mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Bialer Anna - Życiem rządzi chaos

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Bialer Anna - Życiem rządzi chaos.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 197 stron)

RaOVY7

Markowi i Małgosi

Spis treści Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty

Rozdział pierwszy Mam trzy powody do radości: zbliża się wiosna, mój syn Kacper z żoną Agatą latem opuszczają Berlin i przeprowadzają się do Warszawy, a Laura i Wojtek są od tygodnia zaręczeni i planują ślub. Jest też czwarty, który leży na moim biurku: wydruk dzienników Weroniki, mojej mazurskiej przyjaciółki. – Proszę, przeczytaj to przed wydaniem. I bądź surowa – poprosiła, wręczając mi gruby plik kartek. – Przyjmę z pokorą wszystkie twoje uwagi. – Ale ja nie będę obiektywna, za bardzo cię kocham – odpowiedziałam. – Może powinnaś dać Jolce. Ona w kwestiach literackich nie kieruje się emocjami i ma doskonały styl. – Nie, Jolka przerobiłaby tę moją pisaninę na swoją modłę. Jest perfekcjonistką i ma na co dzień do czynienia z wielką literaturą. Nie zniesie mojej grafomanii. – Przestań. Nie jesteś grafomanką – zaprotestowałam. – Ale bywam. – Przecież ludziom potrzebne są różne książki. Każdy ma prawo do swoich książek, swoich podróży i swoich potraw. Jedni wolą przepiórki w płatkach róży, inni kaszę gryczaną. Biorę pierwszą kartkę maszynopisu. Tytułu brak. Dedykacja: „Dla Bartka, mojego męża i przyjaciela”. Minęły trzy miesiące od śmierci Bartka. Wczoraj, pierwszy raz od dnia pogrzebu, wyszłam z domu. Na ulicy pomyślałam: Boże, mój mąż, mój najlepszy przyjaciel nie żyje, a świat nadal trwa. Z pobliskiej szkoły wybiegła grupka roześmianych dzieci. Na przystanku autobusowym stali ludzie z kolorowymi parasolami. Aha, czyli pada deszcz. Nie przeszkadzało mi, że moknę, przeciwnie – to było ożywcze, przyjemne. Szłam przed siebie bez celu i po jakimś czasie do obrazów dołączyły dźwięki. Wokół mnie toczyło się zwykłe życie. Ale nie umiałam jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy potrafię i chcę być częścią tego świata. Wciąż byłam poza nim. Jak kosmitka. Jednak przetrwałam. Chyba dzięki przyjaciołom, głównie Mani, która dzień w dzień przychodziła z zakupami, coś tam pitrasiła, nie pamiętam co, prała, godzinami trzymała mnie za rękę. Czasem czytała na głos coś, czego sensu nie rozumiałam, opowiadała o czymś, co do mnie nie docierało, albo milczała. Tak jak ja. Wciąż milczałam, bo słowa przestały dla mnie istnieć. Zostały tylko dwa: „tak” i „nie”. Czy to możliwe, że jeszcze kilka miesięcy temu nie mogliśmy się z Bartkiem nagadać? Że codziennie przed zaśnięciem opowiadałam mu jeden z antycznych mitów, a w noc przed jego wyjazdem – o oreadach, boginkach gór i jaskiń. Wierzyłam, że będą nad nim czuwać. Niestety, życiem rządzą przypadki. Szczęśliwe i nieszczęśliwe. Innych nie ma. Nie ma neutralnych przypadków. Nas połączył szczęśliwy. Właściwie nie mieliśmy prawa się spotkać. Bartek każdą wolną chwilę spędzał w górach, ja – nad jeziorem albo nad morzem. On wspinał się pod niebo, ja nurkowałam pod wodą. On był duszą towarzystwa, ja odludkiem, któremu wystarczał wąski krąg przyjaciół. On był kinomanem, ja wolałam teatr. Nie mieliśmy prawa się spotkać. A jednak. Pomyliłam pociągi. I zamiast na północ pojechałam na południe. Moja miejscówka była zajęta, więc stałam na korytarzu. Przyszedł konduktor, spojrzał na

mój bilet i powiedział z rozbawieniem: „Ciekawe, studentka, a nie odróżnia stron świata. Wybiera się do Gdańska, a jedzie do Krakowa”. A potem zaczął się zastanawiać, co ze mną zrobić. „Właściwie to jedzie pani na gapę”. „No nie, mam bilet”. „Ale na inną trasę i inny pociąg”. „Przecież ja nie chcę jechać do Krakowa. Zaraz wysiądę i wrócę”. „Niestety, już się nie zatrzymujemy”. „I co będzie? Ja chcę na Hel”. „Ale jedzie pani do Krakowa, w dodatku na gapę”. Rozmowa robiła się coraz bardziej groteskowa, bo oboje byliśmy bezradni. I wtedy podszedł do nas przystojny chłopak, który od jakiegoś czasu zerkał w naszą stronę. Już nie pamiętam, co wymyślił, ale konduktor dał się przekonać, żeby nie wlepiać mi kary ani nie zabierać biletu do Gdańska, który był ważny aż trzy dni. „Dzięki. Naprawdę nie musiałeś”, powiedziałam i poszłam do innego wagonu. W Krakowie wysiadł pierwszy i czekał na peronie z ogromnym plecakiem. „Nazywam się Bartek”. I spędziliśmy ze sobą całe życie. Całe jego życie, bo moje jeszcze trwa. Bez niego. Za sprawą nieszczęśliwego przypadku. Na Puławskiej przypałętał się do mnie pies, chyba bezdomny. Miał smutne ślepia, był brudny i wychudzony. „Odejdź, nie mogę się tobą zaopiekować”, powiedziałam. I to było pierwsze sensowne zdanie, jakie wyszło z moich ust od trzech miesięcy. Dreptał za mną jeszcze przez kilkaset metrów, a potem skręcił w boczną uliczkę prowadzącą do parku i zniknął mi z oczu. Mogłam go przygarnąć. Jestem bezpańska tak jak on. Chciałam zawrócić, przeprosić go, pogłaskać, ale widocznie było jeszcze za wcześnie na pierwszą decyzję. Po powrocie do domu długo stałam w oknie i patrzyłam na drzewa ociekające deszczem, na mokry trawnik i niebo zasnute chmurami. Mieszkanie ziało przeraźliwą pustką. Było obce. Otworzyłam szafę i dotykałam ubrań Bartka. Przyłożyłam do policzka rękaw jego ulubionego ciemnozielonego swetra, który pięć lat temu dostał ode mnie na Gwiazdkę. Bartek przywiązywał się do ubrań zupełnie jak Mania – niektóre z nich nosił, dopóki przetarcia nie zamieniły się w dziury. W łazience spryskałam nadgarstek jego wodą toaletową. Gdzie jesteś? Cisza. Będę o to pytać, aż mi odpowiesz. „Nie wszystek umrę, wiele ze mnie tu zostanie poza grobem”. Lubiłeś, kiedy cytowałam ci pieśni Horacego. Przy obieraniu marchewki, na spacerze, w łóżku. Spraw, żeby te słowa nabrały sensu. Rano obudziło mnie słońce i zapach kawy dochodzący z kuchni. To Mania! Podeszłam do niej, objęłam ją i się rozpłakałam. Wczoraj pierwsza myśl, pierwszy deszcz, pierwsze zdanie, dzisiaj pierwsze łzy. Na kanapie w pokoju leżał równiutki stosik moich uprasowanych ubrań. Pięknie pachniały. – Jakiego proszku używasz? – spytałam zdziwiona tym, że znów czuję zapachy. Pierwsze pytanie. Mania nie okazała zdziwienia. – Dla niemowląt – odpowiedziała stłumionym głosem. – Proszku do prania dla niemowląt. Nie mogę od niego odwyknąć. Zjadłyśmy razem śniadanie, a kiedy Mania pobiegła do pracy, zadzwoniłam do szefa i powiedziałam, że odchodzę. Nie protestował. Na pewno już znalazł kogoś na moje miejsce. W końcu trzy miesiące bezpłatnego urlopu mogły nadwerężyć jego cierpliwość. Ale życzył mi powodzenia i zapewnił, że zawsze mogę wrócić. Potem dałam dwa ogłoszenia do Gratki: pierwsze, że sprzedam słoneczne mieszkanie na Mokotowie, trzecie piętro, z balkonem, bez windy; drugie, że kupię mały dom na Mazurach, najchętniej pod lasem, w pobliżu jeziora. I ruszyłam na poszukiwanie wczorajszego psa. Dobry los zesłał mi psa, a ja go spławiłam. Kilka godzin snułam się po ulicach i parkach Mokotowa – na próżno. Ale wciąż nie tracę nadziei. Dałam mu nawet imię: Czaruś, chociaż nie mam pewności, czy to nie była suczka.

Aha, czyli stąd się wziął Czaruś. Jak Weronika go odnalazła? Sądziłam, że jest psem mazurskim. A to wywieziona na wieś warszawska znajda. Już rozumiem, dlaczego jest wiecznie głodny. W dziennikach Weroniki znajduję też kawałek swojego życia. To takie dziwne czytać o sobie. Rzeczywiście całymi latami używałam proszku dla niemowląt. Ładnie pachniał, ale nie spierał plam, zwłaszcza tych po czerwonym winie, na koszulach i krawatach. „Krawaty oddaje się do pralni chemicznej – pouczała mnie mama. – W zwykłym praniu tracą duszę”. Do dziś nie wiem, o co jej chodziło. Skoro nawet zwierzęta nie mają duszy, o czym wciąż zapewnia nas jakiś duchowny bądź błyskotliwy polityk, to jak mogą ją mieć krawaty? Tak czy inaczej, pralnia chemiczna nie wchodziła w grę, bo musiałabym do niej latać co kilka dni. Krawaty to najbardziej beznadziejna część męskiej garderoby – są drogie, nie wiadomo, do czego służą, i wszystko się ich ima podczas biznesowych kolacji. A swoją drogą – wolałabym, żeby politycy zajęli się właśnie duszą krawatów zamiast etyczno-moralnym wymiarem dusz i ciał ssaków. Próbuję sobie przypomnieć, co wtedy, po śmierci Bartka, czytałam Weronice. Trudno było wybrać odpowiednią lekturę. Lekturę na czas żałoby. Stałam bezradna przed jej biblioteczką. Weronika miała, nadal ma, własny system ustawiania książek – żeby te ulubione zawsze znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Na samej górze stały książki o górach, bo Bartek był wysoki i bez trudu tam sięgał. Na dole, tuż nad podłogą – albumy i książki kucharskie, a pośrodku ukochany antyk Weroniki. Już wiem: Weronika podchodzi do mnie, bez słowa zdejmuje z półki Odyseję, a ja w myślach wypowiadam zaklęcie: „Kiedy skończymy, niech Weronika wróci do życia”. Czytałam przez trzy miesiące. Czasem codziennie, czasem co drugi, trzeci dzień. Przy słowach „Dosyć już tej zwady! Przestańcie, Itakanie, we krwi własnej brodzić!” w ostatniej pieśni Weronika wyjęła mi z ręki książkę i sama zaczęła czytać. Po ostatnim zdaniu powiedziała: „Koniec. Idź”. Teraz wiem, co robiła nazajutrz – wyszła z domu i zaczęła żyć. Na razie nieśmiało, ale zaczęła. Zaklęcie podziałało. Zastanawiam się, czy mam taką książkę, którą ktoś mógłby mi czytać w najgorszych chwilach mojego życia. I wtedy z oddali dobiega mnie inne pytanie, cudownie proste: „Co zjesz na kolację?”. I natychmiast wracam do rzeczywistości. Nie do końca rozumiem, jak do tego doszło, ale w moim mieszkaniu nastał facet. Maks. Raczej nie na długo, bo trudno sobie wyobrazić, żeby dwie osoby, tak bardzo różniące się pod względem płci, mogły choć przez miesiąc wytrzymać ze sobą pod jednym dachem. Mimo to postanowiłam spróbować. Tymczasem, oczywiście wyzuta z wszelkich uprzedzeń, cierpliwie czekam, aż któreś z nas nie wytrzyma. Na razie Maks nieźle się kamufluje: nie dotyka mojej gazety, nie domaga się skoro świt kawy z pianką, nie oczekuje, że będę na czerwono malować paznokcie, i wprawdzie odważył się stanąć na progu z pudłem zawierającym telewizor, ale nie z pięćdziesięciocalowym ekranem, tylko dużo mniejszym. Przede wszystkim jednak, o dziwo!, nie próbuje mnie zmieniać, nie domaga się, żebym go rozumiała, ani nie boi się, że będę oczekiwała, aby on mnie rozumiał. Jak wiadomo, koszmar życia rodzinnego bierze się stąd, że ludzie szukają u siebie nawzajem zrozumienia, nawet jeśli zachowują się w sposób całkiem irracjonalny, co zresztą jest normą. Do tych wszystkich rzeczy, których Maks nie robi, należałoby jeszcze dorzucić kilka, które robi, co mnie zdumiewa. Byłam pewna, że fajny facet po prostu nie robi tego czy tamtego, że fajny facet polega głównie na tym, czego nie robi. Jak się okazuje, oni czasem robią coś oprócz kariery, której najczęściej nie udaje im się zrobić. Maks lubi czytać (głównie gazetę), naprawia (ma taką czarną teczkę z narzędziami, która mnie przeraża), wymyśla rozrywki sobotnio-niedzielne, lubi mnie i moje przyjaciółki, choć najczęściej chowa się przed nimi. I doskonale dogaduje się z moją mamą, która zachwyciła się nim od pierwszego wejrzenia. Maks ma jeszcze jedną zaletę, o której jednak wstydzę się powiedzieć, więc nie powiem. A na domiar wszystkiego rozumie teorię względności. I w lot się zorientował, że są kobiety, które podnieca już sama fraza: TEORIA WZGLĘDNOŚCI, choć nie

rozumie dlaczego. Uważam ją za coś na wskroś męskiego, co ma szerokie bary i mówi basem, zna się na uszczelkach i odróżnia żarówki od świetlówek, co jest leniwe, zdradzieckie i niewierne – a zatem trzeba to poznać na wylot, a potem ewentualnie unicestwić. Unicestwić teorię względności, którą faceci od zarania dziejów posługują się dla swoich korzyści. Lecz najpierw ją pojąć. Codziennie przy kolacji Maks usiłuje mi wyjaśnić rzeczoną teorię, za każdym razem jakąś inną chałupniczą i malowniczą metodą, i czasem nawet jest bliski sukcesu. Ja także. Nie śpieszymy się, bo znajdujemy w tej rozrywce dużo przyjemności. A kiedy po kolejnej próbie informuję nie bez satysfakcji: „Nie rozumiem”, on spokojnie odpowiada: „To dobrze, bardzo dobrze, jutro spróbuję inaczej”. Klasyczny przykład gry na zwłokę. Po obu stronach. Żeby jednak w naszym związku istniała jakaś równowaga, ja też się bardzo staram, naprawdę, i na przykład barwnie opowiadam Maksowi różne książki, zupełnie jak moja mama swojemu koledze Mietkowi. Różnica polega tylko na tym, że oni opijają to szampanem, a my nie. Widocznie na to jesteśmy jeszcze zbyt młodzi. To niesamowite, że ilekroć pomyślę o mamie, ona natychmiast do mnie dzwoni. Podziwiam jej zdolności telepatyczne, które są w stałym kontakcie z jej instynktem macierzyńskim. – Kochanie, dlaczego ty czasem dzwonisz pięć razy dziennie, a czasem znów milczysz całymi dniami? – pyta z wyrzutem. – Nie wiem. Może to ma jakiś związek z brakiem systematyczności. Nie robię czegoś, a potem chcę to nadrobić. – To niedobrze. Nie powinno się na przykład przez cały dzień głodować, a potem zjadać kolacji składającej się ze śniadania, obiadu i kolacji. Kurczę, skąd ona wie, że w ten właśnie sposób się odchudzam? Ma szósty zmysł, to pewne: zawsze wie, gdzie jestem, co robię i nade wszystko, czym sobie szkodzę. Trochę żałuję, że nie stosowałam się do jej rad – moje życie byłoby łatwe i lekkie, choć może niezbyt przyjemne. – Aha. A teraz z innej beczki. – Ton jej głosu wyraźnie się zmienia. – Podobno Artur podarował mi butelkę jakiegoś fantastycznego francuskiego wina. – Jak to podobno? Podarował czy nie podarował? – Mówię „podobno”, bo wręczył ją tobie. A ty miałaś wręczyć ją mnie. Wydało się – pewnie rozmawiała z Arturem. Trochę mi wstyd, że wypiłyśmy z Weroniką mamine wino. Miałam odkupić, ale szczerze mówiąc, liczyłam, że ona nigdy się o tym nie dowie. Zwłaszcza że ceny win z piwniczki Artura zaczynają się od stu złotych. Kogo na to stać! – Na śmierć zapomniałam. Od miesięcy wożę je w bagażniku – zapewniam, znów zawstydzona, że to kłamstwo tak lekko przeszło mi przez usta. – No to pewnie jest zbełtane. Straciło smak, bukiet i barwę. – Powinna zostać kiperką. – Przywiozę je za kilka dni. – Jak zdobyć takie samo wino? – I sprawdzimy. – Wolę sprawdzić z Mietkiem. No właśnie, z Mietkiem. Tyle razy mówiłaś, że powinnam podróżować, że nie wolno niczego odkładać, bo może być za późno. Przekonałaś mnie. Tylko że… – Milknie. – Że co? Jedź koniecznie. Trzeba zwiedzać świat, póki nie nastąpił jego koniec. Przecież wciąż donoszą, że ma się skończyć. Co prawda za każdym razem się mylą, ale pewnego dnia naprawdę wykraczą. Jedź. – Przestań mnie straszyć. I wcale nie chodzi o świat, tylko o Polskę. Będziemy zwiedzać Polskę. Mam

ponad osiemdziesiąt lat, a nigdy nie byłam we Wrocławiu, w Szczecinie, w Łodzi, w Rzeszowie… – Szybciej będzie, jak wymienisz miasta, w których byłaś – doradzam jej. – Zaczniemy od Sopotu, bo chcę zobaczyć morze. Nasz cudowny Bałtyk. Ale kto będzie podlewał moje kwiaty? No tak, jest z tym kłopot, bo skoro kogoś, a konkretnie mnie, wkurzają rośliny doniczkowe, to nie można w tej kwestii na niego liczyć. Zamykam oczy i zapewniam ją solennie: – Będę podlewać. – Trudno mi w to uwierzyć, bo wciąż mam przed oczami twój uschnięty kaktus. Słowo „kaktus” zawsze kojarzy mi się nieprzyzwoicie, więc zaczynam chichotać. – Nie, to był sukulent – mówię. – A darczyńca zapewnił, że prawie w ogóle nie potrzebuje wody, co się okazało nieprawdą. Nie moja wina. – A ja kwiaty podlewam codziennie, po troszku, ale codziennie, i rozmawiam z nimi. Wyczekuje. – Będę podlewała codziennie, ale bez żadnych rozmów. A na jak długo wyjeżdżasz? – Na tydzień. – Dam radę – zapewniam, a w duchu dodaję: wystarczy im jedna wizyta i jedno „ahoj, głupie kwiaty”. – No to załatwione. Wyjeżdżamy pod koniec sierpnia. – Co? Przecież jest dopiero marzec! – Podróże trzeba planować skrupulatnie i z wyprzedzeniem. Aha, i poproszę cię o pożyczenie walizki, bo wiesz, okazało się, że nie mam ani jednej. Wszystkie pieniądze w naszym domu szły… – …na znaczki pocztowe. Mama zawsze potrafi zagwarantować mi konieczną do utrzymania się przy życiu dawkę rozrywki. Ale ja nie potrzebuję żadnej rozrywki. Miałam jej dość w zeszłym roku, kiedy dwóch łobuzów próbowało mi ukraść znaczki, które odziedziczyłam po ojcu i cioci Róży. I pewnie bym już o wszystkim zapomniała, gdyby nie to, że jeden z nich, nędzny aktorzyna Karol, rozkochał w sobie moją przyjaciółkę, żeby znaleźć się bliżej mniej, a właściwie – bliżej moich znaczków. Jolka potem na długo zamknęła się w czterech ścianach swojego upokorzenia, a jej niechęć do mężczyzn przerodziła się w szczerą nienawiść. A ja od tej pory uporczywie dążę do tego, aby moje życie było monotonne i przewidywalne. I jak na razie to się udaje, zwłaszcza pod jednym względem: wiem z całą pewnością, że jutro, pojutrze na wyświetlaczu wagi łazienkowej, kiedy na niej stanę, nago, na czczo i bez okularów, pojawi się liczba 75. Zanim to nastąpi, dzwonię do Laury, bo z wielu życzliwych mi osób ona pierwsza przychodzi mi do głowy: to oczywiste, w końcu jest moją córką. – Co robić? – pytam smętnie. – Tak w ogóle czy konkretnie? – Jasne, że konkretnie. Czy ty wiesz, ile ja ważę? – Laura milczy, więc ponawiam pytanie: – Czy wiesz? – Wolę nie wiedzieć. Mam właśnie sesję i nadmiar wiedzy może mi zaszkodzić. – Powiedz, jak się tego pozbyć. Próbowałam wszystkiego. – Mamo – Laura bierze głęboki oddech – wszystkiego prócz jednego. Jakiejkolwiek diety, jednej

z setek, ale restrykcyjnie stosowanej, plus trochę ruchu. – Przymiotnik „restrykcyjny” fatalnie brzmi w twoich młodych ustach. – No to może spytaj Joli. – Ona też jest za gruba. – Basi? – Odpada – stwierdzam stanowczo. – Ona tylko raz w życiu przytyła jeden kilogram. Kiedy wyjechała z Antkiem do Budapesztu i objadała się tam słoniną. Kiedy Jolka i ja pytamy, jak to robi, ma taką minę, jakbyśmy prosiły o wyjaśnienie, czym są fraktale. Od takich spraw to ja mam teraz Maksa. – Wobec tego są trzy wyjścia: cela więzienna, bezludna wyspa albo wczasy odchudzające. Wybrałabym to trzecie. Pojedziesz na dwa tygodnie, pogimnastykujesz się pod okiem przystojnego trenera i wejdzie ci w krew. – Ale tam podobno trzeba wstawać o szóstej i głodować! – No to bezludna wyspa. Będziesz mogła wstawać, o której chcesz, bo na bezludnej wyspie w ogóle nie ma czasu ani jedzenia – mówi Laura, a słysząc w słuchawce moje milczenie, dodaje: – A jednak cela. – Też odpada, bo ja nie potrafię popełnić przestępstwa. Co najwyżej mogą mi wlepić grzywnę za palenie papierosa na przystanku. – Ty znów palisz? – Nie. Ale po pierwsze, mam taki zamiar, po drugie, to był pierwszy z brzegu przykład. Jak dotąd moim jedynym wykroczeniem było parkowanie w niedozwolonym miejscu. W dodatku to Jolka parkowała, bo wtedy pożyczyła ode mnie samochód. Nie zapłaciłam, bo uznałam, że to cholernie niesprawiedliwe. Przez ponad miesiąc przekonywałam o tym straż miejską w barwnych listach, a oni w końcu wlepili mi kolegium i musiałam zapłacić trzy razy więcej. Nie potrafiłam donieść na przyjaciółkę. Pomyśl, niektórzy bezkarnie znęcają się nad rodziną, a ja wybuliłam sześćset złotych za to, że Jolka zaparkowała w miejscu, w którym samochód naprawdę nikomu nie wadził. – Słuchaj. – Tak, ty najwyraźniej potrzebujesz kogoś, kto ma czarodziejską różdżkę odchudzającą. Zaraz. Ale czemu tak nagle chcesz się odchudzać? Dla Maksa? – Przeciwnie, on w ogóle nie widzi, że jestem gruba. To mnie wnerwia. Przygarnęłam ślepca. Niedługo dobiję do stu kilogramów, a on powie, że się apetycznie zaokrągliłam. Potrzebuję motywacji, rozumiesz? I nigdzie jej nie znajduję. W tej chwili przydałby mi się twój ojciec… – Mamo, twój mąż, dobrze? – Były mąż, ale zarazem twój ojciec. No więc Marcel, jak dobijałam do sześćdziesięciu kilogramów, a to było piętnaście kilo temu!, powiedział: „Oj, chyba utyłaś”, po czym zważył mnie wzrokiem i zmienił zdanie: „Nie, ty na pewno utyłaś”. I tydzień później ważyłam pięć kilogramów mniej. Ze strachu, że mnie porzuci. Nie chciałam być porzuconą kobietą, bo jeszcze nie wiedziałam, że to może być fajne. „Wspaniałe odkrycie – wtrąca Strofa, mój wewnętrzny głos, który mnie wciąż strofuje i z rzadka też pociesza albo coś mi doradza, niestety nie najlepiej. – Tylko że Laura za pół roku wychodzi za mąż, więc daruj sobie te życiowe mądrości”. – Dzięki, będę o tym pamiętać, kiedy Wojtek postanowi mnie rzucić. A teraz poszukaj tych wczasów i nie męcz Maksa. Zdarza się, że ktoś tak kocha, że ślepnie.

– Ale żeby do tego stopnia? Cóż, ja z kolei bywam głucha jak pień, na przykład wtedy, kiedy Maks wpatrzony w gazetę relacjonuje mi, co czyta. – No to się uzupełniacie: ty jesteś głucha, on ślepy, ty gruba, on szczupły. – Czyli wczasy, bo za chwilę nie będę mogła zawiązać sznurowadeł. – To kupisz sobie buty na rzepy. A teraz proszę, mam sesję. W Polsce są setki wczasów odchudzających. Taka dieta, siaka dieta. Basen, siłownia, kąpiele w solance, aerobik, jakaś zumba, a nawet aqua zumba, sauna, marsze i prelekcje, dziesiątki prelekcji na temat metabolizmu oraz, co gorsza, pogadanki z psychologiem. Już na sam dźwięk słowa „pogadanka” dostaję dreszczy. – Maks? – pytam po wielogodzinnym ślęczeniu w internecie. – Jakie imię podoba ci się bardziej: Esmeralda czy Szarotka? – To zależy. Jeśli chodzi o imię dla kotki, to zdecydowanie Szarotka. A nowo odkryta gwiazda powinna się raczej nazywać Esmeralda. – I spoglądając na mnie znad okularów, dodaje: – Albo Maria. Czyli jadę do Szarotki na Lubelszczyznę – również dlatego, że w okolicy są liczne zabytki, na przykład jakiś osiemnastowieczny zamek – a organizatorzy zapewniają, że w dwa tygodnie ubędzie mi pięć kilo. Oczywiście nie wierzę w tak błyskawiczny efekt, ale jeśli z tych pięciu trzy są prawdą – na początek wystarczy. Zarezerwowane, zaliczka wpłacona i natychmiast zaczynam się czuć dziwnie szczupło. Mózg ludzki jest strasznym oszustem – to oburzające, że każdy z nas nosi w sobie osobistego zdrajcę. – Mam nadzieję – mówi Laura, kiedy do niej dzwonię z wiadomością, że wybrałam Szarotkę – że zarezerwowałaś sobie pokój jednoosobowy, bo jak wylądujesz w dwuosobowym z kimś, kto nie może zasnąć przy zapalonej lampce, natychmiast wrócisz do domu. – Pewnie, że wrócę. Wieczór bez czytania, też coś! – prycham oburzona. Niestety, o przestrodze Laury przypominam sobie dopiero po tygodniu i kiedy spanikowana dzwonię do Szarotki, recepcjonistka oznajmia, że wszystkie pokoje jednoosobowe są już zajęte. – Przykro mi, dzisiaj zarezerwowano ostatni. Byłam pewna, że pani woli taniej, bo trzysta złotych piechotą nie chodzi. Wybrała pani miejsce w pokoju dwuosobowym. – Ale zrobiłam to nieświadomie! – wołam do słuchawki. – Czy jeśli zrezygnuję teraz, moja zaliczka przepadnie? – Owszem, regulamin, czytała pani, przykro mi. Wiem, że wcale nie jest jej przykro – już taki los recepcjonistek, że muszą nieadekwatnie nazywać swoje uczucia. – A czy może pani umieścić mnie w pokoju z jakąś wesołą sową? – To znaczy? – pyta niepewnie. – No, z kimś, kto nie zasypia o dziewiątej, lubi w nocy poczytać i ma poczucie humoru. Zastanawiam się, czy sowy mają poczucie humoru. – Ależ proszę pani, przecież już o siódmej jest poranny rozruch. Zaśnie pani z kurami, a obudzi się z pianiem kogutów. – Macie kurnik? – pytam z niepokojem.

– Nie. To była taka metafora. Jak ta z sową – odpowiada zniecierpliwiona. – Trafna, bardzo trafna. Chyba jednak przyjadę. Już się nie mogę doczekać – zapewniam. – Będzie nam miło. Niech się pani sparuje z jakąś koleżanką. Do zobaczenia. I się rozpętało. W snach i na jawie widziałam różne warianty współlokatorki: panią bardzo religijną i namawiającą mnie do wspólnej modlitwy, panią rozochoconą i nakłaniającą mnie do zapraszania panów z sąsiednich pokoi albo zasadniczą z zasadami, która się nieustannie gorszy, a w końcu niechlujną i bez żadnych zasad, która nie myje po sobie wanny. Nie-ma-mowy! – ktoś musi ze mną pojechać! Jolka wprawdzie gruba, ale ma szkołę. Baśka niestety szczupła i od jakiegoś czasu bez przerwy mówi o polityce, a w dodatku jest miłośniczką partii, za którą nie przepadam, i przeżywam właśnie wzmożenie religijne. Weronika ma doskonałą figurę i nie zostawi zwierzyńca: Józi, Czarusia, kotów ani głupiej kozy Balbiny. A inne koleżanki biorą urlopy albo latem, żeby wyjechać na greckie wyspy, albo zimą, żeby śmigać na nartach, z których już dawno zrezygnowałam w obawie, że sobie coś złamię – bo kto mi wtedy poda przysłowiową szklankę wody? Teraz mógłby to zrobić Maks, ale przecież nie wiadomo, jak długo ze sobą wytrzymamy. Już wiem – Anka! Wprawdzie zapełni szafę swoimi całorocznymi wiosennymi kreacjami, a półkę w łazience armią kosmetyków, ale ma szereg zalet nie do przecenienia: jest dowcipna, nie czepia się, no, może trochę, i nieźle mnie zna, więc nie rozczaruje się moim towarzystwem. Przede wszystkim jednak jej też przydałoby się zrzucić kilka kilogramów. Tak, współlokatorka prawie idealna. He, he, he – teraz trzeba ją tylko zręcznie podejść. – Aniu, wiesz co… – zaczynam słodkim głosem, a ona od razu węszy podstęp. Nie na darmo jest detektywką. – Daj spokój, znam ten ton. Mów od razu, o co chodzi. Czy znów masz jakiegoś tajemniczego prześladowcę albo wroga, który dybie na twoje znaczki? – Skądże znowu, chwilowo mam tylko wiernych przyjaciół. Dzwonię bezinteresownie, a przy okazji chciałabym spytać, czy nie masz ochoty na dwutygodniowy urlop. – Na tej bajecznej wyspie z palmami, o której opowiadałaś? – pyta z ożywieniem. No właśnie! Tego się będę trzymać. Swojej wyspy z mrzonek. – Skąd wiesz? Tak, dzwonię w tej sprawie – zapewniam skwapliwie. – Bo, sama rozumiesz, żeby tam pojechać, najpierw trzeba schudnąć. Z taką tuszą nie możemy paradować w kostiumach po złocistej plaży. – Mów za siebie. Ja mogę. Moja tusza mi nie przeszkadza. – Ale może lepiej zacząć od pensjonatu Szarotka. Na turnusie z dietą i gimnastyką. Co ty na to? – pytam niezrażona jej samoakceptacją. – Z jaką dietą? – Jej głos brzmi podejrzliwie. – Bardzo smaczną, racjonalną i w ogóle optymalną. A konkretnie owocowo-warzywną. Milczy, więc szybko dodaję: – A poza tym spacery, basen i relaks. Tak, relaks, bo podobno tyje się również ze zdenerwowania. A jak człowiek się uspokoi, to w mig chudnie. – A co, jeśli po powrocie znów utyjesz? Nici z wyspy? – Na pewno nie utyję. Po takich mękach… – Gryzę się w język, bo przecież miałam Ankę zachęcać, a nie zniechęcać. – Niemożliwe, to dieta bez efektu jo-jo, a poza tym wchodzi w krew. Już na całe życie.

– Ale ja czytam po nocach. – Ty mi po prostu z nieba spadasz! – wołam. – A ja spadam tobie. Bo ja też bez czytania nie zasnę. – Mam strasznie hałaśliwą suszarkę. – W ogóle mi to nie przeszkadza – zapewniam, niestety czas pokaże, że pochopnie. – Muszę się zastanowić, bo, wybacz, z tobą bywa niełatwo. W czasie śledztwa parę razy rwałam włosy z głowy. – Ale wszystko się dobrze skończyło, Po co do tego wracać? Obiecuję, że nie będę cię wnerwiać. – Nie przepadam za górami – oznajmia. – Pensjonat nazywa się Szarotka, ale jest na równinie. To od nazwiska właściciela. Już wiem, że pojedzie, w przeciwnym razie dawno powiedziałaby stanowcze „nie”. – No to zacznij się pakować – mówię. – I nie zapomnij tego zielonego dresu, w którym wyglądasz jak arbuz. – Tak, dwa tygodnie z tobą w jednym pokoju mogą się okazać niezapomnianym przeżyciem. Maks postanowił zrobić sobie w tym czasie urlop i pojechać do mojego szwagra Tomka, z którym zaprzyjaźnił się od pierwszej chwili, a ja książkę Weroniki przeczytam sobie w Szarotce. Jak sprytnie to wszystko obmyśliłam! Od razu czuję się lepiej: smukła i opalona, w pomarańczowym bikini i słomkowym kapeluszu spaceruję po plaży, ciepła morska woda obmywa mi stopy i przekonuję się na własnej gładkiej i opalonej skórze, że ten świat jest najpiękniejszy z wszystkich światów, nie ma na nim ani śmierci, ani chorób, ani starości, ani nadwagi. Jest wieczny i niezmienny w swej urodzie. – Pięknie jest żyć! – Wzdycham z błogością, wpatrując się w okno, za którym nad dachami domów różowią się promienie zachodzącego słońca. – Wczoraj mówiłaś, że życie to koszmar – rzuca Maks znad gazety, którą strasznie rozbebeszył, co mi nic a nic nie przeszkadza, bo to jest jego gazeta. Moja leży sobie na stole, nietknięta i pachnąca. – Owszem, wypsnęło mi się, ale tylko dlatego, że niechcący weszłam na wagę. – Proszę cię, schowaj ją albo najlepiej wyrzuć. – Aha, a wtedy już do końca zatracę się w systematycznym powiększaniu swoich gabarytów. – Czy ty naprawdę jesteś gruba? – pyta Maks i to jest strasznie głupie pytanie. – A czy ty mógłbyś czasem na mnie spojrzeć? – zadaję mu jeszcze głupsze, bo Maks ciągle na mnie patrzy, a ja wtedy proszę, żeby przestał. Podnosi głowę i mówi z wyrzutem: – A czy ty wiesz, ile mnie kosztuje, żeby na ciebie nie patrzeć? Najchętniej nie spuszczałbym cię z oka. – Jeszcze tego brakowało! Mam nadzieję, że chciałeś powiedzieć: „Nie spuszczałbym z ciebie oka”– burczę i znikam w swoim pokoju, żeby poczytać książkę Weroniki, która liczy – bagatela – ponad sześćset stron. Ostatnia noc w mieszkaniu, w którym byłam szczęśliwa. Jutro powiem: żegnaj, moje dawne życie, jadę przywitać nowe, chociaż mnie przeraża. Dzisiaj przed południem – już ostatni raz, bez większej nadziei – poszłam na poszukiwania

Czarusia. Trasą Puławska, Belgijska, którą wtedy pobiegł do parku. Pomyślałam, że to bez sensu, przecież głodny bezpański pies nie włóczy się po parkach, gdzie trudno o jedzenie. Intuicja, której zawsze słucham, kazała mi iść w kierunku Spacerowej. Dopiero kiedy doszły mnie zapachy z restauracji położonej na skraju parku, zrozumiałam dlaczego. Jeszcze kilkanaście kroków i przy wejściu do niej zobaczyłam Czarusia, który leżał na cienkim kocyku obok miski z wodą. Wyglądał całkiem nieźle, czyli ktoś, chyba personel restauracji, dokarmiał go. Serce biło mi jak oszalałe. Podeszłam. „Wybaczysz mi?”, spytałam. Podniósł na mnie brązowe ślepia. Machnął niepewnie ogonem, ale się nie ruszył, nie odezwał. „Potrzebuję cię”. Machnięcie ogonem i milczenie. Usiadłam obok niego na zimnej kamiennej posadzce i zaczęłam opowiadać o swoim życiu, o Bartku, o domu na wsi, w którym niebawem zamieszkam i który może być również jego domem. No to co, idziemy? Wstał i wpatrywał się we mnie pytająco. Bałam się, że ktoś już go przygarnął. Weszłam do restauracji. – Czyj jest ten pies, który leży przy wejściu? – spytałam pierwszą z brzegu kelnerkę. – Niczyj. Dokarmiamy go tylko. Nie chce się stąd ruszyć, jakby na kogoś czekał. Na mnie czeka, pomyślałam. – Czy mogę go zabrać? – Do schroniska? – spytała z niechęcią. – Nie, do domu. Kiedy wyszłam stamtąd, Czaruś stał nieruchomo, z ogonem na sztorc. Wyglądał jak pies wyrzeźbiony w kamieniu. Czekał. – Idziemy – powiedziałam, a on ruszył za mną jak odczarowany. A teraz leży obok mojego łóżka, na posłaniu z miękkiego koca, i wpatruje się we mnie. – Jedziemy na wieś. Będziesz miał tam podwórko, las, jezioro. No i mnie. – Kilka niepewnych merdnięć ogonem. Nazajutrz o dwunastej oddałam klucze nowej właścicielce mieszkania, która przyszła z ekipą remontową. – Będzie pani tutaj szczęśliwa – powiedziałam. – W tym mieszkaniu jest dobra energia. Dotarliśmy na miejsce późnym popołudniem. Wiał chłodny wiatr. Czułam zapach jeziora. Bartek nie przepadał za wodą. Kiedyśmy latem wyjeżdżali nad jezioro, najczęściej siedział na brzegu i patrzył, jak pływam. Człowiek gór i kobieta ryba. Mówił, że wyglądam jak syrena. Pod drzwiami mojego nowego domu leżało coś małego i czarnego. Pomyślałam, że to szmata, a wtedy to coś poruszyło się i spojrzało na mnie dwoma lśniącymi węgielkami. I od razu otrzymało imię Józia. Nie miałam wątpliwości, że to suczka, najwyżej półroczna. Pierwsze noce w mazurskim domu. Byłam przerażona i nie mogłam spać. Cały czas miałam wrażenie, że wokół mnie dzieje się coś złego, że w tej głuchej ciszy czai się niebezpieczeństwo. W kuchni coś skrobało, pewnie myszy. Czy ja się boję myszy? Gałęzie śliwy ocierały się o szyby. Naprawdę się bałam. Co ja, miastowa dziewczyna, robię tu, w tych ciemnościach, w domu pod lasem, gdzie mieszkają dzikie zwierzęta, wśród obcych ludzi, którzy traktują mnie podejrzliwie i bez życzliwości? Siódmej nocy już, już byłam gotowa podjąć decyzję o powrocie do Warszawy, kiedy uświadomiłam sobie, że nie mam dokąd wracać. Mieszkanie sprzedane! Byłam bliska łez. I wtedy coś się stało. Wyraźnie poczułam, że w sypialni ktoś jest, ktoś emanuje ciepłem. Wiedziałam, że wróci. To przecież niemożliwe, żeby ktoś, w kogo wtulałam się każdej nocy przez dwadzieścia kilka lat, przepadł

bez śladu. Przecież ludzie, tuląc się do siebie, wytwarzają nieśmiertelną energię. „Zostaniesz?”, spytałam. „Tak, dopóki będę ci potrzebny”. „Co powinnam zrobić?”. „Na razie uwierz, że nie ma się czego bać. To najważniejsze. A rano przejdź się po wsi. Po lesie. Idź nad jezioro. Jeśli zabłądzisz, nie bój się, tylko szukaj drogi. I od czasu do czasu powtarzaj sobie: tu jest mój dom”. Zasnęłam. A dzisiaj zrobiłam to wszystko, co poradził Bartek. Po południu, kiedy wróciłam z lasu, na ławce przed domem stał gliniany dzbanek. Ktoś przyniósł mi mleko, prosto od krowy. Bartek miał rację, nie wolno się bać. Nie wiedziałam, że Weronika przez długie tygodnie musiała oswajać wieś: przyrodę, ciemność, myszy, ludzi. Uczyła się rąbać drewno, rozpalać w piecu, grabić. I ani słowa skargi. Kiedy po dwóch miesiącach przyjechałam do niej, wydawało się, że jest na swoim miejscu. Dom pachniał ogniem i chlebem. Obok kominka leżał skulony kot, mruczał i mrużył zielone ślepia, wpatrzone miłośnie w Weronikę. Poszłyśmy na długi spacer i okazało się, że Weronika już zna wszystkie ścieżki. Dopiero teraz dowiaduję się, ile ją to wszystko kosztowało. Są ludzie, którzy jęczą z byle powodu, i tacy, co nigdy się nie skarżą. Do dziś pamiętam, o czym wtedy rozmawiałyśmy. – Dobrze ci tutaj? – spytałam. – Dobrze. Człowiek, jeśli tego chce, szybko się zmienia i przystosowuje. – Zmieniłaś się? – Tak. Na lepsze. Nigdy nie nadawałam się do pracy w korporacji. Ale dopóki żył Bartek, nie doskwierało mi to aż tak bardzo. Dobrze zarabiałam. Po tym, jak skończyłaś mi czytać Odyseję, i nazajutrz spotkałam Czarusia, powrót do tej pracy był już niemożliwy. Musiałam wszystko zmienić. Nie pytaj dlaczego. To nie są racjonalne decyzje. Podpowiada je intuicja. Niczego mi tutaj nie brakuje. Prócz Bartka. Bardzo za nim tęsknię. – A za Warszawą? – Czasem. Na przykład za tobą. Albo kiedy w teatrze grają sztukę, którą chciałabym zobaczyć. A czasem też za wielkomiejskim zgiełkiem, kiedy cisza dzwoni mi w uszach. – Ale co tutaj jest lepsze? – Byłam tego ciekawa. Też chciałam zmienić swoje życie. Radykalnie. Skończyć z szarpaniną. – Przyroda? Ludzie? – Nie mam pojęcia. Do mnie odpowiedź przyszła, kiedy wypisałam się ze świata i rozpadłam na atomy, rozproszyłam. Wszystko we mnie funkcjonowało osobno. A potem zaczęło wracać na swoje miejsce, wraz z odpowiedzią. – No cóż – westchnęłam – widocznie za mało obrywam od życia. Weronika się roześmiała. – Nie, obrywasz aż za dużo. Tylko że ty chyba chcesz uciec, nie zmienić. A poza tym masz dzieci. A ja nie. Gdyby nie to, pewnie zostałabym w Warszawie. Mnie na niczym nie zależało. Może dlatego szukałam Czarusia. Z egoizmu. Żeby mieć kogoś, kim musiałabym się zaopiekować. Wszystko zdawało się mówić, że Weronika podjęła dobrą decyzję: sad przy domu, zapach jeziora, wielki kwitnący kasztanowiec na podwórku, łąka pod lasem i las. Prosty płot z drewnianych sztachet, na których tkwiły gliniane dzbanki. Mleko, które się zsiada. Jajka od kur hodowanych przez sąsiadkę. Niebieskie okiennice, weki na półkach w spiżarni. Kartofle w piwniczce. A przede wszystkim dom – pełen zapachów, przyjaznych odgłosów, zwierząt, które wybrały Weronikę. Jak tu nie ulec czarowi wsi. Kiedy już prawie mu uległam, Weronika powiedziała: – Nie ulegaj pochopnie czarowi natury. Żeby zamieszkać na wsi, ona też musi ulec twojemu czarowi.

Zrozumiałam to dopiero tutaj. Pamiętam, jak na początku walczyłam: robale, ciemność, piec, który dymi. Nie każdy potrafi odnaleźć się w takim świecie. Wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że ja bym nie potrafiła. Przed wyjazdem jadę do Joli na pożegnalne pogaduszki. Zastaję ją w marnej formie. Aha, czyli jest w trakcie jednego ze swoich głębokich, ale, na szczęście, krótkotrwałych kryzysów. – Bez sensu – mówi cicho i milknie. Nabieram powietrza i zaczynam terapeutyczną przemowę: – Joluś, pomyśl tylko, ile pokoleń wychowałaś w duchu „czego poeta nie miał na myśli”. Nie mów, że twoje życie jest jałowe i bez sensu. Owszem przydałaby się jakaś przyzwoita pensja, ale pamiętaj, te pokolenia wypuszczone w świat kroczą teraz po nim bynajmniej nie bezmyślnie, o, nie!, dzięki tobie mają trochę oleju w głowie. Czy można więcej w życiu osiągnąć? – kończę na najwyższych tonach, z pytającym wzrokiem utkwionym w jej twarzy. Może wystarczy, a może będę musiała kontynuować. Cisza. Jolka otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz znów je zamyka i macha ręką. Zachęcam ją wzrokiem: „No, no, powiedzże coś”. W końcu wydusza z siebie: – Wiesz co, bujaj się. – Och – wysapuję rozczarowana. – Mam niezapłacony rachunek za prąd i jakiś uczeń poskarżył się dyrektorowi, że za dużo wymagam. Pewnie jeden z tych z olejem w głowie. Mam gdzieś pokolenia, które kroczą po świecie, tych tępaków, co podczas moich lekcji bawili się telefonami. – Ton jej głosu niebezpiecznie się nasila. – I niech mi tutaj nikt nie truje, zwłaszcza ty, moja droga, o misjach i zasługach, bo nie ręczę za siebie. Jasna cholera, setki debilnych wypracowań, zdania bez podmiotu, orzeczenia i dopełnienia. – To chyba niemożliwe – mówię cicho. – Owszem możliwe! I życie przez „rz”! – Ale życiu się to należy – odpowiadam jeszcze ciszej. Wiem, że za chwilę zmiażdży mnie jakąś błyskotliwą uwagą, ale w tym momencie, na moje szczęście i na nieszczęście dzwoniącego, odzywa się telefon. „Nie odbieraj”, proszę ją w myślach. – Tak! – rzuca burkliwie do telefonu. Siedzę cicho jak trusia i z ulgą widzę, że twarz Jolki zaczyna się wygładzać. Po chwili pojawia się na niej cień uśmiechu, potem uśmiech półgębkowy, cały uśmiech, a wreszcie uśmiech od ucha do ucha. Zakrywa dłonią telefon i głośnym szeptem informuje: – Mój dawny uczeń. Kiedy kończy rozmowę, w jej oczach migoczą wesołe iskierki. – Bardzo zdolny. Dostał jakieś prestiżowe stypendium i wyjeżdża do Londynu. – Kiedyś jeździli do Padwy, teraz do Londynu – rzucam bez sensu w nadziei, że kryzys Jolki został zażegnany. – Spakowana jesteś? – pyta, jak gdyby nigdy nic, i wybucha śmiechem, który przyjmuję z ulgą. Wiem, co zaraz usłyszę, bo Jolka przypomina mi o tym przed każdym moim wyjazdem. – Proszę bardzo, mów, przecież od czasu do czasu musisz mi o tym przypomnieć.

– Tak, muszę. – Jolka chichocze i trzyma się za brzuch. – Nigdy nie zapomnę twojej płonącej walizki. To trochę nie fair, że wciąż wraca do tego zdarzenia, ale w tej chwili wolę to niż jej załamania. I też się zaczynam śmiać. – Chcesz, to jeszcze raz ci opowiem – proponuję. – Tak, proszę, to mi zawsze poprawia humor. – Owszem, kiedyś w czasie pakowania spaliła mi się połowa zawartości walizki, bo spadł do niej zapalony papieros, ale pożar powstał nie z mojej winy, tylko przedstawiciela bankowego, tak to się chyba nazywa, który zadzwonił akurat wtedy, gdy się pakowałam, i próbował mnie nakłonić do zaciągnięcia bezzwrotnej pożyczki. Ten papieros zapewne wypadł mi z ust z radości i wielkiego zdumienia. Każdy by się ucieszył. – Za każdym razem opowiadam Jolce tę historię coraz barwniej i dorzucam do niej coś nowego. – Nasz kapitalizm wówczas dopiero raczkował. Oferta była bajeczna: „bezzwrotna pożyczka” według mnie oznaczała nieopodatkowaną darowiznę. Bankowiec o miłym głosie rozbudzał drzemiącego we mnie homo oeconomicus, a tymczasem moje ubrania się tliły. Teraz, kiedy ktoś do mnie dzwoni w sprawie darmowych badań albo bielizny przeciwreumatycznej, mówię, że ja tu tylko sprzątam. Kłamstwem w tym zdaniu jest jedynie słówko „tylko”. Ale wtedy… Wtedy były inne czasy. Czasy wielkiej niewinności i naiwności. I bezgranicznej wiary w zdobycze kapitalizmu, która zastąpiła bezgraniczną niewiarę w zdobycze socjalizmu. Wystarczy. – Jeszcze, proszę – mówi Jolka, składając dłonie jak do modlitwy. – Nie zauważyłam, że się tlą, bo ze słuchawką przy uchu poszłam do kuchni, żeby zgasić gaz pod kapuśniakiem, cały czas usiłując zrozumieć, dlaczego ktoś chce mi ofiarować pieniądze, których nie zarobiłam. Wreszcie pojęłam i równie miłym co agent bankowy głosem powiedziałam, że też chętnie udzielę mu pożyczki na takich warunkach. Rozłączył się bez „do usłyszenia”. Kiedy wróciłam do pokoju, okazało się, że ta pożyczka rzeczywiście by się przydała, bo prawie cała moja garderoba poszła z dymem. – A teraz powiedz, jak ugasiłaś pożar – prosi Jolka. – No dobrze, ale obiecaj, że kiedy stąd wyjdę, nie pogrążysz się w depresji. – Obiecuję. – Otóż wlałam do walizki napoczętą butelkę wybornego chardonnay, prezent od Artura, właściciela cudownie zaopatrzonej piwniczki, którego, nawiasem mówiąc, powinnam odwiedzić. – Dobrze, że nie miałaś pod ręką butelki z wódką. Kiedy wychodzę od Jolki, nadal słyszę za drzwiami jej śmiech. Terapia przez opowiadanie śmiesznych historii jest bardzo skuteczna, tylko że mnie nadal żal tamtych ubrań. Po powrocie do domu, zaczynam się pakować. Maks nerwowo szeleści gazetą, co rusz ją odkłada i pyta, czy nie potrzebuję pomocy. Po wielogodzinnej szamotaninie, bo tylko tak można nazwać procedurę pakowania, jakiej bezwolnie ulegam od niepamiętnych czasów, zamykam walizkę i wyczerpana siadam na kanapie. Padają kolejne pytania: – Masz latarkę? – Anka ma. Szelest gazety.

– Ładowarkę? – Mam – mówię, po czym zrywam się i zaczynam jej szukać. Pyta i pyta, i co chwila okazuje się, że jednak nie wszystko spakowałam. W czasach przed nastaniem Maksa to Jolka w przeddzień mojego wyjazdu zawsze zadawała mi rutynowe pytania. Brakuje mi tego rytuału, a poza tym chcę sprawdzić, jak się czuje, więc do niej dzwonię. – Dlaczego nie pytasz, czy wszystko spakowałam? – Bo teraz podobno robi to Maks. – Owszem, ale czy ty wiesz, o co on pyta? Czy zabrałam śrubokręt. Czy mam latarkę, baterie, podręczną apteczkę, scyzoryk. Na co mi scyzoryk? Nie mogłam domknąć walizki. Jak Charlie Chaplin w filmie Włóczęga. – Niepojęte. Uwaga, wyliczam: szampon, balsam do ciała, pasta do zębów, różowe tabletki, niebieska apaszka, gumki do włosów, opaska, lampka nocna, jasiek… – Nie, jasiek masz ty, ja mam pusię. Czyli przeszło jej. Mogę spokojnie jechać. Mój bagaż jest dwa razy większy niż Anki, ale nie przejmuję się tym – nie po to jedziemy samochodem, żebym musiała się ograniczać. Na wszelki wypadek pytam: – Czy ty aby na pewno zabrałaś zielony dres? – Mam wszystko, co niezbędne. Nie zabawiaj się w moją mamę: kiedy wyjeżdżałam, co pięć minut wchodziła do mojego pokoju i pytała o kolejną rzecz, bez której się umiera, jeśli nie masz jej przy sobie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. – A wiesz, moja, kiedy gdzieś jadę, przypomina mi, żebym nie nawiązywała pochopnych znajomości i kładła się wcześnie spać. Rozumiesz? Wcześnie spać. Tak jakbym była szesnastolatką, która wyjeżdża na podryw i ma zamiar szaleć po nocach. – Musi mieć ku temu jakieś powody – stwierdza złośliwie Anka. Przez resztę drogi albo milczymy, albo zdawkowo komentujemy krajobraz ozdobiony dworkami obronnymi i bunkrami wypoczynkowymi, które przetrwają wszelkie kataklizmy. Kiedy parkuję przed Szarotką, natychmiast potwierdza się, że trafnie wybrałam. Pensjonat jest oddalony od najbliższych domostw co najmniej pięć kilometrów, w pobliżu nie ma ani jednej knajpy, ani jednego sklepu, w którym można by kupić słodycze, wino albo papierosy – wokół panuje kojąca cisza i widać jedynie pola, ugory, pagórki i lasy. A z żywych istot – tylko krowy na łące, kilka psów i rudego kota na parapecie. – Tak, chyba rzeczywiście schudniemy – mówi Anka, rozglądając się po okolicy. – Dobry wybór. – Nie chwal dnia, lepiej wejdźmy do środka, może się okazać, że jest tam ogromna sala dansingowa, gdzie po nocach odbywają się dzikie potańcówki przy muzyce disco polo. – No to sobie również pohasamy, w tańcu traci się mnóstwo kalorii. – Anka zaciera ręce. W hallu słychać jednak muzykę równie kojącą jak cisza na zewnątrz – żadnego disco polo, tylko dźwięki gitary i słodki dziecięcy chórek. Wszędzie róże w rozmaitych kolorach, chyba sztuczne, na ścianach obrazy… na ścianach obrazy… obrazy… tak, na ścianach święte obrazy w pozłocistych ramach: Matka Boska z Dzieciątkiem, Dzieciątko bez matki, święty Józef, nasz papież, a nad recepcjonistką – całkiem spora figura Chrystusa na krzyżu, opleciona bluszczem i przystrojona krwistymi jak jego rany

różami. Stoję jak wryta i zastanawiam się, co dalej: czy pożegnać się z pieniędzmi i od razu zmykać do samochodu, czy może, bez wyciągania szybkich wniosków, zostać i czekać, co los nam zgotuje. – Anka – szepczę. – Ja nie byłam u bierzmowania i nie zabrałam modlitewnika. – Nie martw się, mam maturę z religii. W liceum chciałam zostać zakonnicą. Damy radę – odpowiada. Wciąż się waham, ale kiedy z głębi korytarza wyłania się sylwetka w czarnej sutannie, odruchowo chwytam za rączkę walizki. – Stój – rozkazuje Anka, łapiąc mnie za ramię. – Skoro mnie tutaj przywlekłaś, przelałam na ich konto zaliczkę i musiałam spędzić trzy godziny w rozpadającym się samochodzie, w którym bez przerwy coś stuka i cuchnie papierochami, to teraz nie urządzaj mi tutaj przedstawień, tylko bierz klucz. – Niech będzie pochwalony – pozdrawiam przystojnego księdza około pięćdziesiątki, który właśnie nas mija. – Szczęść Boże – mówi Anka z miną, jakby coś przeskrobała. – Szczęść Boże – odpowiada ksiądz z promiennym uśmiechem. Odstawiam walizkę i powoli podchodzę do recepcjonistki w sweterku z głębokim dekoltem, która od dłuższego czasu bez słowa, ironicznie, obserwuje nas spod Chrystusa uwięzionego w pętach bluszczu. Chcę powiedzieć, że ten dekolt nie licuje ze scenerią wokół niej, ale Strofa stuka się w moje czoło od wewnątrz. – Nie wiem, czy dobrze trafiłyśmy, bo może w pobliżu jest jeszcze jeden pensjonat Szarotka, ale my jednak na turnus odchudzający, więc chyba zaszła pomyłka… – Nie zaszła – odpowiada dziewczyna. – Pokój numer trzynaście, tutaj program dla obu pań, obiad zawsze o czternastej, a dziś wieczorem spotkanie z dietetyczką. – Obowiązkowe? – pytam. – Nic nie jest obowiązkowe. – Wzrusza ramionami. – Można przez dwa tygodnie nie wychodzić z łóżka. Już o nic nie dopytujemy, tylko grzecznym truchcikiem udajemy się na pierwsze piętro do pokoju numer trzynaście – to też wydaje mi się podejrzane, przecież trzynastka jest tylko jedna, dlaczego akurat nam się musiała przytrafić? Owszem, jestem zabobonna. Co z tego – ta słabość dotyka nawet wielkich ludzi. Caruso podobno nosił naszyjnik z sardeli, który miał go chronić przed chorobami. Niestety, ów naszyjnik nie zdołał zniwelować magicznego działania whisky i mocnych papierosów egipskich, więc artysta dość młodo umarł. Anka, jak się okazuje, też jest przesądna. – Trzynastka – szepcze zachwycona i z błogim uśmiechem dodaje: – Mam złe przeczucia. Przydałby się jeszcze czarny kot. – Nie wchodźmy tam – proszę ją w nadziei, że jednak rzuci hasło do odwrotu, zanim przekroczymy próg pokoju, który może okazać się pechowy. – Mam dość przygód. – Nie żartuj. Chcę tutaj zostać, zwłaszcza po tym, co przed chwilą zobaczyłam po drugiej stronie korytarza. To naprawdę intrygujące. – Pokazuje na coś palcem. Patrzę w tamtym kierunku i nic specjalnego nie widzę. Po każdej stronie korytarza wyłożonego drewnianą boazerią ciągnie się jedynie szereg identycznych drzwi, a między nimi wiszą obrazy w nieco skromniejszych ramach niż te na parterze, ale z pewnością pędzla tego samego artysty. Jest! – na jednych z drzwi widnieje tabliczka z napisem „Kaplica”. Podchodzę do nich i naciskam klamkę: w środku ołtarz, stół mszalny nakryty śnieżnobiałym koronkowym obrusem, konfesjonał, obrazy i krzyże, w oknach zamiast

szyb – witraże w jaskrawych kolorach z przewagą czerwieni i błękitu. Anka wskazuje z kolei w głąb korytarza. Na jego końcu też stoi konfesjonał. Po co im aż dwa? – Szybko, sprawdźmy w programie, czy spowiedź jest obowiązkowa – mówię zdenerwowana. – Wprawdzie nie mam nic przeciwko spowiedzi, ale wówczas całe dwa tygodnie musiałabym spędzić na klęczkach przed konfesjonałem. Szkoda byłoby tego miłego księdza. Spowiedź uszna w moim wykonaniu mogłaby się okazać ostatnią w jego życiu: zrzuciłby sutannę. – Przestań paplać – rozkazuje Anka i otwiera drzwi. – Piękny pokój, z widokiem na pola i lasy, a obrazki na ścianie całkiem gustowne. Nie zaszkodzi nam małe duchowe wsparcie i odrobina mistyki. – Wysuwa szufladę szafki nocnej i dodaje z satysfakcją: – I proszę, jest też Biblia. – To akurat normalne – stwierdzam. – Pokoje hotelowe, od kiedy weszliśmy do Unii, często są wyposażone w Biblię, chociaż w Polsce nikt jej nie czyta. Mnie to akurat odpowiada, bo kiedy na wyjeździe skończy mi się lektura, to czytam sobie Biblię. Niektóre fragmenty, na przykład o arce Noego czy Sodomie i Gomorze, znam już na pamięć. – Nie wierzę. – Wzrok Anki potwierdza tę niewiarę. – No to posłuchaj: „A wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia. I zniszczył te miasta oraz całą okolicę wraz z mieszkańcami miast, a także roślinność. Żona Lota, która szła za nim, obejrzała się, głupia, i zamieniła w słup soli…” – zaczynam recytować grobowym głosem, a wtedy gdzieś, chyba na drugim piętrze, rozlega się krzyk. Milknę przestraszona, że to ja go sprowokowałam swoją recytacją. Anka wpatruje się we mnie karcącym wzrokiem. – O co ci chodzi? – szepczę. – Te efekty specjalne to nie moja sprawka. – Kto cię tam wie. Uchylam drzwi. Na schodach słychać tupot. Ktoś po nich zbiega. Potem znów, jakby tę pierwszą osobę ktoś gonił. Wychodzimy na korytarz. Żywego ducha. O dziesiątej, wyczerpane wykładem dietetyczki i głodne, bez czytania gasimy światło. – Ta dieta nie wygląda na optymalną. – Głos Anki nie brzmi wesoło. – Już raczej na minimalną i mikroskopijną. – Chciałam stąd uciekać, ale ty byłaś pełna nadziei i złych przeczuć, które z racji swojego zawodu uwielbiasz. – Owszem, nie przeczę, bo to takie miejsce, gdzie coś się musi wydarzyć. Jest wprost stworzone do tego. Przepadam za opowieściami grozy, zwłaszcza takimi, w których narrator już na początku zapowiada, że niebawem stanie się coś strasznego, na przykład, że umrze, ale nie mówi tego wprost, o nie, tylko owija w bawełnę: „Kiedy weźmiesz tę książkę do ręki, łaskawy czytelniku, mnie już pośród żywych nie będzie…” albo: „Niebawem pożegnam się z tym światem, ale zanim to nastąpi…”. To działa na moją wyobraźnię. Kiedy weszłyśmy do Szarotki, natychmiast poczułam klimat powieści gotyckiej, tak jak na kilometr czuję zapach… – czekam, rzecz jasna, aż powie słowo „krew” albo „zbrodnia”, ale niesłusznie – …zapach świeżych ogórków. – Tak, wiedziałam, że coś cię tutaj zatrzymuje pomimo tych krzyży i księdza. – Tutejszy entourage w ogóle mi nie wadzi, przeciwnie, bo jestem wierząca. Zapamiętaj sen pierwszej nocy – prosi Anka. – Może się nam przydać.

Powoli zasypiam. Anka coś jeszcze mówi, ale jej słowa dochodzą do mnie już z daleka, zniekształcone i pulsujące echem, jak w kościelnej kaplicy. Budzi mnie dziki dźwięk suszarki i pieśń na ustach Anki. Zatykam uszy, ale wiem, że to nic nie da – lepiej od razu wstać. Za oknem, nad polami, leży mleczna mgła, w której poruszają się jakieś sylwetki. Wygląda to dość upiornie. Dopiero po dłuższej chwili okazuje się, że to zwykłe krowy, i uczucie strachu, które już, już miało zamiar rozkołatać moje serce, mija. Dlaczego tak wielu rzeczy się boję – mgły, ciemności, lasu, myszy, owadów, wody, ognia i na dodatek mam jeszcze lęk wysokości i symulowaną agorafobię? Świat stworzono po to, żebyśmy się bali. Więc się boję, nawet we śnie. Tej nocy dręczyła mnie trzynastka i duchowny w czarnej sutannie, Sodoma i Gomora, a w końcu upiorny hydraulik, który nie chcąc spłacać swoich długów, wymyśla kolejne niestworzone historie i wreszcie morduje swoją dobrodziejkę, czyli mnie, kluczem francuskim. – O, nie śpisz. Anka stoi w otwartych drzwiach łazienki, skąd buchają kłęby aromatycznej pary. Budzą się we mnie proustowskie instynkty: zapach bergamotki zapamiętam na zawsze. – I po co brać prysznic, skoro za chwilę mamy morderczy marsz z kijkami? – pytam, teraz z kolei oszołomiona barwami jej szlafroka w rajskie ptaki i kwiaty. – Ja w każdym razie wolę się umyć, dopiero jak się ubrudzę. Najważniejsze, żeby się pięknie między sobą różnić, prawda? – Oj, różnimy się, różnimy. – Anka lustruje mnie od stóp do głów i na dłuższy czas zatrzymuje wzrok na moim przaśnym szlafroku, który od wieloletniego używania spłowiał, zdeformował się i w kilku miejscach przetarł. – No co? Na pewno go nie wyrzucę. Z trudem rozstaję się z rzeczami. Kiedyś wyrzuciłam do śmieci dziurawe buty, ale nie do kubła w domu, tylko od razu do kontenera, żeby mnie nie kusiło. Wystałam je w cedecie na Woli. Ale czy ty w ogóle wiesz, co to był cedet? Ty pewnie kupowałaś ubrania w komisach. I potem w nocy poszłam z latarką po te buty, bo z tęsknoty za nimi nie mogłam zmrużyć oka. Anka patrzy na mnie z politowaniem i stuka się w czoło. Idę do łazienki, po drodze wydając z siebie serię pogardliwych prychnięć przeznaczonych dla Anki. Jeśli nasz pobyt tutaj ma wyglądać tak, że każda sztuka mojej ulubionej garderoby będzie u niej wywoływać ataki śmiechu, to dziękuję. – Nie gniewaj się – woła Anka, kiedy szoruję zęby. – Ja ci nawet zazdroszczę, bo przynajmniej nie tracisz czasu na te wszystkie bzdety, od których jestem uzależniona. Czy wiesz, że nie potrafię wyjść z domu ubrana na luzie, chociaż moja praca często wymaga wygodnego stroju? I sportowego obuwia, którego nie znoszę. Nie wiedziałam, że można się uzależnić od kiczowatych przyodziewków, szpilek, malowania paznokci i robienia dzień w dzień misternej fryzury. – Te nałogi na pewno mi nie zagrażają – odkrzykuję. – Co ci się śniło? – pyta, przybierając niewinną minę, co, zdaje się, ma stanowić przeciwwagę dla ironii, której ostrzem przed chwilą mnie ugodziła. – Bond. James Bond – odpowiadam. – W swoim przyciasnym garniturku. Jak mnie uwalnia z rąk sekty albo mafii, nie pamiętam, i już, już mamy się pocałować, kiedy do akcji wkracza szalona detektywka, która chce mi go odebrać. – Sekta, mówisz. Sekta to całkiem prawdopodobne. Rozejrzę się trochę, powęszę, a ty się szykuj do

marszu. Spotkamy się na dole. Kiedy wędrujemy przez chłodny poranny las, w grupie jeszcze grubszych grubasów niż ja, Anka w pewnej chwili nieco zwalnia i ruchem głowy wskazuje na koniec groteskowego pochodu. – Nos mnie nie zawiódł – mówi, kiedy wyprzedził nas nawet najpowolniejszy i najbardziej zasapany uczestnik turnusu, pan w naszym wieku, z zabójczym wąsikiem, podobny do Flapa. – Wyczułaś gdzieś zapach świeżych ogórków? I co z tego, przecież się odchudzamy, to pewnie codziennie będziemy jeść ogórki, pomidory, cebulę… – Nie łudź się, podstawą tej diety jest kapusta. Sprawdziłam. Tu naprawdę dzieje się coś dziwnego. – No nie wiem. Kapusta w diecie odchudzającej w ogóle mnie nie dziwi. – Mnie też nie. Ale oni prowadzą wczasy odchudzające, prawda? Więc dlaczego na drugim piętrze mieszka tylu mizernych? Kiedy z ciekawości tam zajrzałam, mieli akurat zebranie w hallu. Na mój widok wszyscy zamilkli, jakby się przestraszyli. Chyba raczej na widok twojej fryzury i makijażu, które pasują do tego miejsca jak pięść do nosa, pomyślałam, a głośno powiedziałam: – Co, może sekta? Nie traktuj tak poważnie moich snów. Ten o Bondzie akurat wymyśliłam. Widocznie są też inne turnusy, na przykład dla tych, co chcą przytyć, albo dla kółka różańcowego, wiesz, ta kaplica, ksiądz, pieśni religijne. Nie chcę się tym zajmować, przynajmniej dopóki nie zaczną mnie nawracać. – Ja tylko mówię o swoich obserwacjach. Niech ci będzie, że mam skrzywienie zawodowe. Ale dzięki temu widzę więcej niż inni. – A teraz nieco szybciej! – woła trener i stadko grubasów przyśpiesza. – Nie dam rady – wysapuję po dziesięciu minutach. – Biegnij z nimi, wolę zginąć w lesie rozszarpana przez wilki. – No, pani Marysiu, jeszcze tylko dwa kilometry. Proszę się nie poddawać – zachęca mnie pani Wanda z Lublina, najstarsza, lecz bardzo dziarska uczestniczka turnusu. – Przyjeżdżam tu od trzech lat i za pierwszym razem też omal nie umarłam. – Między „omal nie umrzeć” a „umrzeć” jest spora różnica – odpowiadam, podczas gdy Anka, podskakując lekko jak gumowa piłka, obiega mnie dookoła z uśmieszkiem, za który zabiję ją tej nocy, kiedy zaśnie. Jak to dobrze, że Maks przypomniał mi o scyzoryku. Nie sądziłam, że się przyda. Nie umarłam, ale przy obiedzie – zupa kapuściana, tarta marchewka, porcja rozgotowanych brokułów oraz kwaśny kompot nieokreślonej barwy, czyli barwy pomyj – bardzo tego żałuję, zwłaszcza że z kuchni dolatują nęcące zapachy całkiem normalnych potraw, bynajmniej nie wegetariańskich. Herbata ziołowa regulująca trawienie dopełnia czary goryczy, a świadomość tego, że za godzinę powinnam się stawić w sali tortur, czyli gimnastycznej, pozbawia mnie resztek sił i zwala z nóg. Na szczęście już w pokoju, na łóżko. – Same cyborgi. Widziałaś? Tacy grubi, a do końca radośnie truchtali. Ja tego nie przetrwam – wyjękuję. – Przetrwasz, przetrwasz. Idę się rozejrzeć i powęszyć, a ty się zdrzemnij, masz pół godziny. Nikt mnie jednak nie budzi. I śnię, tym razem chyba sen proroczy, którego Anka domagała się pierwszego dnia. Stoję w gęstej mgle, z której wyłaniają się ludzie, bladzi i smutni, co chwila ktoś inny,

w zwolnionym tempie, po czym znikają. Miotam się, bo nie wiem, skąd wyjdzie kolejny upiór. I tak przez cały czas. – Obudź się – słyszę głos Anki. – Okropnie jęczałaś. – Boże, dzięki. Śniły mi się trupy we mgle. To pewnie przez to pole, gdzie pasą się krowy. Widziałaś? – Nie widziałam, ale czuję, że nie będziemy się nudzić. Już się nie nudzimy. Naprawdę mroczne miejsce. Tylko nie wolno nam się zdradzić, bo tutaj wszyscy są w zmowie. I niewykluczone, że ksiądz jest fałszywy. W końcu każdy może sobie kupić sutannę i udawać księdza. – Ty na pewno nie. Od razu by cię zamknęli w zakładzie dla obłąkanych, gdzie mogłabyś się przerzucić na Napoleona. Anka, to naprawdę choroba zawodowa. – Śmieje się i potakuje. – Kiedy nie masz żadnej zagadki do rozwikłania, popadasz w paranoję. – Mów, co chcesz, ale ta grupa na górze jest podejrzana. Kiedy się rozglądałam, z jednego pokoju wybiegła zapłakana dziewczyna, a za nią przestraszona kobieta, mniej więcej w naszym wieku. Na korytarzu stał ten ksiądz, kiwnął do niej głową, po czym sięgnął do kieszeni sutanny i wyjął… – Rewolwer! – Bez przesady, jeszcze na to za wcześnie, wyjął telefon i do kogoś zadzwonił. Niestety mówił zbyt cicho. – Zbyt cicho jak na co? – pytam. – Jak na to, żeby usłyszeć, co mówi. – Przestań, ja się tylko odchudzam. Zaraz, w sutannach są kieszenie? – No pewnie. A gdzie księża noszą chusteczki do nosa, pieniądze, telefony? – To ponad moje siły. Byłaś na gimnastyce? – Byłam. – Anka robi kilka przysiadów i skłonów. – I co? – Wolałabym kick boxing. Czekaj, to nie wszystko. Na schodach znalazłam to. Chyba list, ale bez nagłówka. Przeczytaj. – Podaje mi zmiętą kartkę. – Nie czytam cudzych listów. – No to ja ci przeczytam: „List do Boga? Nie będę pisać do kogoś, kogo nie ma. A jeśli jest, tym gorzej, bo jest i patrzy na to wszystko obojętnie. Na moje życie. Czytałam książkę o naukowcu, który stał się niewidzialny. Też bym chciała. Tylko Pedro by mnie widział. Kradłabym dla niego różne rzeczy. Żeby nie marzł i nigdy nie był głodny. Bogu to nie przeszkadza. Nie mam dokąd wrócić. A teraz wrzucę ten list do kibla i spuszczę wodę. I niech się te wszystkie oszołomy ode mnie…”. Tutaj list się urywa. Pedro. Może to pies. Albo jakiś niepokorny, którego przetrzymują gdzieś i głodzą? Czy co? – Słuchaj, to są czyjeś prywatne sprawy. Nie wolno zaglądać ludziom do głów. Ktoś po prostu wkurzył się na swój los. Anka już nie odpuści i właśnie wciąga mnie w aferę z duchownym w tle albo nawet w roli głównej. To niesprawiedliwe, że garną się do mnie wariaci i wariatki. Naprawdę wolę towarzystwo ludzi bez żadnych pasji i narowów. – Idziemy na masaż. Ale bądź ostrożna, ani mru-mru – szepcze Anka z palcem wskazującym na ustach. – Obserwuj i milcz jak zaklęta. – Ani myślę – odpowiadam zeźlona.

Niestety, od tej chwili mam oczy i uszy szeroko otwarte, każdy drobiazg, każde słowo, każda mina wydają mi się podejrzane. Nie da się ukryć – jestem asystentką detektywki na urlopie, która dzięki wyostrzonym zmysłom już w pierwszej minucie tego urlopu odkryła coś niepokojącego, a może nawet przewidziała zbrodnię. – Co powiesz o naszym masażyście? – pyta wieczorem. – Nic, najpierw leżałam na brzuchu, a kiedy się odwróciłam na plecy, zamknęłam oczy, żeby nie widzieć, jaki jest piękny i młody, i nie uciec stamtąd. Czułam się tak, jakbym leżała w prosektorium na stole sekcyjnym. – Przesadzasz. Jak na swoje pięćdziesiąt lat wyglądasz całkiem nieźle. – Wątpliwy komplement. Mów. Przecież widzę po twojej minie, że znów coś „zwęszyłaś”. – Spotkałam tę dziewczynę. Zgarbiona, smutna. Zresztą wszyscy oni mają wypisany na twarzy smutek. Widziałaś? Snują się tu i tam, jak trupy w twoim śnie, jacyś nieobecni, milczący. Spytałam, czy to jej list i czy nie potrzebuje pomocy. Wyrwała mi go z ręki i uciekła. – Anka, chodźmy na kolację, a potem spać. W ogóle nie podzielam twojej ciekawości świata i ludzi. Nie obchodzą mnie. Wolę poczytać. Kolejne święta bez Bartka. Tegoroczna zima jest piękna. Napadało mnóstwo śniegu, który za dnia skrzy się w słońcu, a nocą w świetle księżyca. Namawiałam Manię, żeby przyjechała do mnie z mamą na tydzień. Niestety Laura znów zniknęła z domu, a Mania czeka. Nie śpi, nie je, tylko czeka. Bardzo schudła. – Dlaczego trzeba mieć dramatyczne problemy, żeby schudnąć?! – pytam, patrząc w sufit. Anka odrywa wzrok od grubej książki, na której okładce widnieje zielony potwór oraz tytuł: Zgroza w Dunwich. – Nie wiem. Ale są tacy, co chudną ze szczęścia. Na przykład kiedy są zakochani. – A ja się zakochałam i utyłam. – Widocznie nie należysz do tej grupy ludzi. Albo nie jesteś zakochana. – Nie, widocznie Maks gotuje zbyt kaloryczne potrawy. – Dziwne, że umie gotować. – Przecież to jedna z najbardziej męskich umiejętności. Faceci, którzy o tym wiedzą, nie wpuszczają kobiet do kuchni. Ale teraz, po powrocie, będę bezwzględna. – Przez tydzień. – Nie, już zawsze. – Aniu, a co ty studiowałaś? – pytam ni z gruszki, ni z pietruszki. – Prawo. Tylko dlatego, że miałam świetną pamięć. – I potem poszłaś do policji? – Jak sobie policzysz na palcach, to jeszcze do milicji. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza. – Ależ skąd – zapewniam trochę nieszczerze. – Tak, tradycji rodzinnej stało się zadość. Chciałam zbawiać świat, wsadzać za kratki dilerów, ratować narkomanów. I nie zauważyłam, kiedy moja córka stała się narkomanką. Najciemniej jest pod