Rozdział 1
Uwielbiałam moje berlińskie mieszkanie, ja i Jorgen mieszkaliśmy
w nim już siódmy rok, ale wciąż nie mogłam się nim nacieszyć.
Położone było w przepięknej, tonącej w zieleni, starej dzielnicy Berlina.
Miało ogromne okna i lubiłam przez nie patrzeć na stare, rozłożyste
dęby, które rosły przy naszej ulicy. Ruch był tu niewielki i czasami
miałam wrażenie, że mieszkamy w jakimś górskim kurorcie, a nie
w stolicy jednego z największych europejskich krajów.
Mieszkanie dostaliśmy od dziadka Jorgena w prezencie na trzecią
rocznicę ślubu. My, wciąż na dorobku, nie mogliśmy sobie wówczas
pozwolić na taki luksus, ale dziadek, który był znanym i szanowanym
lekarzem, z radością wypisaną na twarzy wręczył nam klucze.
Wspaniały prezent mający nam wynagrodzić brak potomstwa.
Nie potrzebowałam dzieci, nigdy ich nie pragnęłam, może
dlatego, że podświadomie bałam się je osierocić. Nie chciałam, by
dzieliły mój los i zostały same bez matki i ojca, wypadki wszak się
zdarzają. Sama tak straciłam rodziców dawno temu, na zakręcie drogi
powiatowej, kiedy mój ojciec, weterynarz, nie chciał potrącić psa, który
nagle pojawił się na drodze, jak zeznali świadkowie.
Pojawił się i zniknął w ułamku sekundy, a moi rodzice w tym
samym ułamku tej samej sekundy odeszli na zawsze, czule obejmując
przydrożne drzewo.
Tak. Na pewno nie chciałam mieć dzieci i wieść o tym, że nie
możemy ich mieć, przyjęłam z nieoczekiwaną nawet dla mnie samej
ulgą. Jorgen, który dzieci uwielbiał, nie mógł się z tym na początku
pogodzić, ale moje argumenty i morze miłości, jakim go otaczałam,
z czasem stłumiły to pragnienie i tęsknotę za synem. Wszak w rodzinie
Millerów każda kobieta rodziła pierworodnego z uśmiechem
na udręczonej porodem twarzy.
Ja nie byłam doskonałą niemiecką kobietą z macicą
zaprogramowaną na rozmnażanie. Byłam tylko miłością Jorgena
z sąsiedniego, biednego kraju, zwanego Polską. Nikt tu nie chciał
pamiętać i nie pamiętał dlaczego biedną. Że przecież wojna. Że przecież
oni, Niemcy, tak bardzo pomogli jej zubożeć. Nikt nie oglądał się
za siebie, bo i po co przywoływać upiory przeszłości?
Ja także nie lubiłam się oglądać wstecz. Życie płynęło znajomym,
utartym szlakiem. Pokochałam moją nową, niemiecką rodzinę, ciesząc
się, że przyjęli mnie tak chętnie. Tym bardziej ich kochałam, im bardziej
babka oddalała się ode mnie. Wychowała mnie sama po śmierci
rodziców i kochała bardziej niż własne życie. Jednego nie chciała i nie
umiała mi wybaczyć. Tego Niemca! Tego, za którego ośmieliłam się
wyjść wbrew jej woli. Nie umiałam jej przekonać, że ja właśnie jego
kocham bardziej niż własne życie. Niż siebie. Niż ją, w końcu. Liczył
się tylko on!
Nie widziałam jej lata całe, od chwili gdy wyjechałam
i postanowiłam już zawsze zasypiać w jego ramionach.
Jutro rocznica naszego ślubu. Tak, już od ponad dziesięciu lat nie
widziałam babci Ireny i choć myślałam o niej w każdej minucie niemal,
nie umiałam przekonać ani jej, ani siebie do zgody.
Krzątałam się tego ranka po kuchni, robiąc listę potrzebnych
zakupów do szykowania przyjęcia, na którym, jak sądziłam, zjawią się
wszyscy. To okrągła rocznica. Co jakiś czas zerkałam na męża, który
na podjeździe mył samochód, pogwizdując przy tym zawzięcie. Dziesięć
lat! Mój Boże! A ja wciąż czułam się przy nim, jakbyśmy wczoraj się
poznali. Ten sam zachwyt i radość.
Pomachałam do niego, gdy spojrzał, i pokazałam zegarek, bo
robiło się późno, a on wciąż pucował auto z takim zacięciem, jakby
od tego zależała nasza przyszłość. Niemieckie zamiłowanie do porządku
odziedziczył po przodkach i nieraz dokuczałam mu z tego powodu, ale
on tylko wzruszał ramionami, nie rozumiejąc mojego sarkazmu.
Teraz odmachał mi, dając sygnał, że już kończy. Pobiegłam
na górę, do sypialni, przebrać się w jakiś wygodny „zakupowy” strój.
W radio zapowiadali pogodę na weekend i ucieszyłam się
z obiecywanego słońca, bo to oznaczało, że przyjęcie zgodnie z planem
może się odbyć w ogrodzie na tyłach domu. Od zawsze lubiłam maj
i pachnące bzy pod kuchennym oknem. Lilak był pierwszą rośliną, którą
wspólnie z Jorgenem posadziliśmy. Z czasem ogród za naszą przyczyną
obrósł też innymi roślinami, ten krzak jednak przez sentyment był moim
ulubionym. Postanowiłam jutro udekorować stół pachnącymi kiściami
białego bzu.
Zbiegłam po schodach i wpadłam na męża, który nagle pojawił się
przede mną, wchodząc z impetem do domu.
– Chcesz mnie zabić? – zapytał ze śmiechem.
– Uwierz, skarbie, że znalazłabym bardziej spektakularny sposób,
gdybym miała taki zamiar – odpowiedziałam w tym samym tonie.
Po chwili wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy przed siebie. Jorgen
włączył muzykę, przez co poczułam się zwolniona z obowiązku
rozmowy i mogłam spokojnie pomyśleć o jutrzejszym dniu i gościach.
Lubiłam nasze rodzinne spotkania, podczas których było dużo
śmiechu i serdeczności. Bracia Jorgena mnie uwielbiali, a i ja za nimi
wręcz przepadałam. Filip, najstarszy, był średniego wzrostu blondynem,
z uroczymi dołeczkami w policzkach, które sprawiały, że pomimo wieku
zachował chłopięcy wygląd. Klaus, wysoki brunet z niemałym
brzuszkiem, był zupełnie niepodobny do pozostałych braci i zdawało się,
że tylko poczucie humoru go z nimi łączy. Oczywiście
najprzystojniejszy i najbardziej interesujący był dla mnie Jorgen, lecz tu
z pewnością brakowało mi obiektywizmu. Najbardziej jednak byłam
zżyta z dziadkiem Martinem. Jorgen też bardzo go kochał, ale ja lgnęłam
do niego jak mała dziewczynka. Czułam się nie jak żona jego wnuka,
lecz jak jego rodzona wnuczka. On też darzył mnie uczuciem innym niż
wszystkich swoich „rodzonych”. Powiedział mi kiedyś, że ma słabość
do Polski, a zwłaszcza do Polek. Przy tym wyznaniu łzy zakręciły mu
się w oczach, ale nie powiedział nic więcej. Wiedziałam, że jako lekarz
podczas wojny stacjonował gdzieś w Polsce, ale nie znałam szczegółów.
Niechętnie tutaj wracało się do tych złych wspomnień, podobnie zresztą
jak i w moim rodzinnym domu, w Polsce.
Kiedy jeszcze jako uczennica wracałam po lekcji historii i pytałam
o coś babcię, zbywała mnie, odsyłając do książek, nie chcąc powiedzieć
nic od siebie. Dopiero gdy dowiedziała się o mojej miłości,
zaprotestowała, nazywając mnie zdrajczynią, czego właśnie nie mogłam
jej zapomnieć. Moje argumenty o innych czasach, innym pokoleniu nie
przemawiały do niej. W ostatnim wypowiedzianym do mnie zdaniu
wykrzyczała: „Niemiec to Niemiec! Zapamiętaj to sobie!”.
Tak urwała temat i po latach przestała być moją rodziną.
Od wspomnień oderwał mnie głos Jorgena.
– Zajrzymy do dziadka? Zaprasza nas na herbatę i ciasto.
– Tak, oczywiście. – Uśmiechnęłam się na myśl o tym, że dziadek,
jak co roku, gdy pojawiają się pierwsze truskawki, piecze ciasto. Nic
innego nie potrafi ani upiec, ani ugotować, a to ciasto zawsze pojawia
się wraz z pierwszymi, bezczelnie pyzatymi owocami.
Dzięki kartce z listą zakupy poszły nam nadspodziewanie szybko.
Dziadek zdziwił się, widząc nas w progu dużo wcześniej, niż się
spodziewał. Posadził nas w salonie i odmawiając przyjęcia pomocy,
poszedł zaparzyć herbatę.
Kochałam to mieszkanie nie mniej niż własne. Było bardzo
wysokie i przestronne, z tym charakterystycznym zapachem kawy
i starych książek leżących wszędzie, gdzie się dało je położyć. Wrażenie
robił na mnie zwłaszcza pokój, w którym dziadek czytał i spisywał
swoje wspomnienia. Na biurku w lewym rogu stała lampka. Nigdy nie
widziałam piękniejszej i oryginalniejszej. Zwłaszcza abażur zrobiony
z nieznanego mi materiału wzbudzał mój zachwyt. Miał też niesamowity
nadruk, jakby plamkę w kształcie motyla. Może dlatego, choć mały, tak
przykuwał wzrok.
Dziadek mówił mi kiedyś, że ma tę lampę od wojny. Zawsze mnie
dziwiło, jak coś tak delikatnego mogło przetrwać wojenną pożogę.
Martin znany był jednak z zamiłowania do pięknych rzeczy i porządku.
Kiedyś pokazał mi swój szkolny mundurek, który ocalał w czasie
bombardowania Berlina, leżąc w piwnicy rodzinnego domu dziadka,
w zwykłym kartonowym pudle.
Kręciłam się po mieszkaniu, rozglądając z przyjemnością. Tyle tu
było pięknych bibelotów. Tyle zdjęć wiszących na ścianach. Jak zwykle
najwięcej uwagi poświęciłam portretowi babki Jorgena, pięknej, rasowej
kobiecie. Niestety, nie miałam szczęścia jej poznać, umarła rok przed
naszym pierwszym spotkaniem. Wiedziałam jednak od Jorgena, jak
Martin bardzo ją kochał i jak cierpiał po jej śmierci. W domu Millerów
rządziła Felicja i dziadek zdawał się jej zupełnie poddany. Zgadzał się
z nią zawsze i we wszystkim. Trudno było mi w to uwierzyć, patrząc
na jej drobną posturę i delikatne rysy. Od fotografii oderwał mnie głos
dziadka.
– Laura, herbata na stole!
– Idę, dziadku – powiedziałam i pomyślałam jednocześnie, że nikt
nie wymawia tak pięknie mojego imienia jak on.
Siedzieliśmy przy stole, delektując się ciastem i swoim
towarzystwem. Martin pytał, jak idą przygotowania do uroczystości
i czy na pewno Jorgen mi pomaga. Zapewniłam go, że tak, a on
żartobliwie pogroził wnukowi palcem.
– Oszczędzaj ją! To moja ukochana wnusia – powiedział, szeroko
się uśmiechając, pokazując przy tym rząd równych białych zębów.
Panowie zaczęli rozmawiać o interesach Jorgena, a ja w skupieniu
przyjrzałam się dziadkowi. Starzał się coraz bardziej, to pewne, ale jak
na swoje prawie dziewięćdziesiąt lat miał niezwykle światły umysł,
a i fizycznie być dość sprawny. Martwiło mnie jednak, że ramię, które
uszkodził podczas wojny, ostatnio zaczęło dokuczać mu bardziej.
Widziałam to pomimo rozpaczliwych prób, jakie podejmował, żeby to
przed nami ukryć. Często myślałam o tym, żeby zabrać go do nas
na stałe, ale Jorgen mówił, bym tego nie proponowała, bo na pewno go
urażę. Milczałam więc, lecz byłam na to przygotowana i cieszyłam się
na myśl o wspólnym zamieszkaniu. Mieć dziadka u siebie… To było
coś, o czym marzyłam. Martin zauważył, że mu się przyglądam
od dłuższej chwili, i poprawił rękę zwisającą z oparcia fotela.
– Cóż mi się tak przyglądasz, dziecko? – zapytał podejrzliwie
i odrobinę za szorstko jak na niego.
– Myślę o jutrzejszym wieczorze i zastanawiam się, czy nie
mógłbyś pojechać do nas już dziś – skłamałam gładko.
– Nie, w żadnym razie. Będę jutro. Muszę jeszcze pójść
do fryzjera, zagrać partyjkę szachów z Brunem, ale przede wszystkim
zapakować prezent dla was.
– Hm, szkoda. My będziemy już jechać – powiedział mój mąż,
bezwiednie obracając zegarek na ręku.
Ten gest mnie śmieszył i rozczulał jednocześnie. Obydwaj
z dziadkiem mieli taki tik, czy sama nie wiem, jak to nazwać. W każdym
razie co jakiś czas bezwiednie obracali kilkakrotnie zegarek na dłoni.
Zawsze mieli zbyt luźne bransoletki, tylko po to, żeby móc swobodnie
kręcić zegarkiem. Kiedyś zauważyłam, że robią to częściej, gdy się
denerwują. Czasami obserwując, jak rozmawiają, zakładałam się sama
ze sobą, który z nich zrobi to pierwszy, ale oni zawsze dostrzegali, że
na to patrzę, i zawstydzeni powstrzymywali ten gest w zarodku. Jorgen
zresztą był do dziadka bardzo podobny nie tylko w tym nawyku. Był jak
on wysoki, smukły i miał ten sam odcień błękitu tęczówek. Na początku
naszej znajomości śmiałam się, że utonęłam w tych oczach na zawsze.
Dziadek podniósł się z fotela z niejakim trudem, Jorgen pocałował
go w czoło, a ja wtuliłam się w miękki, puszysty sweter, który miał tego
popołudnia na sobie.
Po powrocie znosiliśmy zakupy do kuchni i Jorgen, pomny słów
dziadka, zapytał, w czym mi pomóc. Nie chciałam angażować go
w kuchni, więc poprosiłam tylko, żeby uporządkował ogród do końca
i przygotował go na jutrzejsze przyjęcie. Przytulił mnie mocno
i namiętnie pocałował. Kiedy wreszcie oderwałam się od niego,
dostrzegłam Ninę, moją przyjaciółkę, jak parkuje pod oknem.
– Uciekaj, Jorgen. Idzie Nina, a jak sądzę, dwie kobiety to dla
ciebie za wiele.
– Masz rację. – W okamgnieniu znalazł się przy tylnym wyjściu
do ogrodu.
Ucieszyłam się, widząc Ninę, bo jej obecność gwarantowała, że
zdążę na czas z przygotowaniami. Poza tym lubiłam jej towarzystwo, jej
spokój, pewność siebie wspierały mnie i imponowały mi bardzo.
Jorgena wręcz przeciwnie, odstraszały i dlatego, jak sądzę, nie przepadał
za nią. Zawsze jednak zachowywał się wobec niej poprawnie, wiedząc,
jak jest dla mnie ważna.
Znałam Ninę jeszcze ze studiów. Nigdy bym nie pomyślała, że się
zaprzyjaźnimy, bo na początku nie mogłam znieść tego jej niemieckiego
poukładania. Przekonałam się do niej dopiero wtedy, kiedy chora
wylądowałam w szpitalu. Pogotowie zabrało mnie nagle, w nocy
z powodu bólu żołądka, który w rezultacie okazał się pękniętym
wrzodem. Po miesiącu, kiedy mnie wreszcie wypisali, okazało się, że to
właśnie Nina zajęła się moimi sprawami na uczelni, wprowadzając ład
w moje życie. Potem już do końca studiów opiekowała się mną,
pilnując, bym się dobrze odżywiała i dbała o siebie. Blondynka z lekką
nadwagą, jak o niej myślałam, stała się szybko moją ostoją i przez
długie lata zastąpiła mi rodzinę na obczyźnie.
Do wieczora wszystko było gotowe i poprosiłam Ninę, żeby
została u nas na kolacji. Jorgen otworzył butelkę wina
i w niewymuszonej atmosferze zjedliśmy lekki posiłek, po czym
pożegnaliśmy Ninę do jutra.
Kiedy po kąpieli, smarując ramiona kremem, weszłam do naszej
sypialni, Jorgen czytał w łóżku, ale na mój widok odłożył książkę
i przyciągnął mnie do siebie. Pocałował mnie delikatnie w usta
i powiedział:
– Kochanie, chciałabyś dostać swój prezent już dzisiaj? – Łasił się
do mnie.
– Dzisiaj? No, nie wiem… Czy to nie za wcześnie? – droczyłam
się z nim.
– Myślę, że nie. Do jutra została niespełna godzina.
– To mam pomysł! Wiem, jak zająć ci tę godzinę. – Mówiąc to,
położyłam się na nim.
Kochaliśmy się zmysłowo i niespiesznie. Seks z nim zawsze
sprawiał mi radość. Przy nim czułam się spełniona, piękna i kochana.
Myślę, że i on był ze mną szczęśliwy, co zresztą zawsze mi okazywał.
Po wszystkim, gdy tuliłam się do niego, sięgnął ręką pod poduszkę
i wyjął kopertę, którą mi wręczył z tajemniczym uśmiechem. Wzięłam
ją do ręki i powoli otwierając, wysunęłam z niej dwa bilety lotnicze
do Rzymu. Aż podskoczyłam na łóżku ze szczęścia.
– Rzym! Roma! Roma! Roma! – wydawałam z siebie okrzyki
radości. – Wariacie mój! – Obsypałam go pocałunkami.
Rzym, miasto, w którym się poznaliśmy. Wciąż miałam w pamięci
tamto gorące popołudnie…
To były moje pierwsze wakacje, odkąd zaczęłam studia. Jechałam
wynajętym samochodem zatłoczonymi ulicami Rzymu, gdy nagle żar
z papierosa wypadł mi na siedzenie między nogami. Zajęta gaszeniem
nieoczekiwanego pożaru nie zauważyłam, jak auto przede mną nagle
zahamowało, i wjechałam w piękny, świeżo wyklepany, jak się później
okazało, bagażnik samochodu Jorgena. Wyskoczyłam skruszona zza
kierownicy, gotowa przepraszać, płacić i co tam tylko trzeba. Obeszłam
samochód dookoła i nagle przede mną stanął on, z roześmianymi oczami
i jakimś złośliwym komentarzem, który na mój widok zamarł mu
na ustach. Widząc to, zaśmiałam się i właściwie to od razu skruszyło
lody między nami. Resztę wakacji spędziliśmy już razem. To była moja
pierwsza i ostatnia miłość, od pierwszego wejrzenia. Chłopak z płową
czupryną szybko i skutecznie zawrócił mi w głowie. I choć wcześniej
unikałam blondynów jak ognia, ten okazał się tym jedynym.
– Ty swój prezent dostaniesz jutro – powiedziałam do męża,
całując go na dobranoc.
Zasypiając w jego ramionach, marzyłam o czekających nas
wakacjach pełnych wspomnień i magii.
Poranek bezpardonowo wdarł się do sypialni. Słońce kładło się
na poduszce Jorgena, którego już w łóżku nie było. Pomyślałam
ze strachem, że zaspałam, i z impetem zerwałam się z rozgrzanej
pościeli. Na dole Jorgen rozmawiał z kimś przez telefon, ale na mój
widok wyjął kubek z szafki i nalał mi kawy z ekspresu. Upiłam parę
łyków gorącego płynu i otulając się szlafrokiem, wyszłam do ogrodu.
Wczoraj nie sprawdziłam, co mąż przygotował, i stałam teraz oniemiała
z zachwytu. Wszystko zrobione było z niesamowitym smakiem
i wyczuciem stylu. Mojego stylu. Pośród świeżo rozkwitłych krzewów
porozstawiał stoły, na których rozłożył papier jako ochronę przed
Maurycym, naszym niesfornym kotem. Trawa była równo przycięta
i zastanawiałam się, kiedy to zrobił, bo wczoraj, zajęta rozmową z Niną,
nie usłyszałam kosiarki.
Taki właśnie był Jorgen, gotów zrobić wszystko, żebym tylko
była szczęśliwa, żeby tylko mnie zaskoczyć. Wróciłam do domu
i przytuliłam się z wdzięcznością do jego pleców, bo wciąż rozmawiał
przez telefon i nie mogłam inaczej okazać swojej radości i uznania.
Krzątanina zajęła mi cały ranek i popołudnie, ale dzięki temu
potrawy pięknie ułożone i udekorowane piętrzyły się smakowicie
na stołach, a mnie zostało już tylko poustawianie wazonów bzu. Przed
przybyciem gości zdążyłam się jeszcze zrelaksować i przebrać
do kolacji.
Wraz z pierwszym dzwonkiem, trzymając się za ręce,
otworzyliśmy z Jorgenem drzwi. W progu, oczywiście jako pierwsza,
stanęła Nina, przekonana, że potrzebuję pomocy. Oświadczyłam jej
z dumą, że wszystko jest gotowe, a Jorgen wręczył jej kieliszek
szampana. Wielkie pudło z prezentem, które dzierżyła przed sobą,
ustawiliśmy w ogrodzie, na specjalnie przygotowanym do tego stole.
Postanowiliśmy otworzyć prezenty dopiero po przybyciu wszystkich
gości, którzy jeden po drugim zaczęli się schodzić na przyjęcie. Po
dwóch godzinach, kiedy już wszyscy złożyli nam gratulacje i zaspokoili
głód, goście podzielili się na grupki i w różnych częściach ogrodu coraz
to wybuchały salwy śmiechu.
Podchodziliśmy do siebie z Jorgenem w każdej wolnej chwili,
starając się jednak nie zaniedbywać przyjaciół i rodziny. Mój mąż,
zadziwiony apetytem gości, donosił wino z naszej nad wyraz dobrze
zaopatrzonej piwniczki. Po kolejnej tam wizycie gestem przywołał mnie
do siebie. Przeprosiłam Filipa, z którym właśnie żywo dyskutowałam.
Jorgen miał dziwną, zafrasowaną minę i poczułam ukłucie w sercu, nim
jeszcze powiedział mi, o co chodzi. Pociągnął mnie za rękę w głąb domu
i wręczył z drżeniem telegram. Trzy zdania zwaliły mnie z nóg.
„Babka Pani nie żyje. Pogrzeb we wtorek o godz. 14. Proszę
przyjechać”.
Podpis i numer telefonu. Nazwisko, którego nie pamiętałam
z przeszłości, mecenas Szwed.
Spojrzałam na męża, który obserwował mnie z niepokojem. Stałam
bezradna, zagubiona pośrodku kuchni. Z odrętwienia wyrwał mnie
szelest upadającego telegramu.
– Laura. Laura, kochanie…
– Mam pustkę w głowie. Co mam zrobić? – ni to zapytałam, ni to
się poskarżyłam ze łzami w oczach.
– Jak to co? Pojechać, skarbie – przekonywał mnie stłumionym
głosem.
– Ale ja nie chcę… Ona by nie chciała – bąkałam pod nosem,
wciąż nie mogąc otrząsnąć się z szoku. Czułam, że trzęsie mi się broda
i zaraz się rozpłaczę.
– Nie mów tak. Musisz jechać. Zostań tutaj, ja przeproszę
i pożegnam wszystkich.
– Nie, poczekaj – zaoponowałam. – Nie mówmy nikomu. Nie chcę
o tym z nikim rozmawiać. – Nawet z Niną, pomyślałam.
– Dobrze. Co chcesz, żebyśmy zrobili? – Pomimo cechującej go
stanowczości czekał, aż to ja podejmę decyzję.
– Nic. Wrócimy do gości i rozpakujemy prezenty, zgodnie
z planem. – Mówiąc to, bezwiednie poprawiłam sukienkę.
– Laura, co ty mówisz? Jak dasz radę? Wytrzymasz?
– Tak. Oczywiście, że wytrzymam. – Przetarłam oczy wierzchem
dłoni, wycierając nieistniejące łzy, i poprawiłam włosy. Zrobiłam krok
w stronę drzwi wiodących do ogrodu, ale Jorgen chwycił mnie za rękę.
– Jesteś pewna? – zapytał raz jeszcze.
– Tak. Jestem pewna. Poradzę sobie – odparłam z pewnością
w głosie, choć nie wiem, jak zdołałam ją z siebie wykrzesać.
– Chodźmy więc… – odparł z rezygnacją.
W ogrodzie wszyscy bawili się w najlepsze, nieświadomi
targających mną uczuć. Tylko dziadek Martin, marszcząc czoło, spojrzał
na mnie bystro i nerwowo przekręcił zegarek na ręku, ale pomachałam
do niego, jak mi się wydawało, beztrosko.
Kolejne butelki szampana otwierały się z hukiem i dostrzegłam, że
towarzystwo za chwilę będzie miało dość. Uznałam, że to dobry
moment na otwarcie prezentów. Nie myślałam o niczym, miałam pustkę
w głowie i tylko na dnie duszy czułam, jak czarna posępna chmura
zaczyna wypełniać mnie całą.
Nie pamiętam, co było w niezliczonych pudłach. Nie pamiętam, co
i od kogo dostaliśmy. Jakie to mogło mieć znaczenie? Stałam
i uśmiechałam się, dziękowałam, ale wszystko działo się obok mnie,
poza granicą mojej świadomości. Jorgen rzucał w moją stronę pełne
niepokoju spojrzenia, sprawdzając, czy się nie rozsypię. Starałam się, by
nie tylko on, ale i nikt z gości nie domyślił się moich emocji.
Odetchnęłam, kiedy wreszcie wszyscy wyszli i został tylko
dziadek. Chociaż Nina upierała się, że zostanie i pomoże zrobić
porządek po przyjęciu, to Jorgen, używając nieznanych mi argumentów,
przekonał ją, że sobie poradzimy. Obecność dziadka Martina nie
krępowała mnie nigdy, dlatego też nagle, bez zahamowań rozpłakałam
się przy kuchennym stole, wspierając głowę o łokieć.
– Laura, dziecinko, co się stało?
Podniosłam głowę i zobaczyłam, jak Jorgen podaje mu telegram.
Ciałem Martina wstrząsnął dreszcz i miałam wrażenie, jakby postarzał
się w tej jednej chwili. Pochylił się nade mną i cichym głosem próbował
mnie uspokoić.
Dziadek jedyny z rodziny znał całą prawdę o mnie i moich
korzeniach. Dlatego teraz ze spokojem i znajomością rzeczy
przekonywał mnie, że powinnam jechać, oddać babce ostatnią posługę.
Po niedługim czasie przyznałam mu rację i byłam gotowa zmierzyć się
z duchami przeszłości. Przed wyjściem postawił na stole prezent
i powiedział, że to tylko dla mnie, coś specjalnego, co dziś pewnie mnie
nie ucieszy, ale on daje mi to z ogromną radością. Nie miałam siły ani
ochoty od razu otworzyć paczki, a on nie naciskał. Pożegnał nas
obietnicą jutrzejszych odwiedzin i całując mnie w czoło, wyszedł
zasmucony.
Wstałam od stołu i poczułam, jak zakręciło mi się w głowie, przez
którą przebiegały tysiące myśli, lecz żadnej nie udało mi się pochwycić
i zrozumieć do końca. Jorgen pomógł mi wejść na górę i zaczął mnie
delikatnie rozbierać do snu. Ale ja nie chciałam spać. Nie mogłabym.
Położyłam głowę na poduszce i po chwili usłyszałam, jak mój mąż kręci
się po kuchni. Nie obchodziły mnie brudne naczynia w ogrodzie. Nic
mnie nie obchodziło. Marzyłam, by zapaść się w nicość, cofnąć czas
i nigdy nie przeczytać telegramu. Byłam zła na Jorgena, że odebrał
pocztę. Ogarnął mnie irracjonalny gniew na męża i nic nie mogłam na to
poradzić. Cieszyłam się, że był taktowny, jak zwykle zresztą, i zostawił
mnie samą.
Nie wiem, kiedy przyszedł sen. Dopadł mnie nagle i wbrew woli.
To nie był sen przynoszący ulgę i wypoczynek. Przez ten czas, gdy
nieoczekiwanie pozbawił mnie świadomości, dręczyły mnie koszmary.
Uciekałam, krzyczałam, aż wreszcie usiadłam spocona na łóżku i przez
krótki moment na granicy jawy i snu wydawało mi się, że czuję zapach
perfum babci unoszący się w powietrzu. Perfum, które – choć dość
pospolite – nie pachniały na nikim tak jak na niej.
Otrząsnęłam się z koszmaru i dyskretnie, by nie obudzić Jorgena,
wysunęłam się z łóżka. Zeszłam na bosaka do kuchni i dopiero chłód
marmurowej posadzki mnie orzeźwił. Zegar wskazywał 4:17.
Postanowiłam telefonicznie zarezerwować lot na poniedziałek. Choć był
niedzielny świt, w słuchawce odezwał się rześki głos młodej kobiety.
Lot zarezerwowany, myślałam po chwili, nalewając kawę do mojej
ulubionej zielonej filiżanki. Pudło z prezentem od Martina stało
nietknięte na blacie, tak jak je postawił. Wciąż nie miałam ochoty ani
siły go otworzyć, chociaż kształt paczki przywodził mi coś na myśl. Nie
potrafiłam jednak tego ani odgadnąć, ani nawet się na tym skupić.
Sięgnęłam do cukierniczki i choć nigdy tego nie robię, nasypałam
dwie łyżeczki białych kryształków. Tak, potrzebowałam każdej osłody
przed czekającą mnie podróżą.
Zastanawiałam się, kto oprócz mnie i tajemniczego mecenasa
Szweda będzie na pogrzebie. Rodziny w Polsce poza babcią nie miałam,
a i większość jej znajomych już pewnie nie żyła. Kiedy jeszcze
mieszkałyśmy razem w Warszawie, w Wilanowie, przynajmniej raz
w miesiącu chodziła kogoś „odprowadzić” – jak się wyrażała
– na cmentarz. Jej pokolenie, tak wymęczone podczas okupacji,
odchodziło szybko i cicho, a ona każdą z tych śmierci przyjmowała
z wdzięcznością. Cieszyła się zawsze, że dane im było pożyć
na wolności. „Nieważne ile, ważne, że dożyli” – tak mawiała.
Kogo zatem tam spotkam? Może panią Marię, moją ulubioną babci
znajomą? To ta, która wraz ze mną próbowała ją przekonać, że Jorgen
zasłużył na moją miłość. Jej też oczywiście się nie udało, bo babcia
Irenka zbyła ją warknięciem, jakiego się po niej nie spodziewałam, żeby
się nie wtrącała, „skoro okupanta nie widziała, siedząc na wsi u matki
pod spódnicą”. Rzeczywiście pani Maria była młodsza od niej o całe
dziesięć lat i nie miała tak żywych wspomnień. Bez trudu można było
odgadnąć, że pochodzi ze wsi, sugerowały to choćby jej czerstwe,
czerwone policzki i wesołe oczy. Nie rozumiałam, będąc dzieckiem,
na jakiej zasadzie się zaprzyjaźniły, były tak różne – ona tak skora
do śmiechu i Irena zawsze poważna, zasmucona. Pani Maria
przyjeżdżała do nas raz, a czasami dwa razy w miesiącu, przywożąc
jajka i inne pyszności ze swojego gospodarstwa. Często zostawała
na noc i siedząc do późna w kuchni, rozmawiały o czymś stłumionymi
głosami. Często po tych wizytach babcia miała zaczerwienione oczy,
więc wiedziałam, że płakała.
I właśnie ten fakt, że pani Maria była młodsza, pozwalał mi
wierzyć, że spotkam ją na pogrzebie. Ją jedną mogłam, a nawet
chciałam zobaczyć.
Rozmyślania przerwał mi kot pukający nosem w kuchenną szybę.
Zapomniałam go wczoraj wpuścić, Jorgen pewnie też nie miał do tego
głowy. Uchyliłam okno, a Maurycy wślizgnął się delikatnie, potrącając
ogonem doniczkę z hiacyntem. Zeskoczył z parapetu i łasząc mi się
do nóg, pomiaukiwał, prosząc o jakiś smakołyk. Otworzyłam puszkę
i nałożyłam mu solidną porcję do miseczki. Zajęty jedzeniem mlaskał
głośno, zakłócając ciszę i nie poświęcając mi więcej swojej uwagi.
I dobrze. Nie miałam nawet ochoty, żeby wyciągnąć rękę i go
pogłaskać. Nie mogłam się doczekać, kiedy mój mąż wstanie, ale tylko
dlatego, że chciałam się już spakować do wyjazdu. Żałowałam teraz, że
nie zgodziłam się na oddzielną garderobę, jak chciał Jorgen, i szafę
mieliśmy w sypialni. Nie chciałam go budzić, snułam się bezszelestnie,
a w końcu wyszłam do ogrodu. Zanurzyłam twarz w skąpanym rosą bzie
i znowu poczułam ten zapach, który przywodził mi na myśl babcię
Irenę. Pamiętałam te perfumy. Nazywały się „Być może”, tuż przed
moim wyjazdem można je było kupić w każdym kiosku w Polsce. Skąd
po tylu latach ten zapach? – myślałam. Nie wierzyłam w żaden
mistycyzm, wiedziałam jednak, że mam wspomnienia zapachowe
i zapewne mózg na myśl o babce wysyła mi tę woń na przekór, wbrew
logice.
Pomimo że zachowywałam się cicho, najwyraźniej i tak obudziłam
Jorgena, bo usłyszałam, jak zbiega po schodach, wołając moje imię.
Weszłam z powrotem do domu i przylgnęłam całym ciałem do jego
pleców. Marzyłam, żeby móc schować się w nim, i powiedziałam mu
o tym. Odparł, że jestem w nim na zawsze. Nalewając sobie kawy,
przysiadł na blacie i zapytał:
– Zarezerwować bilety, kochanie?
– Nie. Już to zrobiłam. Lecę w poniedziałek.
– Jak to lecisz? A ja? – zaniepokoił się.
– Wybacz, ale chcę być tam sama. Ona tak by chciała
– powiedziałam cicho i bez przekonania.
– Wiem, ale teraz nie chodzi o nią, lecz o ciebie.
– Mylisz się. Chodzi o nią. Tylko o nią. Zawsze o nią!
– Ześlizgnęłam się ze stołka, ucinając dyskusję.
Widziałam, jak zamyślił się nad tym, co powiedziałam, i jak
w duchu przyznaje mi rację. Rozumiałam jego troskę o mnie, ale
w żadnym razie nie mogłam teraz brać tego pod uwagę. Wiedziałam, że
nie znosi stać obok biegu wydarzeń, lecz musiałam ten ostatni raz, po
dziesięciu latach okazać jej szacunek. Umierając, postawiła wreszcie
na swoim. Oddzieliła mnie od znienawidzonego Niemca.
Tymczasem mój Niemiec wstał i powiedział, że zrobi śniadanie.
Nie byłam głodna, ale wiedziałam, że muszę jeść, by mieć siłę zmierzyć
się z moją nieżyjącą, lecz wciąż silną babką.
Po śniadaniu, na które Jorgen przygotował mi ulubiony tost
francuski, siedziałam na łóżku, zastanawiając się, co powinnam ze sobą
zabrać. Nie miałam wielu czarnych ubrań, a te, które wisiały w szafie,
nadawały się raczej do nocnego klubu niż na pogrzeb. Co by
powiedziała Irenka, gdyby zobaczyła moją małą czarną, ledwie
zakrywającą pośladki? – pomyślałam i po raz pierwszy, odkąd dostałam
telegram, uśmiechnęłam się blado. Postanowiłam pojechać
do najbliższego w okolicy, czynnego dzisiaj sklepu z ubraniami, gdzie
miałam nadzieję znaleźć coś odpowiedniego. Jorgen chciał pojechać
ze mną, ale czułam, że i tę podróż chcę odbyć sama.
Wyprowadziłam auto z garażu i włożyłam czarne okulary. Nie
chciałam włączać radia, chociaż rozpaczliwie potrzebowałam oderwać
myśli od kłopotów. Nigdy mi się to nie udawało, to czemu miałoby się
udać teraz? – myślałam smętnie. Po półgodzinie zaparkowałam
pod centrum handlowym, ale przez dłuższy czas nie miałam siły
wysiąść. Strach wciąż trzymał mnie żelazną obręczą. Strach przed
babką, przed jej okrutnymi słowami. I choć przecież wiedziałam, że tym
razem nie będzie nic mówiła, serce nie chciało słuchać rozsądku. Otuchy
nie dodawali mi nawet ludzie kręcący się po parkingu, czułam się
samotna jak nigdy.
Po dwóch godzinach zakupów i wewnętrznej walki wracałam
znanymi ulicami do domu, do męża.
Jorgen stał niespokojny na podjeździe i na mój widok podbiegł
do auta.
– Odchodziłem od zmysłów. Nie wzięłaś telefonu – powiedział
z wyrzutem.
– Ale nic się nie stało. Byłam przecież na zakupach
– odpowiedziałam uspokajającym tonem.
– Tak, ale pojechałaś taka roztrzęsiona! Nie wiedziałem, czy uda ci
się skupić za kierownicą. – Musiałam naprawdę wyglądać przerażająco,
bo nigdy nie widziałam, by Jorgen aż tak się denerwował.
Nie pamiętam, jak minął ten dzień. Byłam jak w letargu i nie
zeszłam nawet wtedy, gdy usłyszałam dziadka na dole. Z marazmu
wyrwał mnie dopiero wieczorem Jorgen, który wniósł na górę prezent
od dziadka i zapytał, czy chcę go otworzyć. Skinęłam głową
i zapytałam, czy wie, co to jest. Nie wiedział i podobnie jak ja był
zaskoczony, że Martin zaznaczył, iż prezent jest tylko dla mnie. Rozciął
papier nożem leżącym obok na stoliku przy łóżku. Ze zdumienia aż
zsunęłam się na podłogę. W kartonie stała lampka. Ta sama, którą
zachwycałam się niezmiennie od lat i jeszcze przedwczoraj, głaszcząc
abażur, marzyłam, by ją mieć.
– Kochany Martin! – wykrzyknęłam z entuzjazmem i zobaczyłam
w oczach Jorgena łzy.
On też się wzruszył, że jego dziadek oddał mi jedną
z piękniejszych i cenniejszych pamiątek z czasów wojny. Z atencją
i pietyzmem ustawiłam lampkę na stoliku obok łóżka, zapaliłam ją
i motyl po raz pierwszy zatańczył na mojej ścianie. Kładąc się,
patrzyłam na nią, dziękując w myślach Martinowi za ten niezwykły dar.
Jutro jadę na spotkanie przeszłości… – to była moja ostatnia
świadoma myśl przed zaśnięciem. Gdybym tylko wiedziała, w jak
daleką przeszłość przyjdzie mi się udać…
Rozdział 2
Lotnisko tonęło we mgle i poraziła mnie radosna myśl, że nie uda
mi się wylecieć. Byłabym usprawiedliwiona i oszczędziłabym sobie
traumatycznej podróży. Samolot jednak, choć znacznie opóźniony,
wystartował do Warszawy, wraz ze mną siedzącą przy oknie. W Berlinie
pożegnał mnie Jorgen z dziadkiem, a tam, w stolicy kraju, który
opuściłam przed laty, nie czekał na mnie nikt.
Drogę z Okęcia do hotelu pokonałam taksówką, zastanawiając się
po raz nie wiem który, kim jest mecenas Szwed. Człowiek, który zajął
się nawet pogrzebem. Dlaczego to on wysłał do mnie telegram, a nie
żadna przyjaciółka babci czy opiekunka? Czy to możliwe, że żadna już
nie żyje? Zastanawiałam się też, jak babcia Irena umarła. Czy długo
chorowała? Umarła w domu czy w szpitalu? Czy był ktoś przy niej?
– Jesteśmy na miejscu – powiedział taksówkarz i pomógł mi wyjąć
z bagażnika niewielką walizkę, jaką ze sobą zabrałam. Nie
potrzebowałam wielu rzeczy, zaraz po jutrzejszym pogrzebie miałam
zarezerwowany lot powrotny.
Formalności w recepcji trwały chwilę i dość szybko z ulgą
zamknęłam się w schludnym, przytulnym pokoju, w którym dzięki
tapecie w róże panowała domowa atmosfera.
Było jeszcze dość wcześnie, mimo to postanowiłam nigdzie nie
wychodzić. Bo dokąd mogłabym pójść? Miałam tu jakieś koleżanki
i kolegów jeszcze z czasów liceum, ale z nikim przez te lata nie
utrzymywałam kontaktów. Zresztą byłam w takim nastroju, że nawet
najcierpliwszy przyjaciel by tego nie zniósł.
Z walizki wyjęłam książkę. Była to najnowsza powieść mojej
ulubionej niemieckiej pisarki, kupiłam ją kilka dni temu. Cieszyłam się
na tę lekturę, ale teraz przerzuciłam z niecierpliwością trzy strony, nie
rozumiejąc, o czym czytam. Litery latały mi przed oczami, wykonując
obłąkańczy taniec, za którym nie mogłam nadążyć. Co zrobię ze sobą
do jutra? – zastanawiałam się. Jeszcze doba dzieliła mnie od pogrzebu.
Nie miałam tu nikogo, fakt, ale siedzenie w czterech ścianach
hotelowego pokoju nagle wydało mi się nie do zniesienia. Weszłam
pod prysznic, by chłodna woda dała wytchnienie mojej umęczonej
głowie. Pomogła nawet, lecz niestety na krótko. Odkąd tu weszłam,
oszukiwałam sama siebie, że wytrzymam do jutra. Wspomnienia
przejęły władzę nad mymi myślami. Poddałam się, wciągnęłam obcisłe
zielone spodnie i zeszłam na dół. Zostawiłam klucz w recepcji
i wyszłam na pędzącą ulicę. Wszędzie to samo, pomyślałam. Tłum
spieszący nie wiadomo dokąd. Warszawa pod tym względem nie różniła
się od innych europejskich miast. Nie chciałam przepychać się w tłoku,
dlatego skręciłam w pierwszą wąską uliczkę. Tym węższą, że po obu jej
stronach stały zaparkowane auta. Mercedesy, audi, toyoty… Moim
rodakom powodzi się nie najgorzej, oceniłam z obojętnością. Tutaj ludzi
było mniej, ale dla mnie i tak za dużo. Zobaczyłam nagle przydymione
szyby jakiegoś klubu i weszłam do środka. Panujący we wnętrzu
półmrok natychmiast przyniósł mi wytchnienie. Po chwili do stolika,
przy którym usiadłam, podeszła młoda kelnerka z oczami tak wielkimi,
że aż uśmiechnęłam się na widok tak pięknej dziewczyny.
– Poproszę wodę z cytryną – powiedziałam po polsku, a mój głos
wydał mi się twardy i obcy.
Ile już lat nie mówiłam w ojczystym języku? Zdziwiłam się, że go
w ogóle pamiętam. Nawet w hotelu mówiłam po niemiecku, tak było mi
łatwiej.
Po chwili kelnerka postawiła przede mną wysoką szklankę.
Pociągnęłam łapczywie kilka łyków i rozejrzałam się wokół. Kawiarnia
urządzona była na wzór amerykańskich barów, w których krążące
z dzbankiem kelnerki dolewają kawy chętnym gościom. Kilka osób
siedziało przy kontuarze. Dwie kobiety zajęte rozmową i czterech
mężczyzn. Jeden z nich, patrząc na mnie, uśmiechnął się i uniósł
kieliszek do góry. Nie odwzajemniłam ani gestu, ani uśmiechu. Nie
miałam ochoty na znajomości, zwłaszcza na tani podryw, jakiego
mogłam się po nim z pewnością spodziewać. Starałam się na niego nie
patrzeć, ale nie dawał za wygraną i po chwili znów do mojego stolika
podeszła kelnerka, niosąc tym razem „koniaczek”, jak się wyraziła,
od pana przy barze. Odmówiłam przyjęcia alkoholu, jednocześnie
prosząc o rachunek. Wiedziałam już, że i tu nie znajdę spokoju.
Wróciłam na wąską uliczkę i wolno idąc przed siebie, rozmyślałam
o przeszłości. Sama nie wiem kiedy, znalazłam się w parku
Łazienkowskim. Spacerowałam alejkami i wspominałam przeszłość.
Tutaj po raz pierwszy pocałowałam się z Michałem, moim szkolnym
kolegą, tak uwielbianym przez babcię. Michał, przystojny brunet,
bardziej zawrócił w głowie jej niż mnie, ale mimo to wspomniałam go
z przyjemnością. Zastanawiałam się, jak potoczyłoby się moje życie,
gdybym jego wybrała na towarzysza życia. Ile świąt, obiadów, spotkań,
wzruszeń dane by mi było przeżyć z babcią Irenką, gdybym taką
wówczas decyzję podjęła? Gdziekolwiek bym poszła, nie udawało mi
się przestać o niej myśleć. Nieprawda, że wszystkie drogi prowadzą
do Rzymu! – przypomniałam sobie nieoczekiwanie to stare przysłowie.
Mnie, odkąd wylądowałam na Okęciu, prowadziły do Wilanowa.
Złapałam taksówkę i szybciej niż się spodziewałam, wysiadłam
pod moim rodzinnym domem. Z ociąganiem wyszłam z samochodu
i podeszłam do ogrodzenia. Kasztan, na którym wielokrotnie się
huśtałam, rozrósł się nieprzyzwoicie. Kwitł, a mnie nawet zza
ogrodzenia jego zapach przyprawił o ściskanie w gardle. Nacisnęłam
na klamkę przy furtce, ale nie dała się otworzyć. Rozejrzałam się wokół
i zadowolona, że włożyłam spodnie, zaczęłam wdrapywać się
na ogrodzenie. Nagłe szarpnięcie za rękaw zwaliło mnie na chodnik.
– Co pani robi?! – Przede mną stał starszy pan i wbijał we mnie
nieprzyjazne spojrzenie.
– Przepraszam, ja tu mieszkam. To znaczy mieszkałam
– poprawiłam się natychmiast.
– Tutaj? To niemożliwe. Tu od lat mieszka mój wnuk z rodziną!
– odparł podejrzliwy staruszek.
– Nie, niemożliwe. Tutaj mieszkała moja babcia. Umarła, jutro jest
jej pogrzeb – próbowałam tłumaczyć.
– A! Pani Irena?
– Tak.
– To pani nie wie? Ona już dawno tutaj nie mieszka, sprzedała
dom, po tym jak córka czy wnuczka się wyprowadziła.
– Aha, rozumiem. – Zaskoczona odwróciłam się, żeby odejść, ale
znów złapał mnie za rękę.
– Zaraz, zaraz. A może pani jest tą wnuczką? Bo na córkę to pani
trochę za młoda chyba… – Przyjrzał mi się jeszcze uważniej.
– Proszę mnie puścić! – Szarpnęłam się, chcąc odejść, ale nie
dawał za wygraną.
– Chwileczkę, niech się pani nie boi. Ja mam klucze, bo wnuka
teraz nie ma, jest za granicą, ale do ogrodu mogę panią wpuścić.
– Nie, nie. Dziękuję. – Czym prędzej ruszyłam przed siebie.
Szłam szybko, a nawet podbiegałam co chwila, nie zdając sobie
sprawy, że po twarzy płyną mi łzy. Stanęłam na przystanku
autobusowym i ludzie zaczęli mi się ciekawie przyglądać. Jaki to
wścibski naród! – myślałam ze złością, wycierając oczy rękawem
szyfonowej bluzki.
Zobaczyłam nadjeżdżającą taksówkę i zamachałam. Kierowca
postukał się w czoło, a jakiś chłopak, na oko dwudziestoletni,
skwitował:
– To nie Nowy Jork, laleczko!
Miałam dosyć, uciekłam z postanowieniem znalezienia taksówki
mimo wszystko. Po dziesięciu minutach mi się udało i z ulgą usiadłam
na tylnym siedzeniu.
Po powrocie do hotelowego pokoju rzuciłam się w ubraniu
na łóżko i zasnęłam. Obudził mnie telefon. Nie zadzwoniłam
do Jorgena, zapomniałam, i teraz słuchałam jego słusznych pretensji.
Kończąc rozmowę, wymógł na mnie obietnicę, że jutro przed
pogrzebem zatelefonuję. Przypomniałam sobie, że nie tylko
zapomniałam zadzwonić, ale również zjeść czegokolwiek, i zamówiłam
jakąś sałatkę na górę. Nie chciałam już dziś spotykać rodaków. Zresztą
nikogo.
Długo nie mogłam zasnąć, więc wzięłam tabletkę na sen i teraz
z trudem otwierałam oczy. Przeszywający ból głowy kazał mi je
natychmiast zamknąć z powrotem. Łup, łup, łup…
Dzwonek telefonu zmusił mnie do wstania. Wlokąc się do aparatu,
zastanawiałam się, kto to może być.
– Halo? – Mój zachrypnięty głos przeraził mnie samą.
– Witam, tu recepcja hotelowa. Ktoś na panią czeka na dole.
– Na mnie? Kto? – zapytałam zdziwiona.
– Pan mecenas Szwed.
– Tak, już chwileczkę – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Co on tu robi? Przecież nikomu nie mówiłam, gdzie się
zatrzymam, nawet Jorgen nie był tego pewien, bo zarezerwowałam
miejsce w trzech hotelach. Jak ten prawnik mnie znalazł? Miałam
zamiar zadzwonić do niego po przebudzeniu, żeby dowiedzieć się
szczegółów pogrzebu, ale…
Zamiast zgadywać, postanowiłam się ubrać i zejść na dół. Zajęło
mi to chwilę i gdy zeszłam, nie dostrzegłam go w holu. Recepcjonista
podszedł do mnie i cicho powiedział, że mój gość czeka przy barze.
Weszłam do środka. Przy barze nikogo nie było, ale nagle za plecami
usłyszałam:
– Witam. Pani Laura Miller?
Za mną stał wysoki mężczyzna około czterdziestki, uśmiechając
się niepewnie.
– Tak. To ja – odpowiedziałam zaskoczona, bo nie wiem czemu,
spodziewałam się kogoś znacznie starszego.
– Krzysztof Szwed. – Wyciągnął do mnie rękę. – Usiądziemy
gdzieś?
– Tak, oczywiście. – Odwzajemniłam uśmiech, jednocześnie
podając mu chłodną dłoń.
Siedliśmy przy oknie, zamówiliśmy kawę i przez dłuższą chwilę
przyglądał mi się w skupieniu. Przeszkadzało mi to, dlatego
postanowiłam zacząć rozmowę.
– Jak pan mnie tu znalazł? Nikomu nie mówiłam, gdzie jestem.
– Trochę czasu mi to zajęło, ale nie mamy w Warszawie aż tylu
hoteli, żebym nie mógł tego zrobić.
– No tak, rzeczywiście – skwitowałam.
– Miałem nadzieję, że odezwie się pani do mnie wczoraj, ale skoro
tak się nie stało…
– Przepraszam, miałam zamiar zadzwonić, jak tylko wstanę, lecz
uprzedził mnie pan. O co właściwie chodzi? Dlaczego pan mnie szukał?
– pytałam wciąż zaskoczona.
– Chciałem się upewnić, że dotrze pani na czas, a poza tym
zaprosić panią na odczytanie testamentu pani Ireny, które odbędzie się
jutro.
– Nie, to niemożliwe. Dzisiaj o dwudziestej mam lot powrotny.
– Tak myślałem, dlatego chciałem, żeby miała pani czas na zmianę
rezerwacji.
– Wykluczone. Zresztą babka z pewnością niczego mi nie zapisała,
po co zatem miałabym… – zastanawiałam się na głos.
– Myli się pani – przerwał mi. – Zapisała, a ja jako wykonawca jej
testamentu obiecałem, że dopilnuję wszystkiego.
– Nic z tego nie rozumiem. I szczerze mówiąc, nie chcę rozumieć.
Moje stosunki z babką były… – Zawahałam się, nie wiedząc, jakich
użyć słów. – Były trudne. Nie wiem, ile i co pan wie, ale…
– Proszę mi zaufać. Niech pani zostanie. To właściwie jedyna
prośba babci, jaką miała do pani.
– Ale dlaczego panu tak na tym zależy? Ja niczego od niej nie
chcę. To znaczy niczego materialnego i naprawdę nie widzę powodu,
dla którego miałabym spełnić tę prośbę.
– Proszę zostać. Babka pani umarła miesiąc temu, czekaliśmy
z pogrzebem, bo obiecałem jej, że panią odnajdę i dopilnuję wypełnienia
jej woli.
– Miesiąc temu?!
– Poszukiwania były niełatwe, nie znałem pani nazwiska,
kilkakrotnie zmieniała pani adres i dopiero przypadek sprawił, że panią
znalazłem.
Podświadomie czułam, że kłamie. Nie dając jednak tego po sobie
poznać, odparłam:
– Tak, rzeczywiście. Wcześniej mieszkałam w Monachium.
– Pani Lauro, zostanie pani?
– Nie. Naprawdę nie wiem, po co miałabym zmieniać plany.
– Proszę. Bardzo proszę.
Usłyszałam w jego głosie coś, co kazało mi na niego uważniej
spojrzeć. Był szczerze strapiony moją stanowczością, co mnie zdziwiło.
To tylko prawnik, cóż kazało mu aż tak naciskać?
– Co pana łączyło z moją babką? – wypaliłam wprost, chcąc go
zaskoczyć.
– Nic. Jedynie stosunki służbowe – odpowiedział zmieszany, a to
tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że moje podejrzenia są słuszne.
– Nie wierzę panu, ale zastanowię się, czy zostać.
– Dziękuję – odpowiedział z wyraźną ulgą.
Zadzwonił jego telefon i mecenas odszedł od stolika, co pozwoliło
mi jeszcze raz mu się przyjrzeć. Był na pewno przystojny i jakiś taki
fascynująco tajemniczy. Garbił się lekko, jakby próbował ukryć swój
imponujący wzrost. Niewątpliwie na moją ocenę jego fizjonomii miały
wpływ okoliczności, w jakich się poznaliśmy, niemniej coś mnie w nim
zastanawiało na tyle mocno, że już właściwie podjęłam decyzję
o pozostaniu w Warszawie do jutra. Wrócił i poinformował mnie, że
przyjedzie koło południa, by zabrać mnie na pogrzeb. Zgodziłam się,
a on pochylił się i pocałował moją dłoń.
Wróciłam do pokoju i wykręciłam numer recepcji, prosząc
o połączenie mnie z berlińskim mieszkaniem. Opowiedziałam
Jorgenowi o tym przedziwnym spotkaniu i rozmowie. On też był zdania,
że powinnam zostać i dowiedzieć się, o co chodzi, po to choćby, by móc
na dobre rozstać się z przeszłością. Mimo że decyzję podjęłam sama,
pozwoliłam mu sądzić, że posłuchałam jego sugestii. Zaproponował, że
sam zajmie się zmianą lotu powrotnego, i rozłączyliśmy się. Weszłam
pod prysznic i uświadomiłam sobie, że zapomniałam zapytać mecenasa
o okoliczności śmierci babki. Byłam tak zaskoczona wszystkim, co mi
powiedział, że straciłam głowę. Obiecałam sobie nadrobić to, jak tylko
po mnie przyjedzie.
Byłam gotowa już na pół godziny przed spotkaniem i nie wiedząc,
co ze sobą zrobić, zeszłam na dół, żeby wypić w barze jeszcze jedną
kawę.
Usiadłam przy oknie i patrząc przez nie, miałam wrażenie, że tłum
od wczoraj jeszcze bardziej zgęstniał. Ludzie pędzili przed siebie, a ja
patrzyłam na nich, czując się jak w klatce. Zmieniały się twarze, ale
pośpiech pozostał ten sam.
Nie czekałam długo, mecenas również pojawił się przed czasem.
Dokończyłam kawę i wstałam od stolika. Szwed, przepuszczając mnie
w drzwiach, zlustrował mnie wzrokiem. Ja, choć próbowałam to przed
nim ukryć, zrobiłam to samo. Prezentował się jeszcze lepiej niż rano,
tajemniczości tym razem dodawał mu szyty na miarę czarny garnitur.
Prawnikom na całym świecie powodzi się doskonale. Otworzył przede
mną drzwi czarnego mercedesa, a ja zastanawiałam się, czy kolor auta
Irence Dul z miłością
Rozdział 1 Uwielbiałam moje berlińskie mieszkanie, ja i Jorgen mieszkaliśmy w nim już siódmy rok, ale wciąż nie mogłam się nim nacieszyć. Położone było w przepięknej, tonącej w zieleni, starej dzielnicy Berlina. Miało ogromne okna i lubiłam przez nie patrzeć na stare, rozłożyste dęby, które rosły przy naszej ulicy. Ruch był tu niewielki i czasami miałam wrażenie, że mieszkamy w jakimś górskim kurorcie, a nie w stolicy jednego z największych europejskich krajów. Mieszkanie dostaliśmy od dziadka Jorgena w prezencie na trzecią rocznicę ślubu. My, wciąż na dorobku, nie mogliśmy sobie wówczas pozwolić na taki luksus, ale dziadek, który był znanym i szanowanym lekarzem, z radością wypisaną na twarzy wręczył nam klucze. Wspaniały prezent mający nam wynagrodzić brak potomstwa. Nie potrzebowałam dzieci, nigdy ich nie pragnęłam, może dlatego, że podświadomie bałam się je osierocić. Nie chciałam, by dzieliły mój los i zostały same bez matki i ojca, wypadki wszak się zdarzają. Sama tak straciłam rodziców dawno temu, na zakręcie drogi powiatowej, kiedy mój ojciec, weterynarz, nie chciał potrącić psa, który nagle pojawił się na drodze, jak zeznali świadkowie. Pojawił się i zniknął w ułamku sekundy, a moi rodzice w tym samym ułamku tej samej sekundy odeszli na zawsze, czule obejmując przydrożne drzewo. Tak. Na pewno nie chciałam mieć dzieci i wieść o tym, że nie możemy ich mieć, przyjęłam z nieoczekiwaną nawet dla mnie samej ulgą. Jorgen, który dzieci uwielbiał, nie mógł się z tym na początku pogodzić, ale moje argumenty i morze miłości, jakim go otaczałam, z czasem stłumiły to pragnienie i tęsknotę za synem. Wszak w rodzinie Millerów każda kobieta rodziła pierworodnego z uśmiechem na udręczonej porodem twarzy. Ja nie byłam doskonałą niemiecką kobietą z macicą zaprogramowaną na rozmnażanie. Byłam tylko miłością Jorgena z sąsiedniego, biednego kraju, zwanego Polską. Nikt tu nie chciał pamiętać i nie pamiętał dlaczego biedną. Że przecież wojna. Że przecież oni, Niemcy, tak bardzo pomogli jej zubożeć. Nikt nie oglądał się
za siebie, bo i po co przywoływać upiory przeszłości? Ja także nie lubiłam się oglądać wstecz. Życie płynęło znajomym, utartym szlakiem. Pokochałam moją nową, niemiecką rodzinę, ciesząc się, że przyjęli mnie tak chętnie. Tym bardziej ich kochałam, im bardziej babka oddalała się ode mnie. Wychowała mnie sama po śmierci rodziców i kochała bardziej niż własne życie. Jednego nie chciała i nie umiała mi wybaczyć. Tego Niemca! Tego, za którego ośmieliłam się wyjść wbrew jej woli. Nie umiałam jej przekonać, że ja właśnie jego kocham bardziej niż własne życie. Niż siebie. Niż ją, w końcu. Liczył się tylko on! Nie widziałam jej lata całe, od chwili gdy wyjechałam i postanowiłam już zawsze zasypiać w jego ramionach. Jutro rocznica naszego ślubu. Tak, już od ponad dziesięciu lat nie widziałam babci Ireny i choć myślałam o niej w każdej minucie niemal, nie umiałam przekonać ani jej, ani siebie do zgody. Krzątałam się tego ranka po kuchni, robiąc listę potrzebnych zakupów do szykowania przyjęcia, na którym, jak sądziłam, zjawią się wszyscy. To okrągła rocznica. Co jakiś czas zerkałam na męża, który na podjeździe mył samochód, pogwizdując przy tym zawzięcie. Dziesięć lat! Mój Boże! A ja wciąż czułam się przy nim, jakbyśmy wczoraj się poznali. Ten sam zachwyt i radość. Pomachałam do niego, gdy spojrzał, i pokazałam zegarek, bo robiło się późno, a on wciąż pucował auto z takim zacięciem, jakby od tego zależała nasza przyszłość. Niemieckie zamiłowanie do porządku odziedziczył po przodkach i nieraz dokuczałam mu z tego powodu, ale on tylko wzruszał ramionami, nie rozumiejąc mojego sarkazmu. Teraz odmachał mi, dając sygnał, że już kończy. Pobiegłam na górę, do sypialni, przebrać się w jakiś wygodny „zakupowy” strój. W radio zapowiadali pogodę na weekend i ucieszyłam się z obiecywanego słońca, bo to oznaczało, że przyjęcie zgodnie z planem może się odbyć w ogrodzie na tyłach domu. Od zawsze lubiłam maj i pachnące bzy pod kuchennym oknem. Lilak był pierwszą rośliną, którą wspólnie z Jorgenem posadziliśmy. Z czasem ogród za naszą przyczyną obrósł też innymi roślinami, ten krzak jednak przez sentyment był moim ulubionym. Postanowiłam jutro udekorować stół pachnącymi kiściami
białego bzu. Zbiegłam po schodach i wpadłam na męża, który nagle pojawił się przede mną, wchodząc z impetem do domu. – Chcesz mnie zabić? – zapytał ze śmiechem. – Uwierz, skarbie, że znalazłabym bardziej spektakularny sposób, gdybym miała taki zamiar – odpowiedziałam w tym samym tonie. Po chwili wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy przed siebie. Jorgen włączył muzykę, przez co poczułam się zwolniona z obowiązku rozmowy i mogłam spokojnie pomyśleć o jutrzejszym dniu i gościach. Lubiłam nasze rodzinne spotkania, podczas których było dużo śmiechu i serdeczności. Bracia Jorgena mnie uwielbiali, a i ja za nimi wręcz przepadałam. Filip, najstarszy, był średniego wzrostu blondynem, z uroczymi dołeczkami w policzkach, które sprawiały, że pomimo wieku zachował chłopięcy wygląd. Klaus, wysoki brunet z niemałym brzuszkiem, był zupełnie niepodobny do pozostałych braci i zdawało się, że tylko poczucie humoru go z nimi łączy. Oczywiście najprzystojniejszy i najbardziej interesujący był dla mnie Jorgen, lecz tu z pewnością brakowało mi obiektywizmu. Najbardziej jednak byłam zżyta z dziadkiem Martinem. Jorgen też bardzo go kochał, ale ja lgnęłam do niego jak mała dziewczynka. Czułam się nie jak żona jego wnuka, lecz jak jego rodzona wnuczka. On też darzył mnie uczuciem innym niż wszystkich swoich „rodzonych”. Powiedział mi kiedyś, że ma słabość do Polski, a zwłaszcza do Polek. Przy tym wyznaniu łzy zakręciły mu się w oczach, ale nie powiedział nic więcej. Wiedziałam, że jako lekarz podczas wojny stacjonował gdzieś w Polsce, ale nie znałam szczegółów. Niechętnie tutaj wracało się do tych złych wspomnień, podobnie zresztą jak i w moim rodzinnym domu, w Polsce. Kiedy jeszcze jako uczennica wracałam po lekcji historii i pytałam o coś babcię, zbywała mnie, odsyłając do książek, nie chcąc powiedzieć nic od siebie. Dopiero gdy dowiedziała się o mojej miłości, zaprotestowała, nazywając mnie zdrajczynią, czego właśnie nie mogłam jej zapomnieć. Moje argumenty o innych czasach, innym pokoleniu nie przemawiały do niej. W ostatnim wypowiedzianym do mnie zdaniu wykrzyczała: „Niemiec to Niemiec! Zapamiętaj to sobie!”. Tak urwała temat i po latach przestała być moją rodziną.
Od wspomnień oderwał mnie głos Jorgena. – Zajrzymy do dziadka? Zaprasza nas na herbatę i ciasto. – Tak, oczywiście. – Uśmiechnęłam się na myśl o tym, że dziadek, jak co roku, gdy pojawiają się pierwsze truskawki, piecze ciasto. Nic innego nie potrafi ani upiec, ani ugotować, a to ciasto zawsze pojawia się wraz z pierwszymi, bezczelnie pyzatymi owocami. Dzięki kartce z listą zakupy poszły nam nadspodziewanie szybko. Dziadek zdziwił się, widząc nas w progu dużo wcześniej, niż się spodziewał. Posadził nas w salonie i odmawiając przyjęcia pomocy, poszedł zaparzyć herbatę. Kochałam to mieszkanie nie mniej niż własne. Było bardzo wysokie i przestronne, z tym charakterystycznym zapachem kawy i starych książek leżących wszędzie, gdzie się dało je położyć. Wrażenie robił na mnie zwłaszcza pokój, w którym dziadek czytał i spisywał swoje wspomnienia. Na biurku w lewym rogu stała lampka. Nigdy nie widziałam piękniejszej i oryginalniejszej. Zwłaszcza abażur zrobiony z nieznanego mi materiału wzbudzał mój zachwyt. Miał też niesamowity nadruk, jakby plamkę w kształcie motyla. Może dlatego, choć mały, tak przykuwał wzrok. Dziadek mówił mi kiedyś, że ma tę lampę od wojny. Zawsze mnie dziwiło, jak coś tak delikatnego mogło przetrwać wojenną pożogę. Martin znany był jednak z zamiłowania do pięknych rzeczy i porządku. Kiedyś pokazał mi swój szkolny mundurek, który ocalał w czasie bombardowania Berlina, leżąc w piwnicy rodzinnego domu dziadka, w zwykłym kartonowym pudle. Kręciłam się po mieszkaniu, rozglądając z przyjemnością. Tyle tu było pięknych bibelotów. Tyle zdjęć wiszących na ścianach. Jak zwykle najwięcej uwagi poświęciłam portretowi babki Jorgena, pięknej, rasowej kobiecie. Niestety, nie miałam szczęścia jej poznać, umarła rok przed naszym pierwszym spotkaniem. Wiedziałam jednak od Jorgena, jak Martin bardzo ją kochał i jak cierpiał po jej śmierci. W domu Millerów rządziła Felicja i dziadek zdawał się jej zupełnie poddany. Zgadzał się z nią zawsze i we wszystkim. Trudno było mi w to uwierzyć, patrząc na jej drobną posturę i delikatne rysy. Od fotografii oderwał mnie głos dziadka.
– Laura, herbata na stole! – Idę, dziadku – powiedziałam i pomyślałam jednocześnie, że nikt nie wymawia tak pięknie mojego imienia jak on. Siedzieliśmy przy stole, delektując się ciastem i swoim towarzystwem. Martin pytał, jak idą przygotowania do uroczystości i czy na pewno Jorgen mi pomaga. Zapewniłam go, że tak, a on żartobliwie pogroził wnukowi palcem. – Oszczędzaj ją! To moja ukochana wnusia – powiedział, szeroko się uśmiechając, pokazując przy tym rząd równych białych zębów. Panowie zaczęli rozmawiać o interesach Jorgena, a ja w skupieniu przyjrzałam się dziadkowi. Starzał się coraz bardziej, to pewne, ale jak na swoje prawie dziewięćdziesiąt lat miał niezwykle światły umysł, a i fizycznie być dość sprawny. Martwiło mnie jednak, że ramię, które uszkodził podczas wojny, ostatnio zaczęło dokuczać mu bardziej. Widziałam to pomimo rozpaczliwych prób, jakie podejmował, żeby to przed nami ukryć. Często myślałam o tym, żeby zabrać go do nas na stałe, ale Jorgen mówił, bym tego nie proponowała, bo na pewno go urażę. Milczałam więc, lecz byłam na to przygotowana i cieszyłam się na myśl o wspólnym zamieszkaniu. Mieć dziadka u siebie… To było coś, o czym marzyłam. Martin zauważył, że mu się przyglądam od dłuższej chwili, i poprawił rękę zwisającą z oparcia fotela. – Cóż mi się tak przyglądasz, dziecko? – zapytał podejrzliwie i odrobinę za szorstko jak na niego. – Myślę o jutrzejszym wieczorze i zastanawiam się, czy nie mógłbyś pojechać do nas już dziś – skłamałam gładko. – Nie, w żadnym razie. Będę jutro. Muszę jeszcze pójść do fryzjera, zagrać partyjkę szachów z Brunem, ale przede wszystkim zapakować prezent dla was. – Hm, szkoda. My będziemy już jechać – powiedział mój mąż, bezwiednie obracając zegarek na ręku. Ten gest mnie śmieszył i rozczulał jednocześnie. Obydwaj z dziadkiem mieli taki tik, czy sama nie wiem, jak to nazwać. W każdym razie co jakiś czas bezwiednie obracali kilkakrotnie zegarek na dłoni. Zawsze mieli zbyt luźne bransoletki, tylko po to, żeby móc swobodnie kręcić zegarkiem. Kiedyś zauważyłam, że robią to częściej, gdy się
denerwują. Czasami obserwując, jak rozmawiają, zakładałam się sama ze sobą, który z nich zrobi to pierwszy, ale oni zawsze dostrzegali, że na to patrzę, i zawstydzeni powstrzymywali ten gest w zarodku. Jorgen zresztą był do dziadka bardzo podobny nie tylko w tym nawyku. Był jak on wysoki, smukły i miał ten sam odcień błękitu tęczówek. Na początku naszej znajomości śmiałam się, że utonęłam w tych oczach na zawsze. Dziadek podniósł się z fotela z niejakim trudem, Jorgen pocałował go w czoło, a ja wtuliłam się w miękki, puszysty sweter, który miał tego popołudnia na sobie. Po powrocie znosiliśmy zakupy do kuchni i Jorgen, pomny słów dziadka, zapytał, w czym mi pomóc. Nie chciałam angażować go w kuchni, więc poprosiłam tylko, żeby uporządkował ogród do końca i przygotował go na jutrzejsze przyjęcie. Przytulił mnie mocno i namiętnie pocałował. Kiedy wreszcie oderwałam się od niego, dostrzegłam Ninę, moją przyjaciółkę, jak parkuje pod oknem. – Uciekaj, Jorgen. Idzie Nina, a jak sądzę, dwie kobiety to dla ciebie za wiele. – Masz rację. – W okamgnieniu znalazł się przy tylnym wyjściu do ogrodu. Ucieszyłam się, widząc Ninę, bo jej obecność gwarantowała, że zdążę na czas z przygotowaniami. Poza tym lubiłam jej towarzystwo, jej spokój, pewność siebie wspierały mnie i imponowały mi bardzo. Jorgena wręcz przeciwnie, odstraszały i dlatego, jak sądzę, nie przepadał za nią. Zawsze jednak zachowywał się wobec niej poprawnie, wiedząc, jak jest dla mnie ważna. Znałam Ninę jeszcze ze studiów. Nigdy bym nie pomyślała, że się zaprzyjaźnimy, bo na początku nie mogłam znieść tego jej niemieckiego poukładania. Przekonałam się do niej dopiero wtedy, kiedy chora wylądowałam w szpitalu. Pogotowie zabrało mnie nagle, w nocy z powodu bólu żołądka, który w rezultacie okazał się pękniętym wrzodem. Po miesiącu, kiedy mnie wreszcie wypisali, okazało się, że to właśnie Nina zajęła się moimi sprawami na uczelni, wprowadzając ład w moje życie. Potem już do końca studiów opiekowała się mną, pilnując, bym się dobrze odżywiała i dbała o siebie. Blondynka z lekką nadwagą, jak o niej myślałam, stała się szybko moją ostoją i przez
długie lata zastąpiła mi rodzinę na obczyźnie. Do wieczora wszystko było gotowe i poprosiłam Ninę, żeby została u nas na kolacji. Jorgen otworzył butelkę wina i w niewymuszonej atmosferze zjedliśmy lekki posiłek, po czym pożegnaliśmy Ninę do jutra. Kiedy po kąpieli, smarując ramiona kremem, weszłam do naszej sypialni, Jorgen czytał w łóżku, ale na mój widok odłożył książkę i przyciągnął mnie do siebie. Pocałował mnie delikatnie w usta i powiedział: – Kochanie, chciałabyś dostać swój prezent już dzisiaj? – Łasił się do mnie. – Dzisiaj? No, nie wiem… Czy to nie za wcześnie? – droczyłam się z nim. – Myślę, że nie. Do jutra została niespełna godzina. – To mam pomysł! Wiem, jak zająć ci tę godzinę. – Mówiąc to, położyłam się na nim. Kochaliśmy się zmysłowo i niespiesznie. Seks z nim zawsze sprawiał mi radość. Przy nim czułam się spełniona, piękna i kochana. Myślę, że i on był ze mną szczęśliwy, co zresztą zawsze mi okazywał. Po wszystkim, gdy tuliłam się do niego, sięgnął ręką pod poduszkę i wyjął kopertę, którą mi wręczył z tajemniczym uśmiechem. Wzięłam ją do ręki i powoli otwierając, wysunęłam z niej dwa bilety lotnicze do Rzymu. Aż podskoczyłam na łóżku ze szczęścia. – Rzym! Roma! Roma! Roma! – wydawałam z siebie okrzyki radości. – Wariacie mój! – Obsypałam go pocałunkami. Rzym, miasto, w którym się poznaliśmy. Wciąż miałam w pamięci tamto gorące popołudnie… To były moje pierwsze wakacje, odkąd zaczęłam studia. Jechałam wynajętym samochodem zatłoczonymi ulicami Rzymu, gdy nagle żar z papierosa wypadł mi na siedzenie między nogami. Zajęta gaszeniem nieoczekiwanego pożaru nie zauważyłam, jak auto przede mną nagle zahamowało, i wjechałam w piękny, świeżo wyklepany, jak się później okazało, bagażnik samochodu Jorgena. Wyskoczyłam skruszona zza kierownicy, gotowa przepraszać, płacić i co tam tylko trzeba. Obeszłam samochód dookoła i nagle przede mną stanął on, z roześmianymi oczami
i jakimś złośliwym komentarzem, który na mój widok zamarł mu na ustach. Widząc to, zaśmiałam się i właściwie to od razu skruszyło lody między nami. Resztę wakacji spędziliśmy już razem. To była moja pierwsza i ostatnia miłość, od pierwszego wejrzenia. Chłopak z płową czupryną szybko i skutecznie zawrócił mi w głowie. I choć wcześniej unikałam blondynów jak ognia, ten okazał się tym jedynym. – Ty swój prezent dostaniesz jutro – powiedziałam do męża, całując go na dobranoc. Zasypiając w jego ramionach, marzyłam o czekających nas wakacjach pełnych wspomnień i magii. Poranek bezpardonowo wdarł się do sypialni. Słońce kładło się na poduszce Jorgena, którego już w łóżku nie było. Pomyślałam ze strachem, że zaspałam, i z impetem zerwałam się z rozgrzanej pościeli. Na dole Jorgen rozmawiał z kimś przez telefon, ale na mój widok wyjął kubek z szafki i nalał mi kawy z ekspresu. Upiłam parę łyków gorącego płynu i otulając się szlafrokiem, wyszłam do ogrodu. Wczoraj nie sprawdziłam, co mąż przygotował, i stałam teraz oniemiała z zachwytu. Wszystko zrobione było z niesamowitym smakiem i wyczuciem stylu. Mojego stylu. Pośród świeżo rozkwitłych krzewów porozstawiał stoły, na których rozłożył papier jako ochronę przed Maurycym, naszym niesfornym kotem. Trawa była równo przycięta i zastanawiałam się, kiedy to zrobił, bo wczoraj, zajęta rozmową z Niną, nie usłyszałam kosiarki. Taki właśnie był Jorgen, gotów zrobić wszystko, żebym tylko była szczęśliwa, żeby tylko mnie zaskoczyć. Wróciłam do domu i przytuliłam się z wdzięcznością do jego pleców, bo wciąż rozmawiał przez telefon i nie mogłam inaczej okazać swojej radości i uznania. Krzątanina zajęła mi cały ranek i popołudnie, ale dzięki temu potrawy pięknie ułożone i udekorowane piętrzyły się smakowicie na stołach, a mnie zostało już tylko poustawianie wazonów bzu. Przed przybyciem gości zdążyłam się jeszcze zrelaksować i przebrać do kolacji. Wraz z pierwszym dzwonkiem, trzymając się za ręce, otworzyliśmy z Jorgenem drzwi. W progu, oczywiście jako pierwsza, stanęła Nina, przekonana, że potrzebuję pomocy. Oświadczyłam jej
z dumą, że wszystko jest gotowe, a Jorgen wręczył jej kieliszek szampana. Wielkie pudło z prezentem, które dzierżyła przed sobą, ustawiliśmy w ogrodzie, na specjalnie przygotowanym do tego stole. Postanowiliśmy otworzyć prezenty dopiero po przybyciu wszystkich gości, którzy jeden po drugim zaczęli się schodzić na przyjęcie. Po dwóch godzinach, kiedy już wszyscy złożyli nam gratulacje i zaspokoili głód, goście podzielili się na grupki i w różnych częściach ogrodu coraz to wybuchały salwy śmiechu. Podchodziliśmy do siebie z Jorgenem w każdej wolnej chwili, starając się jednak nie zaniedbywać przyjaciół i rodziny. Mój mąż, zadziwiony apetytem gości, donosił wino z naszej nad wyraz dobrze zaopatrzonej piwniczki. Po kolejnej tam wizycie gestem przywołał mnie do siebie. Przeprosiłam Filipa, z którym właśnie żywo dyskutowałam. Jorgen miał dziwną, zafrasowaną minę i poczułam ukłucie w sercu, nim jeszcze powiedział mi, o co chodzi. Pociągnął mnie za rękę w głąb domu i wręczył z drżeniem telegram. Trzy zdania zwaliły mnie z nóg. „Babka Pani nie żyje. Pogrzeb we wtorek o godz. 14. Proszę przyjechać”. Podpis i numer telefonu. Nazwisko, którego nie pamiętałam z przeszłości, mecenas Szwed. Spojrzałam na męża, który obserwował mnie z niepokojem. Stałam bezradna, zagubiona pośrodku kuchni. Z odrętwienia wyrwał mnie szelest upadającego telegramu. – Laura. Laura, kochanie… – Mam pustkę w głowie. Co mam zrobić? – ni to zapytałam, ni to się poskarżyłam ze łzami w oczach. – Jak to co? Pojechać, skarbie – przekonywał mnie stłumionym głosem. – Ale ja nie chcę… Ona by nie chciała – bąkałam pod nosem, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z szoku. Czułam, że trzęsie mi się broda i zaraz się rozpłaczę. – Nie mów tak. Musisz jechać. Zostań tutaj, ja przeproszę i pożegnam wszystkich. – Nie, poczekaj – zaoponowałam. – Nie mówmy nikomu. Nie chcę o tym z nikim rozmawiać. – Nawet z Niną, pomyślałam.
– Dobrze. Co chcesz, żebyśmy zrobili? – Pomimo cechującej go stanowczości czekał, aż to ja podejmę decyzję. – Nic. Wrócimy do gości i rozpakujemy prezenty, zgodnie z planem. – Mówiąc to, bezwiednie poprawiłam sukienkę. – Laura, co ty mówisz? Jak dasz radę? Wytrzymasz? – Tak. Oczywiście, że wytrzymam. – Przetarłam oczy wierzchem dłoni, wycierając nieistniejące łzy, i poprawiłam włosy. Zrobiłam krok w stronę drzwi wiodących do ogrodu, ale Jorgen chwycił mnie za rękę. – Jesteś pewna? – zapytał raz jeszcze. – Tak. Jestem pewna. Poradzę sobie – odparłam z pewnością w głosie, choć nie wiem, jak zdołałam ją z siebie wykrzesać. – Chodźmy więc… – odparł z rezygnacją. W ogrodzie wszyscy bawili się w najlepsze, nieświadomi targających mną uczuć. Tylko dziadek Martin, marszcząc czoło, spojrzał na mnie bystro i nerwowo przekręcił zegarek na ręku, ale pomachałam do niego, jak mi się wydawało, beztrosko. Kolejne butelki szampana otwierały się z hukiem i dostrzegłam, że towarzystwo za chwilę będzie miało dość. Uznałam, że to dobry moment na otwarcie prezentów. Nie myślałam o niczym, miałam pustkę w głowie i tylko na dnie duszy czułam, jak czarna posępna chmura zaczyna wypełniać mnie całą. Nie pamiętam, co było w niezliczonych pudłach. Nie pamiętam, co i od kogo dostaliśmy. Jakie to mogło mieć znaczenie? Stałam i uśmiechałam się, dziękowałam, ale wszystko działo się obok mnie, poza granicą mojej świadomości. Jorgen rzucał w moją stronę pełne niepokoju spojrzenia, sprawdzając, czy się nie rozsypię. Starałam się, by nie tylko on, ale i nikt z gości nie domyślił się moich emocji. Odetchnęłam, kiedy wreszcie wszyscy wyszli i został tylko dziadek. Chociaż Nina upierała się, że zostanie i pomoże zrobić porządek po przyjęciu, to Jorgen, używając nieznanych mi argumentów, przekonał ją, że sobie poradzimy. Obecność dziadka Martina nie krępowała mnie nigdy, dlatego też nagle, bez zahamowań rozpłakałam się przy kuchennym stole, wspierając głowę o łokieć. – Laura, dziecinko, co się stało? Podniosłam głowę i zobaczyłam, jak Jorgen podaje mu telegram.
Ciałem Martina wstrząsnął dreszcz i miałam wrażenie, jakby postarzał się w tej jednej chwili. Pochylił się nade mną i cichym głosem próbował mnie uspokoić. Dziadek jedyny z rodziny znał całą prawdę o mnie i moich korzeniach. Dlatego teraz ze spokojem i znajomością rzeczy przekonywał mnie, że powinnam jechać, oddać babce ostatnią posługę. Po niedługim czasie przyznałam mu rację i byłam gotowa zmierzyć się z duchami przeszłości. Przed wyjściem postawił na stole prezent i powiedział, że to tylko dla mnie, coś specjalnego, co dziś pewnie mnie nie ucieszy, ale on daje mi to z ogromną radością. Nie miałam siły ani ochoty od razu otworzyć paczki, a on nie naciskał. Pożegnał nas obietnicą jutrzejszych odwiedzin i całując mnie w czoło, wyszedł zasmucony. Wstałam od stołu i poczułam, jak zakręciło mi się w głowie, przez którą przebiegały tysiące myśli, lecz żadnej nie udało mi się pochwycić i zrozumieć do końca. Jorgen pomógł mi wejść na górę i zaczął mnie delikatnie rozbierać do snu. Ale ja nie chciałam spać. Nie mogłabym. Położyłam głowę na poduszce i po chwili usłyszałam, jak mój mąż kręci się po kuchni. Nie obchodziły mnie brudne naczynia w ogrodzie. Nic mnie nie obchodziło. Marzyłam, by zapaść się w nicość, cofnąć czas i nigdy nie przeczytać telegramu. Byłam zła na Jorgena, że odebrał pocztę. Ogarnął mnie irracjonalny gniew na męża i nic nie mogłam na to poradzić. Cieszyłam się, że był taktowny, jak zwykle zresztą, i zostawił mnie samą. Nie wiem, kiedy przyszedł sen. Dopadł mnie nagle i wbrew woli. To nie był sen przynoszący ulgę i wypoczynek. Przez ten czas, gdy nieoczekiwanie pozbawił mnie świadomości, dręczyły mnie koszmary. Uciekałam, krzyczałam, aż wreszcie usiadłam spocona na łóżku i przez krótki moment na granicy jawy i snu wydawało mi się, że czuję zapach perfum babci unoszący się w powietrzu. Perfum, które – choć dość pospolite – nie pachniały na nikim tak jak na niej. Otrząsnęłam się z koszmaru i dyskretnie, by nie obudzić Jorgena, wysunęłam się z łóżka. Zeszłam na bosaka do kuchni i dopiero chłód marmurowej posadzki mnie orzeźwił. Zegar wskazywał 4:17. Postanowiłam telefonicznie zarezerwować lot na poniedziałek. Choć był
niedzielny świt, w słuchawce odezwał się rześki głos młodej kobiety. Lot zarezerwowany, myślałam po chwili, nalewając kawę do mojej ulubionej zielonej filiżanki. Pudło z prezentem od Martina stało nietknięte na blacie, tak jak je postawił. Wciąż nie miałam ochoty ani siły go otworzyć, chociaż kształt paczki przywodził mi coś na myśl. Nie potrafiłam jednak tego ani odgadnąć, ani nawet się na tym skupić. Sięgnęłam do cukierniczki i choć nigdy tego nie robię, nasypałam dwie łyżeczki białych kryształków. Tak, potrzebowałam każdej osłody przed czekającą mnie podróżą. Zastanawiałam się, kto oprócz mnie i tajemniczego mecenasa Szweda będzie na pogrzebie. Rodziny w Polsce poza babcią nie miałam, a i większość jej znajomych już pewnie nie żyła. Kiedy jeszcze mieszkałyśmy razem w Warszawie, w Wilanowie, przynajmniej raz w miesiącu chodziła kogoś „odprowadzić” – jak się wyrażała – na cmentarz. Jej pokolenie, tak wymęczone podczas okupacji, odchodziło szybko i cicho, a ona każdą z tych śmierci przyjmowała z wdzięcznością. Cieszyła się zawsze, że dane im było pożyć na wolności. „Nieważne ile, ważne, że dożyli” – tak mawiała. Kogo zatem tam spotkam? Może panią Marię, moją ulubioną babci znajomą? To ta, która wraz ze mną próbowała ją przekonać, że Jorgen zasłużył na moją miłość. Jej też oczywiście się nie udało, bo babcia Irenka zbyła ją warknięciem, jakiego się po niej nie spodziewałam, żeby się nie wtrącała, „skoro okupanta nie widziała, siedząc na wsi u matki pod spódnicą”. Rzeczywiście pani Maria była młodsza od niej o całe dziesięć lat i nie miała tak żywych wspomnień. Bez trudu można było odgadnąć, że pochodzi ze wsi, sugerowały to choćby jej czerstwe, czerwone policzki i wesołe oczy. Nie rozumiałam, będąc dzieckiem, na jakiej zasadzie się zaprzyjaźniły, były tak różne – ona tak skora do śmiechu i Irena zawsze poważna, zasmucona. Pani Maria przyjeżdżała do nas raz, a czasami dwa razy w miesiącu, przywożąc jajka i inne pyszności ze swojego gospodarstwa. Często zostawała na noc i siedząc do późna w kuchni, rozmawiały o czymś stłumionymi głosami. Często po tych wizytach babcia miała zaczerwienione oczy, więc wiedziałam, że płakała. I właśnie ten fakt, że pani Maria była młodsza, pozwalał mi
wierzyć, że spotkam ją na pogrzebie. Ją jedną mogłam, a nawet chciałam zobaczyć. Rozmyślania przerwał mi kot pukający nosem w kuchenną szybę. Zapomniałam go wczoraj wpuścić, Jorgen pewnie też nie miał do tego głowy. Uchyliłam okno, a Maurycy wślizgnął się delikatnie, potrącając ogonem doniczkę z hiacyntem. Zeskoczył z parapetu i łasząc mi się do nóg, pomiaukiwał, prosząc o jakiś smakołyk. Otworzyłam puszkę i nałożyłam mu solidną porcję do miseczki. Zajęty jedzeniem mlaskał głośno, zakłócając ciszę i nie poświęcając mi więcej swojej uwagi. I dobrze. Nie miałam nawet ochoty, żeby wyciągnąć rękę i go pogłaskać. Nie mogłam się doczekać, kiedy mój mąż wstanie, ale tylko dlatego, że chciałam się już spakować do wyjazdu. Żałowałam teraz, że nie zgodziłam się na oddzielną garderobę, jak chciał Jorgen, i szafę mieliśmy w sypialni. Nie chciałam go budzić, snułam się bezszelestnie, a w końcu wyszłam do ogrodu. Zanurzyłam twarz w skąpanym rosą bzie i znowu poczułam ten zapach, który przywodził mi na myśl babcię Irenę. Pamiętałam te perfumy. Nazywały się „Być może”, tuż przed moim wyjazdem można je było kupić w każdym kiosku w Polsce. Skąd po tylu latach ten zapach? – myślałam. Nie wierzyłam w żaden mistycyzm, wiedziałam jednak, że mam wspomnienia zapachowe i zapewne mózg na myśl o babce wysyła mi tę woń na przekór, wbrew logice. Pomimo że zachowywałam się cicho, najwyraźniej i tak obudziłam Jorgena, bo usłyszałam, jak zbiega po schodach, wołając moje imię. Weszłam z powrotem do domu i przylgnęłam całym ciałem do jego pleców. Marzyłam, żeby móc schować się w nim, i powiedziałam mu o tym. Odparł, że jestem w nim na zawsze. Nalewając sobie kawy, przysiadł na blacie i zapytał: – Zarezerwować bilety, kochanie? – Nie. Już to zrobiłam. Lecę w poniedziałek. – Jak to lecisz? A ja? – zaniepokoił się. – Wybacz, ale chcę być tam sama. Ona tak by chciała – powiedziałam cicho i bez przekonania. – Wiem, ale teraz nie chodzi o nią, lecz o ciebie. – Mylisz się. Chodzi o nią. Tylko o nią. Zawsze o nią!
– Ześlizgnęłam się ze stołka, ucinając dyskusję. Widziałam, jak zamyślił się nad tym, co powiedziałam, i jak w duchu przyznaje mi rację. Rozumiałam jego troskę o mnie, ale w żadnym razie nie mogłam teraz brać tego pod uwagę. Wiedziałam, że nie znosi stać obok biegu wydarzeń, lecz musiałam ten ostatni raz, po dziesięciu latach okazać jej szacunek. Umierając, postawiła wreszcie na swoim. Oddzieliła mnie od znienawidzonego Niemca. Tymczasem mój Niemiec wstał i powiedział, że zrobi śniadanie. Nie byłam głodna, ale wiedziałam, że muszę jeść, by mieć siłę zmierzyć się z moją nieżyjącą, lecz wciąż silną babką. Po śniadaniu, na które Jorgen przygotował mi ulubiony tost francuski, siedziałam na łóżku, zastanawiając się, co powinnam ze sobą zabrać. Nie miałam wielu czarnych ubrań, a te, które wisiały w szafie, nadawały się raczej do nocnego klubu niż na pogrzeb. Co by powiedziała Irenka, gdyby zobaczyła moją małą czarną, ledwie zakrywającą pośladki? – pomyślałam i po raz pierwszy, odkąd dostałam telegram, uśmiechnęłam się blado. Postanowiłam pojechać do najbliższego w okolicy, czynnego dzisiaj sklepu z ubraniami, gdzie miałam nadzieję znaleźć coś odpowiedniego. Jorgen chciał pojechać ze mną, ale czułam, że i tę podróż chcę odbyć sama. Wyprowadziłam auto z garażu i włożyłam czarne okulary. Nie chciałam włączać radia, chociaż rozpaczliwie potrzebowałam oderwać myśli od kłopotów. Nigdy mi się to nie udawało, to czemu miałoby się udać teraz? – myślałam smętnie. Po półgodzinie zaparkowałam pod centrum handlowym, ale przez dłuższy czas nie miałam siły wysiąść. Strach wciąż trzymał mnie żelazną obręczą. Strach przed babką, przed jej okrutnymi słowami. I choć przecież wiedziałam, że tym razem nie będzie nic mówiła, serce nie chciało słuchać rozsądku. Otuchy nie dodawali mi nawet ludzie kręcący się po parkingu, czułam się samotna jak nigdy. Po dwóch godzinach zakupów i wewnętrznej walki wracałam znanymi ulicami do domu, do męża. Jorgen stał niespokojny na podjeździe i na mój widok podbiegł do auta. – Odchodziłem od zmysłów. Nie wzięłaś telefonu – powiedział
z wyrzutem. – Ale nic się nie stało. Byłam przecież na zakupach – odpowiedziałam uspokajającym tonem. – Tak, ale pojechałaś taka roztrzęsiona! Nie wiedziałem, czy uda ci się skupić za kierownicą. – Musiałam naprawdę wyglądać przerażająco, bo nigdy nie widziałam, by Jorgen aż tak się denerwował. Nie pamiętam, jak minął ten dzień. Byłam jak w letargu i nie zeszłam nawet wtedy, gdy usłyszałam dziadka na dole. Z marazmu wyrwał mnie dopiero wieczorem Jorgen, który wniósł na górę prezent od dziadka i zapytał, czy chcę go otworzyć. Skinęłam głową i zapytałam, czy wie, co to jest. Nie wiedział i podobnie jak ja był zaskoczony, że Martin zaznaczył, iż prezent jest tylko dla mnie. Rozciął papier nożem leżącym obok na stoliku przy łóżku. Ze zdumienia aż zsunęłam się na podłogę. W kartonie stała lampka. Ta sama, którą zachwycałam się niezmiennie od lat i jeszcze przedwczoraj, głaszcząc abażur, marzyłam, by ją mieć. – Kochany Martin! – wykrzyknęłam z entuzjazmem i zobaczyłam w oczach Jorgena łzy. On też się wzruszył, że jego dziadek oddał mi jedną z piękniejszych i cenniejszych pamiątek z czasów wojny. Z atencją i pietyzmem ustawiłam lampkę na stoliku obok łóżka, zapaliłam ją i motyl po raz pierwszy zatańczył na mojej ścianie. Kładąc się, patrzyłam na nią, dziękując w myślach Martinowi za ten niezwykły dar. Jutro jadę na spotkanie przeszłości… – to była moja ostatnia świadoma myśl przed zaśnięciem. Gdybym tylko wiedziała, w jak daleką przeszłość przyjdzie mi się udać…
Rozdział 2 Lotnisko tonęło we mgle i poraziła mnie radosna myśl, że nie uda mi się wylecieć. Byłabym usprawiedliwiona i oszczędziłabym sobie traumatycznej podróży. Samolot jednak, choć znacznie opóźniony, wystartował do Warszawy, wraz ze mną siedzącą przy oknie. W Berlinie pożegnał mnie Jorgen z dziadkiem, a tam, w stolicy kraju, który opuściłam przed laty, nie czekał na mnie nikt. Drogę z Okęcia do hotelu pokonałam taksówką, zastanawiając się po raz nie wiem który, kim jest mecenas Szwed. Człowiek, który zajął się nawet pogrzebem. Dlaczego to on wysłał do mnie telegram, a nie żadna przyjaciółka babci czy opiekunka? Czy to możliwe, że żadna już nie żyje? Zastanawiałam się też, jak babcia Irena umarła. Czy długo chorowała? Umarła w domu czy w szpitalu? Czy był ktoś przy niej? – Jesteśmy na miejscu – powiedział taksówkarz i pomógł mi wyjąć z bagażnika niewielką walizkę, jaką ze sobą zabrałam. Nie potrzebowałam wielu rzeczy, zaraz po jutrzejszym pogrzebie miałam zarezerwowany lot powrotny. Formalności w recepcji trwały chwilę i dość szybko z ulgą zamknęłam się w schludnym, przytulnym pokoju, w którym dzięki tapecie w róże panowała domowa atmosfera. Było jeszcze dość wcześnie, mimo to postanowiłam nigdzie nie wychodzić. Bo dokąd mogłabym pójść? Miałam tu jakieś koleżanki i kolegów jeszcze z czasów liceum, ale z nikim przez te lata nie utrzymywałam kontaktów. Zresztą byłam w takim nastroju, że nawet najcierpliwszy przyjaciel by tego nie zniósł. Z walizki wyjęłam książkę. Była to najnowsza powieść mojej ulubionej niemieckiej pisarki, kupiłam ją kilka dni temu. Cieszyłam się na tę lekturę, ale teraz przerzuciłam z niecierpliwością trzy strony, nie rozumiejąc, o czym czytam. Litery latały mi przed oczami, wykonując obłąkańczy taniec, za którym nie mogłam nadążyć. Co zrobię ze sobą do jutra? – zastanawiałam się. Jeszcze doba dzieliła mnie od pogrzebu. Nie miałam tu nikogo, fakt, ale siedzenie w czterech ścianach hotelowego pokoju nagle wydało mi się nie do zniesienia. Weszłam pod prysznic, by chłodna woda dała wytchnienie mojej umęczonej
głowie. Pomogła nawet, lecz niestety na krótko. Odkąd tu weszłam, oszukiwałam sama siebie, że wytrzymam do jutra. Wspomnienia przejęły władzę nad mymi myślami. Poddałam się, wciągnęłam obcisłe zielone spodnie i zeszłam na dół. Zostawiłam klucz w recepcji i wyszłam na pędzącą ulicę. Wszędzie to samo, pomyślałam. Tłum spieszący nie wiadomo dokąd. Warszawa pod tym względem nie różniła się od innych europejskich miast. Nie chciałam przepychać się w tłoku, dlatego skręciłam w pierwszą wąską uliczkę. Tym węższą, że po obu jej stronach stały zaparkowane auta. Mercedesy, audi, toyoty… Moim rodakom powodzi się nie najgorzej, oceniłam z obojętnością. Tutaj ludzi było mniej, ale dla mnie i tak za dużo. Zobaczyłam nagle przydymione szyby jakiegoś klubu i weszłam do środka. Panujący we wnętrzu półmrok natychmiast przyniósł mi wytchnienie. Po chwili do stolika, przy którym usiadłam, podeszła młoda kelnerka z oczami tak wielkimi, że aż uśmiechnęłam się na widok tak pięknej dziewczyny. – Poproszę wodę z cytryną – powiedziałam po polsku, a mój głos wydał mi się twardy i obcy. Ile już lat nie mówiłam w ojczystym języku? Zdziwiłam się, że go w ogóle pamiętam. Nawet w hotelu mówiłam po niemiecku, tak było mi łatwiej. Po chwili kelnerka postawiła przede mną wysoką szklankę. Pociągnęłam łapczywie kilka łyków i rozejrzałam się wokół. Kawiarnia urządzona była na wzór amerykańskich barów, w których krążące z dzbankiem kelnerki dolewają kawy chętnym gościom. Kilka osób siedziało przy kontuarze. Dwie kobiety zajęte rozmową i czterech mężczyzn. Jeden z nich, patrząc na mnie, uśmiechnął się i uniósł kieliszek do góry. Nie odwzajemniłam ani gestu, ani uśmiechu. Nie miałam ochoty na znajomości, zwłaszcza na tani podryw, jakiego mogłam się po nim z pewnością spodziewać. Starałam się na niego nie patrzeć, ale nie dawał za wygraną i po chwili znów do mojego stolika podeszła kelnerka, niosąc tym razem „koniaczek”, jak się wyraziła, od pana przy barze. Odmówiłam przyjęcia alkoholu, jednocześnie prosząc o rachunek. Wiedziałam już, że i tu nie znajdę spokoju. Wróciłam na wąską uliczkę i wolno idąc przed siebie, rozmyślałam o przeszłości. Sama nie wiem kiedy, znalazłam się w parku
Łazienkowskim. Spacerowałam alejkami i wspominałam przeszłość. Tutaj po raz pierwszy pocałowałam się z Michałem, moim szkolnym kolegą, tak uwielbianym przez babcię. Michał, przystojny brunet, bardziej zawrócił w głowie jej niż mnie, ale mimo to wspomniałam go z przyjemnością. Zastanawiałam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym jego wybrała na towarzysza życia. Ile świąt, obiadów, spotkań, wzruszeń dane by mi było przeżyć z babcią Irenką, gdybym taką wówczas decyzję podjęła? Gdziekolwiek bym poszła, nie udawało mi się przestać o niej myśleć. Nieprawda, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu! – przypomniałam sobie nieoczekiwanie to stare przysłowie. Mnie, odkąd wylądowałam na Okęciu, prowadziły do Wilanowa. Złapałam taksówkę i szybciej niż się spodziewałam, wysiadłam pod moim rodzinnym domem. Z ociąganiem wyszłam z samochodu i podeszłam do ogrodzenia. Kasztan, na którym wielokrotnie się huśtałam, rozrósł się nieprzyzwoicie. Kwitł, a mnie nawet zza ogrodzenia jego zapach przyprawił o ściskanie w gardle. Nacisnęłam na klamkę przy furtce, ale nie dała się otworzyć. Rozejrzałam się wokół i zadowolona, że włożyłam spodnie, zaczęłam wdrapywać się na ogrodzenie. Nagłe szarpnięcie za rękaw zwaliło mnie na chodnik. – Co pani robi?! – Przede mną stał starszy pan i wbijał we mnie nieprzyjazne spojrzenie. – Przepraszam, ja tu mieszkam. To znaczy mieszkałam – poprawiłam się natychmiast. – Tutaj? To niemożliwe. Tu od lat mieszka mój wnuk z rodziną! – odparł podejrzliwy staruszek. – Nie, niemożliwe. Tutaj mieszkała moja babcia. Umarła, jutro jest jej pogrzeb – próbowałam tłumaczyć. – A! Pani Irena? – Tak. – To pani nie wie? Ona już dawno tutaj nie mieszka, sprzedała dom, po tym jak córka czy wnuczka się wyprowadziła. – Aha, rozumiem. – Zaskoczona odwróciłam się, żeby odejść, ale znów złapał mnie za rękę. – Zaraz, zaraz. A może pani jest tą wnuczką? Bo na córkę to pani trochę za młoda chyba… – Przyjrzał mi się jeszcze uważniej.
– Proszę mnie puścić! – Szarpnęłam się, chcąc odejść, ale nie dawał za wygraną. – Chwileczkę, niech się pani nie boi. Ja mam klucze, bo wnuka teraz nie ma, jest za granicą, ale do ogrodu mogę panią wpuścić. – Nie, nie. Dziękuję. – Czym prędzej ruszyłam przed siebie. Szłam szybko, a nawet podbiegałam co chwila, nie zdając sobie sprawy, że po twarzy płyną mi łzy. Stanęłam na przystanku autobusowym i ludzie zaczęli mi się ciekawie przyglądać. Jaki to wścibski naród! – myślałam ze złością, wycierając oczy rękawem szyfonowej bluzki. Zobaczyłam nadjeżdżającą taksówkę i zamachałam. Kierowca postukał się w czoło, a jakiś chłopak, na oko dwudziestoletni, skwitował: – To nie Nowy Jork, laleczko! Miałam dosyć, uciekłam z postanowieniem znalezienia taksówki mimo wszystko. Po dziesięciu minutach mi się udało i z ulgą usiadłam na tylnym siedzeniu. Po powrocie do hotelowego pokoju rzuciłam się w ubraniu na łóżko i zasnęłam. Obudził mnie telefon. Nie zadzwoniłam do Jorgena, zapomniałam, i teraz słuchałam jego słusznych pretensji. Kończąc rozmowę, wymógł na mnie obietnicę, że jutro przed pogrzebem zatelefonuję. Przypomniałam sobie, że nie tylko zapomniałam zadzwonić, ale również zjeść czegokolwiek, i zamówiłam jakąś sałatkę na górę. Nie chciałam już dziś spotykać rodaków. Zresztą nikogo. Długo nie mogłam zasnąć, więc wzięłam tabletkę na sen i teraz z trudem otwierałam oczy. Przeszywający ból głowy kazał mi je natychmiast zamknąć z powrotem. Łup, łup, łup… Dzwonek telefonu zmusił mnie do wstania. Wlokąc się do aparatu, zastanawiałam się, kto to może być. – Halo? – Mój zachrypnięty głos przeraził mnie samą. – Witam, tu recepcja hotelowa. Ktoś na panią czeka na dole. – Na mnie? Kto? – zapytałam zdziwiona. – Pan mecenas Szwed. – Tak, już chwileczkę – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Co on tu robi? Przecież nikomu nie mówiłam, gdzie się zatrzymam, nawet Jorgen nie był tego pewien, bo zarezerwowałam miejsce w trzech hotelach. Jak ten prawnik mnie znalazł? Miałam zamiar zadzwonić do niego po przebudzeniu, żeby dowiedzieć się szczegółów pogrzebu, ale… Zamiast zgadywać, postanowiłam się ubrać i zejść na dół. Zajęło mi to chwilę i gdy zeszłam, nie dostrzegłam go w holu. Recepcjonista podszedł do mnie i cicho powiedział, że mój gość czeka przy barze. Weszłam do środka. Przy barze nikogo nie było, ale nagle za plecami usłyszałam: – Witam. Pani Laura Miller? Za mną stał wysoki mężczyzna około czterdziestki, uśmiechając się niepewnie. – Tak. To ja – odpowiedziałam zaskoczona, bo nie wiem czemu, spodziewałam się kogoś znacznie starszego. – Krzysztof Szwed. – Wyciągnął do mnie rękę. – Usiądziemy gdzieś? – Tak, oczywiście. – Odwzajemniłam uśmiech, jednocześnie podając mu chłodną dłoń. Siedliśmy przy oknie, zamówiliśmy kawę i przez dłuższą chwilę przyglądał mi się w skupieniu. Przeszkadzało mi to, dlatego postanowiłam zacząć rozmowę. – Jak pan mnie tu znalazł? Nikomu nie mówiłam, gdzie jestem. – Trochę czasu mi to zajęło, ale nie mamy w Warszawie aż tylu hoteli, żebym nie mógł tego zrobić. – No tak, rzeczywiście – skwitowałam. – Miałem nadzieję, że odezwie się pani do mnie wczoraj, ale skoro tak się nie stało… – Przepraszam, miałam zamiar zadzwonić, jak tylko wstanę, lecz uprzedził mnie pan. O co właściwie chodzi? Dlaczego pan mnie szukał? – pytałam wciąż zaskoczona. – Chciałem się upewnić, że dotrze pani na czas, a poza tym zaprosić panią na odczytanie testamentu pani Ireny, które odbędzie się jutro. – Nie, to niemożliwe. Dzisiaj o dwudziestej mam lot powrotny.
– Tak myślałem, dlatego chciałem, żeby miała pani czas na zmianę rezerwacji. – Wykluczone. Zresztą babka z pewnością niczego mi nie zapisała, po co zatem miałabym… – zastanawiałam się na głos. – Myli się pani – przerwał mi. – Zapisała, a ja jako wykonawca jej testamentu obiecałem, że dopilnuję wszystkiego. – Nic z tego nie rozumiem. I szczerze mówiąc, nie chcę rozumieć. Moje stosunki z babką były… – Zawahałam się, nie wiedząc, jakich użyć słów. – Były trudne. Nie wiem, ile i co pan wie, ale… – Proszę mi zaufać. Niech pani zostanie. To właściwie jedyna prośba babci, jaką miała do pani. – Ale dlaczego panu tak na tym zależy? Ja niczego od niej nie chcę. To znaczy niczego materialnego i naprawdę nie widzę powodu, dla którego miałabym spełnić tę prośbę. – Proszę zostać. Babka pani umarła miesiąc temu, czekaliśmy z pogrzebem, bo obiecałem jej, że panią odnajdę i dopilnuję wypełnienia jej woli. – Miesiąc temu?! – Poszukiwania były niełatwe, nie znałem pani nazwiska, kilkakrotnie zmieniała pani adres i dopiero przypadek sprawił, że panią znalazłem. Podświadomie czułam, że kłamie. Nie dając jednak tego po sobie poznać, odparłam: – Tak, rzeczywiście. Wcześniej mieszkałam w Monachium. – Pani Lauro, zostanie pani? – Nie. Naprawdę nie wiem, po co miałabym zmieniać plany. – Proszę. Bardzo proszę. Usłyszałam w jego głosie coś, co kazało mi na niego uważniej spojrzeć. Był szczerze strapiony moją stanowczością, co mnie zdziwiło. To tylko prawnik, cóż kazało mu aż tak naciskać? – Co pana łączyło z moją babką? – wypaliłam wprost, chcąc go zaskoczyć. – Nic. Jedynie stosunki służbowe – odpowiedział zmieszany, a to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że moje podejrzenia są słuszne. – Nie wierzę panu, ale zastanowię się, czy zostać.
– Dziękuję – odpowiedział z wyraźną ulgą. Zadzwonił jego telefon i mecenas odszedł od stolika, co pozwoliło mi jeszcze raz mu się przyjrzeć. Był na pewno przystojny i jakiś taki fascynująco tajemniczy. Garbił się lekko, jakby próbował ukryć swój imponujący wzrost. Niewątpliwie na moją ocenę jego fizjonomii miały wpływ okoliczności, w jakich się poznaliśmy, niemniej coś mnie w nim zastanawiało na tyle mocno, że już właściwie podjęłam decyzję o pozostaniu w Warszawie do jutra. Wrócił i poinformował mnie, że przyjedzie koło południa, by zabrać mnie na pogrzeb. Zgodziłam się, a on pochylił się i pocałował moją dłoń. Wróciłam do pokoju i wykręciłam numer recepcji, prosząc o połączenie mnie z berlińskim mieszkaniem. Opowiedziałam Jorgenowi o tym przedziwnym spotkaniu i rozmowie. On też był zdania, że powinnam zostać i dowiedzieć się, o co chodzi, po to choćby, by móc na dobre rozstać się z przeszłością. Mimo że decyzję podjęłam sama, pozwoliłam mu sądzić, że posłuchałam jego sugestii. Zaproponował, że sam zajmie się zmianą lotu powrotnego, i rozłączyliśmy się. Weszłam pod prysznic i uświadomiłam sobie, że zapomniałam zapytać mecenasa o okoliczności śmierci babki. Byłam tak zaskoczona wszystkim, co mi powiedział, że straciłam głowę. Obiecałam sobie nadrobić to, jak tylko po mnie przyjedzie. Byłam gotowa już na pół godziny przed spotkaniem i nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zeszłam na dół, żeby wypić w barze jeszcze jedną kawę. Usiadłam przy oknie i patrząc przez nie, miałam wrażenie, że tłum od wczoraj jeszcze bardziej zgęstniał. Ludzie pędzili przed siebie, a ja patrzyłam na nich, czując się jak w klatce. Zmieniały się twarze, ale pośpiech pozostał ten sam. Nie czekałam długo, mecenas również pojawił się przed czasem. Dokończyłam kawę i wstałam od stolika. Szwed, przepuszczając mnie w drzwiach, zlustrował mnie wzrokiem. Ja, choć próbowałam to przed nim ukryć, zrobiłam to samo. Prezentował się jeszcze lepiej niż rano, tajemniczości tym razem dodawał mu szyty na miarę czarny garnitur. Prawnikom na całym świecie powodzi się doskonale. Otworzył przede mną drzwi czarnego mercedesa, a ja zastanawiałam się, czy kolor auta