mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Bieniek Natalia A - Uśpione Marzenia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Bieniek Natalia A - Uśpione Marzenia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

O Uśpionych marzeniach Rynku kobiecej prozy, drżyj! Nadciąga tajfun o imieniu Natalia. Wedrze się do domu, wymiecie na wierzch wszystkie brudy, naruszy skostniałe struktury społeczne i rodzinne, a na ruinach zasadzi nową nadzieję. Dopiero się rozkręca, ale z każdą kolejną książką będzie zapewne mocniejszy. Monika Orłowska, autorka książek: Cisza pod sercem, Adam i Ewy, Kłamstewka i kłamstwa To naprawdę interesująca propozycja, zupełnie inna od tych, jakie znaleźć możemy na półkach w księgarniach. Autorka doskonale oddała charakter swoich bohaterek, ich zagubienie, szamotaninę, walkę wewnętrzną, pokazała nam ogrom emocji, poruszyła w nas delikatną strunę, odniosła się do naszej wrażliwości. Dzięki tej książce zwrócimy uwagę na nasze własne relacje rodzinne, przyjrzymy się im z boku, z dystansem, którego wcześniej być może nam brakowało. Natalia Bieniek nie boi się trudnych, skomplikowanych i jakże aktualnych tematów, pisze o nich wprost. Pokazuje nam, jak wiele zmieniło się w myśleniu kobiet przez lata, to, co kiedyś było nie do pomyślenia, dzisiaj jest normą. Odchodzimy od wzorca Matki Polki jako kobiety idealnej, tylko czy naprawdę czujemy się spełnione w czterech ścianach gabinetu, siedząc w skórzanym fotelu, zarządzając ludźmi, którzy się nas boją? Czy o to nam w życiu chodziło? Anna Grzyb, asymaka.blogspot.com

SPIS TREŚCI PROLOG SIOSTRY INNY ŚWIAT STAN PRZEJŚCIOWY PRZEBUDZENIE SZANSE UKŁADANKA HISTORIE RODZINNE SZALEŃSTWA PANI ANI WSZYSTKO O EWIE ODKRYCIE DZIEDZICTWO EPILOG

PROLOG Dotąd dzwoniłyśmy do siebie, ja i siostra, ze dwa razy do roku, najczęściej w sprawie konkretnych interesów, które szybko załatwiałyśmy i niezwłocznie po ich załatwieniu kończyłyśmy rozmowę. I nie jest to bynajmniej wina tylko i wyłącznie mojej wysoce zapracowanej siostry, że nie rozmawiałyśmy ze sobą. Ja też do niej nie dzwoniłam. Obie byłyśmy pod tym względem takie same. Z niewiadomych przyczyn unikałyśmy siebie jak ognia. Jakbyśmy chciały ukryć fakt, że jesteśmy rodziną, że mamy te kilka wspólnych genów oraz kilka doświadczeń na wspólnym koncie. Dzwonię do niej już piąty raz z rzędu. Musi się w końcu znaleźć choćby minutka wolnego czasu, kiedy moja siostra będzie w stanie porozmawiać. „Nie mogę teraz odebrać. Po sygnale zostaw wiadomość”. Mam tego dość. Nie cierpię automatycznych sekretarek. A interes mam pilny. I się go wstydzę. *** „Ojej, ślubu brać nie chcecie, ale może chociaż dzieci zrobicie? Teraz tak jest modnie”. „Ojej, czy wy macie medyczny problem? Na co jeszcze czekacie?” „Chcecie sami na starość zostać?” - pytają ciotka jedna i ciotka druga przy każdej możliwej okazji. Niedoszła teściowa, sąsiadka i inna siódma woda po kisielu też pytają, a powinny raczej w swoje podwórka patrzeć i swoich spraw pilnować, miast wsadzać nos do mojej macicy. Pytają tak w drugim roku mojego związku, pytają w trzecim roku, pytają w czwartym i w piątym też pytają, a ja tylko czekam, aż pytanie to szanownym ciotkom zbrzydnie, co się zapewne prędko nie stanie. Paznokcie sobie oglądam, herbatkę popijam, rzęsami trzepię na prawo i lewo, chrząkam, kaszlę, miny stroję lub wręcz przeciwnie, kamienna jestem na twarzy jak skała. Robię wszystko, byle nie tłumaczyć się z tego niepojętego występku, jakim jest brak dzieci w piątym roku mego szczęśliwego pożycia. - Ach, ja wiem! - zgaduje ciotka numer jeden. - Karierę zrobić najpierw musisz, bo to teraz modne jest i sprawiedliwe kariery swej doglądać. Znów paznokcie oglądam, a zaraz zapewne obgryzać zacznę ze zgryzoty. Twarz ma kamienna, herbata w kubku niedopita, wzrok nieprzenikniony. Wymówkę wymyślam zgrzebną, coby się od stołu biesiadnego uwolnić. Informuję zatem, iż muszę spadać do domu, gdyż moje jutrzejsze zajęcia wymagają dogłębnych przygotowań, szczegółowego planu lekcji, sporządzonego w ciszy i spokoju. - Siostra twoja to przynajmniej karierę robi. A na dodatek ma już dzieci. Wszystko można połączyć, jak się chce! - Słyszę ciotkę numer dwa, a ciotka numer jeden kiwa ze zrozumieniem głową. Od mojej siostry odczepiono się szybko, gdyż pnie się prężnie po szczeblach korporacyjnej kariery w finansach i zarządzaniu. Jej nie wytykano braku dzieci w pierwszych latach małżeństwa, bo przecież wiadomo, że skoro chce robić karierę, to znaczy: chce robić karierę, i dzieci do tego niepotrzebne. Nic nam do tego. Wolno jej. Czapki z głów przed dumną panią wicedyrektor. Narzekać na nią nie będziemy. Więc wara od Anny Marii. Możemy chwalić Annę Marię i sekretnie zazdrościć jej pozycji zawodowej. Gratulować samozaparcia, rozwoju osobistego i pewności siebie. Ale Ewcia nasza, niebożę, toż to inny przypadek. U niej ani kariery, ani dzieci.

Tego pojąć nie sposób. Bo o ile brak dzieci z powodu kariery zawodowej da się przełknąć, a nawet jest to zjawisko powszechne w kręgach mieszkanek miast, to brak dzieci przy jednoczesnym braku kariery wygląda zdecydowanie podejrzanie. Ni z tego, ni z owego jesteś pomiędzy młotem a kowadłem. Masz dzieci, kiedy jesteś świeżo po studiach – źle. Zaraz wyjdziesz na taką, która nie chce się rozwijać i zarabiać na siebie. Zostaniesz w domu sama z dzieciakiem, koleżanki cię obmówią przy najbliższej okazji i wszyscy ci będą wróżyć frustrację. Nie masz dzieci – też źle. Co bardziej dociekliwe ciotki nie dadzą ci żyć. Idzie zwariować. Albo zamknąć sobie uszy na kłódkę, wyłączyć słuch, wyłączyć wzrok, nic nie widzieć i nic nie słyszeć. Wreszcie możesz rozkoszować się pełnią niezależności od świata i od innych. Pani swojego życia i swojej śmierci. Zależna od siebie i tylko na sobie skupiona. I to jest dopiero cool.

SIOSTRY 1. Wchodzę do gabinetu siostry, dyskretnie zamykam za sobą drzwi. Na szyi mam z trudem wywalczony tymczasowy identyfikator gościa. Ubrana jestem w swój najlepszy strój wyjściowy: czarna marynarka i czarne spodnie, ale wszystko, co mam na sobie pachnie tanizną na kilometr. Nie oszukam pań sekretarek. To to nawet recepcjonistka wygląda lepiej niż ja. Anka siedzi przy biurku, przegląda papiery. Ma na sobie świetnie skrojoną garsonkę i eleganckie pantofelki, a jej włosy są dokładnie upięte. Szkolenie z zasad dress code zaliczone na pięć. Kiedy mnie widzi, na jej twarzy pojawia się wyraz zaskoczenia. - Oj, Ewa, to ty… Jestem zajęta. Masz do mnie konkretną sprawę? Poprawiam nerwowo klapy marynarki. - Ach, już wiem - kontynuuje. - Znów jesteś bez pracy i znów przychodzisz prosić mnie, żebym ci coś załatwiła. Przykro tego słuchać. Policzki mi czerwienieją z zażenowania. - Wiesz, że nie mogę – mówi dalej. – Nie masz kwalifikacji. Co najwyżej dam ci znać, że gdzieś potrzeba sekretarki bez doświadczenia. Ale musiałabyś potraktować to poważnie. Zaraz spłonę ze wstydu. - Chciałabym umówić się po twojej pracy. Chcę porozmawiać – dukam. - Coś się stało? Ewa, jeśli potrzebujesz pieniędzy albo innej pomocy, powiedz to teraz. Nie bawmy się w podchody. Znów ci w pracy nie zapłacili? Milczę. Pochylona, patrzę na swoje buty. Nie powiem jej, co się stało. Jeszcze nie teraz. Najpierw przygotuję grunt. Zwalczę poczucie winy i pozbędę się wstydu. Anka wzrusza ramionami. Przegląda kalendarz. - Dobrze. Jak chcesz. O osiemnastej w restauracji „Moje Sushi”. Ja stawiam. *** - Cieszę się, że wybrałaś restaurację japońską – zaczynam lekko, by rozluźnić atmosferę. – Lubię to żarcie, choć jem je tylko wtedy, gdy ktoś mi stawia. Siostra reaguje uśmiechem. Gadki szmatki typu small talk nie są jej po drodze, ale o czymś musimy gadać na wstępie. Żartowanie z mojej sytuacji finansowej weszło mi już w krew. - Wybieraj. – Podaje mi kartę. – Surimi czy nigiri? Ani jedno, ani drugie słowo nic mi nie mówi. Oczy prawie wyłażą mi z orbit, kiedy widzę ceny. Oto dlaczego nie bywam w barach sushi. - Dżizas, Anka, ile to… - mamroczę pod nosem. - Nie patrz na ceny. Stawiam. Zatapiam nos w karcie i wybieram danie. Zaczynam żałować, że to nie ja zaproponowałam miejsce spotkania; a byłby to pewnie bar z kebabem albo inne mniej wybredne lokum. - No dobra. Wezmę nigiri. Z łososiem – oznajmiam.

Ślinka mi leci na sam dźwięk słowa „łosoś”. Piękne, melodyjne słowo, czyż nie? Siostra daje dyskretny sygnał kelnerowi, że możemy już złożyć zamówienie. - Dzień dobry. Poproszę gunkan maki i chirashizushi. Dla tej pani podwójne nigiri z łososiem. Co pijesz? Pewnie sake? - Nie. Wodę mineralną z cytryną. Anka patrzy na mnie z niedowierzaniem. - Na pewno? - Tak. Nie wydaje się przekonana. Mówię więc wprost: - Dobrze słyszałaś. Alkohol już mnie nie rajcuje. Marszczy brwi. Wiem, jakie pytanie chodzi jej teraz po głowie. Uśmiecham się szeroko i wyjaśniam: - I nie, nie jestem w ciąży. Po prostu ostatnio wolę inne napoje. - Aha – rzecze ona, jakby nadal mi nie wierzyła. - To jaki jest cel naszego spotkania? Bawię się papierową serwetką, składam ją i rozkładam, by zająć czymś paluchy. Ach, ta moja siostra. Moja celowa… ucelniona… ucelowana siostra. Cel mam, i to nawet bardzo konkretny. Jednak jeszcze nie zdecydowałam, czy go jej wyjawię. Czy odważę się w końcu prosić ją o pieniądze. Nie wiem, czy zdołam pokonać wstyd. Kelner przynosi napoje. Siostra popija wodę mineralną. - Ewa, przejdź, proszę, do rzeczy. Zmęczona jestem, a jutro mam trudny dzień w pracy. - Chciałam się z tobą spotkać – tłumaczę. - Tak po prostu. W końcu jesteśmy siostrami. Chciałam pogadać o wszystkim i o niczym… - Raczej o niczym - podsumowuje Anka z ironią. – No to gadajmy. Po czym zapada cisza. Głupio mi, bo najpierw chciałam gadać, a teraz zaschło mi w gardle i milczę. Biorę łyk wody mineralnej. - No dobrze, Ewa. Zatem ja zacznę – mówi do mnie z błyskiem w oku. Pewnie jest wytrenowana oficjalnymi spotkaniami, w czasie których z konieczności przewodzi dyskusjom. – Co u ciebie słychać? Kiedy to się ostatnio widziałyśmy? Jej pytania wypadają trochę sztywno. Jak z rozmówek dla obcokrajowców, z cyklu „scenki rodzajowe w restauracji”. - Na Gwiazdkę – przypominam. Nie zamieniłam z nią wtedy ani słowa, poza kurtuazyjnym „dzień dobry” i „smacznego”. Mniejsza o to. - Tak. Pamiętam. A co u ciebie? – dopytuje. Popijam wodę i nagle zdaję sobie sprawę, że wcale nie mam ochoty się jej zwierzać. Nie wiadomo kiedy, wyrosła między nami niewidoczna bariera. Wyczuwam, że jest zniecierpliwiona tą sytuacją. W sumie nic dziwnego. Najpierw ją tu ściągam i gadam, że chcę rozmowy, a potem milczę. Teraz Anka ma prawo uważać, że marnuję jej cenny czas. - Jak Michał? Awansował? – pyta. - Tak. - Jest już menadżerem? - Tak. - To dobrze. - Też się cieszę. - Planujecie ślub? - Tak. - To dobrze.

- Tak… Na szczęście nie zapytała o ten bank, co to mi zaraz wejdzie na hipotekę. Dalej trwamy w milczeniu. Mam ochotę wrzasnąć: „Anka, o czym my gadamy?! Co to, do cholery, jest? Co to za przedstawienie? Nie chcę w nim grać!”. Sytuację ratuje kelner, który stawia przed nami jedzenie. Napięcie na chwilę spada. Zaraz się nażremy, to może i języki nam się rozwiążą. Trudno jest rozmawiać z kimś, z kim się do tej pory właściwie nie rozmawiało. 2. Pamiętam, kiedy mój niedoszły mąż wyciągnął znienacka pierścień ze szlachetnym kamieniem. Wyciągnął pierścień, a ja padłam, rażona brylantowym blaskiem. Mieszkałam wtedy w kupionym na kredyt mieszkaniu, dwadzieścia siedem metrów kwadratowych, dzielnica Włochy. Harowałam jak wół na ten kredyt, ale przyszedł kryzys, podczas którego ciągle obniżano w mojej branży stawki. Do tego zleceniodawca okazał się nieuczciwy, szkoła językowa splajtowała i nie wypłacono mi wynagrodzenia za pół roku pracy. Mój finansowy upadek był stopniowy, długofalowy i ciągły. Potem wpadłam w innego rodzaju tarapaty, o których może opowiem później. I tak oto zaczęłam zalegać ze spłatą kredytu. A on wtedy z tym pierścieniem, właśnie wtedy, mój książę korporacyjny. - Czy zechcesz zostać moją żoną, o pani? Staliśmy w alkowie. Blask brylantu na moim pierścieniu bladł. Książę taszczył róże. I były myśli: jam ciebie niegodna, o książę. Jam spłukana, finansowo, zawodowo, osobowo, spłukana doszczętnie. Jam niegodna bogatego korporacyjnego księcia. Chałupę bank mi zaraz zlicytuje, lichwiarze siedzą na głowie, ja nie mogę teraz do twego bogatego pałacu wstępować jako twoja żona. Bez posagu, niesamodzielna i skazana na twoją łaskę. Szanująca siebie dziewczyna tak nie robi. Nie w dzisiejszych czasach. A ja chcę być nowoczesna, chcę być spełniona. Nie chcę być niczyją utrzymanką. Jak mam rozpatrywać to nagłe zamążpójście, w tym akurat momencie? Jako ratunek przed długami? Jako możliwość zamieszkania w porządnym domu? Szansę noszenia ładnych sukienek? Czy tak ma wyglądać kres mojej szarpaniny z pracą w tym szklanym mieście wielkich szans zawodowych? To jak prostytucja, mój książę. Czuję, że oddaję ciało i duszę mężczyźnie w zamian za poczucie bezpieczeństwa i dach nad głową. Poza tym i tak zaraz wyjdzie na jaw, że bliżej mi do Baby-Jagi niż do księżniczki ze snów. Może i mam przymioty Kopciuszka - pewne elementy baśni się pokrywają (o pokrywaniu będzie także później), może i nosimy podobny rozmiar bucika (popularny trzydzieści osiem i jedna czwarta), może i książę przybył powszechnie podziwianą karocą (Audi A ileś tam), ale wszystko to szybko wyblaknie. Bo taka kolej losu. Tak się dzieje w większości małżeństw ze stażem dłuższym niż podróż poślubna. I rzekłam wtedy nie swoim głosem, głosem obcej mi osoby: „Książę drogi, daj mi czas. Daj mi czas do namysłu”. Nie wiem, kto wypowiedział te słowa. Czy na pewno ja? Książę spojrzał na mnie swymi ufnymi oczami, oczami wiernego psa. Posmutniał. Róże odłożył na stół, nawet do wazonu ich nie wstawiłam. Moje róże, moich dwadzieścia krwiście czerwonych róż, pełnych namiętności, jędrnych i pachnących. Leżały na stole w folii, jakby nie były moje. Jak na płycie nagrobnej, tak leżały. Na nagrobku naszej znajomości. Wypadł mi wtedy z rąk widelec albo łyżka. Brzdęk metalu o drewnianą podłogę zadźwięczał nam w uszach. Przywrócił nas do porządku. Niczym dzwonek w szkole, który po długiej przerwie oznajmia uczniom, że trzeba wrócić do klas i kontynuować naukę. Trzy dni później mój niedoszły mąż oznajmił, że wyjeżdża w podróż. Jedzie do Belgii, kraju czekoladą płynącego, by pracować na swój kolejny sukces. Gratulowałam mu z powodu tego wyróżnienia, nie każdemu bowiem dana jest podobna szansa rozwinięcia skrzydeł na płaszczyźnie zawodowej. Wielu dałoby się pokroić za możliwość takiego wyjazdu. Uradzono zatem, że póki mój książę znajduje się na wyprawie korporacyjnej, ja mam czas

do namysłu. Chcę zostać jego żoną czy nie? Jak widzę swoje przyszłe losy? Czy chcę budzić się przy tym mężczyźnie, czy chcę przy nim zasypiać? Dzielić z nim radości i troski? Na te pytania miałam sobie odpowiedzieć podczas jego nieobecności. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że zwłoka daje czas także jemu. Może pozna jakąś cudzoziemkę, piękną Belgijkę (choć one mają w większości końskie zęby i są jak tyczki), może nawet zechce się tam osiedlić na stałe, w tym kraju czekoladowych bombonierek. Byłaby to swoista kara za mój brak zdecydowania. I za te cholerne finansowe długi. 3. Sushi to współczesna uczta bogów. - Więc jak tam w pracy? – pytam Ankę znad talerza pełnego nigiri. - Pewnie awans się szykuje? Kiedy zostaniesz dyrektorem? - Bardzo możliwe, że niedługo. - Wyciera usta śnieżnobiałą serwetką. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. - Wow! - wyrywa mi się. – Gratulacje! - Nie podniecaj się jeszcze – uspokaja Anka. - To na razie propozycja. - Tak czy inaczej, cieszę się i gratuluję! Zawsze o tym marzyłaś! Informacja jest zaskakująca i bardzo pozytywna. Zwłaszcza że Anka starała się o stanowisko dyrektora od ładnych paru lat i jest to dla niej spełnienie marzeń. Nic, tylko zazdrościć. Ach, ta moja uzdolniona, pełna samozaparcia, nastawiona na sukces siostra. Od zawsze wiedziałam, że do czegoś w życiu dojdzie. Zaraz znów włączy mi się sekretny moduł: „Ja też tak chcę! Ja też chcę, żeby mnie ktoś docenił! Ja też tego bardzo pragnę!”. - Opowiadaj, jak to było! - ekscytuję się. - Ilu kontrkandydatów, dlaczego wybrali ciebie… Siostra patrzy na mnie spokojnie. - Ewa, powtarzam ci: to na razie plany. Pozwól, że toast wypijemy, kiedy będę zmieniać tabliczkę na drzwiach gabinetu. - Jasne… Już jestem pewna, że ci się uda. Wierzę w ciebie! – zapewniam. Szukam w sobie zazdrości sprzed lat. A było tego co niemiara. Zawsze wszystkiego jej zazdrościłam. Nawet, kiedy byłyśmy dziewczynkami – a może zwłaszcza wtedy. Zazdrościłam szkolnych sukcesów, rozległych zainteresowań, praktycznych studiów, na które mi zabrakło predyspozycji, potem dobrej pracy i szans zawodowych. Wielu, wielu rzeczy zazdrościłam. Moje relacje z Anką przepełnione były nagromadzoną, zapieczoną zazdrością, która niszczyła nasze wzajemne stosunki. - Zawsze ci zazdrościłam – przyznaję głośno. Anka patrzy na mnie tak jakoś dziwnie, a potem mówi: - Ja tobie też. - Że co? Ty mi? A niby czego? - Pamiętasz swój zniszczony rysunek? – pyta. - Wyjątkowo udany. Domek, drzewko, perspektywa, fajne kolory… Radosna dziewczynka w centrum kartki. W samym środku. - Ten, co niby przypadkiem zalał się wodą? - Tak, ten. Tylko że on nie zalał się wodą przypadkiem. A to małpa. Celowo zniszczyła mój rysunek. - Nie kończ. Już wiem. Co jeszcze? - Pamiętasz te super różowe getry z lycry, które kiedyś dostałaś? - pyta Anka. - Te, co tak ukrywałam przed mamą, bo według niej to było bezguście? - Tak, właśnie te. - Nagle znalazły się pod drzwiami gabinetu mamy, a ona je podniosła i kazała mi je wywalić. Dotąd nie wiem, kto je tam położył.

- Teraz już wiesz. Moja grzeczna, idealna siostra? Patrzę na nią oniemiała. Jak ona mogła podkładać mi takie świnie! - O, ty szujo! – wykrzykuję. Mam ochotę rzucić w nią pierwszą rzeczą, która trafi mi do rąk. Nie będę jednak rzucać deskami, na których podano sushi ani pałeczkami. Nie rzucę też mosiężną popielniczką ani marmurowym wazonikiem z uzbrojonymi w kolce różami. Spokojna głowa. Wygląda na to, że wcale nie znałam swojej siostry. Ta rozmowa jest dla nas obu odkrywcza. Aż chciałoby się krzyczeć: Eureka, Eureka i jeszcze raz Eureka! A zaraz potem: Litości, dość już tych przykładów. - O, albo jeszcze to – kontynuuje Anka. – Pamiętasz, jak zaspałaś na akademię w pierwszej klasie? To miał być twój aktorski debiut. Miałaś grać chmurkę albo kwiatek, albo ławkę… - Dzwonek miałam grać - precyzuję. - Ty oślico! To była ważna rola. Dzwonek na koniec lekcji jest najważniejszy. Nie wiesz tego? - No dobrze. Dzwonek. Wszystko jedno. W każdym razie, zaspałaś. Twój budzik, hm, czy raczej dzwonek w budziku, nie zadzwonił. Tego już za wiele. To przedstawienie miało być pierwszym krokiem w mojej genialnej teatralnej karierze! - Tylko mi nie mów, że to nie był przypadek – mamroczę. - Myślałam, że to złośliwość rzeczy martwych. Siostra uśmiecha się i rzecze: - Złośliwość z pewnością. - Anka, ty cholero. Jak mogłaś? Zależało mi na tym występie! - Wiem. Dlatego to zrobiłam. Odstawię na bok deski i kije, marmurowe podstawki i mosiężne popielnice, póki jeszcze panuję nad sobą. - O, małpo. Co tobą kierowało? - Już mówiłam. Zazdrość. Nie chciałaś wierzyć. No to teraz wierzę. Co za cholerę miałam za siostrę! Taka niby perfekcyjna i dobrze ułożona. A tu rogi spod warkoczyków wystają! Mam ochotę odpłacić jej pięknym za nadobne. Też mam trochę na sumieniu. Zaraz wyrównamy rachunki, droga siostro, jeśli bardzo tego pragniesz. - Nie pozostawałam ci dłużna – stwierdzam. - Taaak? - Tak. Wstydziłam się wcześniej przyznać, ale… Hm. Pamiętasz twoją zagubioną pracę pisemną na temat ciał stałych w orbitach grawicyjnych? - Grawitacyjnych… - poprawia Anka. - Nieważne. Wszyscy sądzili, że pracę porwał wiatr, bo zostawiłaś ją w ogrodzie i zrobiła się wichura. - Okej… - mówi siostra powoli. - Więc tajfun miał na imię Ewa. Co jeszcze? Staram się wymyślić coś, co by dorównało jej psikusom wobec mnie. Nic nie przebije sprawy z rolą dzwonka w przedstawieniu. W końcu mam coś o podobnym kalibrze. - Pamiętasz finał konkursu z fizyki w podstawówce? – pytam. - Oczywiście. Mama wysłała cię na wręczenie nagród. Miałaś zabrać aparat i robić zdjęcia, bo ona miała ważny projekt w pracy i nie mogła przyjść. - Tak, tak, właśnie o ten aparat chodzi.

- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że celowo zapomniałaś wziąć kliszy? Przytakuję. Ance ręce opadają. W przenośni, ale też w realu. - Rany… Ale z nas były złośliwe bestie. - Młodociane psychopatki – przytakuję ochoczo. - Jestem pełna podziwu dla twojej perfidnej pomysłowości, młodsza siostro – cedzi przez zęby. - Wzajemnie. Śmiać mi się chce z tej sytuacji. Nastąpiło swoiste wyrównanie rachunków. - Było, jak było – mówię. - W końcu płynie w nas ta sama krew, więc i metody działania podobne. Teraz zmądrzałyśmy i nie będziemy więcej podkładać sobie świń. - No, ja mam taką nadzieję – stwierdza Anka. Po chwili dodaje: – To jednak dobrze, że działamy w innych sektorach rynku. Wyobrażasz to sobie? Gdybyś, tak jak ja, była finansistką i gdybyśmy pracowały w konkurencyjnych firmach? Kochana, my byśmy się nawzajem doszczętnie wyniszczyły. - Pewnie masz rację. - Śmieję się. - Ja zawsze mam rację. Na naszych twarzach kwitną szerokie, trudne do rozszyfrowania uśmiechy. Uśmiechy sympatii czy drwiny? Niełatwo to stwierdzić. Kontynuuję więc: - Te przykłady dowodzą naszej zazdrości. Nadal nie wiem jednak, czego ty mi, Anka, do cholery, zazdrościłaś. Bo ja tobie świetnych stopni, super osiągnięć, zainteresowań, praktycznego podejścia do życia. To już wiesz. A ty mi? Anka pociąga łyk wody. Uspokaja się, zbiera myśli. Koniec przedrzeźniania i żartów. Skubię kawałki łososia zawinięte w ryż na liściu sałaty. Anka nie bardzo wie, jak wyrazić to, co ma mi do powiedzenia. Staram się ją zachęcić przyjaznym spojrzeniem. Nie przerywam, nie dopytuję. Po dłuższej chwili zastanowienia zaczyna: – No cóż… Zazdrościłam ci wielu rzeczy. To trudno tak nagle wyliczyć. Zazdrościłam ci swobody, szerszego, hm, spojrzenia… Tego, że miałaś swój świat, pełen wytworów twojej wyobraźni… Czasem zbyt bujnej i chaotycznej… Ale jednak to był twój, twój świat, niezależny od tego, co dzieje się na zewnątrz. Nie wiem, jak to dokładnie opisać, ale, hm… Przez to, że koncentrowałaś się na tym swoim świecie i swojej wyobraźni, która go stworzyła, pewne sprawy z zewnątrz nie docierały do ciebie tak intensywnie, jak by mogły… To znaczy… - język zaczyna się jej plątać. Chyba widać po mnie, że nie do końca nadążam za jej argumentacją. - Nie bardzo rozumiem… - wtrącam. - I właśnie to jest u ciebie fajne. Zaczynam na migi protestować, więc siostra się poprawia: – To znaczy, nie obraź się, nie chodzi o to, że nie jesteś, hm, lotna. Wręcz przeciwnie, uważam, że na swój sposób jesteś bardzo, hm, lotna, ale zawsze koncentrowałaś się bardziej na sobie niż na tym, co robili inni. A to miało swoje plusy i minusy… Chcę mówić o tych, hm, plusach. To znaczy, hm… Nie wiem czy rozumiesz, ale inaczej nie potrafię tego wyjaśnić. No tak, siostra nie jest mistrzynią spontanicznych przemówień. Robię minę sygnalizującą, że istotnie mogłabym rozumieć więcej. Jednak tak naprawdę dość dobrze kapuję, o co biega. Może nawet lepiej, niż się mojej siostrze zdaje. - Innymi słowy, egoistka ze mnie? – dopytuję. Kiwa głową na tak. - Egocentryczka? – drążę. Znów przytakuje.

- No, zdecyduj się. Egotyczka: tak czy nie? - Tak. - Czyli samolub? - Może być, że egocentryczka – decyduje siostra. – Bardziej wysublimowane słowo lepiej cię ujmuje. - Ach, jakże mi miło to słyszeć – ironizuję. – To może jeszcze egzaltowana egocentryczka? - Zwał, jak zwał. Mam w głowie kolejne szalone skojarzenie. - Była taka książka, Zwał – wtrącam. - Myślę, że pasuje do mojej sytuacji. Czytałaś? - Nie. I dobrze, że nie czytała, bo autor, Sławomir Shuty, nabija się w tym dziele z półświatka korporacji, ze szczególnym uwzględnieniem kieratu w branży mojej siostry. - Mniejsza o książkę. W czym konkretnie widzisz mój egoizm? Chyba dotknęła mnie ocena siostry. Jak dotąd naśmiewałam się sama z siebie i swojego życia, ale nie sądziłam, że można o tym gadać na poważnie. Nie lubię tragedii. Wolę tragikomedie. - Gdzie ty widzisz mój egocentryzm? – powtarzam pytanie. - Przecież właściwie wcale się nie widujemy. Nie masz okazji zobaczyć, jak się zachowuję i jak wygląda moje życie. Może dobrze, że tego nie widzisz, dodaję w myślach. A ona na to: - Właśnie o to chodzi. - To znaczy o co? Że nie widujemy się zbyt często? Teraz to już nic nie rozumiem. - Między innymi o to. Przesadziła. Przecież to do niej nie można się dodzwonić. - Ojej, Anka, nie odbierasz telefonów, nie oddzwaniasz, jesteś ciągle zajęta, a umówienie się z tobą graniczy z cudem. Patrzy na mnie uważnie. - Ewa, ja pracuję. - A ja nie? – przerywam. – To, że mało zarabiam i nie zrobiłam kariery, nie znaczy, że się obijam! Zabierzcie te mosiężne podstawki, zabierzcie… Bo zaraz wpadnę w furię. Anka tymczasem nie daje się zbić z tropu: - Daj dokończyć – mówi władczym tonem. - Mamy się licytować co do pracy? Mało ci licytacji na dziecinne figle i głupotki? Mówiłam ci wiele razy, przekwalifikuj się, zrób szybki kurs księgowości… Wtedy będę mogła ci pomóc znaleźć pracę w biurze. Teraz nie mogę ci nic załatwić, bo nie masz kwalifikacji. A wracając do tematu… Cenię swoją pracę i wkładam w nią wiele serca. Rzeczywiście, nie miałam ostatnio czasu, kiedy ty próbowałaś się ze mną umówić. Ale to było ostatnio. Wcześniej nie próbowałaś się umawiać. Bywało, że przez cały rok się nie odzywałaś. - Ty też nie – wtrącam pod nosem. Licytacji ciąg dalszy. - Na ostatniej Gwiazdce nawet słowem się nie odezwałaś, poza „dzień dobry” i „do widzenia”. I „życzę ci szczęśliwego Nowego Roku”. Więcej wysiłku kosztowało wysłanie kartki pocztowej – zauważa siostra. Trafiła w czułe miejsce. Ostatnie święta to nie był dla mnie dobry okres. - Nie miałam nastroju na rozmowy. - Ach, czyli wiesz, co to znaczy: nie mieć nastroju na rozmowy – stwierdza kwaśno. Jeśli to miała być inteligentna uwaga, to jej się nie udała. Natomiast zaraz uda jej się mnie wkurzyć.

- Wiesz co, siostra – mówię – może i jestem egocentryczką, ale przynajmniej się do tego przyznałam. Z ciebie zaś podobne ziółko. Zejdź więc ze mnie, bo chcę zmienić swoje życie. Chcę się poprawić i bardzo się staram. Nie masz o tym pojęcia, bo oceniasz mnie według twoich starych wyobrażeń o mnie. Więc weź poprawkę na to, że ludzie się zmieniają i zejdź ze mnie ze swoją złośliwością. Obie jesteśmy samolubne. Nie widzisz tego? Dwie skoncentrowane na sobie, zastałe w swoim egocentryzmie baby, które po raz pierwszy w życiu rozmawiają ze sobą szczerze. Wyssałyśmy egocentryzm z mlekiem matki. Albo i nie, bo możliwe, że ssałyśmy mleko z butelki podawanej przez Lucynę. Anka, obie jesteśmy siebie warte. Czy tego chcemy, czy nie. Niezłą przemowę walnęłam. Mam chyba talent do gadania. Anka słucha z kamienną twarzą. - Wybacz, muszę zadzwonić – oświadcza. Podnoszę już tyłek, żeby wyjść. Nie chcę słuchać niczyich prywatnych rozmów. - Nie musisz wychodzić. Powiem tylko Piotrowi, że wrócę później. Opiekunka do dzieci była opłacona tylko do dwudziestej pierwszej - tłumaczy. To ciekawe, że dopiero po dwóch godzinach naszego spotkania, podczas którego zdołałyśmy obgadać pracę, siebie nawzajem i naszą zazdrość, pada jakakolwiek wzmianka o dzieciach Anki i o jej rodzinno-domowym życiu. O którym, jak się okaże, miałam całkiem mylne pojęcie. Moja siostra jest bowiem nie tylko wicedyrektorem w poważnym banku. Jest także mamą dwójki maluchów: czteroletniego Konstantego i dziewięciomiesięcznej Julii. Kolejny dowód na to, że odniosła mega wypasiony sukces na wszystkich polach, którego dopiero teraz w pełni przyjdzie mi zazdrościć. Zatem dzwoni do swojego męża. A ja mam wątpliwą przyjemność tego słuchać. - Piotr? – Słyszę. - Nie powiedziałeś mi, że przełożyliście poniedziałkowy trening na dzisiaj. Wiesz, że nie lubię nagłych zmian w harmonogramie. Nie wiem, czy Nina będzie mogła zostać dłużej… Ostatnio nie chciała. Musiałam jej zapłacić podwójną stawkę w zeszły piątek, kiedy szliśmy do teatru. Aha, jak tam fuzja? Powiedz tylko, czy wyszło. To dobrze. Kończy rozmowę i zwraca się do mnie, poirytowana. - Nie powiedział mi, że ma trening wspinaczki. Ponownie wybiera numer i dzwoni. Mówi szybko, słowa lecą z jej ust jak z karabinu maszynowego, jakby każda minuta była na wagę złota. W barwie jej głosu wyczuwam coś, co mnie niepokoi, co trudno nazwać, być może nieźle zakamuflowaną pogardę. - Nina? Mam do ciebie prośbę. Chciałabym, żebyś została dziś dłużej. Piotr ma trening. Tak, zapłacę podwójną stawkę. – Nadal mówi grzecznie, jednak jakaś fałszywa nuta w jej głosie wrzyna mi się w uszy. - Konstanty już w łóżku? Julka zjadła wszystkie zapisane na kartce produkty? O wskazanych porach? Jak to, nie chciała kaszki o trzynastej? Teraz nie mam już wątpliwości, że w słowach mojej siostry brzmi z wyższością manifestowana złość, złość z domieszką pogardy, zakryta fałszywie uprzejmym tonem. Słucham dalej w zażenowaniu, już mam iść do kibla, toż to w końcu nie są moje sprawy, dość mam własnych problemów, bo to przecież ja jestem ta zła, wiecznie niezadowolona i nieudaczna we wszystkim, a siostra była dotąd idealna i podziwiana. Jednak zostaję, zaciekawiona magią chwili. Tym swoistym przedstawieniem, które zaraz się przede mną rozegra. Mówiłam wam przecież, że lubię przedstawienia. - Nie dałaś jej kaszki? Wymiotowała? Nie? To dlaczego nie dałaś? - Złość w głosie Anki robi się coraz bardziej jawna. Jak bardzo mi to kogoś przypomina. - Co to znaczy: za dużo miała jedzenia!? - pokrzykuje moja dotąd opanowana siostra. - Proszę o dawanie wszystkich dań o czasie. Już o tym rozmawiałyśmy. Skład posiłków był opracowany przez dietetyka dziecięcego! Tak, zapłacę za te dwie dodatkowe godziny potrójnie… Gdyby jej telefon miał słuchawkę i tradycyjne widełki, Anka rzuciłaby słuchawką. Po sekundzie złości już nie widać. Wyładowanie nastąpiło. Burza przycichła. Anka

poprawia sztywno bluzkę, znów siedzi zgrabnie wyprostowana. - Ach, te opiekunki. Co jedna, to mniej rozgarnięta. Casting zorganizowałam, zapłaciłam więcej niż oferowała konkurencja, a i tak są problemy! W milczeniu kiwam głową na znak, że rozumiem. W pełni te problemy kapuję, droga siostro, starają się mówić moje oczy, w pełni rozumiem ciebie, twoje wysokie wymagania oraz twój stosunek do domowego personelu najniższego szczebla. Mam ochotę zapytać, czy nadal zatrudnia nauczycielkę francuskiego dla Konstantego. Ale milczę. Tymczasem dzwoni telefon Anki. Odbiera go szybko, profesjonalnie, niczym pilne połączenie podczas pracy. - Muszę odebrać – tłumaczy. - To Piotr. Mamy umowę, że dzwonimy do siebie tylko w najważniejszych sprawach. Ton jej głosu znów staje się formalnie ugrzeczniony. Takim tonem mówią szefowe niezadowolone ze swoich pracowników, które mimo wszystko nie chcą krzyczeć. - Szybko. Nie mogę rozmawiać. – Słyszę dalszą część przedstawienia. - Konstanty wyjął linę wspinaczkową z samochodu? Nie, nie pamiętam, żeby była przymocowana do okna w pokoju bawialnym. Lina wspinaczkowa przymocowana do okna w pokoju czterolatka? Skóra mi cierpnie na karku. Wyobraźnia podpowiada różne czarne scenariusze. Tymczasem Anka patrzy na mnie wzrokiem, który zdaje się mówić: „Zachowanie poniżej krytyki!”. To znaczy: poniżej krytyki jest konkretnie to, że Piotr dzwoni w tak błahej sprawie. - Konstanty czasem wyciąga sprzęt wspinaczkowy Piotra – tłumaczy mi zaraz, po czym kontynuuje do telefonu: - Nie wiem, gdzie jest twoja lina! Zadzwoń z tym do Niny. Wyszłam z domu o siódmej piętnaście rano i od tamtej pory mnie nie ma. Muszę kończyć. Pa. Szybkość, z jaką Anka załatwia te telefony, przyprawia mnie o zawrót głowy. Faktycznie robi mi się jakoś słabo. Obserwuję ją dalej. - To nie była najważniejsza sprawa – stwierdza z dezaprobatą. - Ach, ci mężczyźni. Mój mąż, wiceprezes giełdowej spółki, menadżer z MBA, zgubił linę wspinaczkową i dzwoni z tym do mnie. Jak dziecko. To okropne!, szydzę w myślach. Na głos zaś pytam jak gdyby nigdy nic: - Piotr nadal trenuje wspinaczkę? Wiedziałam, że to było jego hobby, ktoś kiedyś o tym wspomniał, ale bez szczegółów. Po usłyszeniu mojego pytania Ance rozluźniają się mięśnie. Siada wygodniej, opiera się plecami o krzesło; dotąd siedziała na maksa wyprostowana. Widać, że ten temat jest jej bliski. - Owszem, trenuje. I jest coraz lepszy! - mówi z dumą. Nabieram chęci, by jej posłuchać. - Opowiedz mi o tym - proszę. - Naprawdę chcesz? - Chcę wiedzieć, czym się ekscytujesz. Jej twarz się rozjaśnia. Zaraz dostanę wykład. W pełni profesjonalny i kompleksowy, jak firmowa prezentacja. - Dobrze więc – zaczyna z zapałem. Siadam wygodniej. - Wspinaczki wysokogórskie cieszą się rosnącą popularnością wśród menadżerów wyższego szczebla, którzy poszukują nowych wrażeń i sposobu na pokonywanie samych siebie. Wspinaczki to sport dla zdobywców. Dla ludzi, którzy chcą od życia więcej. Jesteśmy tego warci. Chcemy rozwijać siebie i swoje pasje. Pokażę ci zdjęcia. Może to cię trochę odpręży. Znowu wyjmuje komórkę. Bez słowa przesiadam się na krzesło obok Anki. W komórce, jak to w komórce, nawet tej najlepszej, zdjęcia są mało dokładne, a oglądanie ich w dużej ilości nie jest czystą przyjemnością, jednak korzystam na całego, przecież widujemy się od wielkiego dzwonu. Podobnie długiej i osobistej rozmowy nie odbyłyśmy bodaj od czasów szkolnych.

Anka dosłownie się rozpromienia, kiedy wprowadza mnie w tajniki swojego pełnego sukcesów i samozadowolenia życia. Zapomniała już, że jeszcze godzinę temu żal jej było każdej minuty poświęconej na spotkanie ze mną. - Tu jest Piotr w masce - tłumaczy mi, rozanielona. - Tam w górze prawie nie ma powietrza. Właściwy sprzęt jest bardzo ważny. Niektórzy biorą sobie za punkt honoru zdobyć szczyt bez albo z ograniczonym sprzętem, ale ja tego nie pochwalam. To bardzo ryzykowne. Piotr mi obiecał, że na razie będzie ćwiczył z najlepszym trenerem i z wysokiej jakości ekwipunkiem. Kiwam głową na znak, że słucham i że nadążam za jej pełną emfazy i emocji narracją. Zdjęcia pokazuje szybko, nie daje mi szansy dokładnie się im przyjrzeć. Widzę tylko zarysy postaci, tu męska sylwetka w skafandrze, tam czyjaś głowa w puchowym kapturze na tle bieli. Pracuję bardziej wyobraźnią niż poprzez oglądanie migających przed moimi oczami obrazków. - Tu Piotr na skałce. Nie widać go najlepiej. Ta wysokość jest imponująca! Tu także Piotr na skałce. Niesamowite, prawda? - Emocjonuje się moja siostra. Potakuję bez przekonania. Wcale mnie ekscytacja Anki nie porywa. - O, tu znowu on. Trening na sucho u nas w ogrodzie. Na zdjęciu dostrzegam faceta w śmiesznym, gumowym ubranku. Wygląda bardziej jak nurek niż jak alpinista. Wokół pełno sprzętu, jakieś butle, rurki, w tle weranda domu mojej siostry i ogrodowe zabawki jej dzieci. - Chodzi o to, żeby się doskonalić i stawiać sobie nowe wyzwania… - opowiada dalej, a ja znów zamieniam się w słuch. Jest to tak różny sposób życia od mojego, tak daleki moim przyzwyczajeniom, możliwościom i marzeniom, że choćby z tej przyczyny zaczyna mnie to wszystko wciągać. Jakbym oglądała życie na jakiejś innej planecie; nawet ten koleś w kostiumie alpinisty wygląda mi na ufoludka, przez co wpisuje się w powstałe przed chwilą skojarzenie z oddaloną o tysiące lat świetlnych galaktyką. Anka tymczasem nadaje dalej, z niespotykanym u niej zapałem. - To jest cała filozofia! – wykrzykuje. - Żyć intensywnie! Czerpać z życia to, co najlepsze! Adrenalina… Ciągły pęd do doskonalenia, pokonywania własnych barier. Pokonywanie swoich słabości… Poznałam jego znajomych z tego klubu. To ambitni ludzie, zdeterminowani, by osiągać coraz więcej. Wysokiej klasy menadżerowie, tak jak i on. Oni potrzebują nowych wyzwań! - Gestykuluje żywo. – Tutaj widać ich wszystkich na zdjęciu. Ten po prawej to sam wiceprezes IT Consulting. Latem planują pierwszy samodzielny wyjazd w wysokie góry Azji. Z butlami tlenowymi i sprzętem. Nadaje jak nawiedzona, jakby jej pranie mózgu zrobili, a zwoje mózgowe napchali watą. Może tak działa na nią japońskie jedzenie? Zresztą, czemu się dziwię? Dlaczego znów marudzę? Anka znalazła sobie hobby, nowe, ekscytujące zajęcie po godzinach pracy, jej sprawa, jej wybór. Mnie nic do tego. To, że sama jestem wciąż niezadowoloną z życia zrzędą nie daje mi prawa, by tych, którzy z życia czerpią pełnymi garściami, wysyłać od razu na Księżyc. Tylko że coś mi, cholera, zgrzyta, coś tu nie pasuje do załączonego obrazka akuratnej pani wicedyrektor, która ceni przewidywalność, uporządkowane życie, z góry znane harmonogramy. Chce mieć wszystko wpisane w grafik, nad wszystkim pragnie mieć kontrolę oraz grać swoją rolę perfekcyjnie i zgodnie z kanonami. Zachrzan w pracy od zarania dziejów, od samego początku studiów, kierowniczy stołek w wieku dwudziestu siedmiu lat; do trzydziestego drugiego roku życia ugruntowana pozycja; w trzydziestej trzeciej wiośnie dziecko, żeby zdążyć przed trzydziestką piątką i nie fundować sobie potencjalnych wad genetycznych u potomka; powrót do pracy trzy miesiące po porodzie, bo w domu przy pieluchach jakoś smutno i bezproduktywnie; i znów zachrzan od rana do nocy, przy idealnej, perfekcyjnej organizacji czasu, przy drobnym wsparciu niań i guwernantek. Wyrzeczenia typu unikanie nadgodzin po osiemnastej i jak to zrobić, by moja praca na tym nie traciła; koniec z manicure i kosmetyczką regularnie co piątek, teatr i opera rzadziej, rezygnacja z kursu nurkowania na wypasionych tropikalnych wakacjach w pierwszym roku po urodzeniu dziecka.

Chociaż, jak się tak dłużej zastanowić, to wycieczki alpejskie, z pełnym sprzętem czy też bez, wpisują się w ten schemat jak ulał. No właśnie, wpisują się idealnie. Świetne dopełnienie pełnego sukcesów życia. Drogi, ekskluzywny sport dla wybrańców. Tylko nie wiem, czy akurat moja siostra się do tego nadaje. Anna Maria - moja droga siostra, której zawsze udawało się żyć dokładnie tak, jak w danym momencie wypadało, by wpisać się w schemat tak zwanego udanego życia. Nadal oglądamy zdjęcia - Anka wciąż na doładowaniu, ja w rosnącym zadziwieniu. Jak to się stało, że u niej tak różowo, a u mnie ciągle wszytko do chrzanu? - To znów Piotr! Znów w otoczeniu samych znanych w biznesie nazwisk. Słucham piąte przez dziesiąte. Tak długiej pogadanki z jej strony nie pamiętam, od kiedy ją znam. - O, a to… Ach, to się zaplątało przypadkiem. To Konstanty, przed naszym domem, a obok Nina, nasza opiekunka. A to chyba kawałek Sonii… Przyglądam się znów uważniej. Niech zobaczę, kto opiekuje się moimi, bądź co bądź, siostrzeńcem i siostrzenicą, podczas gdy ich mama w pocie czoła haruje na kolejny awans. - Tak, to Sonia – precyzuje Anka. - Wyszła poza kadr, akurat grają w grę edukacyjną, jakieś rzucanie piłek na czas czy coś takiego. Sonia to niania Julii. Zna biegle francuski i angielski. Zadaniem Sonii jest mówić do Julii tylko w języku francuskim, to jest zalecane dla dzieci w wieku od lat… Już mam przerwać ten, w rzeczy samej intrygujący, monolog, rzucić jakiś żart albo co, ale Anka tak się rozpędziła, że wtrącenie jakiejkolwiek uwagi staje się niezwykle trudne. - Sonia to także guwernantka Konstantego od angielskiego - tłumaczy dalej. - Organizowałam casting na nianię z biegłą znajomością dwóch języków obcych i zaoferowałam Sonii sporo pieniędzy, żeby nie przeszła do konkurencji… To znaczy do konkurencyjnej rodziny. Sonia ma dobry akcent, a to bardzo ważne dla właściwej nauki języków obcych u dzieci w wieku wczesnoprzedszkolnym. Czytałam o tym naukową rozprawę. To zdjęcie powinno być w innej zakładce. O, a to nasz instruktor od wspinaczek. Najbardziej doświadczeni ćwiczyli już podejścia na Mount Everest. To jest sport przeznaczony głównie dla mężczyzn, ale jest też kilka odważnych kobiet, które próbują… O, tu instruktor z Piotrem podczas kursu wyjazdowego. A to ja. W masce tlenowej… I dalej to swoje bla bla o wspinaczkach i jakie to wspaniałe, już miałam z nudów oglądać swoje ubłocone buty, kiedy Anka nagle przestaje gadać, teatralnie zawiesza głos, jakby doszła do sobie tylko znanego, niezmiernie podniecającego punktu kulminacyjnego (bez skojarzeń z seksem, proszę). - Bo, wiesz co? Nie zgadniesz, co się stało! - wykrzykuje. Przełykam nerwowo ślinę. Mam wielkiego farta, że pomimo kilku chwil nieuwagi, zafrapowania swoim brudnym obuwiem na ten przykład i tym podobnych, to jednak większości jej wynurzeń słuchałam z uwagą. Dlatego teraz, kiedy monolog dobiega końca, a Anka kieruje w moją stronę pytanie kontrolne, odpowiadam szybko, naturalnie i bez większego zastanowienia. - Zapisałaś się do tego klubu wspinaczkowego. Pytanie miało być zapewne retoryczne. A tu niespodzianka. - Rozmawiałaś z Piotrem – stwierdza Anka ze zdumieniem. Kręcę głową mocno, jak tylko się da. - W życiu! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek odbyła z nim dłuższą rozmowę. Za wysokie progi na moje nogi. Anka tymczasem nie pozwala, by moja reakcja zabrała jej radość z opowiadanej historii, dumę z samej siebie i swoich poczynań. - Tak. Zapisałam się do klubu i co sobotę chodzę na spotkania. Ale to nie wszystko! - mówi prędko, licząc na to, że wywoła zamierzony efekt i tym razem okażę zdziwienie. - Nie wszystko?

- Nie! - wykrzykuje z dumą. Udało jej się. Och, udało jej się wzbudzić moją ciekawość i zapada ciężka, świetnie skrojona i odmierzona cisza. Myślę nad tym wszystkim, nad tym całym przedstawieniem, które stało się moim udziałem. Myślę o mojej siostrze, o jej sposobie rozumowania, marzeniach i nieposkromionej pasji, o jej podziwie dla menadżerów, którzy po osiągnięciu wszystkiego, co mogli w firmie, przenieśli swoje ambicje na ośnieżone szczyty najwyższej góry świata. - Idziesz z nimi na Czomolungmę… - mówię cicho. Anka zapomina o zdziwieniu, zapomina o wszystkim. Teraz rozpiera ją bezkresna duma, a jej oczy błyszczą jak ogniki. - Zgadza się! Idę na Czomolungmę! - potwierdza. - Nie patrz tak na mnie! Coś się stało? Cały wachlarz uczuć, niekoniecznie dumy i szczęścia, zatrzepotał mi nagle w duszy. Coś się we mnie buntowało. Jakiś nieokreślony na razie, odruchowy bunt nastąpił w moich trzewiach. Milczałam. Myśli napływały mi do głowy szybko, wzburzały się i falowały jak niespokojne morze tuż przed burzą. Oszczędzę wam tych myśli, macie przecież swoje, i to na nich się skupcie. Zapanowała cisza. - Nie bój się. Poradzę sobie. Jestem najpilniejszą uczennicą w szkole wspinaczki – uspokaja siostra. Zastanawiam się, kto i kiedy zrobił jej wodę z mózgu. Przeczucie mówi mi, że stało się to dawno, bardzo dawno temu. Jej wcale nie odbiło od blasku dyrektorskiej tabliczki na drzwiach gabinetu. - Będę mieć osobistego przewodnika – kontynuuje, nadal z dumą. - To usługa z najwyższej półki. Dobrze zbadałam dostępne oferty i wybrałam najlepszą. Gula rośnie mi w gardle. - Idziecie z Piotrem razem? - czuję jak głucho brzmi mój głos. Anka nie zwraca na moje reakcje uwagi. - Tak. Dlaczego pytasz? Zagryzam wargi. Moje myśli pędzą jak oszalałe. „Dlaczego pytasz”?! Kurde, Anka, ty masz w domu niemowlę. Masz małego synka. Wy macie. A ty się w partyzantkę bawisz, bo tak wypada, bo chcesz realizować siebie?! Może nie powinnam się wtrącać, może to nie są moje sprawy. Ale mogę mieć swoje zdanie i niewiele brakuje, a je wyłuszczę, dobitnie i wprost. A potem znów nie zobaczymy się przez lata, bo mnie, Aniu, wyklniesz i przepędzisz, i znać mnie nie będziesz chciała do końca świata. Jednak nie wypowiadam tej kwestii, choć ledwo panuję nad sobą. Ale aktorką jestem chyba niezłą, tak amatorsko, w codziennym życiu umiem odegrać wymaganą ode mnie rolę. Zamiast krzyczeć i wymyślać pytam tylko: - A nie przeszkadza ci to przypadkiem w… awansie, o którym mówiłaś? Taka długa wycieczka? Mówiłaś, że masz zostać dyrektorem. To nadal aktualne? Nie wiem, kto wypowiada te słowa. Jakaś obca odmiana mnie. Nieważne. Przedstawienia ciąg dalszy. Anka nie dostrzega drobnej, ledwo wyczuwalnej ironii w moim pytaniu. - Oczywiście! Oczywiście, że aktualne! - Pochyla się w moją stronę, jakby wyjawiała najskrytszą tajemnicę. - Po powrocie ze wspinaczki będę już dyrektorem. Być może nawet dużo wcześniej. Ten wyjazd świetnie komponuje się z awansem. Pomyśl tylko, być tak wysoko! Tak wysoko w górach! Poza tym, to potrwa tylko dwa tygodnie. Wezmę normalny, płatny urlop. - To niebezpieczne – zauważam cicho. - I właśnie dlatego takie ekscytujące! - odpowiada ona, głucha na moje uwagi i zastrzeżenia. Nadal uderza w czołobitny, pełen ekstazy ton, a mnie jeżą się włosy na karku, choć niekoniecznie wiedziałam, że mam na karku włosy.

- Nigdy nie byłam szczęśliwsza! Osiągnęłam już tak wiele. Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz?! Jestem w coraz większym szoku. Zbieram się, by gładko i spokojnie ubrać w słowa to, co zalega mi pod czaszką i świdruje niepokojąco mózg. Już prawie mówię, ale Anka wchodzi mi w słowo, kontynuując swój monolog. - Już rozumiem! - stwierdza, dumna z tego, że wpadła na rozwiązanie. - Byłam na szkoleniu dla menadżerów na temat strategii radzenia sobie z frustracjami pracowników najniższego szcze… Hm. Chcę powiedzieć, że znam mechanizmy, które teraz tobą kierują. Znam i umiem na nie profesjonalnie reagować. Nie powinnam chwalić się przed tobą swoimi sukcesami, podczas gdy ciebie wypełniają frustracje. Przepraszam. Ale wybacz, samorealizacja jest dla mnie bardzo ważna, i kiedy mówię o swoich pasjach, zaczynam być nadmiernie emocjonalna… A zaraz potem, gwoli wyjaśnienia: - Mój trener rozwoju kariery zachęcał mnie, bym zwracała uwagę na momenty, kiedy moje pasje dają o sobie znać. Powiedział, że powinnam popracować nad swoją spontanicznością i cieszyć się takimi momentami, jak przed chwilą… Rozumiem, że dla ciebie słuchanie ciągle o moich osiągnięciach, kiedy nie masz… nie masz swoich, mogło być przykre. Wierz mi, zazwyczaj nie zachowuję się tak wobec osób, które… miały mniej szczęścia i odniosły mniej sukcesów w życiu. Staram się rozumieć, jak one mogą się czuć. - Taa… To jak one mogą się czuć? - pytam słabo. Z początku zdawało mi się, że gada bez sensu, jednak jej ostatnie słowa uderzają we mnie celnie. Jest w nich ziarno prawdy. Mimowolnie zwieszam głowę. Cała chmara moich dotychczasowych życiowych niepowodzeń maszeruje mi w równym rzędzie przed oczami, niczym uzbrojona i gotowa do ataku armia, która zaraz rozwali moją z trudem wypracowaną równowagę. Miałam zacząć nowe życie. Nie chcę ciągle myśleć tylko o tym, jaka ze mnie niezguła. Mam wrażenie, że rozmowa zeszła w rejony mniej dla mnie ciekawe, a nawet niebezpieczne dla resztek mojego wątłego poczucia własnej wartości. - Daj spokój, przeprosiłam cię. – Anka usiłuje złagodzić sytuację. - Jak ja mogę się czuć? - pytam trochę zbyt głośno. - Przeprosiłam cię już. - Gadasz bez sensu, Anka. Jakieś farmazony mi tu opowiadasz. Aż mi momentami uszy puchną od słuchania ciebie – wyrzucam z siebie wreszcie. - Zawsze taka byłaś, ale teraz myślałam, że wydoroślałaś, że skoro piastujesz tak szacowne stanowisko w banku, to jednak masz po kolei w głowie… A tu szok, Anka, szok przeżywam, słuchając ciebie! Siostra momentalnie traci dobry humor. Po dumie i wylewności sprzed chwili nie ma śladu. - Rzeczywiście powinnaś coś ze sobą zrobić. Nie idzie ci w życiu i wyżywasz się na mnie – podsumowuje. Tego już za dużo. Dość powstrzymywania reakcji, dość półsłówek, półprawd i półszczerości za grosze. No to ci, siostro, dowalę. Wstaję od stołu i nachylam się nad Anką, jakbym chciała zamanifestować swoje nad nią panowanie i wybucham: - Ja? Ja powinnam coś ze sobą zrobić? - Długo powstrzymywana tama pęka i ogarnia mnie autentyczna furia. - Co do wspinaczki i twoich wspaniałych planów – kontynuuję, a Anka patrzy z szeroko otwartymi oczami na mnie i moje wystąpienie - to pomyślałaś choć przez chwilę, co na to powiedzą twoje dzieci? Co powie Konstanty? Ma cztery lata, więc mówić umie… I to od razu w trzech językach obcych. A Julia? Ma dopiero rok… nie, mniej, dziewięć miesięcy. Przecież pół roku temu wróciłaś do pracy. Nawet całego urlopu macierzyńskiego nie wykorzystałaś, chociaż mogłaś, bo masz męża menadżera z miesięczną pensją wyższą od moich rocznych dochodów! - Ach, to cię boli… - przerywa mi. - Moje zawodowe sukcesy i godne pieniądze,

które zarabiam. - Mnie? Mnie boli? Kurde, Anka, to nie o mnie tu chodzi! - wrzeszczę. - Nie widzisz tego? Twoja córka, Julia, nie mówi, choć pewnie by chciała… Ciekawe, co by ci powiedziała. Myślałaś o tym choć przez chwilę? I to już naprawdę nie chodzi o tę twoją cholerną wyprawę na Mount Everest, choć to nadzwyczaj zły pomysł dla matki dwójki małych dzieci. Tu chodzi o całe twoje nastawienie. Anka prostuje się na krześle, przybiera profesjonalną postawę wytrawnej wojowniczki, która gotowa jest bronić swojego stanowiska do upadłego. - Co ty sugerujesz? - pyta szybko, a ja przeczuwam, że zaraz zmiesza mnie z błotem, mnie i moje tak naprawdę niewypowiedziane sugestie. Zbeszta mnie, oczywiście, grzecznie i profesjonalnie, ale tak zręcznie, że zapomnę, jak się nazywam i raz na zawsze odechce mi się wtrącać w nie swoje sprawy. (Choć po prawdzie, to nie jestem pewna, czy nie są to moje sprawy. Już sobie wyobrażam, że jako jedyna bliska krewna dostaję w spadku po Annie i Piotrze ich dzieci, po tym, jak oni oboje giną pod lawiną na wysokości kilku tysięcy metrów albo spadają gdzieś w bezimienną, nigdy niezbadaną przepaść). Tymczasem Anka nie krzyczy, nie beszta mnie. Anka wraca do swojego podniosłego, pełnego dumy tonu. Jej głos jest poważny, spokojny i pełen zadowolenia, kiedy odpowiada: - Pytasz, co sądzą moje dzieci? Konstanty jest ze mnie dumny. Mówi, że ma bardzo odważną mamusię. Chciałby iść wraz ze mną na Mount Everest. Pytał, czy są buty i butle z gazem dla dzieci, które chcą zdobywać szczyty razem z rodzicami. Interesuje się sprzętem wspinaczkowym. Czasem podbiera liny od Piotra, tak jak dzisiaj. Piotr pokazywał mu, jak umocować linę do okna w bawialni. To na poddaszu naszego domu. Konstanty jest jak na swój wiek nadzwyczaj dojrzały i poważny. Gdy Piotr szedł któregoś dnia wieczorem na trening, Konstanty wybiegł za nim z domu i wdrapał się na zaspę śniegu przy garażu. Wyobrażasz sobie? Taki mały i taki sprytny. Już zapomniała, co usiłowałam jej przed chwilą zarzucić, że to dziwne i nieodpowiedzialne, te jej plany i ta jej duma też. - A jaki zwinny - kontynuuje. - Wdrapał się bezbłędnie. Krzyczał: „Tato, tato, popatrz, co ja potrafię!”. Aż Piotr musiał zawrócić od garażu i zwrócić na niego uwagę. Ściągnął Konstantego z górki, a potem oczywiście go pochwalił. Obiecałam Konstantemu, że zapiszemy go na karate dla dzieci. Był bardzo zadowolony i powiedział mi tym swoim fajnym dziecięcym głosikiem: „Mamo, dam z siebie wszystko, zobaczysz!”. Taki mały, a już taka potrzeba osiągnięć… Chciałabym, żeby moje dzieci zostały kimś! I odniosę w tej mierze sukces. Mówię ci, Ewa, dzieci to wspaniała rzecz! Co tak patrzysz? Co ty tak na mnie ciągle patrzysz? Przełykam ślinę nieco zbyt głośno; mam wrażenie, że od tego ciągłego milczenia i powstrzymywania reakcji nazbierały mi się jej w gardle hektolitry. - Jesteś do niej bardzo podobna – mówię. - Do kogo? - Do naszej matki. - To chyba nie dziwne. - Niestety nie. - Dlaczego „niestety”? - obrusza się Anka. - Ona zrobiła prawdziwą karierę zawodową. Wiele osiągnęła. - Pewnie masz rację. Zagniatam w dłoni róg obrusu. 4. Nasza matka była architektem, projektantką domów. Najpierw prywatne zlecenia, potem budynki użyteczności publicznej, gmachy instytucji i większych firm. Wreszcie własna firma deweloperska. Artykuły w międzynarodowej prasie branżowej, wywiady w telewizji, zazdrośni koledzy architekci. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie jej wyjazd za żelazną kurtynę pod

koniec lat osiemdziesiątych. Dotąd sądziłam, że nie pamiętam dnia, kiedy wyjechała, że przeszłość zlała się w jedną, bezkształtną masę. Nie jest to prawda. Jeśli wytężę umysł, dzień jej wyjazdu jawi mi się jasno i wyraźnie. Jako dziecko czułam się wyróżniona i dumna z jej osiągnięć. Mamy moich koleżanek albo były kurami domowymi, albo pracowały na podrzędnych stanowiskach, bo ich mężowie nie zarabiali dość dużo. Tak czy inaczej, inne mamy nie spełniały się w pracy zawodowej i gdyby mogły, przestałyby pracować. A moja mama kochała niezależność, odpowiedzialność za swoją pracę oraz nowe wyzwania. Gdyby żyła w innym czasie i w innym kraju, zrobiłaby prawdziwą karierę. Karierę w biznesie, karierę na całego. Tego była pewna ona i jestem tego pewna także ja, kiedy wypowiadam te słowa. Jednak wówczas, w latach osiemdziesiątych, świat nie stał dla niej otworem. Granice dzielące ją od wolności były zamknięte. Mimo to, bardzo się starała. Projektowała funkcjonalne kuchnie, choć niewiele czasu spędzała we własnej; planowała śliczne pokoje dziecinne, choć rzadko zachodziła do mojego; kreśliła też romantyczne sypialnie, choć sama spała na pojedynczym, surowym łóżku. Była profesjonalna i wymagająca wobec siebie w każdym swoim projekcie, czy chodziło o projekt „dom klocek”, czy też o „blaszany dom handlowy”. Bezbłędna, w każdym calu świetna i w każdym calu nieomylna. Nie mogło być inaczej, bo – jak sama podkreślała, a co nie podlega przecież dyskusji – projektowanie domów to zajęcie bardzo odpowiedzialne i nie ma w nim miejsca na najmniejszy nawet błąd. Tu trzeba precyzji. A oprócz tego kreatywności i sztuki. Ruszałyśmy głowami w zgodzie za każdym razem, gdy nam to mówiła, a słyszałyśmy to często, gdyż otwarcie szczyciła się swoimi dokonaniami. Lubiła podkreślać wagę swojej pracy i stopień zaangażowania w nią. Nie było w tym nic niewłaściwego; faktycznie zasłużyła na pochwały i zaszczyty, a wszystko, o czym wokół opowiadała w kontekście swoich sukcesów i zasług, było prawdą. Dlatego wypadała naturalnie podczas dyskusji w szerszym gronie, a ludzie wokół słuchali jej ze szczerym podziwem. Pamiętam spotkania, które odbywały się w naszym domu przy okazji imienin czy świąt. Moja mama zawsze była gwiazdą wieczoru. Wokół siedziały uczone głowy: profesorowie, architekci, artyści, adwokaci, a mama zachwycała wszystkich swoją elokwencją. Piękna, zadbana, spełniona zawodowo kobieta. Do tego matka dwójki córek, które oto siedzą przy tym samym stole, co reszta towarzystwa, jednak nigdy nie odzywają się niepytane. Tak jak przystało na dobrze wychowane młode damy, którymi niewątpliwie są. Zaraz zjedzą to, co mają na talerzach, i pójdą grzecznie do swoich pokoi, by nie psuć dorosłym zabawy. Wiadomo przecież, że dyskusje na poważne tematy nie są odpowiednie dla dzieci. Jeszcze komuś z dorosłych wypsnie się niecenzuralny kawał albo brzydkie słowo i będzie kicha, demoralizacja dwóch młodych dziewcząt. Zjadałyśmy nasze dole z talerzy, ja i Anka, tak szybko, jak tylko się dało, a w międzyczasie udzielałyśmy krótkich, maksymalnie grzecznych odpowiedzi na pytania uprzejmych panów profesorów. Najczęściej wyglądało to tak, że każda z nas prezentowała ustnie krótki opis swoich szkolnych i pozaszkolnych osiągnięć, by dowieść, iż nasza wspaniała matka ma dwie wspaniałe córki, które dobrze rokują co do swojej przyszłej kariery i pozycji społecznej. Więc dawałyśmy z siebie wszystko, a było co opowiadać, bośmy należały do niemal każdego kółka zainteresowań. Siostra miała więcej powodów do dumy, ponieważ była starsza i z tej przyczyny więcej pozaszkolnych szans stało przed nią otworem. A poza tym, co trzeba uczciwie przyznać, była bardziej pracowita niż ja. Matematyka nie stanowiła dla niej drogi przez mękę, tak jak to było w moim przypadku. Nic dziwnego, że potem to ona do czegoś w życiu doszła, a nie ja. Kiedy więc profesorowie i architekci z imieninowych kolacji mojej mamy pytali mnie i moją siostrę o nasze dokonania, Anka odwalała całą brudną robotę za mnie, to znaczy: opowiadała o swoich zainteresowaniach i zasługach. Pamiętam rozmowę, której byłyśmy z Anką świadkami. Rozmawiały mama i pani Dyrektor, jej ulubiona znajoma płci żeńskiej. Obie panie siedziały w gabinecie mamy. Mama za

biurkiem, nad papierami, pani Dyrektor przy stoliku dla interesantów – w trakcie urlopu lub wręcz przeciwnie, podczas czysto biznesowej wizyty. Ja i Anka odrabiałyśmy lekcje w sąsiedniej bibliotece, półotwartej na gabinet, pochylone nad książkami. Wszystko słyszałyśmy, choć większość dyskusji szybko wyleciała nam z głowy, gdyż skupiałyśmy się na nauce. Był jednak fragment rozmowy obu pań, który zrobił na nas duże wrażenie. Pani Dyrektor rzekła do mamy coś w rodzaju: - Jak ty masz dobrze, pracując w domu. Mama wychyliła się zza sterty dokumentów, poprawiła okulary w ciemnych oprawkach, po czym odparła: - Nie całkiem. - Dlaczego? – spytała pani Dyrektor. - Chodzi o dzieci. - To znaczy? - Dzieci przebywają w tym samym domu i przez to moja praca wiele traci. Trzeba mieć dobrą organizację czasu i samozaparcie, by jakoś to ułożyć – dodała mama. Pani Dyrektor pokiwała ze zrozumieniem głową. Nie zadawała więcej pytań. Szybko dopiła kawę i równie szybko wybyła z gabinetu. Obie z Anką siedziałyśmy nadal w zaułku biblioteki, pochylone nad książkami. Mechanicznie zastygłyśmy w jednej pozycji, niczym murowane posągi. Ja utknęłam nad stroną o historii starożytnej Sparty, konkretnie nad rysunkiem spartańskiego wojownika. W żadnych innych okolicznościach wojownicze uzbrojenie nie stanowiłoby dla mnie atrakcji. Wtedy jednak wgapiałam się weń wytrwale, udając, iż studiuję szczegóły broni. Anka utknęła zaś nad fizyką, kątem oka widziałam nagłówek w jej książce, która stykała się jednym brzegiem z moją. „Równia pochyła. Zadania dodatkowe” – brzmiał tytuł w książce siostry. Napis na dole mojej strony głosił: Spartańskie wychowanie. Nowy rozdział, zaraz po spartańskich wojownikach. Obie udawałyśmy, także przed sobą nawzajem, że tylko nauce poświęcamy uwagę. 5. - Możesz mi wreszcie powiedzieć, o co ci chodzi? Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? – pyta Anka ćwierć wieku później w restauracji japońskiej. - Bo dziwne rzeczy opowiadasz. - Dziwne? W którym miejscu dziwne? Jeśli będę szczera, Anka uzna mnie za wroga numer jeden. - Nie podoba ci się, że interesuję się wspinaczką górską? Wypijam duży łyk mineralnej. Tak, jakbym miała dosłownie nabrać wody w usta. Coś sprawia, że boję się mówić, słowa rosną mi w gardle i zaraz się nimi uduszę albo je w mało cywilizowany sposób wyrzygam, jeśli dłużej będę się powstrzymywać. - Chcę realizować swoje pasje, to będę wchodzić na Mount Everest. Chcę się szkolić i doskonalić, to będę brać udział we wszystkich oferowanych mi przez pracodawcę szkoleniach. - wyjaśnia Anka. - Proste. Mam prawo robić ze swoim życiem to, co mi się podoba. Mam prawo do samorozwoju i realizacji marzeń. Ty też masz takie prawo, tylko nie umiesz z niego korzystać. Szykuje się kolejny długaśny monolog o spełnieniu zawodowym i rozwoju osobistym. Ja już tego więcej nie „zniesę”. Nabieram nagłej chęci, by Ankę walnąć, potrząsnąć nią i jej porządnie przyfasolić, lewym lub prawym sierpowym. Byleby ocknęła się ze swojego wypchanego ambicjami, naćpanego i świecącego od samorealizacji snu. Zaczynam podejrzewać, że ktoś moją siostrę otruł, ktoś ją napacykował czymś halucynogennym, jakimś ziołem chorej ambicji ją otumanił, spreparował ją jak wypchane zwierzę, i to teraz nie jest już Anka, to nie jest moja siostra. To jej od lat faszerowany pierdołami zamiennik, kukła wypchana nie jej pragnieniami, manekin nadziany makulaturą, który

tylko z zewnątrz moją siostrę przypomina. Prawdziwa Anka jest głęboko schowana, malutka, pokurczona, skrępowana tajemnymi pętami. Musi być związana, inaczej wypchnęłaby fałszywą tekturę z siłą tornada, rozsadziłaby swoją wypacykowaną lakierem i wymalowaną farbą powłokę i wydostała się na zewnątrz. Malutka, bezbronna jak mała dziewczynka, ale prawdziwa, najprawdziwsza ona wyszłaby kiedyś ze swoich pęt, wydostałaby prawdziwą siebie na światło dzienne. I krzyczałaby wtedy, ta mała dziewczynka, świeżo oswobodzona, krzyczałaby i darła się wniebogłosy, może do nieba, może do piekła swoje krzyki kierując. Biłaby tekturową kukłę, z której właśnie się wydostała, taka malutka i bezbronna, biłaby ją na śmierć i życie, drapałaby małymi paznokietkami, szarpała, rozrywała na kawałki, deptała, pluła, miażdżyła małymi nogami, może jeszcze w dziecinnych bucikach, może w podkolanówkach białych w kwiatki, nieco przybrudzonych i wyblakłych. I wyłaby i skakała z radości, z tej swojej wielkiej swobody, niczym już niehamowanej, naprawdę niczym, swobody wreszcie nieskończonej. No to ci teraz, siostro, dowalę. - Chcesz szczerości? Proszę bardzo. Pragniesz się realizować i będziesz wchodzić na Czomolungmę – mówię. - A o dzieciach nie pomyślałaś? Przecież one są, kurde, małe, Anka, małe są i ciebie teraz potrzebują. One nie potrzebują zdjęcia matki w gazecie, w artykule pod tytułem „Odważna pani dyrektor na szczycie największej góry świata spełnia swoje marzenia o wyjątkowości”! Twoje dzieci potrzebują ciebie, tu i teraz. Nie wieczorem, o dziewiętnastej, żebyś im bajkę przeczytała, buziaka dała i do snu ułożyła, bo ty jesteś dobra, troskliwa mamusia, a dzieci są najważniejsze… Anka patrzy na mnie wielkimi, szeroko otwartymi oczami. - Z zazdrości mi dowalasz – mówi cicho. – Zazdrościsz mi moich sukcesów. Gadam dalej: - Może nie powinnam się wtrącać, może to nie moje sprawy. Choć może moje, bo jak oboje zginiecie przywaleni lawiną w tych cholernie wysokich górach, to jako jedyna bliska wam osoba będę musiała zająć się twoimi dziećmi. Może nie powinnam tego mówić, ale ja już nie mogę! Nie mogę patrzeć na ciebie i na to, jak je traktujesz! Powtarzasz: dzieci są najważniejsze! Gówno prawda, Anka, gówno prawda! Dla ciebie to pusty slogan! Widzę, jak się kuli, jak krew odpływa jej z twarzy i robi się coraz bledsza, przeraźliwie blada i nieruchoma. Myślałam, że mnie zbeszta, że zmiesza mnie z błotem, tak że zapomnę jak się nazywam, że nie da mi mówić. A tu cisza. Ankę zamurowało. Wcale się nie broni. A ja nie zamierzam kończyć. Ja dopiero zaczęłam. - Anka, ja już nie mogę tego słuchać! Uszy mi spuchły od tych głupot, którymi jesteś nafaszerowana! – krzyczę. - Pracujesz? Świetnie! W naszych czasach większość kobiet pracuje. Większość pracuje, bo musi. Ty pracujesz, bo chcesz. Zaspokajasz swoje ambicje. Tak, tak, wiem, masz do tego prawo i jesteś z tego dumna! Społeczeństwo cię podziwia. Ciebie i tobie podobne. Jednak, Anka, ty przedkładasz pracę nad dzieci! Nie widzisz tego? Dla ciebie własny rozwój, samorealizacja, ty i ty sama na wielkim piedestale utkanym z ambicji, to jest najważniejsze! Nie dzieci, do cholery, nie dzieci! Gdyby to dzieci były najważniejsze, pojechałabyś z nimi do Disneylandu podczas urlopu, a nie bawiła się w zdobywanie najwyższej góry świata dla spełnienia swoich marzeń… Sorki, właściwie, kurde, nie swoich, tylko czyichś, zapożyczonych od ludzi sukcesu. Anka, ja cię znam, być może bardziej, niż ci się zdaje, i wiem, że całe życie byłaś zajęta zaspokajaniem czyichś wymagań, czyichś ambicji i pragnień. I nadal je spełniasz, te czyjeś wymagania wobec ciebie. Widzę kątem oka, że brak jej tchu. Że zaraz się popłacze, że jest w tak wielkim szoku, że wyniosą ją na noszach, bo zawał, bo szlag ją trafi, bo wylew i inne tego typu. Nie chcę tego, ale tama blokująca moje emocje już pękła i jest za późno na miarkowanie słów i maskowanie uczuć. - Twoje dzieci są zaniedbane, emocjonalnie zaniedbane, choć językowo i naukowo świetnie wykształcone, wyćwiczone, wytrenowane w zdobywaniu wiedzy i umiejętności, by zyskać twoją uwagę, by wywalczyć namiastkę zainteresowania z twojej strony. Twoja malutka córeczka śni kolorowe sny z nianią w roli głównej. Nie wiem, zmyślam, chcę to pokazać

obrazowo. Twojemu synowi nauczyciel wspinaczki imponuje bardziej niż ojciec. Zresztą Piotr jest taki sam jak ty, wieczny chłopiec, zapatrzony w siebie, buziak dzieciakowi na dobranoc i zapewnienie o wiecznej miłości po grób na otarcie łez. Ochłapy miłości, ochłapy siebie, oto, co im dajecie. A najgorsze jest to, że to wszystko odbywa się za ogólnym społecznym przyzwoleniem. Ty i tobie podobne kobiety stawiane są w mediach za wzór udanego życia. Patologiczna rodzina to jest wódka, nieletnia w ciąży, brud, smród i ubóstwo. Wy zaś jesteście wzorem do naśladowania! A chowacie dzieci, którym brak troski, bezpieczeństwa, które nie mają poczucia, że są najważniejsze! Twoje dzieciaki, tak jak i ty, i tak jak ja, spędzą kiedyś całe życie lub ładny jego kawał na udowadnianiu sobie i innym, że są coś warte! I nie rycz mi tu, Anka, nie rycz. Zaczyna płakać, najpierw cichutko, potem histerycznie. - Albo rycz, cholera, rycz, bo jest ku temu powód. I tak, jestem okropna, jestem potworem. Nieudacznicą, wiecznym maruderem i nierobem. I tak, zmarnowałam ponad trzydzieści lat swojego życia, starając się spełnić czyjeś wymagania. Więc cię rozumiem. I wiem, że to boli. I tak, zazdroszczę, zazdroszczę uznania, pieniędzy, zadowolenia z siebie i dokonań, toż to można świetnie pustą dziurę po poczuciu własnej wartości zapełnić takim zawodowym spełnieniem, oj, można. I wszystko okej, póki nie cierpią na tym dzieci! Chrzanię, jakbym wszystkie rozumy pozjadała. Jakbym miała trójkę odchowanych, zadowolonych z siebie i szczęśliwych dzieciaków. Brzmię sztucznie, mówiąc Ance, jak ma wychowywać potomstwo, sama go nie mając. Zaraz będę przepraszać i błagać o wybaczenie. Skrucha nadejdzie równie szybko, jak przyszła złość. Ale nie odstanie się to, co już się stało. - Takich rzeczy nie można naprawić z dnia na dzień – kontynuuję. - Nie wystarczy zabrać w niedzielę dzieci do restauracji, kupić zestaw obiadowy z zabawką i razem poczytać książkę raz w tygodniu! Tu chodzi o nastawienie, o światopogląd… Anka już nie płacze. Zaostrzają jej się rysy twarzy. - Dość! – przerywa zdecydowanie. Mam wrażenie, jakby ktoś mnie spoliczkował. Gryzę się w język i w jednej krótkiej chwili spostrzegam, jak głupio się zachowuję. Trzeba było się wypowiadać na bieżąco. Mniej zaciekłości by we mnie teraz było. Zapada cisza. Po chwili Anka bez słowa pakuje rzeczy do torby. Kiwa na kelnera, żeby uregulować rachunek. Zerka na zegarek, srebrny albo platynowy Tissot. - Anka, czekaj, przepraszam… Poniosło mnie – tłumaczę w pośpiechu. – Chciałam dobrze. Naprawdę chciałam dobrze… W milczeniu reguluje rachunek. Nie muszę dodawać, że niebotycznie wysoki. Suma aż daje po oczach, kiedy niezdarnie zaglądam kelnerowi przez ramię. - Następnym razem może być u mnie… Zrobię lasagne. - proponuję nerwowo. Anka chowa portfel do torebki, po czym na powrót przybiera swoją sztywną, urzędową postawę. Wyprostowane plecy, postawiony kołnierzyk, nienaganny uśmiech. Smaruje usta bezbarwną pomadką, chyba Chanel. - Zrozumiałam, co miałaś mi do powiedzenia – stwierdza sucho. Zakłada marynarkę, prostuje kołnierz, przygładza włosy. Wychodzi z restauracji bez słowa, ja w pośpiechu podążam za nią. Żadna z nas nie zdaje sobie sprawy, że już niebawem będziemy się często widywać. Niekoniecznie w miłych okolicznościach. I że to wcale nie ja będę nalegać na spotkanie i że padnie jeszcze wiele pytań. Pytań, na które trudno znaleźć odpowiedź. Pytań, od których skóra cierpnie na karku. Wychodzę przed lokal, zakręcona. Kroczę śladem siostry niczym we mgle. Postać Anki wydaje się jakaś mniejsza, przygarbiona, skulona w sobie. Może dlatego, że jest zimno. Podjeżdża taksówka. Stoję otępiała.

Anka prędko zmierza w stronę samochodu. Nie ogląda się za siebie. Słyszę swój nerwowy oddech. - Przepraszam! – wrzeszczę co sił w jej stronę. Ona jednak mnie nie słyszy. Albo udaje. Wsiada do taksówki. Słychać trzask zamykanych drzwi. Macham i gestykuluję na wietrze, ale siostra nie patrzy na mnie i odjeżdża.