zaproponowała randkę. Wreszcie dochodzi do siebie i zbolałym głosem mówi: – Wiesz, to niesprawiedliwe, wyobraź sobie, że to ja jestem na twoim miejscu i mówię jakiemuś szefowi od szkoleń, że zaspałem. – Nie radzę. Przyznaję, my, kobiety, mamy lepiej. Możemy nawet we dwie pójść sobie do opery i nikt nas o nic nie posądzi. Michał macha ręką i zamyślony rusza do swojego pokoju. – A z tą operą to o co właściwie chodzi? – pyta w drzwiach. Ręce mi opadają. Jak on prowadzi swoje szkolenia, skoro nie rozumie, jak wyglądają dwaj faceci, którzy idą razem do opery? Owszem, to niesprawiedliwe. – Aha, chyba wiem. Bzdura – mówi i ciężko wzdychając, znika za drzwiami. Szybko załatwiam kilka drobnych spraw i wracam do domu. Rozkoszuję się myślą, że jestem umówiona z Miechem dopiero na jedenastą. Muszę przyznać, że mam szczęście do ludzi: fajne przyjaciółki, kapitalni koledzy, szef całkiem, całkiem, dzieci wychodzą na prostą po ekscesach młodości, matka zdrowa i niemarudna, były mąż daleko i, jak na razie, wcale mnie nie ściga, a teraz jeszcze ten Miech, który wydawał się strasznym sztywniakiem, a okazał się dowcipnym i miłym człowiekiem.

Spotkanie z Miechem wyjątkowo udane, klepnął cały plan szkoleń – będę zajęta przez następne trzy miesiące, a może nawet pół roku, jeśli zdecyduje się na ciąg dalszy. Trochę mi lżej na sercu i czuję się też dowartościowana: wszystko mu się podobało. I chyba miał weselsze oczy niż podczas naszych dwóch poprzednich spotkań. Czyżby moje szczere wyznanie tak go rozbawiło? Nie, po prostu wcześniej rozmawiałam z nim nie jak z człowiekiem, tylko menedżerem, od którego zależą moje finanse. Dopijam espresso, rzeczywiście doskonałe, i podnoszę się ze szlachetnie podniszczonej skórzanej kanapy. – Czyli zaczynamy za dwa tygodnie, tak żeby skończyć w połowie grudnia – podsumowuje swoim zwyczajem rozmowę. – Tak, proszę się jeszcze tylko zastanowić, czy szkolenia dwudniowe, czy jednodniowe. I nie wspomniałam o takiej możliwości, ale mogą się odbywać w weekendy. Czasami nieobecność dziesięciu pracowników całkowicie paraliżuje pracę firmy – mądrzę się, robiąc zatroskaną minę, chociaż paraliż jego firmy w ogóle by mnie nie obszedł. – Ale wówczas możemy zacząć dopiero za miesiąc. – Dobrze, zastanowię się i jutro dam pani znać. – Wobec tego czekam na wiadomość. Dziękuję… i jeszcze raz przepraszam… – może niepotrzebnie wracam do mojej wczorajszej wpadki, ale czuję, że powinnam to zrobić. Miech przerywa mi, domyślając się, co chcę powiedzieć: – Przecież mówiłem, że nic się nie stało. – Dziękuję i do zobaczenia. Stoję już w drzwiach, kiedy rzuca: – Pozwoli pani, że jeszcze o coś spytam… – Odwracam się i patrzę na niego wyczekująco. – Czy pani lubi swoją pracę? Jestem zdumiona i zdezorientowana. Miech pyta mnie o coś, o co ja pytam siebie od kilku lat i zawsze uciekam przed odpowiedzią. A najdziwniejsze jest to, że teraz, kiedy to pytanie padło z jego ust, natychmiast wiem, że nie przepadam za nią. Tym razem jednak nie stać mnie już na całkowitą szczerość. To byłby szczyt bezczelności. Wpatrując się z lekkim uśmiechem – na szczęście Miech nie wie, że to uśmiech zarezerwowany na chwile niepewności – w bukiet kwiatów na stoliku obok kanapy, i w miarę szczerze, bo jednak nie ma w tym kłamstwa, mówię: – To zależy… – Bo wie pani, ja swojej pracy nie lubię. I nie bardzo wierzę w te szkolenia – mówi chyba ze smutkiem. Chciałabym zaprotestować, że nie ma racji, że są naprawdę skuteczne i pomagają – nie powinnam przecież podcinać gałęzi, na której siedzę – nie mam jednak ochoty wstawiać mu gadki o tym, jak to pracownicy, chcąc nie chcąc, podnoszą swoje kwalifikacje i umiejętności. Mój zapał dawno minął. Teraz to już rutyna i często niestety nuda, ale zdarzają się wesołe grupy, i wtedy bywa sympatycznie. „I tego się trzymaj” – radzi Strofa. Przenoszę spojrzenie z bukietu na twarz Miecha, który wpatruje się we mnie takim wzrokiem, jakby od mojej odpowiedzi zależało jego życie. – To zależy od ludzi, z którymi mam do czynienia, i od rodzaju szkoleń – mówię. – Są tacy, którym bardzo pomagają, i tacy, którym dają niewiele. Do wszystkiego potrzeba talentu. Nasze szkolenia nie mają nic wspólnego z tresurą, którą stosują właściciele supermarketów, zmuszając swoich kasjerów, żeby setki razy wypowiadali

słowa „dzień dobry” i „zapraszamy ponownie”. To jest znęcanie się nad pracownikiem i klientem. Uff. Przywykłam już do gotowych formułek, rutynowych rozmów i garsonek, których nadal nie lubię, ale chodzę w nich bez większego bólu. To mój mundurek, tak jak mundurki mają policjanci i kominiarze. Przywykłam, ale, zaskoczona pytaniem Miecha, mam ochotę natychmiast rozstać się z garsonką i już na zawsze przerzucić na dżinsy. „Daj spokój – ostrzega mnie Strofa – bo to źle się skończy. Masz matkę z niewielką emeryturą, tylko połowicznie samodzielną córkę, kredyt i samochód wymagający remontu. Żadnych zmian. Trzeba dotrwać do emerytury”. Na samą myśl, że aż do emerytury, dostaję gęsiej skórki. Kiedy wchodzę do firmy, Michał i Ewka zrywają się z krzeseł i patrzą na mnie w napięciu, jakbym przynosiła wiadomość spod Maratonu. Trudno się dziwić – im więcej szkoleń, tym więcej zarabiają, bo to głównie oni zdobywają klientów i od każdego szkolenia mają prowizję. – No i co? – pytają jednocześnie. – Z czym? – udaję, że nie wiem, o co im chodzi. Zdejmuję płaszcz i idę do swojej kasetki po wiadomości. Uzbierał się spory plik. Mam aż czterech klientów, ponad stu uczestników. Nie wszyscy lubią pisać mejle. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy nadal wolą zawracać głowę sekretarce, żeby przekazywała nam wiadomości. Pewnie telefon zajmuje mniej czasu. – Nie wygłupiaj się! Jak ci poszło z Miechem? – Jak to powiedzieć… Nie było łatwo… – W końcu nie wytrzymuję ich wzroku i wybucham śmiechem. – Doskonale. Trzy miesiące pewnej roboty. Nic więcej nie wezmę. Patrzą po sobie zdziwieni, Ewka jakby z lekkim zawodem. Nie, tak mi się tylko wydaje. Michał podskakuje z radości. To oczywiste, w końcu to on znalazł Miecha. – Błagam cię, nie zawal tego, mam żonę i małe dziecko. – To jego stały tekst, który powtarza do znudzenia; myśli chyba, że w ten sposób mobilizuje nas do wytężonej pracy. – A ja mam matkę staruszkę na zasiłku emerytalnym i kredyt – rewanżuję się Michałowi. – Wiem, wiem. Aha, i odezwij się do kobitki z Fisany, numer telefonu u Isi. Chce kilku szkoleń ze sprzedaży. – Nie, proszę, wiesz, że sprzedaż marnie mi idzie. – Nieprawda, tylko trochę cię nudzi. Nie wykręcisz się. Prosiła o ciebie. Mówiła, że ktoś rekomendował jej naszą firmę i właśnie ciebie. – Jak to mnie? Kto? Na ogół ze sprzedaży mam gorsze oceny niż inni trenerzy. I wiesz, że nigdy niczego nie udało mi się sprzedać. Nawet kupuję beznadziejnie. – Nieważne, przecież nie trzeba mieć dzieci, żeby pracować w przedszkolu. Wystarczy trochę fantazji i wiedzy, a tego ci nie brakuje. Wiem tylko tyle, że ktoś cię jej polecił, i prosiła, a właściwie zażądała, żebyś to ty poprowadziła szkolenia. Zadzwoń do niej i wszystko ustal. A potem daj mi znać. – Michał, ale kiedy? Miech będzie trwał trzy miesiące, a może nawet pół roku… – A matka? A kredyt? Tak ustalimy grafik, że nawet nie poczujesz. Proszę cię, zadzwoń, może być jutro, nie pali się. Ma rację, nie powinnam wymigiwać się od roboty, potrzebuję pieniędzy. Będę jednak musiała nieco zweryfikować plany na przyszłość, w których jeden z punktów

stanowczo przypomina mi o tym, że życie nie kończy się na pracy. Przeglądam wiadomości z kasetki. Nie jest źle: facet od serdelków dziękuje i zapewnia, że jest zadowolony. Szef prosi o oddanie ankiet i zaprasza na spotkanie w piątek o 16 (nie przyjdę, mam szkolenie), kilka pism branżowych, których nigdy nie czytam, i wiadomość w kopercie: „Podobno lubisz poezję, więc mój wierszyk na pewno sprawił ci przyjemność”. Co to takiego? Jaki wierszyk? I czy mam to traktować jako coś miłego, czy wręcz przeciwnie? Brzmi jak wiadomość od adoratora, ale ktoś, kto to napisał, nie może mieć dobrych intencji, bo po pierwsze, list nie ma nagłówka, po drugie, „ci” jest z małej litery, po trzecie, to anonim. Pewnie jakaś pomyłka, mam za dużo pracy, żeby zajmować się głupstwami. Mimo wszystko pytam naszą sekretarkę Isię: – Skąd się wzięła u mnie ta koperta? – Aha, zapomniałam ci powiedzieć, znalazłam ją rano w drzwiach. Ktoś musiał ją przynieść przed ósmą, bo ja zawsze jestem w biurze punkt ósma – zapewnia i na chwilę milknie wymownie, co pewnie jest aluzją do mojego spóźnienia. – Albo wczoraj wieczorem, ale o ile wiem, szef pracował do późna, więc chyba raczej rano. Coś nie tak? Isia to bratnia dusza, zawsze nas pociesza, wspiera. Nie zasługuje na to, żeby ją denerwować. A poza tym nie chcę, żeby pobiegła do szefa albo do Michała z wiadomością, że dostaję anonimy. – Nie, wszystko w porządku. Janusz u siebie? – Tak, pospiesz się, bo za godzinę musi wyjść. Aha, a tutaj jest telefon do tej szefowej od szkoleń z Fisany. – Co to za firma? – Nie mam pojęcia, ale potem sprawdzę i wszystko ci powiem. Marysiu, ale wiesz, ona nie brzmiała fajnie, to musi być ostra baba. – Nie szkodzi, rzadko się zdarza, żeby szef od szkoleń był łagodny. Przywykłam. W garażu, zamykając samochód, widzę Dzięcioła, który zmierza do swojego opla corsy, starego, ale wypucowanego na glans. Czyli jednak pedant. Nie wiem dlaczego każdy, kto dba o samochód, wydaje mi się pedantem. Już mam zamiar zagadnąć Dzięcioła i zapewnić, że wieczorem wpadnę, ale on wyraźnie udaje, że mnie nie widzi, więc rezygnuję. Szczerze mówiąc, jest mi to na rękę, bo dzisiaj muszę jeszcze napisać artykuł o szkoleniach z tak zwanej komunikacji międzyludzkiej. Nie powinnam przyjmować tego zlecenia, bo wątpię w ich skuteczność. Albo ktoś ma talent, albo nie, jak to delikatnie dałam do zrozumienia Miechowi. I tak jest w każdym zawodzie i z wychowywaniem dzieci też. Ja na pewno nie mam talentu do wychowywania dzieci, ale zbyt późno się o tym przekonałam. Wchodząc do przedpokoju, przebiegam wzrokiem po moim saloniku, kuchni i uznaję, że jest całkiem przytulnie. Dobrze, że zrezygnowałam z bieli, do której namawiał mnie malarz, i zdecydowałam się na beże i szarości. Z marszu zasiadam do artykułu, żeby czym prędzej mieć go z głowy. Wprawdzie nawet po licznych szkoleniach nie zdarzyło mi się zaobserwować jakichś radykalnych zmian w zachowaniu ich uczestników, teraz jednak nie będę tak szczera jak w rozmowie z Miechem. Zarabiam przecież na masło do chleba. „To oczywiste, że o powodzeniu zarówno dużych, jak i niewielkich firm decyduje między innymi sprawne zarządzanie personelem. Menedżerowie doskonale wiedzą, że wymaga ono odpowiedniego wykształcenia i wiedzy fachowej, często jednak zapominają o różnych umiejętnościach pracowników, które…” Moje zdania zieją nudą, ale chyba właśnie tego oczekuje redakcja, więc mężnie

stawiam czoło zadaniu i nawet się rozkręcam: piszę kilka słów o „konstruktywnej krytyce”, o „proaktywnym słuchaniu”, o inspirowaniu pracowników itp. A kończę już całkiem po ludzku: „Niestety, nauka czasem idzie w las”. Bardzo rada z siebie, że jednak nie jestem całkiem nieszczera, mogę zajrzeć na portal. A nuż. Przedtem sprawdzam jeszcze dzisiejsze wiadomości, na wypadek gdybym musiała pilnie komuś odpowiedzieć: Miech dziękuje za spotkanie i informuje, że zdecydował się na dwu- i trzydniowe szkolenia w dni powszednie. Może i lepiej, że nie w weekendy, szybciej zaczniemy i będę mogła uaktywnić się towarzysko. W końcu zrobię parapetówkę. O, Marcin też się odezwał: „Czy ty się na mnie gniewasz?”. Nie będę odpowiadać. Decydując się na romans z żonatym facetem, nawet jeśli zapewniał, że jest w separacji, odmówiłam sobie prawa do gniewu. A poza tym skoro żona wciąż sprawdza jego komórkę, to na pewno również mejle; całe jego życie jest pod kontrolą. Baśka – że potrzebuje ode mnie jakiegoś przewodnika. Córka, że ma zmartwienie, a ja nie odbieram telefonów. Syn, że jeszcze nie podjęli decyzji co do tegorocznych świąt. Wiadomość z portalu, że mają dla mnie partnerów bardzo odpowiednich. Chryste, przecież tam należy bywać regularnie, kilka razy dziennie, inaczej, jeśli pojawi się interesujący humanista, jakaś młodsza kobitka zaraz sprzątnie mi go sprzed nosa. Niestety, nie ma w czym wybierać. „A co, sądziłaś, że ustawi się do ciebie długi ogonek?” – pyta Strofa. Zamknij się, rozkazuję. Jakiś Tantus chciałby się spotkać, ale jeszcze nie teraz, bo najpierw chce mnie lepiej poznać „korespondencyjnie”, mój profil przypadł mu do gustu. On też lubi czytać i kocha utwory poetyckie… – znów poezja, za wiele jej jak na jeden dzień. Sprawdzam profil Tantusa: „75 lat, mechanik samochodowy, kocha przyrodę i kobietę, którą wybierze, obrzuci kwiatami”. Mam założyć kwiaciarnię? Nie jestem oszczędna, ale takiej rozrzutności naprawdę nie pochwalam. Kobiety wcale nie potrzebują, żeby je obsypywać kwieciem. Pedro pyta: „No to jak, chętna?”. Smarkacz jeden, niech najpierw skończy szkołę. Jedyny facet, do którego napisałam, chyba tymczasem umarł albo się śmiertelnie wystraszył – na jedno wychodzi – bo od tej pory ani razu nie wszedł na portal. Moja wiadomość – jak pokazuje ikona – jest cały czas zamknięta. Wejścia chyba można ukryć. Może wszedł, sprawdził mój profil i się zniechęcił. Wcale mu się nie dziwię: kto chciałby się spotykać z pięćdziesięcioletnią kobietą, dla której gotowanie nie jest pasją (powinnam napisać uwielbiam gotować?) i „od czasu do czasu” pali, co – jak wszyscy wiedzą – oznacza, że po prostu pali, bo najczęściej jest tak, że albo się pali, albo nie. Pojawia się sporządzona przez administratora lista nowych panów, którzy bardzo do mnie pasują: menedżer spod Warszawy (58 + same zalety), muzyk (60 + same zalety + bardzo religijny – więc odpada) itp. Wszyscy wydają się równie groteskowi jak ja. Jest jeszcze Mariusz z Warszawy, 60 lat, instruktor tańca – ciekawe – niestety, po chwili docieram do wstrząsającego zdania: „Paniom w wieku trolejbusowym dziękuję”. A ja, kretynie, dziękuję panom w wieku parowozowym. Zeźlona nie na żarty opuszczam portal. Położę się wcześniej. Jeszcze tylko kilka telefonów – mama i Laura, Jolka albo Baśka, do obu nie zdołam, a poza tym nie mam siły dwa razy mówić o tym samym. Mama ogląda jakiś film, Laura już zapomniała o swoim zmartwieniu i właśnie wychodzi. – Tak późno? – pytam z niepokojem, chociaż wiem, że jest dorosła. – Mamo… – mówi z wyrzutem. Zresztą tym lepiej, bo jakoś nie miałam ochoty na kolejną porcję jej kłopotów